Trochę szczęścia - Tadeusz Bukowy - ebook

Trochę szczęścia ebook

Tadeusz Bukowy

5,0

Opis

Tadeusz Bukowy (ur. 1929) łącznik Armii Krajowej, aresztowany w Samborze przez Sowietów 9 maja 1945, przechodzi przez kolejne więzienia, kolonię karną dla niepełnoletnich, obozy pracy na Uralu i w Kazachstanie, przymusowe osiedlenie w Kraju Krasnojarskim. W swoich wspomnieniach pokazuje bezwzględny system sowieckich represji i wyniszczającej pracy, trudną codzienność oraz specyficzne stosunki społeczne panujące w więzieniach i łagrach. Mimo okrutnego losu, jaki go spotkał, przez całą dziesięcioletnią tułaczkę w Związku Radzieckim zachował optymizm i wiarę w ludzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 481

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (9 ocen)
9
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tadeusz53

Nie oderwiesz się od lektury

Super pozycja.nie mogłem oderwać się od czytania.Polecam.
00
Chitraldi

Nie oderwiesz się od lektury

Opowieść, która pokazuje piękno poświęcenia i trudu patriotów oraz działaczy AK 50 tys z nich wylądowało w łagrach. Wzruszające jest to że żyjemy dziś w wolnym kraju poza niszczącymi wpływami sowieckimi dzięki sile takim osobom jak Pan Bukowy. Teraz kiedy jest Polakom trudniej, warto nadal pamiętać o miłości do ojczyzny, gdyż to nasi przodkowie sprawili że dziś Polska to jeden z najbardziej dostatnich krajów słowiańskich.
00

Popularność




W serii ŚWIADECTWA.XX wiek także:

– Dorothy Adams, Amerykańska Polka. Z miłości do mężczyzny i jego kraju

– Droga na Północ. Antologia norweskiej literatury faktu

– Václav Havel, Siła bezsilnego. Reportaż z pierwszego uwięzienia

– Heinz Heger, Mężczyźni z różowym trójkątem

– Edward Herzbaum, Między światami. Dziennik andersowca 1939–1945

– Friedrich Kellner, Dziennik sprzeciwu. Tajne zapiski obywatela III Rzeszy 1939–1942

– Stefan Kisielewski, Reakcjonista. Autobiografia intelektualna

– Zygmunt Klukowski, Zamojszczyzna 1918–1959

– Janina Konarska, Dwór na wulkanie. Dziennik ziemianki z przełomu epok 1895–1920

– Hans von Lehndorff, Dziennik z Prus Wschodnich. Zapiski lekarza z lat 1945–1947

– Wolfgang Leonhard, Dzieci rewolucji

– Zbigniew Lubieniecki, Odwet. Polski chłopak przeciwko Sowietom 1939–1946

– Anja Lundholm, Wrota piekieł. Ravensbrück

– Łacińska wyspa. Antologia rumuńskiej literatury faktu

– Jerzy Konrad Maciejewski, Zawadiaka. Dzienniki frontowe 1914–1920

– Anatolij Marczenko, Moje zeznania

– Hans-Jürgen Massaquoi, Neger, Neger... Opowieść o dorastaniu czarnoskórego chłopca w nazistowskich Niemczech

– Aleksander Podrabinek, Dysydenci. Nieuleczalnie nieposłuszni

– Michał Römer, Dzienniki, t. 1: 1911–1913, t. 2: 1914–1915, t. 3: 1916–1919, t. 4: 1920–1930, t. 5: 1931–1938, t. 6: 1939–1945

– Virgilia Sapieha, Amerykańska księżna. Z Nowego Jorku do Siedlisk

– Michał Sokolnicki, Emisariusz Niepodległej. Wspomnienia z lat 1896–1919

– Stanisława Sowińska, Gorzkie lata. Z wyżyn władzy do stalinowskiego więzienia

– Zigmas Stankus, Jak się zostaje albinosem. Wojna w Afganistanie oczami sowieckiego żołnierza 1979–1981

– Sigrid Undset, Odzyskać przyszłość. Wspomnienia z ucieczki przed totalitaryzmami

– Hanna Świda-Ziemba, Uchwycić życie. Wspomnienia, dzienniki i listy 1930–1989

– Michael Wieck, Miasto utracone. Młodość w Königsbergu w czasach Hitlera i Stalina

– Wiktor Woroszylski, Dzienniki, t. 1: 1953–1982, t. 2: 1983–1987, t. 3: 1988–1996

Tadeusz Bukowy, Trochę szczęścia. Dziesięć lat łagru i zesłania 1945–1955

© by Fundacja Ośrodka KARTA, 2022

© by Tadeusz Bukowy, 2022

REDAKTOR SERII Agnieszka Knyt

REDAKTOR INICJUJĄCY I PROWADZĄCY Dominik Czapigo

WYBÓR I REDAKCJA JĘZYKOWA Anna Richter

KOREKTA Agnieszka Knyt

OPRACOWANIE GRAFICZNE SERII

ZDJĘCIE NA OKŁADCEZdjęcie więzienne Tadeusza Bukowego, Krasnojarsk, czerwiec 1951. Fot. ze zbiorów rodzinnych

DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW

Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

Ośrodek KARTAul. Narbutta 29, 02-536 Warszawatel. (48) 22 848-07-12kontakt do wydawnictwa: [email protected]: [email protected]ęgarnia internetowa: ksiegarnia.karta.org.plwww.karta.org.pl

Wydanie I

Warszawa 2022

ISBN 978-83-66707-55-9

WPROWADZENIE

Przez kolejne dekady Peerelu 9 maja świętowano zakończenie II wojny światowej. Ta data była punktem zwrotnym w biografii Tadeusza Bukowego, ale nie jako symbol zwycięstwa – tego dnia został aresztowany i zaczęła się jego droga przez kolejne sowieckie więzienia, obozy, miejsca zesłania. Do Polski wrócił ponad dziesięć lat później, 30 grudnia 1955.

Tadeusz Bukowy w momencie aresztowania miał szesnaście lat. Od jesieni 1944, już po opuszczeniu Sambora przez Niemców, a po powtórnym wkroczeniu do miasta Sowietów, zaangażował się w działania Armii Krajowej jako łącznik w oddziale Stefana Józefowicza „Grota II” – do jego zadań należało przenoszenie meldunków i pakunków. Równolegle uczył się w sowieckiej szkole. Przysięgę złożył w lutym 1945, obrał wówczas pseudonim „Orzeł II”.

8 maja 1945 spakował najpotrzebniejsze rzeczy, zapas jedzenia i pożegnał się z rodzicami, którzy domyślali się, że działa w konspiracji – dowiedział się wtedy od nich, że zdecydowali się już opuścić Sambor i są razem z nim „zapisani na wyjazd do Polski”. Stawił się w punkcie kontaktowym, z którego, jak przypuszczał, miał trafić do oddziału partyzantów. Zapowiedziany łącznik nie pojawił się jednak tego dnia na miejscu. Tadeusz wrócił do domu, gdzie wieczorem został aresztowany.

Przyczyną aresztowania Autora oraz kilku innych członków samborskiej konspiracji był prawdopodobnie donos jednego z kolegów. Sowieci, którzy ponownie wkroczyli na polskie ziemie w 1944 roku, aresztowali wtedy głównie członków polskiego podziemia – Tadeusz Bukowy był jedną z ofiar tej fali represji. Jego droga była jednak o tyle nietypowa, że jako niepełnoletni nie został od razu wysłany do łagru, ale w ramach sowieckiej „praworządności” musiał poczekać do ukończenia osiemnastego roku życia w kolonii karnej dla nieletnich.

Tadeusz Bukowy z socjologiczną wnikliwością rekonstruuje codzienność, co pozwala czytelnikowi przybliżyć się do zrozumienia, czym w istocie był sowiecki system władzy i podporządkowania. W tym kontekście znaczący jest także brak uprzedzeń Autora wobec przedstawicieli innych narodowości – nie liczy się, kto jakie miał pochodzenie, ale jakim pozostał człowiekiem w sytuacji granicznej.

W tej opowieści uderza optymizm, któremu książka zawdzięcza swój tytuł – mimo niebezpieczeństw, ciągłego zagrożenia i trudnych warunków życia w łagrze i na zesłaniu, Autor nie ulega zgorzknieniu, a jego życie nie traci sensu. Dziesięć lat spędzonych w sowieckiej Rosji to także dla niego czas formacyjny – przyspieszone wchodzenie w dorosłość, poznanie wartości przyjaźni, pierwsza miłość, zachwyt nad pięknem surowej przyrody – który w dużej mierze ukształtował całe jego późniejsze życie. O tym, jak ważny był to okres, świadczy odbyta w 2005 roku podróż do Kraju Krasnojarskiego i poszukiwanie miejsca, w którym Tadeusz Bukowy żył na zesłaniu i pracował tuż przed powrotem do Polski.

Poznałem Autora w 2009 roku. Znał już wtedy KARTĘ, bo na początku lat 90. XX wieku złożył dwukrotnie swoje świadectwo, zapisane na taśmie magnetofonowej, w Archiwum Wschodnim, a dzisiaj dostępne w Archiwum Historii Mówionej Ośrodka KARTA i Domu Spotkań z Historią. Spotkaliśmy się wtedy w jego mieszkaniu we Wrocławiu, poznałem także jego żonę, Helenę (1928–2021). Jednego dnia nagraliśmy na wideo blisko pięć godzin opowieści, która później trafiła do tego samego archiwum, co poprzednie dwie relacje. Podczas tego nagrania uderzył mnie sposób, w jaki Tadeusz Bukowy opowiadał o swoim pobycie w ZSRR. Bez tonu martyrologii, podkreślał piękno ulotnych chwil oraz syberyjskiej natury, które był w stanie zauważyć, nie zapominając jednocześnie, że jest więźniem, a nie człowiekiem wolnym, i nie tracąc nadziei na powrót do rodziców.

Niecały rok po naszym spotkaniu Tadeusz Bukowy postanowił spisać swoje wspomnienia. Motywowała go potrzeba zachowania pamięci o własnej przeszłości dla córek i wnuków; do pracy zagrzewała go żona, która była też pierwszą czytelniczką wspomnień. Zostały one spisane przez Autora odręcznie, a pracownicy i wolontariusze Archiwum KARTY pomogli przepisać je na komputerze. Autor wydał książkę w kilku egzemplarzach własnym nakładem w 2011 roku. Otrzymałem wtedy jeden z nich na pamiątkę naszej wspólnej rozmowy i stanowi on podstawę niniejszego wydania – po dokonaniu skrótów oraz redakcji.

Odwiedziłem Autora i jego żonę jeszcze kilka razy, zawsze bardzo życzliwie przyjmowany przez coraz bliższych mi ludzi. Bardzo cenię tę znajomość – historia Tadeusza Bukowego pokazała mi, że nawet będąc w sytuacji beznadziejnej, można nie poddać się zgorzknieniu. I że liczy się wtedy choć trochę szczęścia, w którego poszukiwaniu nie można ustawać.

Warszawa, wrzesień 2022 Dominik Czapigo

Dzieje mojej tragicznej młodości napisałem pod naporem wspomnień, które przez całe dotychczasowe życie mnie nurtowały, aż wreszcie znalazły ujście w tej książce.

Napisałem ją też dzięki wielkiemu wsparciu mojej najbliższej rodziny i przyjaciół, którzy skutecznie dopingowali mnie do tego niełatwego przedsięwzięcia. Chcę im wyrazić za to wielką wdzięczność.

Niech te wspomnienia mojej przeszłości pozwolą młodszemu pokoleniu zrozumieć, jak odległy i okrutny był świat mojej młodości w porównaniu z ich światem – i niech on się już nigdy nie powtórzy.

Książkę tę dedykuję mojej kochanej Rodzinie: żonie Helenie, córkom Dorocie i Grażynie oraz wnukom: Ani, Weronice, Karli i Beniowi.

ARESZTOWANIE 

Tego wieczoru pożegnałem się z rodzicami, którzy domyślili się, że działam w organizacji i chwilowo muszę ich opuścić. Kochana mama dała mi jeszcze na drogę puszkę tuszonki amerykańskiej. Zabrałem komplet bielizny na zmianę, dwie pary onucek do butów i niemiecki skafander przeciwdeszczowy. Pożegnałem się z rodzicami i ze łzami w oczach wyszedłem z domu. O godzinie ósmej byłem już na punkcie kontaktowym u pani Baszak. Tutaj zastaję Aldka Orskiego. Jesteśmy trochę podenerwowani i podnieceni. Prawdopodobnie mamy dołączyć do oddziału partyzanckiego w okolicach Przemyśla. Pomagamy Basi Baszak, która była sanitariuszką, segregować opatrunki i czekamy na łącznika, który miał po nas przyjść. Tak minęła noc, łącznik nie przyszedł.

Rano z Aldkiem postanowiliśmy pójść do kościoła na mszę świętą i wyspowiadać się, i tak zrobiliśmy. Po wyjściu z kościoła rozeszliśmy się do domów, żeby odpocząć po denerwującej, nieprzespanej nocy. Wieczorem znowu mieliśmy się spotkać na punkcie kontaktowym, jak było wcześniej uzgodnione.

Jest godzina dziewiąta rano, jestem już w domu i szykuję się do odpoczynku. Naraz słyszę podniesiony głos w kuchni. Rozmowa toczy się po rosyjsku, pytają moich rodziców, gdzie jest syn. Podskoczyłem do okna (dom był parterowy), a tam kilka kroków od okna stał sołdat z automatem. Nie byłem przygotowany na taką sytuację. Gdybym był w drugim pokoju, miałbym szansę na ucieczkę, ale stało się inaczej. Tylko odszedłem od okna, do pokoju wchodzi oficer NKGB1 z pistoletem w ręku i od razu do mnie: „Ręce do góry!”, wchodzi drugi i zaczyna mnie rewidować. Nie miałem nic trefnego przy sobie. Parabelkę z zapasowymi magazynkami zostawiłem w punkcie kontaktowym. W domu miałem trochę rzeczy, które by ich zainteresowały, ale były schowane w skrytce na ganku. Znaleźli w szufladzie kredensu przewody i od razu do mnie: „Gdzie jest radiostacja?”. Z opresji ratuje mnie mama, która powiedziała, że to przewody od radia, które w 1943 roku oddaliśmy przymusowo Niemcom. Może nawet pokazać pokwitowanie, bo tak było w rzeczywistości.

Rewizja w dwóch pokojach i w kuchni trwała może godzinę, nic podejrzanego nie znaleźli. Jeden z oficerów zobaczył na moim ręku zegarek. „Ściągnij zegarek” – mówi. Zdjąłem go i podałem oficerowi. Pooglądał go, otworzył, zajrzał do środka, zamknął i schował do kieszeni. Poprosiłem go, żeby mi oddał. Popatrzył na mnie, wsadził rękę do kieszeni i oddał mi zegarek. Ja natomiast oddałem go mamie.

„Wychodzimy” – pada komenda. Pozwolili mi jeszcze pożegnać się z rodzicami. Pierwszy wychodził lejtnant, ja za nim, a potem kapitan. Jesteśmy już na dworze, a do mego domu wchodzi Basia z punktu kontaktowego. „A wy do kogo?” – pyta od razu kapitan. „Ja do pani Bukowej” – odpowiada Basia. Chyba już był zaprawiony w podobnych sytuacjach, bo nie uwierzył jej, kazał podnieść ręce do góry i zaczął ją rewidować od góry do dołu. Nic nie znalazł, potem zabrał jej torebkę, wytrząsnął całą zawartość. Basia zbladła, między jej damskimi rzeczami znalazł karteczkę zapisaną drobnym pismem. „A to co?” – pyta się. „To są moje notatki” – odpowiada i chciała zabrać karteczkę. Nie pozwolił. Zwraca się do niej i mówi: „Przeczytaj”. Gryps był do mnie, mam być o dwudziestej w punkcie kontaktowym i jeszcze zabrać ze skrzynki amunicję 9 milimetrów, podane było miejsce jej schowania. Gdy Basia przeczytała, mówią do niej: „A teraz przetłumacz nam, co tam jest napisane”. Basia od razu, że nie umie po rosyjsku. Oficerowie zdenerwowali się i wyrazili się dosadnie po rosyjsku: „Nie chcesz teraz powiedzieć, to pogadamy inaczej. Powiesz wszystko – będziesz znała i rosyjski język”.

Wyprowadzają nas, rodzice machają do nas rękami. Z przodu idzie ten sołdat z automatem, ja z Basią pośrodku, a kapitan i lejtnant za nami. Dzieje się to 9 maja 1945 w mieście Samborze, wtedy rano jeszcze nie wiedziałem, że to koniec wojny.

Idziemy ulicą Zamiejską, na której mieszkałem, zbliżamy się do ulicy Sobieskiego. Naprzeciw nas, po drugiej stronie ulicy, idzie mój kolega Witold Oliwa, starszy ode mnie o dwa lata (rocznik 1927). Kapitan, gdy go zauważył, od razu przeszedł na drugą stronę ulicy i aresztował go. Jestem zdziwiony tą sytuacją, ja nawet nie wiedziałem, że Tolek był w konspiracji. Idziemy wszyscy w kierunku domu Tolka Oliwy, który był niedaleko. Do domu wszedł Tolek i kapitan. Lejtnant każe klękać Basi na kolana, następnie podchodzi do mnie i mówi: „Łożys’ kriestom!”. Kładę się więc na ziemi, a on mi butem rozkłada nogi i ręce. Postawił sołdata z automatem koło nas, a sam poszedł do domu Tolka, gdzie przeprowadzali rewizję.

Leżąc na ziemi, głową dotykałem budynku. Z domu wychodzi starsza pani i podchodzi do drzwi piwnicy, zbliża się do małego okienka, które było nad moją głową. Pyta mnie, czy może mi pomóc. Poprosiłem ją, żeby ostrzegła Aldka Orskiego, powiedziałem jej nazwę ulicy i numer domu (po latach dowiedziałem się, że tak zrobiła). Po chwili z wiadrem węgla wyszła z piwnicy. Młody sołdat, który nas pilnował, nie reagował, przeszła koło niego i weszła do domu. Rewizja trwała około godziny, po jej zakończeniu wyprowadzili Tolka z domu. Biedna mama Tolka stała w drzwiach i zanosiła się płaczem.

Kapitan każe nam wstać i już w trójkę idziemy w stronę rynku. A tutaj wielki ruch, idzie parada, gra orkiestra. Gdy byliśmy już w rynku, każą nam skręcić w lewo w ulicę Kopernika, przeszliśmy nią może pół kilometra od rynku. Idąc cały czas lewą stroną ulicy, doszliśmy do domu pod numerem 58, na którym nie było żadnych napisów ani znaków państwowych. Okazało się, że w tym domu mieściła się zakonspirowana placówka radzieckiego NKGB. Oddzielili od nas Basię, a nas zaprowadzili do piwnicy, która już była przygotowana do przyjmowania więźniów. Sołdat otwiera drzwi do celi, każe nam wejść i zamyka za nami drzwi. Stoimy z Tolkiem i z początku nie widzimy dobrze, bo w celi panuje półmrok, nie ma żarówki, tylko słabe światło z małego okienka piwnicznego. Powoli nasz wzrok się przyzwyczaja. Stoimy i rozglądamy się. Piwnica była już przystosowana na przyjęcie więźniów. Przy ścianie zrobiono półkę na wysokości pół metra, a w rogu piwnicy obok drzwi stała nieduża beczka z dwoma uchwytami po boku i pokrywą, która służyła jako przenośna ubikacja (później poznałem jej nazwę: parasza).

W rogu na półce leżało dwóch zarośniętych mężczyzn. Jeden z nich wstał, podszedł do nas i zapytał się, kim jesteśmy i jaki jest dzień. Okazało się, że oni przebywali w tej piwnicy miesiąc i stracili rachubę czasu. Byli aresztowani w okolicach Starego Sambora i są Ukraińcami (domyśliliśmy się, że to banderowcy). Byli bladzi, zarośnięci i małomówni. My ulokowaliśmy się w drugim rogu półki i zastanawialiśmy się, jak do tego doszło, że zostaliśmy aresztowani. Ani ja, ani Tolek nie wiedzieliśmy o tym, że drugi z nas należy do organizacji, mogliśmy tylko się domyślać. Banderowcy nie dążyli do kontaktu z nami, my natomiast mieliśmy trochę obaw z racji tego towarzystwa, bo będąc w domu, słyszeliśmy o wyczynach banderowskich. Aresztowali nas po godzinie dziesiątej, a jest późny wieczór i dopiero po tych wszystkich emocjach puściły nam nerwy – stwierdziliśmy, że jesteśmy głodni. Ani ja, ani Tolek nie wzięliśmy z domu żadnego prowiantu. To wszystko odbywało się tak szybko, że nie pomyśleliśmy o tym. Zapytaliśmy banderowców, kiedy dają coś do jedzenia. Rano dają 40 deko chleba i garnuszek mętnej zupy z prosa, to na cały dzień.

Nasze rozmyślania zostały przerwane. Otwierają się drzwi i wpychają nam nowego aresztanta. W piwnicy panował półmrok, bo było tylko jedno okienko i do tego zasłonięte od ulicy. Ale poznaliśmy naszego kolegę Czesława Kosturka. Jak nam opowiedział, aresztowali go w domu po południu i przyprowadzili na Kopernika. Trzymali go jednego w drewutni i dopiero teraz, pod wieczór, przyprowadzili go do naszej celi.

Z zewnątrz słychać było kanonadę, pojedyncze strzały i krzyki. Od Czesława dowiedzieliśmy się, że jest koniec wojny, ludzie świętują. Co za los, żeby w taki dzień zostać aresztowanym. Tam na zewnątrz wszyscy się radują, a my siedzimy głodni i zastanawiamy się, co będzie dalej. Cały czas zastanawialiśmy się, kto mógł nas sypnąć. Doszliśmy do wniosku, że była tylko jedna osoba, która znała nasze nazwiska i która wciągnęła nas do organizacji. Był to starszy od nas kolega, Zygmunt Lisowski, pseudonim „Piesek”. Nie pochodził z Sambora, przyjechał do nas na jesieni 1944 z Drohobycza i działał w naszej organizacji. Takie były nasze przypuszczenia.

Od przeżyć, nerwów i strachu nie mogliśmy spać i tak przesiedzieliśmy do północy. Rano łomot w drzwi, zrywamy się na nogi, otwierają się drzwi i pada komenda: „Wynoście paraszę”. Nie wiemy, o co chodzi. To był pierwszy dzień naszej edukacji. Zrywają się banderowcy, łapią beczkę z nieczystościami i wychodzą z piwnicy. Na zewnątrz był wykopany dół, do którego wlewano zawartość z beczki.

Tego dnia po południu zaprowadzono mnie na pierwsze piętro na przesłuchanie. To był normalny pokój w prywatnej willi, za stołem siedział lejtnant w mundurze. Każe mi siadać naprzeciw za stołem. Jest młody, dobrze zbudowany. Zaczyna się: nazwisko, imię, imiona rodziców, czy mam rodzeństwo. Odpowiedziałem na te pytania. Następnie pyta: „Gdzie mieszkasz?” „Tam, gdzie mieszkałem” – mówię. Zdenerwował się. „Posiedzisz trochę, to ci przejdą żarty”. Wcale nie miałem zamiaru żartować, tak mi się wyrwało. Nikt mnie nie nauczył, jak należy zachowywać się na śledztwie, to był początek mojej edukacji. Jeszcze pytał o mojego ojca i rodzinę, zaglądał do zeszytu, potem zadawał mi pytania. Doszedłem do wniosku, że mają dużo wiadomości o mnie i moich rodzicach. „Na dzisiaj wystarczy, ja muszę odpocząć, bo prawie całą noc świętowałem zakończenie wojny”. Zadzwonił, wszedł sołdat i zaprowadził mnie do celi.

Koledzy obstąpili mnie i pytali, jak było. Gdy ja byłem na śledztwie, do celi przyprowadzono jeszcze jednego Polaka, a był nim Stanisław Pietruszka2. Oliwa, Kosturek, Pietruszka byli z rocznika 1927, a ja byłem rocznik 1929. Ale budową i wzrostem dorównywałem kolegom. Chodziliśmy do tej samej szkoły dziesięcioletniej, tylko że oni do klasy dziesiątej, a ja do ósmej. W konspiracji nie znaliśmy się, ale w szkole tak. W piwnicy było nas więc czterech Polaków i dwóch banderowców. Kazano nam wybrać starszego celi, który miał meldować obecność i stan ludzi w piwnicy przy codziennym sprawdzaniu. Po krótkiej naradzie wybraliśmy jednego z banderowców z powodu wieku i stażu w piwnicy. Przynieśli nam wiadro z czystą wodą i dwa kubki aluminiowe. Woda służyła do picia i do porannej toalety.

Codziennie rano wynosiło się paraszę. Było nas sześciu w piwnicy i każdego dnia inna dwójka wynosiła do ogrodu paraszę. To były najprzyjemniejsze chwile w tej smutnej rzeczywistości. Na tyłach tego domu znajdował się ładny ogród, w którym rosło dużo drzew owocowych. Była piękna pogoda, wszystkie drzewa kwitły i unosił się niesamowity zapach. Gdy się wychodziło z tej wilgotnej i mrocznej piwnicy, wydawało się nam, że wchodzimy do raju. Sołdat, który nas wyprowadzał, cały czas pokrzykiwał: „Prędzej, prędzej”, a my staraliśmy się iść jak najwolniej, żeby nabrać w płuca jak najwięcej świeżego powietrza.

Nasi rodzice na początku nie wiedzieli, gdzie jesteśmy, a ja byłem najbliżej swojego domu – w odległości zaledwie kilometra.

Najgorsza była niepewność, co z nami będzie. Na razie musieliśmy się przyzwyczaić do głodu, do braku higieny. Spaliśmy na gołych deskach z butami pod głową. Połączyliśmy się parami, ja kładłem kurtkę na deski i nakrywaliśmy się płaszczem Czesława Kosturka. To samo robił Tolek Oliwa ze Stanisławem Pietruszką.

Minęło kilka dni, nikogo z naszej piwnicy nie wzywali na śledztwo. Ale dochodziły do nas odgłosy zamykanych i otwieranych drzwi. Jak się później okazało, trwały jeszcze aresztowania i przywożono ludzi do tego domu. Po tygodniu naszego pobytu otwierają się drzwi i młody sołdat pyta, czy jest ktoś na literę „P”. Był tylko jeden, Pietruszka. „Imię ojca i matki” – pyta sołdat. Stanisław odpowiada, wszystko się zgadza. „Połuczaj pieriedaczu”. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Stoimy, patrzymy na niego, sołdat widzi nasze miny, mówi do nas, trzymając w ręku torbę: „Tu jest torba z jedzeniem dla Pietruszki. Za godzinę przyjdę po nią”. Zamyka drzwi i wychodzi. Stanisław bierze torbę, siadamy na naszej półce, ciekawi, co jest w środku. Stanisław otwiera torbę, a w niej pięciolitrowa bańka zupy, ale jakiej! To był krupnik na mięsie, do tego był bochenek domowego chleba, pokrojonego na kawałki. Oprócz tego była aluminiowa miska i dwie łyżki. Stanisław zamieszał łyżką i nalewa do miski, jedną łyżkę bierze sobie, drugą daje Tolkowi. Ja z Czesławem, łykając ślinę, patrzymy, jak oni zajadają, szybko załatwili tę miskę. Stanisław nalewa drugą, daje łyżkę mnie i Czesławowi. I teraz my jemy, a oni patrzą się na nas. W piwnicy unosi się zapach tego krupniku. To było wielkie święto, wielka radość – po tylu dniach zjedliśmy pyszny krupnik i do tego domowego wypieku chleb.

Szybko załatwiliśmy się z tą bańką, pozostała ostatnia miska. Już nie pamiętam, który z nas zaproponował, żeby dać banderowcom. Krótka narada, dajemy im miskę zupy i po kawałku chleba. Byli bardzo zdziwieni, że my, Polacy, dajemy im miskę zupy i po kawałku chleba. Po godzinie sołdat zabrał torbę z jej zawartością i powiedział, że jak będzie miał znowu dyżur, to ponownie przyniesie. Zapytaliśmy się, co z naszymi rodzicami. Powiedział tylko, że w domu wszyscy zdrowi i zamknął drzwi. Byliśmy syci i zadowoleni, jak młode pieski.

Najbardziej brakowało nam zdrowego powietrza i ruchu. Był maj 1945, piękna pogoda, a ja muszę tutaj przebywać nie z własnej woli. Tak pragnąłem wolności. Jak pomyślałem sobie, że za tym zasłoniętym okienkiem piwnicznym parę metrów dalej jest już parkan, ulica, po której przechodzą moje koleżanki, koledzy... Nawet nie przypuszczają, że ten budynek ma taką tajemnicę, że w jej piwnicach przebywają ich krewni i znajomi.

Ojciec naszego kolegi, pan Pietruszka, był rzeźnikiem. Dzięki jego inicjatywie i pieniądzom udało mu się załatwić pomoc dla syna. W tych czasach za wódkę i pieniądze można było bardzo dużo załatwić. Zupę i bochenek chleba otrzymywaliśmy co trzeci dzień.

Codziennie zabierano kogoś z naszej piwnicy na przesłuchanie. Najbardziej zbici i sponiewierani byli „nasi” dwaj banderowcy. Po każdym śledztwie siedzieli w swoim kącie i po cichu rozmawiali. Widząc ich pobitych, nie czuliśmy się dobrze, bo nie wiedzieliśmy, jak postąpią z nami.

Po tygodniu ja zostałem wezwany na przesłuchanie. Doprowadzili mnie do tego samego pokoju. Za stołem siedział inny oficer. Podszedłem do stołu i usiadłem na krześle, tak jak za pierwszym razem. W mojego oficera jakby piorun strzelił. „Kto ci pozwolił siadać?” – zwrócił się do mnie, chciałem mu odpowiedzieć. „Milczeć! – mówi – będziesz siedział, jak ci pozwolę. Podejdź do ściany i stój”. Stoję może pół godziny, jestem trochę przestraszony i zdenerwowany, a oficer cały czas zerka do dokumentów i pisze. Stałem koło ściany, niedaleko było okno, podsunąłem się trochę i widzę cały ogród w kwiatach. O mały włos, a bym się rozpłakał, ogarnęła mnie tęsknota za domem, za rodzicami. Moje rozmyślania przerwał oficer. Podszedł do mnie, odwrócił mnie twarzą do siebie, złapał pod szyję i przycisnął do ściany. „Masz stać twarzą do ściany i nie kręcić się, zrozumiałeś?” „Tak” – odpowiedziałem. I znowu stałem może godzinę, byłem coraz bardziej zdenerwowany, w głowie mi szumiało i przychodziły różne myśli.

Drugie śledztwo zakończyło się niespodziewanie. Mój oficer otrzymał telefon, słuchał i odpowiadał: „Tak jest, tak jest”. Zadzwonił po dyżurnego sołdata i kazał odprowadzić mnie do piwnicy. Szedłem na miękkich nogach, spodziewałem się najgorszego, bo na to się zapowiadało. Brutalność tego oficera przestraszyła mnie. Cały czas myślałem, co on tak długo czyta i pisze. Chyba ten telefon uratował moją skórę. Wszedłem do piwnicy, ochłonąłem i pomału dochodziłem do siebie, byłem psychicznie wykończony.

Po dwóch dniach znowu jestem wezwany do śledczego. Idę przed sołdatem i w głowie kotłują się myśli. Wchodzimy do tego samego pokoju. Widzę mego śledczego z drugiego przesłuchania i jeszcze innego oficera w randze kapitana. Nauczony doświadczeniem z drugiego śledztwa stanąłem koło drzwi i stoję. Kapitan mówi do mnie: „Podejdź bliżej”. Patrzy na mnie i mówi: „Na pewno chcesz do domu. Mama twoja złożyła dokumenty na wyjazd do Polski i ty też masz szansę pojechać razem z rodzicami. My tobie pomożemy, ale ty musisz pomóc nam”. Stałem i nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Kapitan dalej wpatrywał się we mnie i znowu zaczął mówić, drugi śledczy siedział za stołem i wnikliwie patrzył na mnie. Spokojnym głosem kapitan zwraca się do mnie: „My wiemy, że ty jesteś jedynym synem i powinieneś być w domu razem z rodzicami, szykować się do wyjazdu do Polski. My tobie pokażemy jednego oficera, a ty nam powiesz, kto to jest. Jak nam powiesz prawdę, to pójdziesz do domu. A teraz podejdź do ściany i odwróć się twarzą do niej”. Kapitan podszedł do telefonu i wydał polecenie.

Minęło z pięć minut, wchodzą do pokoju dwie osoby, sołdat i druga osoba. Ja stoję twarzą do ściany, ale słyszę, co się dzieje. Konwojent wyszedł. Teraz role się zmieniły, kapitan siedzi, a lejtnant podchodzi do mnie, odwraca mnie i zadaje mi pytanie: „Czy znasz tego oficera?”. Staję przed nim, patrzę na niego, ale za wszelką cenę staram się nie zrobić wrażenia, że go znam. Lejtnant znowu: „Nu, parień, skaży nam, kto eto” [No, chłopcze, powiedz nam, kto to jest]. Stał przede mną porucznik Józefowicz pseudonim „Grot II”, którego byłem łącznikiem. Jego ubranie było mokre, włosy do połowy opalone, na twarzy zakrzepła krew. Lejtnant znowu do mnie: „Przypatrz się dobrze”. Ja już na tyle się opanowałem, że patrzę w oczy porucznikowi; mówię, że to na pewno jakiś banderowiec. Pytają porucznika, czy mnie zna, odpowiada, że nie. Wtedy lejtnant łapie mnie za włosy, przesuwa moją głowę bliżej porucznika i mówi: „Przypatrz się dobrze”. Ja mu odpowiadam, że nie znam tego pana. On się zdenerwował: „To nie żaden pan, to bandyta, wróg ZSRR, ty też taki jesteś” – i uderzył mnie z rozmachem w brzuch. Padłem na kolana, trzymając się za brzuch. Klęczałem na podłodze, lejtnant i kapitan rozmawiali. Po tej rozmowie kazali wyprowadzić porucznika. Kapitan zwrócił się do mnie: „Wstań”. Wstałem, ale oparłem się o ścianę. Kapitan mówi: „Może ty go znasz, a może i nie, pomyśl, nasza propozycja jest dalej aktualna”. I kazał zaprowadzić mnie do celi.

Po latach dopiero dowiedziałem się, że porucznik na przedmieściu Sambora, na Średniej, miał bunkier w stodole. W bunkrze odbywała się narada, w czasie której ktoś potrącił lampę naftową. Dość szybko zaczęła się palić słoma. W stodole oprócz bunkra był nieduży magazyn broni i dynamitu. Porucznik uciekał jako ostatni. Wybuch rzucił go na ziemię. Po paru minutach doszedł do siebie i zaczął uciekać z tego miejsca. Dotarł do rzeki Młynówki i tam, ranny, ogłuszony, poparzony, szukał schronienia. Po kilku minutach na miejsce wybuchu przybyło NKWD3 i NKGB z istriebitielnym batalionem4 i przeprowadzili obławę. W bunkrze przebywało sześć osób, wszystkim udało się uciec, oprócz porucznika „Grota II”. Był na pół ogłuszony, miał opalone włosy. Skoczył do rzeki i tam dopadli go ludzie z istriebitielnego batalionu.

Po spotkaniu z porucznikiem byłem przestraszony i zdenerwowany. Jeszcze dziesięć dni wcześniej byłem u niego w kwaterze na Średniej, wysłał mnie z meldunkiem do Drohobycza. Żaden z nas nie przypuszczał, że po dziesięciu dniach spotkamy się w takich okolicznościach. Już więcej nie miałem z nim konfrontacji. W naszej piwnicy zapanował chwilowy spokój. Żyliśmy w niepewności, nie wiedząc kompletnie, co dzieje się na zewnątrz.

ETAP Z SAMBORA

Pod koniec maja budzą nas w nocy, każą się ubierać, zabierać swoje rzeczy i czekać pod drzwiami. Zrobił się ruch w całym budynku. Słychać głosy komend po rosyjsku, okrzyki po polsku. Po chwili otwierają się drzwi, stanęło w nich dwóch sołdatów i każą nam wychodzić z rzeczami. Bierzemy woreczki z naszym osobistym dobytkiem i wychodzimy. Jeden sołdat z przodu, drugi za nami. Wychodzimy po schodach na parter. Tam już stało kilka osób, wszyscy z Sambora.

Gdy już wszyscy wyszli, kapitan NKGB kazał nam się ustawić po pięciu w szeregu. Powstała mała kolumna mężczyzn i kobiet. Wyprowadzono nas na ulicę, która była całkiem pusta. Już zaczynało świtać na dworze. Każdy miał jakiś woreczek, większy, mniejszy, jeden drugiemu chciał pomóc, powstało małe zamieszanie. Ale kilka uderzeń kolbą karabinu uspokoiło nas.

Otoczyło nas kilku sołdatów z automatami i ruszyliśmy w lewo. Przeszedłszy ulicą Kopernika może pół kilometra, dotarliśmy do przejazdu kolejowego. Tam na szynach stał parowóz i kilka wagonów towarowych. Podeszliśmy do środkowego. Sołdaci rozsunęli drzwi i kazali nam wchodzić. Ponaglani krzykami znaleźliśmy się w wagonie. Kazali usadowić się w jednym końcu wagonu. Drugi zajęło pięciu przedstawicieli NKWD. Oficer dowodzący tą grupą kredą narysował nam granicę, do której możemy się poruszać, po jej przekroczeniu będą strzelać. Jesteśmy zbici w gromadkę, kobiety razem z mężczyznami. Naprzeciw nas leży sołdat z karabinem maszynowym, reszta z oficerem siedzi na skrzynkach. Słychać komendy po rosyjsku i nasz mały skład powoli zaczyna ruszać. Jedziemy, ale gdzie? Na całe szczęście między nami byli kolejarze. Józio Durkalec mówi, że gdybyśmy pojechali w lewo, to na Przemyśl lub Sianki, a jedziemy w prawo – to znaczy na Lwów.

Każdy z nas ma swoje zmartwienia i przeżycia. Rozmowy za bardzo się nie kleiły, tylko kobiety cały czas między sobą szeptały. Mijamy różne stacje w kierunku Lwowa, na jednej z nich nasz pociąg się zatrzymał. Nastąpiła chwila ciszy. Po chwili koło naszego wagonu zrobił się ruch, słychać krzyki, komendy po rosyjsku. Prowadzący nas kapitan każe nam siedzieć cicho, wstał, poszedł do drzwi, rozsunął i wyszedł na zewnątrz. Widocznie uzupełniali pociąg takimi pasażerami jak my.

Kapitan wrócił i powiedział, że mamy zachowywać się cicho i że za godzinę pojedziemy dalej. Zasunął szczelnie drzwi i usiadł na skrzynce. Pozwolił zapalić, jeśli jest ktoś palący. Było kilku palących, lecz nie mieli tytoniu. Kapitan powiedział, żeby podeszli do kreski, dał im gazetę i machorkę, pokazał, jak należy skręcić papierosa. Podał im ogień. Nasi panowie zaciągnęli się dymem z lubością, bo dawno nie palili. Skutki były opłakane – zaczęli kaszleć, niektórym łzy stanęły w oczach. Kapitan i sołdaci mieli ubaw. „To jest dobra radziecka machorka”. My, niepalący, też przyglądaliśmy się tej scenie, prawdę mówiąc, też nas ubawiła. Po godzinie nasz pociąg rusza, jedziemy do Lwowa.

LWÓW

Jest późny wieczór, koniec maja. Nasz transport wjechał na główną stację we Lwowie. Staliśmy z 20 minut, potem odsunięto drzwi i kazano nam wychodzić. Wyładunek nie trwał długo i znowu zbici w gromadkę, otoczeni przez sołdatów (niektórzy z psami), wychodzimy z dworca głównego. Rozglądałem się w prawo i w lewo, bo takiego ładnego dworca nigdy nie widziałem. Co za pech, pierwszy raz w życiu jestem we Lwowie i to w takim towarzystwie, do tego pilnowany, żebym się nie zgubił. Idziemy ulicą Gródecką, droga prowadzi na dół. Po przejściu może kilometra skręcamy w prawo, w wąską uliczkę i dochodzimy do dużego kompleksu gmachów. Były to budynki przedwojennego sądu. Stoimy zbici razem, otoczeni przez sołdatów i czekamy. Po chwili z gmachu sądu wychodzą oficer, lejtnant i kapitan. Rozmawiają z naszym oficerem. On wręcza im nasze akta, oni je przejmują i zaczynają wyczytywać nazwiska. Wszystko się zgadza. Nasi konwojenci razem z oficerem pomaszerowali z powrotem. Nas przejęli inni.

Był już wieczór, część osób zabrano od razu do piwnic. Pod całym gmachem sądu znajdowało się dużo piwnic i już były zapełnione Polakami, banderowcami, folksdojczami, oficerami frontownikami. Mnie i kilka kobiet ulokowano przy końcu korytarza. Korytarz długi, okna zakratowane, podłoga z parkietu – lepsze to niż wilgotna piwnica. Na tym korytarzu przemęczyliśmy się do rana. Wczesnym rankiem zabrano nas. Kobiety oddzielono od mężczyzn. Ja i kilku kolegów idziemy z powrotem w kierunku ulicy Gródeckiej i wychodzimy na nią, następnie skręcamy w prawo i po przejściu około 300 metrów skręcamy w prawo w ulicę Krasickich. Przeszliśmy może z 800 metrów i zatrzymujemy się przed bramą. Po prawej stronie w głębi ogrodu znajduje się willa. Przed nami parkan, brama wykonana z metalowych prętów. Historia się powtarza: znowu jesteśmy w zakamuflowanej placówce NKGB. To przedwojenna willa, przystosowana do ich potrzeb.

Ja i paru znajomych: Czesiek Kosturek, pan Poldek (Leopold) Wilhelmi i pan Józef Wesołowski trafiamy do piwnicy. I tak jak w Samborze na wysokości pół metra wykonano z desek nary (prycze) naokoło ściany. Piwnica duża, prawdopodobnie wcześniej mieściła się w niej pralnia, bo na ścianach były kafelki, a pośrodku podłogi otwór odpływowy. Otworzono drzwi, ze środka buchnął na nas zaduch śmierdzącego powietrza. Wepchnięto nas do piwnicy i zamknięto drzwi. Naszych kolegów wtrącono do drugiej piwnicy obok. Piwnica pełna ludzi, było tylko trochę miejsc pośrodku betonowej podłogi.

Stoimy i jesteśmy zszokowani, bo takich warunków się nie spodziewaliśmy. Pierwszy podszedł do nas banderowiec i pyta się: „Kto wy?”. „Polacy z Sambora” – odpowiadamy. Wtedy podeszło do nas dwóch panów, którzy się przedstawili, byli ze Lwowa. Jak się okazało, w tej piwnicy przebywało razem z nami około trzydziestu osób. Starszym celi był ten banderowiec, który pierwszy do nas podszedł. Na narach nie było miejsca, musieliśmy ulokować się na podłodze i to koło tego otworu odpływowego. Najgorzej było w nocy, bo brakowało miejsca do spania, drzemaliśmy na siedząco. Całe szczęście, że to trwało kilka dni i w tym okresie nie brano nas na przesłuchania. Wałkowali cały czas banderowców.

Gdzieś na czwarty czy piąty dzień naszego pobytu zabrano dziesięciu banderowców z rzeczami, poszła pogłoska, że jadą do obozu. My z radością od razu ulokowaliśmy się na narach. Przedtem umówiliśmy się z pozostałymi banderowcami, że my, Polacy, zajmiemy jeden kąt, a oni resztę miejsca. Banderowcy pochodzili z wiosek znajdujących się koło Lwowa. Mając miejsce na narach, pierwszą noc spaliśmy jak zabici. Ja dzieliłem posłanie z Czesławem Kosturkiem, moja kurtka służyła jako materac, a jego płaszcz zostawał do nakrycia. Okazało się, że w piwnicy było jednak dosyć ciepło, więc go rolowaliśmy pod głowę. Na oknie od strony ulicy była osłona wykonana z desek. W piwnicy tradycyjnie znajdowała się parasza. W górze u sufitu świeciła się żarówka w dzień i w nocy.

Porządek był inny niż w Samborze. Stanowił już przedsmak warunków panujących w ZSRR. Rano, godzina szósta – podjom (pobudka). Należało zrolować swoje ubrania wierzchnie, do wieczora nie można było spać ani leżeć. Następnie otwierano drzwi i puszczano do ubikacji. Koło godziny ósmej dawali kipiatok (wrzątek) i 40 dekagramów chleba. Wieczorem, koło osiemnastej, dawano nam zupę (tak zwaną bałandę) – była to cienka zupa nie wiadomo z czego albo mętny kapuśniak. Później następowała prowierka (kontrola). Stawaliśmy w dwóch lub trzech rzędach, oficer lub sierżant sprawdzali stan, który meldował starszy grupy. Godzina dziesiąta wieczorem – można było rozkładać manele, szykować się do spania i dumania o swojej niedoli.

Po dziesięciu dniach w nocy przyprowadzono do naszej piwnicy zbitego banderowca i rzucono go na beton, zajęli się nim współtowarzysze niedoli. Wyciągnęli go z bunkra, miał na sobie kożuszek, w którym było mnóstwo wszy. Nim zdążyliśmy się zorientować i wyrzucić ten jego kożuch, co później zrobiliśmy, było już za późno. Nigdy w życiu nie widziałem wszy, a tu nagle zaczęło mnie swędzieć ciało, cała piwnica została zawszona. Wszy zmieniły nasz regulamin dzienny. Po rannym posiłku i po modlitwie ściągaliśmy z siebie koszule, kalesony i zaczynało się gniecenie gnid w szwach. Istna tragedia, do łaźni nas nie prowadzili, ciało swędzi, jesteśmy głodni, nieumyci, zarośnięci. Wszyscy mi zazdrościli, bo nie miałem zarostu, a ci starsi panowie mieli brody i w nich też zadomowiły się wszy. Wszędzie bieda trochę jednoczy ludzi, tak było z nami i banderowcami. W miarę upływu czasu zaczęły między nami panować znośne stosunki.

Należy pamiętać, że w piwnicy było nas około trzydziestu, a był czerwiec, lipiec, sierpień, na dworze piękna pogoda, świeże powietrze, a u nas w piwnicy smród od paraszy, nieumytych ciał, brudnych nóg. Powietrze łapiemy rano, gdy wypuszczają nas do ubikacji, lub wieczorem, podczas przeglądu. Parę starszych osób było chorych na astmę, mieli duże problemy, strach było patrzeć. Mnie osobiście najbardziej dokuczał brak ruchu – dla młodego, wysportowanego chłopaka były to ciężkie chwile. Dlatego przed południem robiliśmy miejsce na podłodze i parami spacerowaliśmy od ściany do ściany. Ale i w tej niedoli humor nas nie opuszczał. Starszy pan, rodowity lwowiak, dokładnie liczył naszą „trasę” i gdy już zrobiliśmy przewidzianą liczbę obrotów od ściany do ściany, mówił: „Koniec, koledzy, jesteście w parku Stryjskim i proszę siadać na ławeczkę, odpocząć”.

Jedną z naszych przyjemności było, tak jak w Samborze, wynoszenie paraszy do ogrodu i wylewanie do kanału. To był rytuał. Każdy pilnował swojej kolejki. Wynosiły paraszę dwie osoby. Raz przy takim wynoszeniu zostałem mile zaskoczony, bo ktoś z okna na drugim piętrze krzyknął: „Trzymaj się, Tadzio!”. Okazało się, że za naszą willą była jeszcze przybudówka i w niej umieszczono kobiety z naszej grupy.

Przy końcu ogrodu znajdował się drugi dom, na którym był balkon, a na nim stał rower. Po przyjściu do piwnicy zrobiło mi się tak przykro, że się rozpłakałem. Co ja tu robię? I co będzie dalej? Ale z tymi myślami każdy miał problem. Najgorzej było wieczorem. Nie dość, że kładłem się głodny, zawszony, to myślałem o Samborze, o Dniestrze, nad którym bym teraz przebywał.

W celi przy ulicy Krasickich chwilowo panował spokój, ale potem zaczynano wyprowadzać nas na przesłuchania na Sądową. W naszej celi z mojej grupy byli Czesław Kosturek, pan Poldek Wilhelmi, pan Wesołowski i jeszcze inni. Na śledztwo zaczęli brać starszych kolegów, którzy po przesłuchaniu wracali niepewnym krokiem do naszej celi.

W końcu ja się doczekałem. Przyszedł po mnie dyżurny sierżant, wyprowadził mnie z piwnicy na korytarz, tu poinformował, że prowadzi mnie na śledztwo na ulicę Sądową, mam iść krok przed nim. Nie wolno mi do nikogo się odzywać, nie wolno mi wykonywać podejrzanych ruchów, które zmuszałyby go do użycia broni. Przy mnie wyciągnął tetetkę z kabury, wprowadził nabój do komory i włożył pistolet do kieszeni. Po tej instrukcji ruszyliśmy. To było moje pierwsze przesłuchanie. Wychodzimy z willi na ulicę Krasickich. Jest koniec czerwca, piękna pogoda, ludzie poubierani w letnie ubrania, a ja idę w oficerkach, kurtce jesiennej, czapce, do tego blady. Od razu zwrócono na mnie uwagę, ludzie się oglądali. Ale idący za mną sierżant wzbudzał respekt. Ludzie wiedzieli, że prowadzony jest więzień.

Do ulicy Sądowej było może pół kilometra, doszliśmy więc szybko. Wchodzimy na portiernię, sierżant dzwoni do śledczego, że przyszliśmy, i prowadzi mnie na drugie piętro. Był długi korytarz, z jednej strony i z drugiej drzwi. Prowadzący mnie wszedł do środka zameldować nasze przyjście. Mnie postawił twarzą do ściany. Naprzeciw otworzyły się drzwi i wychodzi z nich Mieczysław Toth. Widzę go bokiem, odwróciłem się, poznał mnie i zdołał powiedzieć tylko: „My się nie znamy”. Kiwnąłem głową, jego poprowadzili na dół, a mnie wezwali do pokoju na śledztwo. Mieczysława Totha znałem, bo często nosiłem do niego meldunki. Więcej go nie spotkałem.

We Lwowie sprawą naszej grupy zajmowali się inni oficerowie śledczy. Przede mną siedział lejtnant, nie patrzył na mnie, tylko przeglądał moje dokumenty i co chwilę coś notował, obok niego stała laska oparta o stół. Po chwili mówi do mnie, żebym podszedł bliżej, żeby mógł zobaczyć wroga ZSRR. Siedzi i patrzy mi w oczy. Padają pytania o moją działalność we wrogiej organizacji. Czy znam takich ludzi, patrzy do zeszytu i wymienia nazwiska – jedną trzecią znałem. „Nie znam” – mówię. Czy znam Kosturka, Oliwę. „Znam – odpowiadam. – Chodziliśmy do jednej szkoły”. „Kto cię wciągnął do organizacji?” Odpowiadam: „Lisowski”. Nie było co ukrywać, bo i tak się już domyśliliśmy, że on nas sypnął. „Po co jeździłeś do Drohobycza?” Tym pytaniem zostałem zaskoczony, na chwilę mnie zatkało. „Nie dumaj!” [Nie zastanawiaj się!] Wziął laskę za jeden koniec, a drugim, zaokrąglonym, złapał mnie za szyję i twarzą przycisnął do stołu. Z bólu i strachu można sobie coś przypomnieć. Przypomniałem sobie, że jeździłem do Drohobycza do więzienia Brygidki z paczką do księdza Drabika. Ściągnął mi laskę z szyi i pyta się: „Będziesz mówił?” „Tak – odpowiadam. – Jeździłem do Drohobycza do więzienia, do Brygidek”. Popatrzył na mnie: „Do kogo i po co tam?”. „W tym więzieniu przebywał nasz ksiądz, który był aresztowany. W styczniu 1945 woziłem dla niego paczkę z jedzeniem”. Tym razem mój śledczy był zaskoczony. „Jak jego nazwisko?” Odpowiadam: „Ksiądz Drabik”. Zanotował. „Sprawdzimy”.

Ja faktycznie jeździłem z paczką do księdza Drabika, który był aresztowany w Samborze razem z panią Janiną Wysoczańską. Wysoczańska była redaktorką pisma podziemnego „Podhalanin”. Ksiądz otrzymał wyrok 10 lat, a pani Wysoczańska 7 lat. To były pierwsze wyroki akowców z Sambora.

Lejtnant nie dawał za wygraną i dalej pyta, z kim się kontaktowałem w Drohobyczu. A ja powtarzam, że jeździłem do Brygidek do więzienia. „Ty taki młody, a już zdradziłeś naszą ojczyznę”. Ja mu odpowiedziałem, że moją ojczyzną jest Polska. Wstał, podszedł do mnie – lekko kulał – mówi: „Ty faszysto, ty jesteś wrogiem narodu radzieckiego”. Złapał mnie za szyję laską, podciągnął do siebie, przewrócił mnie na podłogę i zaczął okładać. Zwijałem się z bólu na podłodze, zacząłem krzyczeć, ale on dalej mnie bił. Raptem przestał, oparł się o stół, ciężko dyszał, zbladł i patrzył na mnie. Ja leżałem zwinięty w kłębek na podłodze. „Wstawaj” – mówi. Podnoszę się z podłogi. Wtedy zobaczyłem, że mam mokro w nogawkach.

Śledczy nacisnął dzwonek, wszedł mój konwojent, żeby zabrać mnie z powrotem do celi. Na ulicy, patrząc na mnie, zauważył zmianę. Na śledztwo szedłem spokojnym, równym krokiem, a wracałem, trochę utykając, zmieniony na twarzy. „Trzymaj się” – powiedział tylko. I więcej ani słowa. W celi nie rozmawiałem, tylko siadłem pod ścianą i mówiłem, że mnie boli głowa. I tak minął tydzień. W celi życie płynęło normalnym trybem, gdy nagle otworzyły się drzwi, dozorca zapytał, czy jest ktoś na literę „B”. Było nas trzech – dwóch banderowców i ja. Oni zgłaszają się pierwsi, ale to nie o nich chodzi. Podchodzę ja, wymieniam nazwisko i imię ojca. „Tak, ty. Wychodzić”. „Dokąd?” – zapytałem. „Dowiesz się” – odpowiada. Po wyjściu z celi zrobił mi dokładną rewizję i oddał mnie pod opiekę konwojenta, ale już nie tego, co przedtem. Prowadzący mnie konwojent poinformował mnie, jak mam się zachować po drodze i poprowadził mnie na Sądową. Już się domyśliłem, że na śledztwo. Dochodząc do Sądowej, byłem bardzo zdenerwowany i przestraszony. Wchodzimy na drugie piętro, staję pod ścianą koło tego samego pokoju, stoję przepisowo na baczność koło drzwi. Konwojent poszedł zameldować moje przybycie. A ja już przeżywam w wyobraźni tamto śledztwo, nogi mi drżą.

„Wchodzić!” – słyszę głos i od razu następuje chwila odprężenia, bo to nie głos tamtego lejtnanta. Wchodzę do pokoju, staję przepisowo na baczność koło drzwi. „Podejdź – mówi. – Siadaj”. Patrzy na mnie kapitan. On się mi przygląda, a ja jemu. Myślę: „Może to będzie inny człowiek”. Kapitan patrzy na mnie, zagląda do papierów, wstaje, podchodzi do mnie i mówi: „Coś ty narozrabiał?”. Gdy to powiedział, ciarki przeszły mnie po plecach. „Lejtnanta zawieźli do szpitala, on był ranny na froncie. Co ty zrobiłeś, że on się tak zdenerwował?” Opowiedziałem mu wszystko. Słuchał mnie, nic nie mówił, a gdy skończyłem, kazał mi ściągnąć spodnie. Prawy pośladek był siny. „Dobrze, ubieraj się i siadaj. Może chciałbyś mi coś powiedzieć na temat śledztwa, ale co tu dyskutować z tak młodym chłopcem. W tych dokumentach i twoich zeznaniach jest już dość, żebyś otrzymał wyrok. Jesteś młody, na pewno wyrok nie będzie surowy”. Tak się jemu zdawało, ale rzeczywistość była inna. Siedzę naprzeciwko niego i tak sobie w duchu myślę, że mam trochę szczęścia, że trafiłem na dobrego człowieka. Kapitan cały czas pisał, a ja siedziałem na krześle i kręciłem się, bo bolał mnie prawy pośladek. „Możesz wstać, jak ci źle siedzieć”.

Jeszcze tylko zapytał mnie, gdzie był ten dom, z którego przynosiłem naboje karabinowe Lisowskiemu. To był stary pożydowski dom, Żydów wywieźli do getta, a na strychu tego domu był schowek, w którym leżało trochę amunicji do karabinów i do pistoletów. Lisowski i kilku Polaków przerzucili ją z Drohobycza. W tych czasach tyle o nim wiedziałem. Dziwnym trafem aresztowano tych, którzy mieli kontakt z Lisowskim i składali przysięgę w jego obecności, dlatego nasze podejrzenia padły na niego. Powiedziałem mu, zapisał. „To już będzie koniec śledztwa, ja przygotuję dokumenty i ty je podpiszesz, a potem sąd zdecyduje o twoim losie. Na tym koniec na dzisiaj”. Zadzwonił, wszedł konwojent, który siedział na korytarzu i czekał na mnie. Szedłem do celi i byłem zadowolony, że nikogo nie wsypałem. A będąc łącznikiem komendanta, znałem dużo osób w Samborze, Drohobyczu.

Koło połowy sierpnia wezwano mnie do tego samego budynku na pierwsze piętro. Był już tam kapitan, miał przygotowane dokumenty do podpisu. To był duży pokój z dwoma oknami. Za oknem słychać było rozmowy, to nasze matki przywiozły nam paczki. Poprosiłem kapitana, żeby pozwolił mi podejść do okna. Pozwolił tylko na jedną minutę. Podszedłem do okna, patrzę i widzę swoją mamę. Był sierpień 1945. Podpisałem dokumenty o zakończeniu śledztwa. Podziękowałem kapitanowi – nic nie powiedział, tylko się uśmiechnął. Wróciłem do swojej celi i czekałem na dalszy rozwój wypadków.

SĄD

Po zakończeniu śledztwa byliśmy poobijani, ale zadowoleni, że to już koniec. Przed rozprawą wszystkich zawieziono do łaźni. Co za rozkosz, po kilku miesiącach mieliśmy okazję się wykąpać. Nasze rzeczy oddano do kotła parowego. Nareszcie pozbyliśmy się insektów, które tak nam dokuczały. Z łaźni zawieziono nas na Sądową i umieszczono w dużej czystej piwnicy, z której mieliśmy blisko na rozprawę sądową. Rozprawa odbywała się od 20 do 23 sierpnia. Do naszej dyspozycji dano sześciu adwokatów, którzy, o ile przypominam sobie, powiedzieli parę nieznaczących słów. Każdy z naszych rodziców był zobowiązany do zapłacenia po 300 rubli. Dopiero na rozprawie spotkaliśmy się w większym gronie. Rozmowy między nami trwały krótko, nie pozwalano nam na nie. W zamkniętym posiedzeniu w sali NKGB rozpatrywano poszczególne sprawy, wydawano wyroki. Muszę przyznać, że byliśmy bardzo naiwni i nie zdawaliśmy sobie sprawy z naszej sytuacji. Do decyzji sądowych podchodziliśmy obojętnie i nikt z nas nie myślał, że będziemy odbywać ten wyrok. Cały czas tkwiła w nas nadzieja, że sojusznicy nie pozwolą na to, żeby sądzili akowców. Sytuacja polityczna była wówczas niepewna, mieliśmy nadzieję, że władze w Polsce o nas nie zapomną.

Drugi dzień rozprawy był dla nas bardzo smutny z powodu wyroków śmierci, które otrzymali: Stefan Józefowicz, Mirosław Hentosz, Edzio Buca. Był to szok, bo nikt nie spodziewał się takich wyroków. Ich postawa była pełna podziwu i podbudowała nas. Pozostałe wyroki wynosiły 10 lat, 7 lat i 6 lat obozu pracy, dla kobiet również.

Po otrzymaniu wyroków śmierci, skazanych zabrano zaraz z sali sądowej. Każdy z nas myślał, co będzie dalej. W czasie rozprawy nie pozwolono nam zobaczyć się z rodzicami, chociaż niektórzy przyjechali do Lwowa. Nasz kontakt z adwokatem trwał krótko. Adwokaci na pewno byli starymi rutyniarzami i wiedzieli, jak się zachować i co powiedzieć na rozprawie, żeby władza była zadowolona, a oni nie stracili pracy.

Muszę jeszcze wspomnieć o warszawiaku Aldku Orskim, który na rozprawie sądowej powiedział: „Nie macie prawa nas sądzić za zdradę ojczyzny, bo my naszej ojczyzny nie zdradzimy, tak jak nasi oficerowie, których wymordowaliście w Katyniu”. Mała konsternacja. Prokurator odpowiedział gromkim głosem: „Odbieram ci głos, siadaj i nie pleć głupstw”.

1 NKGB, Narodnyj komissariat gosudarstwiennoj biezopasnosti – sowiecka policja polityczna, wyodrębniona z NKWD w 1941 roku i ponownie funkcjonująca w latach 1943–46.

2 W innych źródłach figuruje jako Michał Pietruszka.

3 NKWD, Narodnyj komissariat wnutriennich dieł – centralny organ władz bezpieczeństwa ZSRR, istniał do 1946 roku, stanowił główne narzędzie terroru sowieckiego, m.in. zarządzał systemem łagrów (Gułagiem).

4 Batalion niszczycielski (też: pościgowy, likwidacyjny) – pomocnicza formacja paramilitarna w strukturze NKWD w okresie II wojny światowej.