Trump pod ostrzałem - Michael Wolff - ebook + audiobook + książka

Trump pod ostrzałem ebook i audiobook

Michael Wolff

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kontynuacja bestselleru "Ogień i furia".

Biały Dom marzył, żeby ta książka nigdy się nie ukazała. Najgorętszy tytuł 2019 roku po polsku już w dniu światowej premiery!

Podobnie jak wydania poprzedniej książki Michaela Wolffa, także i publikacji tej prezydentowi Trumpowi nie udało się zablokować. Dzięki temu dostajemy unikalny i najświeższy - autor skończył swoje śledztwo pod koniec lutego - wgląd w to, jak wyglądają dziś kulisy rządzenia najpotężniejszym państwem świata.

To, o czym prokurator Mueller napisał w swoim chłodnym raporcie, otrzymujemy w formie soczystego reportażu, pełnego smaczków z pierwszej linii frontu, jak wtedy, gdy dowiadujemy się, kto najczęściej wygrywa w Białym Domu konkurs na najbardziej nieszczęśliwego pracownika.

Ale ta książka to dużo więcej. Żadnemu innemu dziennikarzowi nie udało się tak dogłębnie przejrzeć Trumpa, gdy ten wraz ze swoją ekipą próbował zablokować śledztwo na temat rosyjskich wpływów na kampanię prezydencką. Żaden nie ujawnił tylu zakulisowych szczegółów dotyczących pokrętnego handlu nieruchomościami w rodzinie Trumpa. I przede wszystkim - żaden nie pokazał tak wymownie szaleństwa ogarniającego Biały Dom i narastającej bezradności jego pracowników, którzy albo stamtąd uciekają, albo przestają wykonywać polecenia swojego szefa.

Michael Wolff to totalny przegryw, który nazmyślał historie, żeby tylko sprzedać tę naprawdę nudną i niewiarygodną książkę. (…). Nigdy nie udzielałem mu do niej wywiadu.

Donald Trump (chwilę przed tym, jak jego rzeczniczka przyznała, że wywiad się odbył, i chwilę po tym, jak nie udało im się zablokować wydania "Ognia i furii").

Michael Wolff jest autorem kilku książek, w tym bestsellerowego "Ognia i furii" o kulisach Białego Domu Donalda Trumpa. Otrzymał liczne nagrody za swoje dokonania, w tym dwie National Magazine Awards. Regularnie pisze dla "Vanity Fair", "New York", "The Hollywood Reporter", brytyjskiego "GQ", "USA Today" i "The Guardian". Mieszka na Manhattanie. Ma czworo dzieci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 474

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 41 min

Lektor: Leszek Filipowicz

Oceny
4,2 (31 ocen)
9
19
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Tytuł oryginału

SIEGE. TRUMP UNDER FIRE

 

Copyright © 2019, Michael Wolff

All rights reserved

 

Projekt okładki

Rick Pracher

 

Zdjęcia na okładce

© Drew Angerer / Getty Images

 

Redaktor prowadzący

Milena Rachid Chehab

 

Redakcja

Anna Płaskoń-Sokołowska

 

Korekta

Grażyna Nawrocka

 

ISBN 978-83-8169-680-7

 

Warszawa 2019

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

OD AUTORA 

Wkrótce po zaprzysiężeniu Donalda Trumpa na 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych miałem możliwość przebywania w Zachodnim Skrzydle w roli milczącego obserwatora. W książce zatytułowanej Ogień i furia opisałem pierwsze siedem miesięcy sprawowania urzędu przez Trumpa jako okres organizacyjnego chaosu i wielki dramat rozgrywający się na płaszczyźnie tak psychologicznej, jak i politycznej. Mieliśmy do czynienia z nieprzewidywalnym i zmiennym w swych decyzjach prezydentem, który niemal codziennie z jakiegoś powodu próbował się wyżywać nie tylko na swoich współpracownikach, ale na całym świecie. Pierwsza faza opowieści o najbardziej atypowym Białym Domu w historii Stanów Zjednoczonych zakończyła się w sierpniu 2017 roku wraz z odejściem głównego stratega Stephena K. Bannona i powołaniem emerytowanego generała Johna Kelly’ego na stanowisko szefa prezydenckiej kancelarii.

Nowy odcinek tej relacji rozpoczyna się w lutym 2018 roku, czyli z początkiem drugiego roku sprawowania urzędu przez Trumpa. W tym momencie sytuacja przedstawia się zgoła inaczej. Z czasem udało się bowiem wypracować bardziej uporządkowane, metodyczne podejście do prezydenckich kaprysów i wybuchów. Wymiar sprawiedliwości nieubłaganie działa na niekorzyść prezydenta. Jego własny rząd, a nawet jego własny Biały Dom w wielu dziedzinach zaczynają się zwracać przeciwko niemu. W zasadzie już wszyscy – od centrolewicy aż po skrajną prawicę – widzą w nim człowieka, który się na ten urząd nie nadaje. Nawet jego zagorzali zwolennicy dostrzegają, że nie do końca można na nim polegać, że jest beznadziejnie rozkojarzony i nie trzyma ręki na pulsie. Nigdy dotąd nie mieliśmy prezydenta, którego atakowano by z tak wielu stron i który miałby tak ograniczone możliwości obrony.

Trump jest osaczony przez wrogów, którzy za wszelką cenę chcą go obalić.

***

Moją nieodpartą fascynację Trumpem – jak również głębokie przekonanie, że ostatecznie sam siebie zniszczy – podziela zapewne każdy, kto miał z nim do czynienia od momentu jego zwycięstwa w wyborach prezydenckich. Kto miał okazję pracować w bezpośrednim otoczeniu prezydenta, ten z pewnością zetknął się ze skrajnymi i całkowicie niezrozumiałymi zachowaniami. Nie ma w tym ani krzty przesady. Trump zachowuje się inaczej niż wszyscy poprzedni prezydenci. Mało tego, większość z nas nigdy w życiu nie spotkała człowieka, który zachowywałby się tak jak on. Ludzie z jego najbliższego otoczenia starają się go zrozumieć i rozgryźć jego osobliwości. To zresztą jedna z jego dodatkowych słabości – nawet jeśli zobowiązali się oni do zachowania poufności, podpisali umowy typu NDA lub łączą ich z prezydentem więzi przyjaźni, i tak nie potrafią się powstrzymać i chętnie opowiadają o swoich kontaktach z tym człowiekiem. Również pod tym względem Trump się wyróżnia – jako prezydent, o którym najwięcej się mówi.

Wielu ludzi z Białego Domu, którzy pomagali mi przy pisaniu książki Ogień i furia, dziś już nie pracuje w administracji, mimo to pozostają ściśle zaangażowani w „sagę o Trumpie”. Bardzo się cieszę, że należę do tej sieci kontaktów. Wielu kolegów Trumpa z czasów przedprezydenckich nadal wsłuchuje się w jego przekaz i go popiera, mimo że jednocześ­nie – w duchu troski, ale nie bez pewnego sceptycyzmu – rozmawiają między sobą i z innymi o jego temperamencie, wahaniach nastroju i impulsywności. Z moich obserwacji wynika, że im ktoś bardziej się do niego zbliża, tym bardziej się niepokoi – przynajmniej okresowo – jego stanem psychicznym. Wszyscy ci ludzie zastanawiają się, jak to wszystko się skończy. I niemal wszyscy dochodzą do tego samego wniosku: dla niego źle. Trump zaiste wydaje się stanowić ciekawszy materiał dla autorów zainteresowanych możliwościami człowieka i jego niepowodzeniami niż dla reporterów czy dziennikarzy prowadzących standardowe relacje z Waszyngtonu i poruszających w swoich tekstach kwestie sukcesu i władzy.

Gdy przystąpiłem do pisania tej książki, moim głównym celem było stworzenie przystępnej i intuicyjnie zrozumiałej opowieści. Poza tym chciałem stworzyć obraz, który odzwierciedlałby niemal w czasie rzeczywistym ten nadzwyczajny moment naszej historii – zrozumienie go z perspektywy czasu może się bowiem okazać niemożliwe. Wreszcie przyświecał mi jeszcze jeden cel – chciałem stworzyć, ku przestrodze, portret Donalda Trumpa jako skrajnego, niemal fantasmagorycznego amerykańskiego bohatera. Aby ten cel osiągnąć, aby zyskać dostęp do informacji niezbędnych do nakreślenia pełniejszego obrazu sytuacji, zgodziłem się zapewnić anonimowość wszystkim źródłom, które mnie o to prosiły. Jeśli dowiadywałem się o czymś, o czym nikt inny nie pisał lub co zostało powiedziane podczas prywatnej rozmowy, lecz otrzymywałem te informacje pod warunkiem zachowania w tajemnicy ich źródła, dokładałem wszelkich starań, aby potwierdzić ich prawdziwość na podstawie innych relacji bądź dokumentów. Zdarzało się też, że sam byłem świadkiem pewnych wydarzeń bądź rozmów. Jeśli chodzi o śledztwo Muellera, moja relacja opiera się na wewnętrznych dokumentach, które otrzymałem od źródeł blisko związanych z Office of Special Counsel.

Współpraca ze źródłami w Białym Domu Trumpa nastręczała, jak zawsze, specyficznych trudności. Aby tam pracować, trzeba wykazać gotowość do bezgranicznej racjonalizacji, do delegitymizacji prawdy, a w niektórych przypadkach do posługiwania się jawnym kłamstwem. Moim zdaniem to właśnie dlatego ludzie, którzy stracili zaufanie opinii publicznej, w poufnych rozmowach zdobywają się na prawdomówność. Zawierają swego rodzaju pakt z diabłem. Z punktu widzenia pisarza rozmowy z takimi dwulicowymi informatorami wiążą się oczywiście z pewnym ryzykiem, trzeba bowiem założyć, że usłyszało się prawdę od kogoś, kto w innych przypadkach kłamie – i kto może potem zaprzeczyć własnym słowom. Wielokrotnie już się zdarzało, że rzecznicy prezydenta, jak również sam prezydent podawali w wątpliwość nadzwyczajny charakter różnych zdarzeń. Kolejne komentarze formułowane przez przedstawicieli administracji dość konsekwentnie dowodzą ich własnej niedorzeczności, a poprzeczka w tym zakresie stale się podnosi.

W atmosferze sprzyjającej hiperbolizacji, a niekiedy wręcz ją wymuszającej, zasadnicze znaczenie dla rzetelności przekazu ma ton wypowiedzi. Weźmy choćby kwestię niezwykle istotną. Otóż wielu ludzi blisko związanych z prezydentem opisuje go często za pomocą dość skrajnych określeń odnoszących się do braku stabilności psychicznej. „Nigdy nie spotkałem większego szaleńca niż Donald Trump”, można usłyszeć od jednego z członków administracji, który spędził w towarzystwie prezydenta wiele godzin. W podobnym tonie wypowiadają się dziesiątki innych osób, które miały bezpośrednio styczność z Trumpem. Jak na podstawie takich wypowiedzi sformułować odpowiedzialną ocenę tego niezwykłego Białego Domu? Postanowiłem skupiać się na tym, aby nie komentować, tylko pokazywać, aby kreślić szerszy kontekst, relacjonować doświadczenie i tworzyć obraz na tyle namacalny, aby czytelnik sam mógł umiejscowić Trumpa na skali służącej do oceny szaleństwa ludzkich poczynań. Właśnie na tym skupiać się będzie bowiem ta książka – na rzeczywistości emocjonalnej bardziej niż na politycznej.

Rozdział 1

W SAMO SEDNO

Prezydent zrobił swoją klasyczną minę typu „coś tu śmierdzi”, a potem zamachnął się ręką, jakby chciał odgonić od siebie robaka.

„Nie mów mi tego – powiedział. – Dlaczego mi to mówisz?”.

W lutym 2018 roku, czyli nieco ponad rok po objęciu przez Trumpa urzędu, jego osobisty prawnik John Dowd próbował mu wyjaśnić, że prokuratorzy prawdopodobnie będą próbowali pozyskać niektóre dokumenty dotyczące działalności biznesowej Trump Organization.

Trump zdawał się bardziej przejmować koniecznością zapoznawania się z tymi doniesieniami niż ewentualnymi rzeczywistymi konsekwencjami działań prokuratury. Jego wzburzenie znalazło wyraz w postaci krótkiej tyrady. Mówił jednak nawet nie tyle o tym, że ktoś go sobie obrał na cel – co niewątpliwie miało miejsce – ile o tym, że nikt go nie broni. Miał więc pretensje do swoich ludzi, w szczególności do prawników.

Chciał, żeby jakoś to „załatwili”. „Nie macie mi przedstawiać problemów, macie mi przedstawiać rozwiązania”, powtarzał swoje ulubione dyrektorskie powiedzonko. Miarą kompetencji prawnika było dla niego to, ile ten jest w stanie „załatwić” pod stołem i za kulisami. Zawsze miał pretensje, gdy reprezentujący go mecenasi nie potrafili się uporać z problemami. To im przypisywał winę za to, że te problemy w ogóle się pojawiły. „Ten problem ma zniknąć”, brzmiała jego sztandarowa dyspozycja. Czasami powtarzał ją nawet trzykrotnie: „Ten problem ma zniknąć, ten problem ma zniknąć, ten problem ma zniknąć”.

Don McGahn, radca prawny Białego Domu, a więc człowiek reprezentujący instytucję, a nie samego prezydenta – co Trumpowi trudno było zrozumieć – nie najlepiej sobie radził z realizacją tych poleceń, czym wielokrotnie naraził się na gniew i naciski ze strony Trumpa. Jego interpretacje dotyczące prawidłowego funkcjonowania organów władzy wykonawczej często stały w sprzeczności z wyobrażeniami głównego przełożonego.

Dowd i jego współpracownicy, Ty Cobb oraz Jay Sekulow – we trzech odpowiedzialni za wspieranie prezydenta w rozwiązywaniu jego osobistych problemów natury prawnej – posiedli dalece rozwinięte umiejętności w zakresie nienarażania się na gniew swojego klienta, w szczególności zaś na jego groźby i osobiste przytyki formułowane zwykle bez zastanowienia. Wszyscy trzej zdawali się rozumieć, że jeśli prawnik chce sprawnie współpracować z Donaldem Trumpem, musi mówić mu to, co ten chce usłyszeć.

Trump miał pewne własne wyobrażenia o prawniku idealnym, które w ogóle nie pokrywały się z codzienną rzeczywistością pracy w tym zawodzie. Z uporem cytował swojego starego przyjaciela z Nowego Jorku, prawnika i mentora twardzieli, Roya Cohna, a także Roberta Kennedy’ego, brata zamordowanego prezydenta. „Ciągle mi truł tyłek tym Royem Cohnem i Bobbym Kennedym”, mówił Steve Bannon, strateg polityczny i człowiek chyba w największym stopniu odpowiedzialny za wyborcze zwycięstwo Trumpa. „»Roy Cohn i Bobby Kennedy«, mawiał. »Gdzie są moi Roy Cohn i Bobby Kennedy?«”. Cohn – na swoje potrzeby i ku chwale własnej legendy – stworzył mit, którego Trump konsekwentnie się trzymał. Twierdził mianowicie, że jeśli tylko się użyje odpowiedniej mieszanki siły i sposobu, system prawny zawsze można jakoś ograć. Bobby Kennedy wspierał swojego brata w roli prokuratora generalnego i człowieka od czarnej roboty. Chronił JFK i podejmował różne zakulisowe działania w obronie potęgi swojej rodziny. Trump stale wracał do tego wątku – do wizji triumfu nad systemem. „Jestem z tych, którym zawsze się upiecze”, chwalił się często przed swoimi przyjaciółmi z Nowego Jorku.

Z drugiej strony szczegóły go nie interesowały. Od prawników chciał tylko usłyszeć zapewnienia, że szala zwycięstwa przechyla się na jego stronę. „Nasze jest na wierzchu, tak? To mnie interesuje. Tylko to chcę wiedzieć. Jeśli nasze nie jest na wierzchu, to znaczy, że nawaliliście!”, wykrzykiwał jednego popołudnia do członków swojego prowizorycznego zespołu prawników.

Od początku trudno było znaleźć błyskotliwych prawników gotowych podjąć się roli w przeszłości uchodzącej za jedną z najbardziej prestiżowych w karierze prawnika, a polegającej na reprezentowaniu prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jeden ze znanych waszyngtońskich specjalistów od spraw dotyczących tak zwanych białych kołnierzyków przekazał Trumpowi listę dwudziestu kwestii, które wymagałyby natychmiastowego rozwiązania, gdyby miał się on podjąć takiego zlecenia. Trump nie był na to gotów. Kilkanaście liczących się kancelarii również mu odmówiło. Ostatecznie musiał się zadowolić przypadkową grupą złożoną z prawników działających na co dzień na własną rękę, a więc pozbawionych oparcia w postaci prestiżowej kancelarii dysponującej dużymi zasobami. Trzynaście miesięcy po zaprzysiężeniu Trump miał osobiste problemy prawne, co najmniej tak poważne jak te, z którymi się zmagali Richard Nixon i Bill Clinton, a stawić czoła im musiał z pomocą co najwyżej przyzwoitego zespołu prawników. Najwyraźniej jednak nie zdawał sobie sprawy z powagi zagrożenia. Wypierając świadomość możliwych komplikacji prawnych, bezceremonialnie tłumaczył sam sobie: „Gdybym miał dobrych prawników, ktoś mógłby powiedzieć, że jestem winny”.

Dowd miał 77 lat i długą, owocną karierę za sobą. Pracował w swoim życiu zarówno dla rządu, jak i dla waszyngtońskich kancelarii. To jednak było kiedyś. Teraz prowadził indywidualną praktykę i chciał na kilka lat odwlec widmo przejścia na emeryturę. Doskonale rozumiał, że jego pozycja w prawnym otoczeniu Trumpa zależy w dużej mierze od tego, na ile dobrze uda mu się odczytać potrzeby klienta. Chcąc, nie chcąc, musiał się zgadzać z prezydencką oceną śledztwa dotyczącego związków jego kampanii wyborczej z interesami rosyjskimi – musiał przyznać, że prezydentowi to nie może zaszkodzić. W tym celu, w porozumieniu z pozostałymi prawnikami zatrudnionymi przez Trumpa, wystosował rekomendację dotyczącą współpracy ze śledczymi Muellera.

„Czyli to nie o mnie w tym chodzi, tak?”, stale dopytywał Trump. Bynajmniej nie było to pytanie retoryczne. Trump domagał się odpowiedzi – i to odpowiedzi twierdzącej: „Panie prezydencie, to nie o pana w tym chodzi”. Dość wcześnie po objęciu urzędu wydobył podobne zapewnienia od ówczesnego dyrektora FBI Jamesa Comeya. Decyzja o zwolnieniu Comeya w maju 2017 roku, zaliczana do najbardziej spektakularnych prezydenckich posunięć, zapadła dlatego, że szef FBI składał niedostatecznie entuzjastyczne zapewnienia i w związku z tym prezydent nabrał wobec niego podejrzeń.

Rzeczywisty stan rzeczy, a więc to, czy w całej tej sprawie faktycznie chodziło o prezydenta czy nie – a przecież trzeba by się naprawdę nagimnastykować, żeby nie zauważyć, iż śledztwo Muellera wymierzone jest dokładnie w prezydenta – wydawał się stanowić kwestię całkowicie odrębną od prezydenckiej potrzeby wysłuchiwania zapewnień o istnieniu stanu przeciwnego. „Trump mnie wyszkolił – powiedział Ty Cobb Steve’owi Bannonowi. – Nawet jak jest źle, to jest świetnie”.

Trump trwał więc w swoim trudnym do pojęcia przekonaniu, że w najbliższej przyszłości skontaktuje się z nim ktoś ze śledczych z zespołu specjalnego, żeby skierować na jego ręce rozbudowany list – być może utrzymany w przepraszającym tonie – w którym zostanie on oczyszczony z wszelkich zarzutów. I nic nie było w stanie zachwiać tym jego przekonaniem. „Gdzie jest ten pieprzony list?”, dopytywał bez ustanku.

***

W czwartki i piątki w federalnym sądzie okręgowym w Waszyngtonie spotykała się wielka ława przysięgłych, powołana na zlecenie prokuratora specjalnego Roberta Muellera w ramach postępowania wstępnego. Jej obrady odbywały się na piątym piętrze niepozornego budynku przy 333 Constitution Avenue. Członkowie ławy przysięgłych mieli do swojej dyspozycji niczym się niewyróżniające pomieszczenie, które bardziej niż salę sądową przypominało salę lekcyjną. Prokurator stał na podium, a świadkowie siedzieli za biurkiem znajdującym się w przedniej części pomieszczenia. Większość członków ławy przysięgłych stanowiły kobiety, białych było więcej niż czarnych, a średnia wieku była raczej wysoka. Wszyscy wykazywali się wyjątkowym skupieniem i zaangażowaniem. Jak to opisywał jeden ze świadków, przysłuchiwali się postępowaniu z „nieco przerażającą uwagą, jak gdyby już wszystko wiedzieli”.

Świadkowie zeznający przed ławą przysięgłych zaliczają się zwykle do jednej z trzech kategorii. Można zostać albo „świadkiem merytorycznym”, jeśli prokurator uważa, że przesłuchiwany posiada pewne informacje na temat śledztwa. Kategoria „obiekt zainteresowania” zarezerwowana jest dla tych, którym śledczy przypisują osobiste zaangażowanie w przestępstwo stanowiące przedmiot ich postępowania. Najgorzej być „celem” – wtedy prokurator stara się przekonać ławę przysięgłych o zasadności wydania aktu oskarżenia. Z czasem świadkowie często są uznawani za obiekt zainteresowania, a ludzie z tej kategorii nierzadko stają się celem.

Na początku 2018 roku postępowanie Muellera i prace ławy przysięgłych ciągle jeszcze utrzymywane były w ścisłej tajemnicy, w związku z czym w Białym Domu nikt nie mógł do końca wiedzieć, kto się zalicza do której kategorii. Ani też kto komu co mówi. Z ludźmi prokuratora specjalnego mógł przecież rozmawiać każdy, kto miał zawodową styczność z prezydentem lub jego najwyżej postawionymi współpracownikami. Atmosfera tajemnicy panująca wokół śledztwa zaczęła się udzielać ludziom z Zachodniego Skrzydła. Nikt nie wiedział i nikt nie mówił, kto przekazuje śledczym informacje.

Prawie wszyscy najwyżej postawieni pracownicy Białego Domu – grupa doradców bezpośrednio współpracujących z prezydentem – korzystali z usług prywatnych prawników. Warto podkreślić, że od samego początku prezydentury Trumpa jego skomplikowana prawna przeszłość i całkowity brak poszanowania dla przepisów kładły się cieniem na reputacji wszystkich jego współpracowników. Ci najwyżej postawieni nawiązywali współpracę z prawnikami jeszcze na etapie odnajdywania się w zaułkach Zachodniego Skrzydła.

W lutym 2017 roku, zaledwie kilka tygodni po zaprzysiężeniu prezydenta, ale też krótko po zgłoszeniu przez FBI pierwszych wątpliwości co do osoby doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego Michaela Flynna, szef prezydenckiej kancelarii Reince Priebus przyszedł do gabinetu Steve’a Bannona i powiedział: „Wyświadczę ci dużą przysługę. Daj mi swoją kartę kredytową. Nie pytaj po co, tylko daj. Będziesz mi za to dziękować do końca życia”. Bannon otworzył portfel i podał Priebusowi swoją kartę American Express. Priebus wrócił po chwili i wręczył mu ją z powrotem: „Teraz masz ubezpieczenie ochrony prawnej”.

Przez kolejny rok Bannon – jako świadek merytoryczny – spędził setki godzin ze swoimi prawnikami, przygotowując się do składania zeznań przed śledczymi specjalnymi i przed Kongresem. Prawnicy tymczasem godzinami prowadzili rozmowy z ludźmi Muellera i radcami reprezentującymi komisję parlamentarną. Z końcem roku koszty obsługi prawnej Bannona sięgnęły dwóch milionów dolarów.

Wszyscy prawnicy przekazywali swoim klientom tę samą prostą i jednoznaczną radę: nie rozmawiaj z nikim, bo nigdy nie wiadomo, czy potem nie będziesz musiał zeznawać pod przysięgą, że coś komuś powiedziałeś. Szybko doszło do tego, że przedstawiciele najwyższych szczebli administracji Białego Domu dbali przede wszystkim o to, aby wiedzieć jak najmniej. Polityczny świat stanął na głowie. Wcześniej każdemu zależało na tym, żeby wiedzieć, co się święci. Teraz starano się za wszelką cenę unikać tej wiedzy. Nikt nie chciał być świadkiem żadnej rozmowy. Nikt nie chciał nawet być widziany jako świadek jakiejś rozmowy. W każdym razie nikt, kto miał choć trochę oleju w głowie. Co zupełnie oczywiste, nikogo nie można już było traktować jak przyjaciela. Nie sposób było wiedzieć, jaką rolę ten lub inny współpracownik odgrywa w śledztwie, a w związku z tym nie dało się przewidzieć, czy może on w pewnym momencie poczuć pokusę złożenia zeznań dotyczących kogoś innego, aby w ten sposób udowodnić chęć współpracy ze śledczymi z grupy specjalnej i uratować własną skórę, przechodząc na drugą stronę.

Dla wszystkich zatrudnionych w Białym Domu szybko stało się jasne, że w ich miejscu pracy toczy się obecnie śledztwo, które może poważnie zaszkodzić reputacji każdego, kto zostanie w nie w jakikolwiek sposób wciągnięty.

***

Najważniejszym strażnikiem tajemnic z okresu kampanii, przejęcia władzy i pierwszego roku funkcjonowania Białego Domu była Hope Hicks, która odpowiadała za komunikację. Miała styczność właściwie ze wszystkim. Widziała to, co widział prezydent. Wiedziała to, co wiedział on – człowiek niezdolny zapanować nad własnym monologiem.

Podczas przesłuchania przed Komisją do spraw Wywiadu Izby Reprezentantów, które odbyło się 27 lutego 2018 roku, Hicks – która wcześ­niej zeznawała też przed zespołem prokuratora specjalnego – dopytywano, czy w związku z pełnieniem obowiązków na rzecz prezydenta kiedykolwiek oświadczyła nieprawdę. Niewykluczone, że bardziej doświadczony specjalista od komunikacji zdołałby jakoś wybrnąć z takiej pułapki, ale Hicks nie zajmowała żadnych eksponowanych stanowisk, zanim została rzeczniczką Trumpa, i musiała przywyknąć do niemal codziennych brutalnych rozpraw z prawdą empiryczną, w związku z czym zupełnie nagle i niespodziewanie musiała się odnaleźć w moralnej pustce i przeprowadzić publiczną analizę względnego znaczenia kłamstw swojego przełożonego. Przyznała, że posługiwała się „białym kłamstwem” jako rzekomo mniej doniosłym od tego prawdziwego. Stwierdzenie to okazało się jednak na tyle ważkie, że prawnicy Hicks uznali za stosowne przerwać jej zeznania na blisko dwadzieścia minut, żeby dowiedzieć się od swojej klientki, do czego potencjalnie się przyznaje i do czego może ostatecznie doprowadzić wnikliwy rozbiór prezydenckich przeinaczeń.

Wkrótce potem inny świadek miał powiedzieć wielkiej ławie przysięgłych Muellera, jak daleko Hicks mogłaby się posunąć przy składaniu fałszywych oświadczeń w imieniu prezydenta. Świadek odpowiedział: „Moim zdaniem byłaby skłonna zrobić wszystko, czego Trump będzie od niej oczekiwał, ale nie przyjmie za niego kulki”. To zeznanie można by odczytywać jednocześnie jako przytyk i ocenę – raczej niską – poziomu lojalności obowiązującej w Białym Domu Trumpa.

Można by się pokusić o stwierdzenie, że właściwie nie było w administracji Trumpa ludzi, którzy w normalnych okolicznościach mieliby szansę objąć tak wysokie stanowiska. Z wyjątkiem być może samego prezydenta, żaden inny przykład nie potwierdzał tak dobitnie niekompetencji i nieprzygotowania prezydenckiej ławki rezerwowych jak przypadek Hicks, która nie miała żadnego znaczącego doświadczenia w świecie mediów czy polityki, nie zdążyła też się zahartować przez lata pracy pod presją. Co prawda niezmiennie występowała w tak lubianych przez Trumpa krótkich spódniczkach, ale raz po raz dawała się na czymś złapać. Trump cenił ją wysoko nie za kompetencje, dzięki którym skutecznie mogła go chronić, lecz z uwagi na gorliwość i usłużność. Jej zadaniem było poddać się jego opiece i jeść mu z ręki.

„Gdy się z nim rozmawia, trzeba zacząć od pozytywnego feedbacku”, radziła Hicks, najwyraźniej doskonale rozumiejąc, że Trump stale szuka potwierdzenia własnych przekonań i potrafi rozmawiać właściwie tylko o sobie. W wieku 29 lat Hicks objęła najważniejsze stanowisko komunikacyjne w Białym Domu, ponieważ potrafiła reagować na potrzeby Trumpa i chętnie mu się podporządkowywała. W praktyce pełniła też obowiązki rzeczywistego szefa kancelarii. Trump nie chciał mieć wokół siebie profesjonalistów. Chciał się otaczać ludźmi, którzy będą potrafili odczytywać jego zachcianki i spełniać je.

Hicks – dla Trumpa: Hopey – pełniła więc jednocześnie funkcję strażniczki i pocieszycielki prezydenta. Trumpowi zdarzało się wykazywać niezdrowe zainteresowanie jej osobą. Lubił różne sprawy, również te związane z funkcjonowaniem Białego Domu, traktować osobiście. „Kto posuwa Hope?”, koniecznie chciał wiedzieć. To samo interesowało również jego syna, Dona Jr., który często deklarował zamiar „przelecenia Hope”. Nieco subtelniejsze wyrazy troski o Hope można było usłyszeć z ust córki prezydenta – Ivanki oraz jej męża Jareda Kushnera (oboje pełnili w Białym Domu funkcję starszych doradców). Podejmowali oni nawet próby wskazania Hope właściwego dla niej mężczyzny.

Hicks, najwyraźniej dobrze rozumiejąc izolacyjną naturę trumpoświata, spotykała się wyłącznie z przedstawicielami własnej bańki, na dodatek niezmiennie wybierając tych najmniej ułożonych. W okresie kampanii spotykała się z jej menedżerem Coreyem Lewandowskim, a potem w Białym Domu z prezydenckim asystentem Robem Porterem. Gdy jesienią 2017 roku zaczęła się spotykać z tym ostatnim, wiedza o tym związku stanowiła dowód przynależności do najściślejszego kręgu tajemnicy. Ludzie, którzy ją posiadali, dbali o to, aby posesywny prezydent niczego się nie dowiedział. Albo wprost przeciwnie – spodziewając się niezadowolenia Trumpa, celowo zdradzali informację o bliskich stosunkach między Hicks i Porterem.

***

W okresie nasilania się w Białym Domu atmosfery wzajemnej wrogości Rob Porter zdołał sobie zaskarbić tytuł powszechnie najbardziej nielubianej osobistości (wyprzedzał go być może tylko sam prezydent). Kwadratowa szczęka, włosy na żel i styl przywodzący na myśl lata pięćdziesiąte – wszystko to czyniło z niego niemal karykaturalny symbol perfidii i zdrady. Kto nie musiał się martwić tym, że Porter wbije mu nóż w plecy, ten musiał się pogodzić z myślą, że najpewniej w ogóle nie funkcjonuje w jego świadomości. Jak na serialowego lizusa przystało – Bannon się śmiał, że to „Eddie Haskell”, czyli symbol nieszczerości i lizusostwa ze starego serialu telewizyjnego pod tytułem Leave It to Beaver – w tym samym momencie obejmował ramieniem szefa kancelarii Johna Kelly’ego i oczerniał go przed prezydentem. Miał wygórowane mniemanie o własnej roli w Białym Domu, jednoznacznie dawał też wszystkim do zrozumienia, że prezydent obiecywał powierzyć mu los całej administracji, a nawet całego narodu.

Porter nie miał jeszcze czterdziestki na karku, miał już za to dwie byłe żony. Jedną podobno bił, a obie z pewnością zdradzał, i to niemal zupełnie otwarcie. W okresie pracy w biurach senackich nawiązał romans ze stażystką, przez co stracił stanowisko. Latem 2017 roku zdecydował się zamieszkać ze swoją ówczesną dziewczyną Samanthą Dravis, która nie zdawała sobie sprawy, że jej wybranek spotyka się również z Hicks. „Zdradzałem cię, bo jesteś za mało atrakcyjna”, miał jej później powiedzieć.

Dopuszczając się potencjalnie karalnego złamania protokołu, Porter uzyskał dostęp do wstępnej wersji raportu FBI na swój temat i zapoznał się z oświadczeniami swoich byłych żon. Jego druga była żona opublikowała ponadto na swoim blogu informacje o tym, jak rzekomo się nad nią znęcał. Nie wskazała go co prawda bezpośrednio, ale między wierszami dało się jednoznacznie wyczytać, o kogo chodzi. Porter martwił się, że opinia byłych żon może mu utrudnić zdobycie pozytywnej rekomendacji FBI, w związku z czym polecił Dravis podjąć próbę załagodzenia sytuacji.

O związku Hicks z Porterem dowiedział się Lewandowski, który wcześniej też się spotykał z Hope, a teraz podjął wysiłki zmierzające do ujawnienia jej nowego partnera. Według niektórych źródeł zatrudnił paparazzich, którzy mieli ją śledzić. Za sprawą śledztwa prowadzonego przez FBI na światło dzienne zaczęły wychodzić informacje dotyczące brutalności Portera, a kampania Lewandowskiego wymierzona w Hicks zdecydowanie utrudniła wyciszanie różnych niecnych poczynań Portera.

Jesienią 2017 roku rozsiewane przez Lewandowskiego plotki o związku między Hicks a Porterem dotarły do Dravis. Odkryła, że Porter ukrywa w swoim telefonie numer do Hicks pod męskim nazwiskiem. Gdy mu o tym powiedziała, kazał jej się wyprowadzić. Dravis wróciła do rodziców i wszczęła własną wendetę, otwarcie opowiadając o problemach Portera z uzyskaniem certyfikatu bezpieczeństwa. Poruszała ten temat w rozmowach z biurem prawnym Białego Domu, wskazując, że Porter mógł liczyć na wsparcie z najwyższego szczebla władzy. Potem wspólnie z Lewandowskim przyczyniła się do ujawnienia romansu Hicks i Portera dziennikarzom „Daily Mail”, którzy opisali sprawę w artykule z 1 lutego.

Szybko jednak doszła do wniosku, podobnie zresztą jak dwie byłe żony Portera, że dziennikarska relacja jest dla Portera korzystna – on i jego partnerka zostali w artykule przedstawieni jako reprezentacyjna i potężna para. Porter zadzwonił do Dravis, żeby z niej zakpić: „A wydawało ci się, że mi zaszkodzisz!”. Wtedy ona i byłe żony Portera zaczęły otwarcie mówić o jego agresji. Pierwsza żona oświadczyła, że Porter ją kopał i okładał pięściami. Zaprezentowała nawet światu swoje zdjęcie z podbitym okiem. Druga poinformowała media, że wystąpiła do sądu o wydanie dla niego zakazu zbliżania się do niej.

Biały Dom, a w każdym razie Kelly – i zapewne także Hicks – zdawał sobie sprawę, że takie oskarżenia mogą się pojawić, podjęto więc wysiłki zmierzające do zatuszowania afery. („Do pracy w Białym Domu zwykle jest tylu kompetentnych chętnych, że się odsiewa takich, którzy biją żony, ale w Białym Domu Trumpa nie można być aż tak wybrednym”, powiedział jeden z republikańskich znajomych Portera). Skandal wokół Portera i jego wybuchów agresji wprawił Trumpa w irytację („On nam może zaszkodzić”) i dodatkowo osłabił pozycję Kelly’ego. Porter ostatecznie zrezygnował 7 lutego, po tym, jak obie jego byłe żony udzieliły wywiadów CNN.

Hicks, która zwykle unikała rozgłosu – wszak Donald Trump cenił współpracowników, którzy mu go nie odbierali – nagle stała się bohaterką międzynarodowej prasy, która uporczywie zgłębiała jej życie osobiste. Od romansu ze skompromitowanym Porterem media przeszły do jej nietypowych relacji z prezydentem i jego rodziną, a także do ogólnego chaosu, komplikacji interpersonalnych i braku politycznej wprawy na podwórku Trumpa.

***

Co ciekawe, romans ten okazał się jednym z najmniejszych zmartwień Hicks. Skandal z Porterem w roli głównej mógł być ostatecznie tym mniej kłopotliwym pretekstem do odejścia z administracji. W przekonaniu większości pracowników Zachodniego Skrzydła prawdziwy powód był znacznie poważniejszy.

Otóż 27 lutego Jonathan Swan, reporter waszyngtońskiego newslettera „Axios” i częsty odbiorca przecieków z Białego Domu, poinformował, że swoje stanowisko w prezydenckiej administracji opuszcza Josh Raffel. Raffel pojawił się w Białym Domu w kwietniu 2017 roku i objął, dotąd nieistniejące, stanowisko wyłącznego rzecznika prezydenckiego szwagra Jareda Kushnera i jego żony Ivanki. Pracował niezależnie od funkcjonującego w Białym Domu zespołu do spraw komunikacji. Raffel był demokratą, tak samo jak Kushner. Wcześniej pracował dla Hiltzik Strategies, nowojorskiej firmy PR-owej, dbającej między innymi o wizerunek marki odzieżowej Ivanki.

Hope Hicks, która również pracowała wcześniej dla Hiltzik – znanej zapewne głównie z zaangażowania w sprawę producenta filmowego Harveya Weinsteina, który jesienią 2017 roku stał się antybohaterem epokowego skandalu z molestowaniem seksualnym w tle – pierwotnie pełniła te same funkcje co Raffel, tyle że na wyższym poziomie, ponieważ była osobistą rzeczniczką prezydenta. We wrześniu awansowała na stanowisko dyrektora do spraw komunikacji Białego Domu, a jej prawą ręką został Raffel.

Problemy pojawiły się już latem. Zarówno Hicks, jak i Raffel byli akurat na pokładzie Air Force One, gdy w lipcu 2017 roku gruchnęła wiadomość o spotkaniu w Trump Tower, podczas którego wysłannicy rosyjskiego rządu mieli zaoferować Donaldowi Trumpowi Jr. kompromitujące materiały dotyczące Hillary Clinton. W drodze powrotnej ze szczytu G20, który odbywał się w Niemczech, Hicks i Raffel pomogli prezydentowi dopracować w dużej mierze nieprawdziwą historię tego spotkania – angażując się tym samym w próbę tuszowania sprawy.

Raffel pracował w Białym Domu tylko nieco ponad dziewięć miesięcy, ale „Axios”napisał w swoim raporcie, że o jego odejściu mówiło się już od jakiegoś czasu. To nie była prawda. Odejście miało charakter nagły.

Następnego dnia, równie nagle, ze stanowiska zrezygnowała Hope Hicks, pracownica najbliższa prezydentowi, osoba, która lepiej niż ktokolwiek inny orientowała się w przebiegu kampanii prezydenckiej i funkcjonowaniu Białego Domu Trumpa. Co zupełnie zrozumiałe, w Białym Domu obawiano się, że odejście Raffela i Hicks, którzy byli świadkami i uczestnikami zdarzeń związanych z tuszowaniem sprawy kontaktów syna i zięcia prezydenta z Rosjanami, miało związek z tym, że znaleźli się oni na celowniku śledczych działających pod wodzą Muel­lera lub że – co gorsza – już się z nimi ułożyli.

Prezydent, który oficjalnie rozpływał się w zachwytach nad Hicks, nie próbował odwodzić jej od decyzji o odejściu. W kolejnych tygodniach co prawda trochę ubolewał nad tym, że jej nie ma („Gdzie jest moja Hopey?”), ale gdy tylko doszły go słuchy, że mogła zacząć sypać, postanowił czym prędzej się jej pozbyć i nagle zupełnie zmienił zapatrywania na temat jej roli w kampanii oraz statusu w Białym Domu.

Z punktu widzenia Trumpa sprawa Hicks była o tyle nieskomplikowana, że jakkolwiek ważną rolę odgrywała ona w pracy prezydenta, to jej rzeczywiste obowiązki sprowadzały się wyłącznie do dogadzania mu. Raczej nie należało przypuszczać, żeby mogła się stać ważnym uczestnikiem jakiegoś planu czy poważniejszego spisku. Zespół Trumpa składał się z samych pionków.

***

John Dowd pewnie nie miał ochoty przekazywać swojemu klientowi złych wieści, z całą pewnością jednak rozumiał, jak wielkie zagrożenie może stanowić drobiazgowy prokurator dysponujący niemal nieograniczonymi zasobami. Im większą determinacją wykazywali się przedstawiciele rządu w swoich dociekaniach, poszukiwaniach i analizach, tym bardziej rosło ryzyko, że na jaw wyjdą najróżniejsze przestępstwa – i te intencjonalne, i te popełnione przypadkowo. Im bardziej kompleksowe były poszukiwania, tym łatwiejszy do przewidzenia wydawał się ich wynik. Przypadek Donalda Trumpa – który przecież miał na swoim koncie bankructwa, przekręty finansowe i wątpliwe kontakty, a przy tym zachowywał się tak, jakby czuł się całkowicie bezkarny – z prokuratorskiego punktu widzenia wydawał się wymarzony.

Donald Trump tymczasem najwyraźniej uważał, że dzięki swoim instynktom i kompetencjom zdoła zatriumfować nad dociekliwością i możliwościami amerykańskiego Departamentu Sprawiedliwości. Doszedł nawet do wniosku, że ten szeroki zakres prokuratorskiego postępowania jest dla niego wręcz korzystny. „Nuda. Wszyscy się w tym gubią – miał powiedzieć, z lekceważeniem odnosząc się do informacji na temat śledztwa, które mieli mu do przekazania Dowd i jego koledzy. – Za tym się nie da nadążyć. To nie chwyta”.

Do licznych nietypowych aspektów prezydentury Trumpa zaliczyć należy również to, że w jego przypadku sprawowanie urzędu – związane z nim obowiązki, ale też kontrola zewnętrzna – niespecjalnie różniło się od tego, co znał wcześniej. W swojej długiej karierze niejednokrotnie miał do czynienia z prowadzonymi przeciw niemu dochodzeniami. Przez 45 lat uczestniczył w wielu sporach sądowych. To był waleczny człowiek, który dzięki swojemu agresywnemu charakterowi i bezceremonialności nie raz wychodził cało z opresji, która mogłaby położyć kres karierze słabszego, mniej przebiegłego gracza. Istota jego strategii biznesowej zdawała się sprowadzać do myśli: Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. Raz po raz odnosił rany, ale nigdy się nie wykrwawił. „Tutaj chodzi o to, żeby grać”, wyjaśniał w jednym z częstych monologów na temat własnej wyższości i głupoty wszystkich pozostałych. „Ja jestem w tej grze dobry. Być może nawet najlepszy. To naprawdę może być tak, że jestem najlepszy. Wydaje mi się, że jestem najlepszy. Jestem bardzo dobry. Świetny. Większość ludzi obawia się najgorszego. Najgorsze jednak się nie wydarzy, chyba że ktoś jest głupi. A ja nie jestem głupi”.

Od rocznicy objęcia urzędu minęło kilka tygodni, a śledztwo Muellera trwało już ósmy miesiąc. Trump nadal jednak wychodził z założenia, że postępowanie prokuratora specjalnego to w istocie starcie osobowości. Dla niego to nie była wojna na wyczerpanie, czyli działania zmierzające do stopniowego osłabiania i podważania jego wiarygodności poprzez drobiazgowe kontrole i zwiększanie nacisku. On widział w tym wezwanie do konfrontacji, tylko pozornie ambitne przedsięwzięcie, które może łatwo ulec jego atakom. Był przekonany, że siłą woli zdoła doprowadzić do zakończenia tego „polowania na czarownice” (jak często pisał na Twitterze, posługując się wyłącznie wielkimi literami) w najgorszym razie remisem.

Irytował się zawsze, gdy ktoś namawiał go do przestrzegania standardowych waszyngtońskich reguł gry – do sformułowania logicznej linii obrony prawnej, do prowadzenia negocjacji bądź zastosowania polityki ograniczania strat. Wielu ludzi z jego najbliższego otoczenia przyglądało się temu z niepokojem, jeszcze bardziej martwiło ich jednak to, że Trump coraz częściej się oburza i coraz częściej dostrzega w różnych zdarzeniach osobisty atak na własną osobę – a przy tym coraz mocniej utwierdza się w przekonaniu, że sam nie ma sobie nic do zarzucenia.

***

Pod koniec lutego wielka ława przysięgłych podjęła decyzję o postawieniu w stan oskarżenia grupy obywateli Rosji, której zarzucano nielegalne czynności mające umożliwić rosyjskiemu rządowi wywieranie wpływu na wynik wyborów w Stanach Zjednoczonych. Jednocześnie Mueller zdołał się wedrzeć dość głęboko w najbliższe otoczenie Trumpa; kilka osób przyznało się mu do poważnych przestępstw, a kilka innych postawił w stan oskarżenia. W tym gronie znaleźli się były szef kampanii Paul Manafort, były doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego Michael Flynn, entuzjastyczny młodszy doradca prezydenta George Papadopoulos oraz partner biznesowy Manaforta i uczestnik kampanii prezydenckiej Rick Gates. Kto zna klasyczny model postępowania, ten dostrzeże metodyczne i stopniowe działania przybliżające śledztwo do osoby prezydenta. Ludzie Trumpa postanowili to jednak zinterpretować jako obławę na oportunistów i pochlebców, których wokół prezydenta nigdy nie brakowało.

Ich wątpliwa przydatność stanowiła niedopowiedziany element faktycznej przydatności – można ich było w dowolnym momencie odprawić i zdezawuować, co zresztą czyniono w razie pojawienia się jakichkolwiek komplikacji. Ludzi, którzy wpadli w sidła Muellera, natychmiast przedstawiano jako mało istotne pionki o wysokich aspiracjach. Prezydent nigdy się z nimi nie spotykał, często nawet nie przypominał sobie, że ich zna, albo też znał ich co najwyżej pobieżnie. „Znam pana Manaforta. Nie rozmawiałem z nim długo, ale go znam”, oświadczył z lekceważeniem Trump, bez chwili wahania sięgając po bliską swojemu sercu metodę „A niby co to za jeden?”.

Aby potwierdzić istnienie spisku, trzeba dowieść przede wszystkim zamiaru. Tymczasem w opinii wielu przedstawicieli najbliższego otoczenia Trumpa sam prezydent, a także Trump Organization i kampania prezydencka funkcjonują w sposób tak chaotyczny, tak przypadkowy i z udziałem tak niekompetentnych ludzi, że przypisanie im celowego zamiaru byłoby w praktyce bardzo trudne. Poza tym pochlebcy Trumpa na pierwszy rzut oka jawili się jako gracze tak odległej ligi, że śmiało można było wykorzystać tę ich słabość intelektualną jako fundament linii obrony.

Wielu ludzi z otoczenia Trumpa zgadzało się ze swoim szefem. Oni również wierzyli, że cokolwiek idiotycznego zrobiły idiotyczne ręce Trumpa, to całe śledztwo w sprawie rosyjskiej jest zbyt zawiłe i zbyt mało istotne, żeby cokolwiek mogło z niego wyniknąć. Po cichu wielu jednak, jeśli nie wszyscy, żywiło przy tym głębokie przekonanie, że gdyby naprawdę dobrze – albo chociaż tylko pobieżnie – przyjrzeć się finansowej przeszłości Trumpa, można by odkryć jawne naruszenia prawa, a być może nawet panoramiczny obraz kariery zbudowanej na korupcji.

Trudno zatem się dziwić, że od samego początku specjalnego śledztwa Trump starał się wyraźnie nakreślić granicę, która powstrzymałaby Muellera przed bliższą analizą finansów rodziny Trumpów. W związku z tym nawet otwarcie mu groził. Wydawał się przy tym wychodzić z założenia, że prokurator specjalny się go boi, ponieważ doskonale wie, gdzie przebiega granica prezydenckiej tolerancji. Trump był przekonany, że ludzi Muellera można zmusić do przestrzegania tych zasad – bądź to subtelną sugestią, bądź mniej subtelnymi groźbami.

„Doskonale wiedzą, że jestem dla nich nie do ruszenia – mówił jednemu z rozmówców, do których miał w zwyczaju dzwonić po kolacji – ponieważ nigdy w nic się nie angażowałem. To nie ja jestem celem. Nic tam nie ma. Nie jestem celem. Tak mi powiedzieli, że nie jestem celem. A oni już doskonale wiedzą, co by się stało, gdyby mnie sobie obrali za cel. Wszyscy się tu dobrze rozumiemy”.

***

W książkach i artykułach analizujących 45 lat biznesowej kariery Trumpa roi się od opisów najróżniejszych wątpliwych poczynań, a przeprowadzka do Białego Domu tylko wzmogła zainteresowanie nimi i zachęciła do eksponowania co smakowitszych kąsków. Nieruchomości zawsze przyciągały ludzi, którzy mieli jakieś pieniądze do wyprania, a drugoligowy biznes Trumpa – uparcie promowany przez niego samego jako należący do najwyższej możliwej ligi – wydawał się stworzony dokładnie z myślą o potrzebach właśnie takich ludzi. Trump musiał dużo kombinować, zwykle zresztą w mało wyszukany sposób, ponieważ wiecznie miał jakieś kłopoty finansowe, a za wszelką cenę chciał funkcjonować na rynku, zachować prestiż i żyć życiem miliardera. Na skrajną ironię zakrawa fakt, że jeszcze w okresie studiów, czyli przed poznaniem Ivanki, Jared Kushner napisał artykuł dotyczący pewnej konkretnej umowy zawartej w branży nieruchomości, przy okazji wyszczególniając konkretne potencjalne zarzuty wobec Trump Organization. Po latach jego znajomi z tamtych czasów będą mieli w związku z tym niezły ubaw. Tak naprawdę Trump wcale się nie krył ze swoimi poczynaniami – o czym z czasem przekonywali się śledczy Muellera.

Na przykład w listopadzie 2004 roku finansista Jeffrey Epstein – później zamieszany w skandal związany z prostytucją nieletnich – postanowił kupić dom w Palm Beach na Florydzie. Nieruchomość była dostępna na rynku od dwóch lat, a teraz sprzedawano ją w ramach procedury bankructwa za 36 milionów dolarów. Epstein i Trump przyjaźnili się wówczas już od ponad 10 lat i mieli za sobą wiele wspólnych podbojów… z gatunku tych miłosnych. Epstein ponadto często doradzał Trumpowi w jego skomplikowanych sprawach finansowych. Wkrótce po zakończeniu negocjacji zabrał Trumpa do domu w Palm Springs, żeby zasięgnąć jego opinii w kwestii zmiany lokalizacji basenu. Gdy jednak przyszło do finalizacji umowy, nagle się okazało, że Trump – mimo że cierpiał wówczas na istotne niedobory gotówki – złożył na ten dom ofertę w wysokości 41 milionów dolarów i tym samym wykolegował Epsteina. Zakupu w całości finansowanego przez Deutsche Bank, już wówczas obsługujący liczne ryzykowne kredyty udzielone Trump Organization i samemu Trumpowi, dokonała spółka Trump Properties LLC.

Epstein wiedział, że Trump użyczał swojego nazwiska w różnych transakcjach w sektorze nieruchomości. W praktyce polegało to na tym, że w zamian za okrągłą sumę Trump zastępował podczas transakcji rzeczywistego nabywcę nieruchomości. (W pewnym sensie była to po prostu jedna z form podstawowego modelu biznesowego, którego istota sprowadza się do użyczania własnego nazwiska podmiotom należącym do innych ludzi). Epstein był wściekły. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że Trump tylko pośredniczy w transakcji, w istocie zawieranej przez kogoś innego. Całą sprawą i tak interesowały się już lokalne gazety z Florydy, a on zagroził, że wyjawi im prawdę. Spór uległ dodatkowemu zaognieniu, gdy wkrótce po zakupie Trump wystawił dom na sprzedaż za 125 milionów dolarów.

Epstein może i znał niektóre tajemnice Trumpa, ale działało to też w drugą stronę. Trump często odwiedzał Epsteina w jego domu w Palm Beach, a w związku z tym wiedział, że przez wiele lat niemal codziennie gościły tam dziewczęta zatrudnione w miejscowych restauracjach, klubach ze striptizem czy w należącym do Trumpa kurorcie Mar-a-Lago. Epstein zamawiał u nich masaż, często z happy endem. Gdy między dotychczasowymi przyjaciółmi zaczęła narastać wrogość, Epstein znalazł się nagle na orbicie zainteresowań miejscowej policji z Palm Beach. Podczas gdy on zmagał się z coraz poważniejszymi problemami natury prawnej, dom stanowiący przedmiot jego sporu z Trumpem został sprzedany, po drobnych przeróbkach, za 96 milionów dolarów. Kupił go Dmitrij Rybołowlew, rosyjski przemysłowiec i oligarcha blisko współpracujący z Putinem. Nigdy jednak się tam nie wprowadził. Tak się szczęśliwie złożyło, że Trump nie zainwestował w ten „biznes” ani grosza, a zarobił 55 milionów dolarów. Bardziej prawdopodobne wydaje się jednak, że zainkasował jedynie pewną kwotę w charakterze wynagrodzenia za ukrycie rzeczywistej tożsamości właściciela (któremu Rybołowlew chciał przekazać gotówkę z powodów zupełnie niezwiązanych z samą nieruchomością). Nie można też wykluczyć, że Rybołowlew występował jednocześnie w roli sprzedawcy i nabywcy domu, czyli że sam sobie za niego zapłacił, aby w ten sposób wyprać w ramach drugiej transakcji 55 milionów dolarów.

Tak się to właśnie kręciło w nieruchomościowym światku Donalda Trumpa.

***

Jared Kushner posiadł być może niezwykłą umiejętność panowania nad ludzkim umysłem, dość, że w wysokim stopniu opanował sztukę kontrolowania wybuchów frustracji swojego teścia. Zupełnie niewzruszony – niekiedy dosłownie – obserwował brawurowe wyskoki Trumpa, gdy ten wpadał we wściekłość lub formułował niedorzeczne polityczne propozycje. Kushner, dworzanin na usługach szalonego króla, roztaczał wokół siebie atmosferę upiornego wręcz spokoju i opanowania. Jednocześnie jednak bardzo się martwił. Ze zdumieniem i niedowierzaniem przyjmował fakt, że jego teść tak wielką wagę przywiązuje do technicznej błahostki – do tych nic nieznaczących słów: „To nie o pana w tym chodzi, panie prezydencie”.

Bez trudu dostrzegał deszcz śmiertelnie niebezpiecznych strzał, których groty wymierzone były w Trumpa i w każdej chwili mogły go razić: sprawa utrudniania śledztwa, sprawa zmowy, wyniki jakiejkolwiek bardziej wnikliwej analizy jego długiej, a przy tym mocno wątp­liwej historii finansowej, wieczne perypetie z kobietami, wizja klęski w wyborach uzupełniających i groźba potencjalnego impeachmentu, chwiejność nastrojów wśród republikanów, którzy przecież mogli w każdej chwili się zwrócić przeciwko prezydentowi, wreszcie długa lista wysoko postawionych urzędników, którzy zostali usunięci z administracji (w wielu przypadkach z udziałem Kushnera), a teraz mogli zechcieć zeznawać przeciwko swojemu zwierzchnikowi. Tylko w marcu stanowiska w administracji stracili główny doradca prezydenta do spraw gospodarczych Gary Cohn, sekretarz stanu Rex Tillerson i zastępca dyrektora FBI Andrew McCabe (którym Trump na wskroś gardził).

Prezydent nie miał jednak ochoty słuchać rad Kushnera. Nigdy mu do końca nie ufał – zresztą nie darzył pełnym zaufaniem nikogo, może poza swoją córką Ivanką, żoną Kushnera – teraz jednak Jared zdecydowanie wypadł z łask.

Na politycznym dworze toczyły się rozgrywki tak zaciekłe, że w innych okolicznościach mogłyby się zakończyć potajemną zbrodnią. Kushner, jako członek rodziny, wydawał się mieć w tych gierkach przewagę nad wczesnymi rywalami. Z czasem jednak Trump zniechęcał do siebie ludzi, którzy dla niego pracowali, albo też oni sami się do niego zniechęcali. Prezydent był głęboko przekonany, że jego ludzie na nim żerują. W każdym widział chciwca, który prędzej czy później spróbuje odebrać mu coś, co mu się nie należy. Z czasem coraz mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że Kushner niczym pod tym względem się nie różni od innych – i że on również chce coś zyskać jego kosztem.

Jakiś czas wcześniej Trump dowiedział się, że znany nowojorski fundusz inwestycyjny Apollo Global Management, kierowany przez finansistę Leona Blacka, zapewnił Kushner Companies – rodzinnej firmie z branży nieruchomości, którą Kushner zarządzał pod nieobecność przebywającego w więzieniu ojca, Charliego – dostęp do środków w wysokości 184 milionów dolarów. Potencjalnie mogło to rodzić komplikacje, ponieważ narażało Kushnera na dalsze zarzuty o konflikt interesów związany z jednoczesnym prowadzeniem działalności biznesowej i zajmowaniem stanowiska w Białym Domu. W okresie przejmowania władzy Kushner zaproponował stanowisko dyrektora Biura do spraw Zarządzania i Budżetu współzałożycielowi funduszu Apollo Marcowi Rowanowi. Ten początkowo propozycję przyjął, ale ostatecznie stanowiska nie objął, ponieważ Leon Black obawiał się, że mogłoby to doprowadzić do ujawnienia niewygodnych informacji na temat inwestycji Rowana i ich firmy.

Prezydent elekt irytował się swego czasu z innego powodu. Zdecydowanie bardziej przeszkadzało mu to, że fundusz Apollo nigdy nie złożył podobnej propozycji Trump Organization, mimo że jego ludzie stale się rozglądali za możliwościami inwestycyjnymi wśród średnich graczy z branży nieruchomości. Teraz nagle stało się jasne, że Apollo zdecydował się wspierać firmę Kushnera wyłącznie ze względu na jej powiązania z administracją. Trump stale rozmyślał, kto próbuje się wzbogacić czyim kosztem, a przy tym głęboko wierzył, że to wobec niego wszyscy mają wielki dług wdzięczności za doprowadzenie do powstania okoliczności tak korzystnych dla wszystkich. Niewykluczone, że to między innymi takie myśli nie dawały mu spokojnie spać. „Ty myślisz, że ja nie wiem, co tu jest grane?”, irytował się na córkę, której przecież zwykle starał się niczym nie denerwować. „Ty myślisz, że ja nie wiem, co tu jest grane?”.

Kushnerowie coś zyskali. A on nie.

Córka prezydenta próbowała bronić swojego męża. Opowiadała o tym, jak wiele poświęcili, przeprowadzając się do Waszyngtonu. I co im z tego przyszło? „Z naszego życia nic nie zostało”, stwierdziła melo­dramatycznie, choć nie do końca niezgodnie z prawdą. Kiedyś Ivanka należała przecież do nowojorskiej śmietanki towarzyskiej, a teraz wymiar sprawiedliwości deptał jej po piętach, a media szydziły z niej przy każdej okazji.

Przyjaciele i doradcy od roku powtarzali Trumpowi, że jego córka i zięć stoją za dezorganizacją Białego Domu, aż wreszcie ten znów zaczął myśleć, że być może niepotrzebnie ich tu ściągnął. Jednemu ze swoich późnowieczornych rozmówców powiedział, że gdy się nad tym wszystkim zastanawia, to chyba zawsze był tego zdania. Ignorując nalegania córki, nie zgodził się interweniować w sprawę certyfikatów bezpieczeństwa dla jej męża. FBI konsekwentnie odmawiało wydania mu zgody na dostęp do niektórych dokumentów, a choć Ivanka przypominała ojcu, że ma prawo wydać mu stosowne zezwolenia z własnej inicjatywy, ten nie zrobił w tej kwestii nic i pozostawił zięcia w zawieszeniu.

Kushner tymczasem wykazywał się nadludzką cierpliwością i hartem ducha, po prostu czekając na sprzyjające okoliczności. Aby nakłonić Trumpa do czegokolwiek, należało umiejętnie ukierunkować jego uwagę, z góry bowiem było wiadomo, że ten człowiek nie jest zdolny uczestniczyć w normalnej rozmowie i wymianie zdroworozsądkowych argumentów. Dobrymi tematami zawsze były sport i kobiety, tym łatwo było go zainteresować. Niezmiennie ciekawiło go też wszystko, co miało związek z brakiem lojalności albo ze spiskami, albo z pieniędzmi. Tak, pieniądze zawsze były w cenie.

***

W charakterze swojego prawnika Kushner zatrudnił Abbe’a Lowella, znanego z zamiłowania do rozgłosu waszyngtońskiego specjalistę od spraw kryminalnych, który szczycił się tym, że zawsze znał najnowsze ploteczki i miał swoje przemyślenia dotyczące zagrywek i strategii przygotowywanych przez prokuratorów. Potrafił też wykorzystać tę wiedzę, aby odpowiednio ukierunkować uwagę i oczekiwania swoich klientów. Źródłem rzeczywistej przewagi znanego prawnika są jednak jego umiejętności do prowadzenia rozgrywki nie tyle w sali sądowej, ile raczej w kuluarach.

Uzupełniając informacje uzyskane przez Dowda, Lowell powiedział Kushnerowi, że prokuratorzy zamierzają w istotnym stopniu zwiększyć nacisk na prezydenta (i jego rodzinę). Dowd konsekwentnie starał się nie wzbudzać niepokoju prezydenta, a tymczasem Kushner postanowił iść z tymi informacjami do teścia i powiedzieć mu o otwarciu nowego frontu w toczącej się przeciwko niemu wojnie prawnej. Jak należało się spodziewać, 15 marca media poinformowały, że ludzie prokuratora specjalnego wydali wezwanie do przekazania dokumentacji Trump Organization. Na mocy tego dokumentu mieli uzyskać dostęp do rozległych materiałów, obejmujących wieloletnią aktywność firmy.

Kushner przestrzegał też teścia, że to z uwagi na zakres śledztwa zespół Muellera – skupiony konkretnie na rosyjskim spisku – przekaże je wkrótce federalnym prokuratorom z Okręgu Południowego Nowego Jorku z siedzibą na Manhattanie, którzy nie będą musieli się ograniczać do wątków rosyjskich. Był to zabieg mający na celu obejście kompetencyjnych ograniczeń specjalnej jednostki śledczej, a jednocześnie utrudniający prezydentowi powstrzymanie dalszych prac lub wpływu na ich zakres. Kushner wyjaśniał Trumpowi, że przenosząc część śledztwa do Okręgu Południowego, Mueller stara się zagwarantować, że dochodzenie w sprawie prezydenta będzie kontynuowane niezależnie od losów jego specgrupy. Mueller wykazywał się zatem rozwagą, a być może też zapobiegliwością, rozgrywając tę partię w ścisłej zgodzie z procedurami. Z jednej strony skupiał się na wąsko zdefiniowanym zakresie swojego śledztwa, z drugiej – ujawniał dowody innych potencjalnych przestępstw i przekazywał swoje odkrycia kompetentnym organom, które oczywiście chętnie przyłączały się do nagonki.

Trump usłyszał od Kushnera, że to jeszcze nie koniec złych wieści.

Swego czasu Okręg Południowy znajdował się w rękach Rudy’ego Giulianiego, byłego burmistrza Nowego Jorku, który przyjaźnił się z Trumpem. W latach 80. pod jego wodzą – i co ciekawe, przy udziale Jamesa Comeya – prokuratorzy z Okręgu Południowego aktywnie przystąpili do zwalczania mafii i przestępczości na Wall Street. Giuliani wypracował drakońską – zdaniem wielu niekonstytucyjną – interpretację ustawy znanej jako RICO Act. Jego działania były wymierzone przeciwko mafii, a także przeciwko wielkim finansistom. W 1990 roku wizja wydania aktu oskarżenia, na mocy którego rząd mógł dokonać zajęcia aktywów niemal w dowolnym zakresie, doprowadziła do upadku banku inwestycyjnego Drexel Burnham Lambert.

Okręg Południowy spędzał Trumpowi sen z powiek już od dawna. Po wyborach prezydent odbył nieco niestosowne spotkanie z tamtejszym prokuratorem Preetem Bhararą, czym zaniepokoił wszystkich swoich doradców, w tym Dona McGahna i przyszłego prokuratora generalnego Jeffa Sessionsa. (Spotkanie to stanowiło niejako zapowiedź późniejszej rozmowy Trumpa z Comeyem, podczas której przyszły prezydent starał się zaskarbić sobie lojalność rozmówcy w zamian za gwarancję utrzymania posady). Spotkanie z Bhararą przebiegło jednak nie po jego myśli. Prokurator nie był skłonny mu dogadzać; wkrótce po prostu przestał odbierać telefony od prezydenta. Trump zwolnił go w marcu 2017 roku.

Kushner tymczasem twierdził, że chociaż Bharary już tam nie ma, Okręg Południowy i tak może zechcieć potraktować Trump Organization jak przedsięwzięcie o charakterze mafijnym. Prokuratorzy mogą zastosować przepisy RICO Act, a do prezydenta odnieść się jak do zwykłego narkotykowego króla bądź mafijnego barona. Prezydencki zięć podkreślał, że korporacje nie mogą się powoływać na Piątą Poprawkę i że korporacji nie można ułaskawić. Przypomniał też, że aktywa wykorzystywane lub pozyskane w związku z popełnieniem przestępstwa mogą zostać przejęte przez skarb państwa.

Innymi słowy, liczne spośród ponad 500 firm i odrębnych podmiotów, w których Donald Trump przed objęciem prezydentury sprawował różne stanowiska, muszą się liczyć z ewentualną konfiskatą swojego majątku. Taki los mógłby spotkać w szczególności nieruchomość z prestiżowego punktu widzenia niezwykle dla prezydenta istotną, a mianowicie Trump Tower.

***

W połowie marca pociągiem przyjechał do Waszyngtonu świadek, który posiadał rozległą wiedzę na temat działalności Trump Organization i teraz miał zeznawać przed wielką ławą przysięgłych Muellera. Funkcjonariusze FBI odebrali go z Union Station i przewieźli do federalnego sądu okręgowego. Od dziesiątej rano do piątej po południu dwaj prokuratorzy Muellera, Aaron Zelinsky i Jeannie Rhee, omawiali ze świadkiem najróżniejsze kwestie, między innymi strukturę Trump Organization. Dopytywali, kto regularnie rozmawiał z Trumpem, jak często odbywały się te spotkania i co miały na celu. Dociekali również, jak były organizowane i gdzie miały miejsce. Świadek przekazał śledczym wiele przydatnych informacji, między innymi taką, że Donald Trump podpisywał osobiście wszystkie rachunki wystawiane przez Trump Organization.

Tamtego dnia śledczy skupili się w znacznym stopniu na aktywności Trump Organization w Atlantic City. Świadka pytano o związki Trumpa z członkami mafii – przy czym nie o to, czy takowe związki istniały, ale o charakter związków, o których istnieniu śledczy już posiadali wiedzę. Prokuratorzy pytali o Trump Tower Moscow, projekt przez wiele lat bliski sercu Trumpa, znajdujący się na orbicie jego zainteresowań jeszcze podczas kampanii w 2016 roku, ale ostatecznie nigdy niezrealizowany.

Istotna część przesłuchania poświęcona została też osobie Michaela Cohena, osobistego prawnika Trumpa i pracownika Trump Organization. Prokuratorzy pytali świadka, jak bardzo Cohen był rozczarowany, gdy Trump nie zaprosił go do pracy w Białym Domu. Najprawdopodobniej chcieli na tej podstawie ocenić jego poziom rozgoryczenia. W opinii świadka starali się na tej podstawie oszacować, czy uda się im nakłonić Michaela Cohena do wystąpienia przeciwko prezydentowi.

Zelinsky i Rhee pytali też o Jareda Kushnera i o Hope Hicks. Poruszyli również wątek osobistego życia prezydenta. Jak często zdradzał żonę i z kim? Jak były organizowane te schadzki? Jakie miał preferencje w kontaktach o charakterze seksualnym? Śledztwo Muellera i przesłuchania przed wielką ławą przysięgłych stały się okazją do pozyskania szczegółowych informacji na temat najróżniejszych występków, których Trump dopuszczał się przez lata w sferze tak zawodowej, jak i osobistej.

Po długim dniu świadek opuszczał salę posiedzeń wielkiej ławy przysięgłych bardzo zaskoczony – nie tyle tym, o co go pytano, ile raczej tym, co śledczy najwyraźniej już wiedzieli.

***

W trzecim tygodniu marca Kushner zdołał przykuć uwagę prezydenta. Jego przekaz sprowadzał się do myśli: Mogę cię nie tylko obalić, ale też doprowadzić do bankructwa.

Poruszony i wściekły Trump domagał się od Dowda, by ten ukoił jego nerwy. Dopytywał o wcześniejsze zapewnienia, które na nim wymógł. Dowd trwał przy swoim – powiedział, że jego zdaniem sprawa jest dopiero w początkowej fazie, a Mueller ciągle jeszcze szuka po omacku. Trump jednak stracił cierpliwość. Uznał, że Dowd jest głupcem i że powinien wracać na tę swoją emeryturę, od której Trump go uratował (co zresztą nie raz mu powtarzał). Ponieważ Dowd stanowczo nie chciał przechodzić na emeryturę, podjął próbę ratowania własnej skóry. Zapewniał prezydenta, że ciągle jeszcze może mu się przydać. Nic to jednak nie dało – 22 marca niechętnie złożył rezygnację, dołączając tym samym do grona byłych trumpistów.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

OD AUTORA

Rozdział 1. W SAMO SEDNO

Rozdział 2. POWTÓRKA

Rozdział 3. PRAWNICY

Rozdział 4. DONALD SAM W DOMU

Rozdział 5. ROBERT MUELLER

Rozdział 6. MICHAEL COHEN

Rozdział 7. KOBIETY

Rozdział 8. MICHAEL FLYNN

Rozdział 9. WYBORY UZUPEŁNIAJĄCE

Rozdział 10 KUSHNER

Rozdział 11. HANNITY

Rozdział 12. TRUMP ZA GRANICĄ

Rozdział 13. TRUMP I PUTIN

Rozdział 14. STO DNI

Rozdział 15. MANAFORT

Rozdział 16. PECKER, COHEN, WEISSELBERG

Rozdział 17. MCCAIN, WOODWARD I ANONIM

Rozdział 18. KAVANAUGH

Rozdział 19. CHASZUKDŻI

Rozdział 20. PAŹDZIERNIKOWE NIESPODZIANKI

Rozdział 21. SZÓSTY LISTOPADA

Rozdział 22. SHUTDOWN

Rozdział 23. MUR

Epilog. RAPORT

PODZIĘKOWANIA