Tożsamość Andrzeja K. - Błażej Torański - ebook
NOWOŚĆ

Tożsamość Andrzeja K. ebook

Błażej Torański

0,0

Opis

Opowieść o człowieku, który szuka odpowiedzi na pytanie, kim jest. Dramatyczna walka o własną tożsamość. Wojenna trauma i pamięć wojny. Jak wpływa na resztę życia? Jak je naznacza i warunkuje? Jak samotnym pozostaje człowiek ze swoją podartą, wybrakowaną i naznaczoną stratą biografią? Ze strzępami historii, których nie da się zszyć tak, aby stworzyły jeden w miarę kompletny obraz przeszłości?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 160

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Toż­sa­mość

An­drze­ja K.

Opo­wieść o czło­wie­ku, któ­ry nie wie, kim jest.Ale wy­da­je mu się, że wie

Bła­żej To­rań­ski

Co­py­ri­ght © Bła­żej To­rań­ski

Co­py­ri­ght © Ostre Pió­ro

Wy­da­nie I

Szcze­cin 2025

ISBN: 978-83-68498-15-8

e-ISBN: 978-83-68498-16-5

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Roz­po­wszech­nia­nie i ko­pio­wa­nie ca­ło­ści lub czę­ści pu­bli­ka­cji w ja­kiej­kol­wiek po­sta­ci za­bro­nio­ne bez wcze­śniej­szej pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy. Do­ty­czy to tak­że fo­to­ko­pii i mi­kro­fil­mów oraz roz­po­wszech­nia­nia za po­mo­cą no­śni­ków elek­tro­nicz­nych.

Wy­daw­ca ze­zwa­la na udo­stęp­nia­nie okład­ki książ­ki w in­ter­ne­cie.

Pro­jekt okład­ki

Ka­ta­rzy­na Se­re­din-Ko­lar­czyk | www.ka­es-se­re­din.pl

Zdję­cie na okład­ce | Zdję­cia

Fre­epik | Ar­chi­wum Mu­zeum Stut­thoff

Re­dak­cja

Mo­ni­ka Cał­ka | Krop­ka i Spół­ka

Ko­rek­ta

Ewa Hof­f­mann-Ski­biń­ska

Na­ta­lia Szop­pa

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny, skład i ła­ma­nie

Ka­ta­rzy­na Se­re­din-Ko­lar­czyk | www.ka­es-se­re­din.pl

Wy­daw­nic­two Ostre Pió­ro

www.ostre-pio­ro.pl

Sy­no­wi.

Aby naj­waż­niej­sza by­ła dla nie­go praw­da.

Wstęp

Hi­sto­rię An­drze­ja K. opo­wie­dział mi Ta­de­usz Płu­żań­ski (zna­ny pu­bli­cy­sta i au­tor ksią­żek hi­sto­rycz­nych, syn jed­ne­go z więź­niów naj­dłu­żej prze­by­wa­ją­cych w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym Stut­thof, prof. Ta­de­usza Płu­żań­skie­go, hi­sto­ry­ka fi­lo­zo­fii i pi­sa­rza, ale tak­że au­to­ra wier­sza po­świę­co­ne­go An­drze­jo­wi K.). W tym cza­sie by­łem już au­to­rem be­st­sel­le­ro­wej książ­ki Kat pol­skich dzie­ci. Opo­wieść o Eu­ge­nii Pol i współ­au­to­rem Ma­łe­go Oświę­ci­mia. Li­te­ra­tu­rą obo­zo­wą zaj­mo­wa­łem się od kil­ku lat.

Kie­dy usły­sza­łem o „uro­dzo­nym w Stut­thof”, po­my­śla­łem: hi­sto­ria nie z tej zie­mi! Cud go­nił cud. Ja­ko nie­mow­lę An­drzej K. przez kil­ka mie­się­cy miał być ukry­wa­ny w ster­tach bie­li­zny es­es­mań­skiej pral­ni. Prze­żył, jak twier­dzi, epi­de­mię ty­fu­su. Z obo­zu wy­wiózł go, ukry­te­go w ko­szu, es­es­man. Miał tra­fić do sie­ro­ciń­ca, a stam­tąd do ro­dzi­ny nie­miec­kie­go ge­ne­ra­ła. Być zger­ma­ni­zo­wa­nym. Wte­dy jesz­cze nie wie­dzia­łem, że dzie­ci uro­dzo­ne w obo­zie w zde­cy­do­wa­nej więk­szo­ści na­tych­miast za­bi­ja­no. Za­strzy­kiem fe­no­lu w ser­ce. Tak po­stę­po­wa­li le­ka­rze obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych, bez­względ­ni mor­der­cy. Jak Ot­to He­idl, któ­ry chwy­cił jed­no z nie­mow­ląt za nóż­ki i z całych sił uderzył jego główką o ścianę.

Nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że mu­szę hi­sto­rię An­drze­ja K.prze­świe­tlić. Dać świa­dec­two praw­dzie. Po­wsta­ła z te­go opo­wieść o czło­wie­ku, któ­ry szu­ka od­po­wie­dzi na py­ta­nie, kim jest. Uka­zu­ją­ca dra­ma­tycz­ną wal­kę o wła­sną toż­sa­mość. Z wo­jen­ną trau­mą i pa­mię­cią woj­ny. Z py­ta­nia­mi: jak to wpły­wa na resz­tę ży­cia? Jak je na­zna­cza i wa­run­ku­je? Jak sa­mot­nym po­zo­sta­je czło­wiek ze swo­ją po­dar­tą, wy­bra­ko­wa­ną i na­zna­czo­ną stra­tą bio­gra­fią; ze strzę­pa­mi hi­sto­rii, któ­rych nie da się zszyć tak, aby stwo­rzy­ły ja­kiś je­den w mia­rę kom­plet­ny ob­raz prze­szło­ści?

To tak­że stu­dium przy­pad­ku czło­wie­ka, któ­ry uwa­ża, że du­ża część świa­ta, któ­ry go ota­cza, sprzy­się­gła się prze­ciw­ko nie­mu, nie po­tra­fi lub też nie sta­ra się go zro­zu­mieć, a w isto­cie ro­bi to świa­do­mie, gdyż boi się lu­dzi ta­kich jak on. Osób na swój spo­sób „wy­jąt­ko­wych”.

Ale jest w tym lo­sie tak­że coś znacz­nie cie­kaw­sze­go. Jak w słyn­nej na ca­ły świat hi­sto­rii Bin­ja­mi­na Wil­ko­mir­skie­go. W la­tach 90. XX wie­ku prze­ko­nał on Szwaj­ca­rię i Niem­cy, a po­tem ca­ły świat, że ja­ko dziec­ko był więź­niem dwóch obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych. Roz­po­wszech­niał nie­praw­do­po­dob­ne opo­wie­ści na swój te­mat. Jeź­dził po świe­cie z wy­kła­da­mi. Na­gra­ła go eki­pa fil­mo­wa pod­czas po­jed­na­nia ze swo­im „praw­dzi­wym” oj­cem oca­la­łym z Ho­lo­kau­stu. Ten my­ślał, że roz­po­zna­je w nim za­gi­nio­ne­go sy­na. Je­go re­la­cjom za­ufa­li wy­daw­ca, agent­ka li­te­rac­ka, me­dia i świa­to­wa opi­nia pu­blicz­na. Hi­sto­ria Wil­ko­mir­skie­go by­ła wstrzą­sa­ją­ca, łza­wa – zbyt do­bra, aby ją kwe­stio­no­wać. Wszy­scy chcie­li mu wie­rzyć.

Ja tak­że chcia­łem dać wia­rę opo­wie­ściom An­drze­ja K. Nie wie­dzia­łem, że wkra­czam w świat fan­ta­sma­go­rii. Świat wy­kre­owa­ny. Świat sztucz­nych po­sta­ci, któ­ry­mi po­słu­gu­ją się hochsz­ta­ple­rzy, aby zdo­być to, cze­go – we­dług ich prze­ko­na­nia – im bra­ku­je: po­dzi­wu, uzna­nia, po­wa­gi, sym­pa­tii, mi­ło­ści, pie­nię­dzy czy sła­wy. I w tym ce­lu wy­ko­rzy­stu­ją ta­kich po­szu­ku­ją­cych praw­dy ba­da­czy jak ja. Do­pro­wa­dza­ją ich do utra­ty zmy­słów.

Bła­żej To­rań­ski

Lu­dzie trak­tu­ją swo­je ży­ciejak brud­no­pis

W obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym uro­dził się chło­piec.

Pan An­drzej: Za zgo­dą ko­men­dan­ta i na­czel­ne­go le­ka­rza po­nad sie­dem mie­się­cy prze­ży­łem w pral­ni es­es­mań­skiej mię­dzy sto­sa­mi czy­stej bie­li­zny. Opie­ko­wa­ły się mną więź­niar­ki, aż nie­miec­ki żoł­nierz wy­wiózł mnie w ko­szu z bie­li­zną po­za obóz. Do Za­ko­nu Sióstr Elż­bie­ta­nek w gdań­skim Wrzesz­czu. Stam­tąd mia­łem tra­fić na ger­ma­ni­za­cję.

Dwie mat­ki, dwóch oj­ców i pra­wo do uży­wa­nia trzech na­zwisk? Przez sie­dem­na­ście lat do­cie­kał, kim jest. Je­go ży­cie ba­lan­so­wa­ło na li­nie mię­dzy nie­zna­nym i nie­roz­po­zna­nym.

W do­ku­men­tach przez la­ta miał za­pi­sa­ne, że uro­dził się 4 sierp­nia 1944 ro­ku w War­sza­wie. Jak w od­pi­sie skró­co­ne­go ak­tu uro­dze­nia z 22 sierp­nia 1951 ro­ku: Z oj­ca Wa­cław Fe­liks Kruk i mat­ki He­le­na Kruk1.

W rze­czy­wi­sto­ści, jest te­go pe­wien, przy­szedł na świat mię­dzy 17 a 21 sierp­nia. Naj­praw­do­po­dob­niej w no­cy z 20 na 21. Ale nie w War­sza­wie, a w KL Stut­thof, obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym. Kie­dy pierw­szy raz tam po­je­chał, w 1983 ro­ku, przez go­dzi­nę wy­mio­to­wał.

Miej­sce uro­dze­nia – za­pi­sa­ne po pol­sku „Sztu­to­wo” – uzy­skał do­pie­ro po­sta­no­wie­niem Są­du Okrę­go­we­go w War­sza­wie 10 lip­ca 2000 ro­ku. Sąd stwier­dził też, że nie jest bio­lo­gicz­nym dziec­kiem Wa­cła­wa i He­le­ny Kru­ków.

Przed­sio­nek pie­kła. Przy­sta­nek ko­lej­ki wą­sko­to­ro­wej „Stut­thof Wal­dla­ger” (kadr z fil­mu, maj 1945) | Ar­chi­wum Mu­zeum Stut­thof

1 Za­cho­wa­no ory­gi­nal­ne sfor­mu­ło­wa­nie za­pi­su urzę­do­we­go. Na­zwi­sko pa­na An­drze­ja oraz je­go ro­dzi­ców zo­sta­ło zmie­nio­ne.

Żół­ta ko­per­ta

Pan An­drzej: W 1950 ro­ku prze­nie­śli­śmy się z Ło­dzi do War­sza­wy. W 1953 ro­ku mia­łem dzie­więć lat, po raz pierw­szy za­da­łem so­bie py­ta­nie: „Kim je­stem?”. Zaj­rza­łem do biur­ka oj­ca – pa­mię­tam, by­ło ono cięż­kie, ma­syw­ne – i zna­la­złem żół­tą ko­per­tę z go­tyc­kim na­dru­kiem Feld­post (pocz­ta po­lo­wa), a w niej ja­kieś do­ku­men­ty i kart­kę, ro­dzaj fisz­ki, z na­zwi­skiem za­pi­sa­nym czar­nym atra­men­tem. By­ło mi ob­ce. Ob­co­brz­mią­ce. Moż­li­we, że fran­cu­skie. Nie za­pa­mię­ta­łem. Za­wsze mia­łem kiep­ską pa­mięć do na­zwisk i ty­tu­łów. Oj­ciec, zwy­kle opa­no­wa­ny i spo­koj­ny, aku­rat wszedł do po­ko­ju. Wściekł się, jak ni­g­dy. Wy­rwał mi ko­per­tę i dał re­pry­men­dę.

Za ja­kiś czas zno­wu zaj­rza­łem do tych do­ku­men­tów, aby prze­pi­sać ta­jem­ni­cze na­zwi­sko. Do­ku­men­tów już nie by­ło. Kart­ki tak­że. Za­miast niej w żół­tej ko­per­cie był mój akt uro­dze­nia i od­ręcz­ny do­pi­sek oj­ca na ko­per­cie: „Pa­pie­ry An­drze­ja”. Nie mam wąt­pli­wo­ści, że za­war­tość ko­per­ty zo­sta­ła znisz­czo­na, aby nie by­ło śla­du mo­jej ad­op­cji.

W pry­wat­nym ar­chi­wum pa­na An­drze­ja za­cho­wa­ła się tyl­ko ko­per­ta z go­tyc­kim na­dru­kiem Feld­post.

Grze­bał Pan w rze­czach oj­ca?

Pan An­drzej: Tak, tak, bo coś mi nie pa­so­wa­ło. Mam nie­ty­po­wą gru­pę krwi (A1B/Rh-). By­łem ciem­nym sza­ty­nem o piw­nych oczach, a ro­dzi­ce mie­li oczy nie­bie­skie i blond wło­sy. Czę­sto przy mnie prze­ry­wa­li roz­mo­wy, zmie­nia­li wąt­ki. W po­wie­trzu uno­si­ły się nie­do­mó­wie­nia. Ka­mu­flo­wa­li się. Jak­by mó­wi­li szy­frem. Nie chcie­li roz­ma­wiać o mo­im dzie­ciń­stwie. Czu­łem, że coś ukry­wa­ją. Ale nie by­li w tym do­sko­na­li. Mó­wiąc o mnie, uży­wa­li trze­ciej oso­by. „Wiesz, że ona ma chrze­śnia­ka, któ­ry ma An­drzej na imię”, mat­ka zwra­ca­ła się po­ro­zu­mie­waw­czo do oj­ca. Po ge­stach, tem­brze gło­su, mo­wie cia­ła ko­ja­rzy­łem, że mó­wią o mnie.

To sa­mo wy­czu­wa­łem u in­nych. Na przy­kład u są­sia­dów. Miesz­ka­li­śmy wte­dy w Ło­dzi, w do­mu fil­mow­ców, przy Na­ru­to­wi­cza 67, na ro­gu Lin­dleya, miesz­ka­nie 112. Kie­dy przy-cho­dzi­łem do Per­skich, żo­na Lu­dwi­ka, re­ży­se­ra fil­mów do­ku­men­tal­nych, mon­ta­żyst­ka Lud­mi­ła (zwa­na La­lą) Nie­kra­so­wa-Per­ska, wi­ta­ła mnie sło­wa­mi: „O, przy­szedł nasz Fran­cu­zik”. Oni by­li prze­ko­na­ni, że znam swo­je po­cho­dze­nie.

Skąd ten „Fran­cu­zik”, my­ślał Pan?

Pan An­drzej: Na po­cząt­ku zrzu­ca­łem to na karb swo­jej nie­ty­po­wej uro­dy. Dzie­ci pol­skie mia­ły okrą­głe gło­wy. Mo­ja by­ła bar­dziej wy­co­fa­na.

2 W paź­dzier­ni­ku 1951 ro­ku Wy­twór­nia Fil­mów Do­ku­men­tal­nych prze­nio­sła Wa­cła­wa Kru­ka z Ło­dzi do War­sza­wy, do­kąd prze­pro­wa­dzi­ła się ca­ła ro­dzi­na.

Po­py­cha­dło

Zna­ki ostrze­gaw­cze na­ra­sta­ły la­ta­mi. Od dzie­wią­te­go, a wy­raź­niej od je­de­na­ste­go ro­ku ży­cia, kie­dy od daw­na miesz­ka­li­śmy w War­sza­wie. Oj­ciec rzad­ko by­wał w do­mu. Du­żo pra­co­wał. Do ostrych kon­flik­tów do­cho­dzi­ło z mat­ką.

Kim by­ła?

Pan An­drzej: W War­sza­wie zaj­mo­wa­ła się do­mem, a w Ło­dzi pra­co­wa­ła ja­ko ka­sjer­ka w ka­wiar­ni Mok­ka przy Piotr­kow­skiej. Żo­na wła­ści­cie­la by­ła mo­ją mat­ką chrzest­ną. By­wa­li tam fil­mow­cy, ak­to­rzy, pi­sa­rze i dzien­ni­ka­rze. Tak­że ube­cy w cy­wi­lu i chłop­cy z la­su, ale nie rów­no­cze­śnie. Na wy­sta­wie stał Mi­ko­łaj zro­bio­ny z kre­pi­ny, bi­bu­ły i wa­ty. Miał mniej wię­cej trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów. Kie­dy Mi­ko­łaj stał po le­wej stro­nie wy­sta­wy, sy­gna­li­zo­wał „żoł­nie­rzom wy­klę­tym”, że nie mo­gą wcho­dzić, bo na sa­li są ube­cy. Po pra­wej był zna­kiem, że nic im nie gro­zi. Mat­ka za­ra­bia­ła tam wte­dy ty­le, co oj­ciec w wy­twór­ni fil­mo­wej.

Ale waż­niej­sze by­ły na­sze re­la­cje. Mat­ka co­raz czę­ściej by­ła wo­bec mnie opry­skli­wa, apo­dyk­tycz­na. Zło­śli­wa, ką­śli­wa cho­le­rycz­ka. Trak­to­wa­ła mnie jak ma­skot­kę i cią­gle mi cze­goś ża­ło­wa­ła. In­nym dzie­ciom w ro­dzi­nie – na przy­kład bra­ta­ni­cy i bra­tan­ko­wi – ku­po­wa­ła ubra­nia, na­wet cał­kiem dro­gie jak na ów­cze­sne cza­sy, a mnie nic.

Do­cho­dzi­ło do zgrzy­tów, nie­przy­jem­nych sy­tu­acji, do awan­tur. O by­le co. Mat­ka wy­słu­gi­wa­ła się mną: ka­za­ła mi bie­gać po za­ku­py, wy­pro­wa­dzać na spa­ce­ry psa, wy­no­sić śmie­ci, trze­pać dy­wa­ny. Trak­to­wa­ła mnie jak po­py­cha­dło. Jak za­baw­kę. Kar­ci­ła i eg­ze­kwo­wa­ła po­słu­szeń­stwo. Czę­sto bi­ła mnie smy­czą, a gdy pies war­czał w mo­jej obro­nie, też ob­ry­wał. W rze­czy­wi­sto­ści wy­cho­wy­wa­ły mnie go­spo­sie.

Bra­ko­wa­ło mi cie­pła, po­ca­łun­ku, mi­ło­ści. Wi­dzia­łem, jak in­ne mat­ki swo­je dzie­ci przy­tu­la­ły, ca­ło­wa­ły, gła­dzi­ły po gło­wach. W sto­sun­ku do mnie mat­ka utrzy­my­wa­ła chłod­ny dy­stans. Wlo­kło się to la­ta­mi. Pa­mię­tam, jak kie­dyś sie­dzia­łem na ław­ce na skwe­rze. Czu­łem su­chość w ustach, a po chwi­li sło­ny smak spły­wa­ją­cych mi po twa­rzy łez. My­śli go­ni­ły jed­na dru­gą: co ro­bić? Jak wy­do­stać się z tej mat­ni?

Czę­sto za­sta­na­wia­łem się: skąd się u niej bie­rze ta­ki sto­su­nek do mnie? Wie­dzia­łem, że le­karz skie­ro­wał ją w sa­na­to­rium na ba­da­nia psy­chia­trycz­ne. Ale szyb­ko stam­tąd ucie­kła.

Zro­zu­mia­łem też, dla­cze­go tak ła­two mat­ka wy­sy­ła­ła mnie w wie­ku kil­ku­na­stu lat na trzy­mie­sięcz­ne ko­lo­nie dla dzie­ci woj­ny z na­uką, obo­zy, al­bo pod­rzu­ca­ła na wa­ka­cje swo­jej ro­dzi­nie lub ob­cym lu­dziom. Wresz­cie zu­peł­nie wy­par­ła mnie z gro­na bli­skich, wy­sy­ła­jąc do pry­wat­ne­go li­ceum oj­ców pi­ja­rów w Kra­ko­wie, gdzie umiesz­czo­no mnie w in­ter­na­cie. U pi­ja­rów był re­żim. Nie mia­łem tam na­zwi­ska, tyl­ko nu­mer: dzie­więć­dzie­siąt czte­ry. Jak ktoś do mnie te­le­fo­no­wał, to ksiądz wcho­dził na sa­lę i wzy­wał: „Nu­mer dzie­więć­dzie­siąt czte­ry!”.

Wśród krew­nych mat­ki tak­że czu­łem się nie­swo­jo. Jak­by trak­to­wa­no mnie na dy­stans. Po ma­co­sze­mu. Wszyst­kie bra­to­we mat­ki uwa­ża­ły mnie za ob­ce­go. Nie oka­zy­wa­ły te­go ob­ce­so­wo, ale uno­si­ło się to w po­wie­trzu. Jak kłę­by dy­mu z pa­pie­ro­sów, pa­lo­nych przez mat­kę w strasz­nych ilo­ściach, co­dzien­nie po sześć­dzie­siąt.

Tyl­ko w jed­nym mu­szę mat­ce od­dać spra­wie­dli­wość: po­tra­fi­ła zdo­być dla mnie z ame­ry­kań­skich pa­czek wi­ta­mi­ny, pe­ni­cy­li­nę i in­ne le­kar­stwa, któ­re ura­to­wa­ły mnie przed gruź­li­cą i śmier­cią. Zmu­sza­ła mnie do pi­cia tra­nu. We wcze­snym dzie­ciń­stwie prze­cho­dzi­łem ostrą ane­mię. W płu­cach, jak wy­ka­za­ło prze­świe­tle­nie, mia­łem dziu­rę wiel­ko­ści ziarn­ka pie­przu.

Ale z jej po­wo­du stra­ci­łem za­ufa­nie do lu­dzi. Sta­łem się twar­dy, sta­now­czy i czuj­ny. Nie­ste­ty, trau­ma ro­dzin­na prze­ło­ży­ła się na mo­ją edu­ka­cję. Za­czą­łem opusz­czać się w na­uce.

Już kil­ka lat wcze­śniej, mniej wię­cej w dwu­na­stym ro­ku ży­cia, po­sta­no­wi­łem się usa­mo­dziel­nić. Za­czą­łem na sie­bie za­ra­biać. Trze­pa­łem są­sia­dom dy­wa­ny, my­łem okna, wiór­ko­wa­łem par­kie­ty.

Z oj­cem mia­łem zu­peł­nie in­ne re­la­cje, sil­ną nić po­ro­zu­mie­nia. Ale był bar­dzo po­chło­nię­ty pra­cą, co­raz czę­ściej wy­jeż­dżał do War­sza­wy, gdzie współ­two­rzył Wy­twór­nię Fil­mów Do­ku­men­tal­nych i re­ali­zo­wał ko­lej­ne edy­cje Pol­skiej Kro­ni­ki Fil­mo­wej. Na­wet nie za­uwa­żał, co mat­ka ze mną wy­pra­wia­ła.

Raz po­pro­si­łem go o kie­szon­ko­we. „Mo­gę ci da­wać co mie­siąc pięć­dzie­siąt zło­tych” – usły­sza­łem. Na to od­par­łem: „Ta­to, prze­cież, ja­ko fil­mo­wiec i re­ży­ser, za­ra­biasz bar­dzo po­rząd­nie w sto­sun­ku do in­nych oby­wa­te­li. Sześć i pół ty­sią­ca. Nie wy­obra­żam so­bie, abyś mi da­wał pięć­dzie­siąt zło­tych, bo to mi star­czy co naj­wy­żej na dwa bi­le­ty do te­atru”. I usły­sza­łem: „Ale ki­no masz za dar­mo”. Wy­star­czy­ło, że bra­łem le­gi­ty­ma­cję oj­ca. Cho­dzi­łem też na kon­cer­ty jaz­zo­we, sym­fo­nicz­ne, na ope­ret­ki i do te­atrów dra­ma­tycz­nych. Osta­tecz­nie oj­ciec za­pro­po­no­wał, że bę­dę je­go asy­sten­tem przy mon­ta­żu. Na po­cząt­ku krę­cił no­sem, ale zgo­dził się na sześć­set zło­tych mie­sięcz­nie. Dla dwu­na­sto­let­nie­go chło­pa­ka by­ły to gi­gan­tycz­ne pie­nią­dze, bo na mie­ście naj­niż­sze pła­ce się­ga­ły sied­miu­set, ośmiu­set zło­tych. Kle­iłem ścin­ki, oj­ciec mon­to­wał.

Pa­mię­tam, był paź­dzier­nik 1956 ro­ku. Miesz­ka­li­śmy już od kil­ku lat w War­sza­wie. Sie­dzia­łem na la­tar­ni i wi­dzia­łem te tłu­my na Pla­cu De­fi­lad pod­czas prze­mó­wie­nia Wła­dy­sła­wa Go­muł­ki. W mo­jej oce­nie by­ło tam po­nad mi­lion lu­dzi. W tłu­mie do­strze­głem po­ma­lo­wa­ną na czar­no trum­nę z tek­tu­ry, z bia­łym na­pi­sem „Ro­kos­sow­ski”, a Kon­stan­ty Ro­kos­sow­ski stał na try­bu­nie w mun­du­rze mar­szał­ka Pol­ski obok I se­kre­ta­rza KC PZPR, Wła­dy­sła­wa Go­muł­ki. Mój los na­ło­żył się na lo­sy kra­ju. Na łyk wol­no­ści.

Ale, szcze­rze mó­wiąc, po­li­ty­ka mnie nie in­te­re­so­wa­ła. Lgną­łem do har­cer­stwa, bo tam ćwi­czy­łem flo­ret, bie­ga­nie, strze­la­nie – mia­łem dzie­więć­dzie­siąt trzy tra­fie­nia na sto moż­li­wych.

Blef

Pan An­drzej: Pew­ność co do ad­op­cji przy­szła w wie­ku szes­na­stu lat. Naj­pierw brat mat­ki wziął mnie na mo­to­cykl WFM i za­wiózł pod Stut­thof. Nie wiem, po co i na co, bo prze­cież nic nie pa­mię­ta­łem z obo­zu. Ale coś już mu­siał wie­dzieć.

Kie­dy py­ta­łem mat­kę, jak by­ło z tą ad­op­cją, od­po­wia­da­ła tyl­ko: „A daj mi świę­ty spo­kój!”.

Ko­lej­ny raz po­je­cha­łem do Wró­blów na wa­ka­cje. Wte­dy za­ble­fo­wa­łem: „Cio­ciu, jak to by­ło z mo­ją ad­op­cją?”. Od­po­wie­dzia­ła: „Ja te­go do­kład­nie nie wiem, ale wie Ja­dwi­ga Plu­ciń­ska, bo ona wpa­dła na po­mysł two­jej ad­op­cji”. Prze­sta­łem mieć wąt­pli­wo­ści.

Ja­dwi­ga Plu­ciń­ska by­ła re­ży­serką fil­mów do­ku­men­tal­nych, sce­na­rzyst­ką i ak­tor­ką, przy­ja­ciół­ką mo­ich przy­bra­nych ro­dzi­ców. Dłu­go na nią cze­ka­łem, gdyż w 1959 ro­ku zo­sta­ła ska­za­na na sie­dem lat wię­zie­nia za szpie­go­stwo na rzecz USA. Po od­zy­ska­niu wol­no­ści wró­ci­ła do swe­go miesz­ka­nia w War­sza­wie przy Wil­czej. Tam ją od­na­la­złem.

Po wyj­ściu z wię­zie­nia Ja­dwi­ga Plu­ciń­ska mó­wi­ła An­drze­jo­wi Kru­ko­wi, że nie pa­mię­ta, czy był to czer­wiec, czy li­piec 1946 ro­ku. Po­twier­dza­ła, że pra­co­wa­ła w „Fil­mie Pol­skim” w Ło­dzi i zbie­ra­ła do­ku­men­ta­cję do fil­mukrót­ko­me­tra­żo­we­go o do­mach dziec­ka. Ulo­ko­wa­ne by­ły prze­waż­nie w opusz­czo­nych wiej­skich dwor­kach i pa­ła­cy­kach. Ich cen­tral­ny punkt mie­ścił się w Ło­dzi przy uli­cy Głów­nej (obec­nie jest to Mic­kie­wi­cza) wraz z UNR­RA3, gdzie roz­dzie­la­no da­ry i pacz­ki zza gra­ni­cy.

Kil­kor­giem dzie­ci – w wie­ku od dwóch do czte­rech lat – opie­ko­wa­ły się sio­stry za­kon­ne. No­si­ły czar­ne ha­bi­ty i bia­łe, przy­le­ga­ją­ce do głów czep­ki, przy­kry­te czę­ścio­wo czar­nym we­lo­nem. Szu­ka­ły ro­dzin za­stęp­czych dla sie­rot. Sio­stra pro­si­ła mnie, czy nie mo­gła­bym wśród mo­ich zna­jo­mych zna­leźć dla tych ma­łych dzie­ci, z któ­rych każ­de ma za so­bą tra­gicz­ne dzie­je, za­stęp­czych ro­dzi­ców, lu­dzi war­to­ścio­wych, od­po­wied­nio sy­tu­owa­nych, gwa­ran­tu­ją­cych im czu­łą opie­kę ro­dzin­ną.

Uwa­gę re­ży­ser­ki zwró­cił oko­ło dwu­let­ni chłop­czyk o sub­tel­nej uro­dzie, smut­nych ciem­nych oczach, czar­no­wło­sy, wy­róż­nia­ją­cy się lek­ko śnia­dą kar­na­cją skó­ry, któ­re­go na­zy­wa­no Mi­recz­kiem. Wzru­szy­ła ją głę­bo­ko je­go tra­gicz­na hi­sto­ria. Od sio­stry za­kon­nej do­wie­dzia­ła się, że jest to dziec­ko uro­dzo­ne w obo­zie hi­tle­row­skim Stut­thof ko­ło Gdań­ska (…). Za­opie­ko­wa­ły się nim sio­stry za­kon­ne. Z dal­szej opo­wie­ści wy­ni­ka­ło, że je­go oj­ciec był tak­że cu­dzo­ziem­skim więź­niem i ro­dzi­ce chłop­ca zo­sta­li obo­je za­mor­do­wa­ni przed li­kwi­da­cją Stut­tho­fu. Nie zo­sta­ło po nich żad­nych śla­dów, usły­sza­ła re­ży­ser­ka.

Plu­ciń­ska od ra­zu po­my­śla­ła o ko­le­dze, re­ży­se­rze z Kro­ni­ki Fil­mo­wej Woj­ska Pol­skie­go, Wa­cła­wie Kru­ku i je­go żo­nie He­le­nie (któ­ra przed woj­ną pra­co­wa­ła w skle­pie). By­li bez­dziet­nym mał­żeń­stwem i roz­wa­ża­li ad­op­cję dziec­ka. Pa­ni He­le­na ogrom­nie prze­ję­ta je­go tra­gicz­nym lo­sem i roz­czu­lo­na je­go smut­nym wdzię­kiem i uro­dą po­sta­no­wi­ła po roz­mo­wie z mę­żem usy­no­wić ma­łe­go Mir­ka – opi­sy­wa­ła re­ży­ser­ka, do­da­jąc na ko­niec: Oświad­cze­nie skła­dam na proś­bę An­drze­ja Kru­ka, któ­ry usi­łu­je usta­lić pra­wi­dło­wość swo­je­go po­cho­dze­nia.

Ad­op­cja, jak wy­li­cza w tej re­la­cji, po­szła bły­ska­wicz­nie: prze­wod­ni­czą­cy Miej­skiej Ra­dy Na­ro­do­wej w Ło­dzi zgo­dził się na znisz­cze­nie ory­gi­nal­nych do­ku­men­tów dziec­ka prze­ka­za­nych ad­op­cyj­nym ro­dzi­com przez sio­stry elż­bie­tan­ki. Za­mel­do­wa­no go ja­ko An­drze­ja uro­dzo­ne­go 4 sierp­nia 1944 ro­ku w War­sza­wie.

Ini­cja­ły imie­nia i na­zwi­ska, jak po­wia­da pan An­drzej, mia­ły upa­mięt­niać Ar­mię Kra­jo­wą, do któ­rej w cza­sie oku­pa­cji na­le­żał Wa­cław Kruk. O tej nie­for­mal­nej ad­op­cji wie­dzia­ły tyl­ko Ja­dwi­ga Plu­ciń­ska i jej sio­stra, Ire­na Sta­ro­wa. Wta­jem­ni­cze­ni umó­wi­li się, że za­pad­nie nad nią kur­ty­na mil­cze­nia.

Pan An­drzej: Na po­cząt­ku ro­dzi­ce bar­dzo to ukry­wa­li. Po­za Ło­dzią mat­ka uda­wa­ła, że by­ła w cią­ży i mnie uro­dzi­ła. Ale, tak na­praw­dę, by­ła to ta­jem­ni­ca po­li­szy­ne­la. Wie­lu wie­dzia­ło. Mi­sty­fi­ka­cja mia­ła krót­kie no­gi, bo miesz­ka­li­śmy w Ło­dzi, w ka­mie­ni­cy fil­mow­ców przy Na­ru­to­wi­cza 67, miesz­ka­nia 11.

Rze­czy­wi­ście, He­le­na Kruk nie utrzy­ma­ła dłu­go ta­jem­ni­cy. Zwie­rzy­ła się z niej przy­ja­ciół­kom. An­drzej wten­czas nie wie­dział, że nie jest ich ro­dzo­nym sy­nem.

Ja­dwi­ga Plu­ciń­ska: Do­pie­ro gdy je­go oj­ciec le­żał na łożu śmierci pan An­drzej de­fi­ni­tyw­nie do­wie­dział się praw­dy o swo­im po­cho­dze­niu, co do któ­re­go miał już od kil­ku­na­stu lat pew­ne po­dej­rze­nia4.

Krop­kę nad „i” w do­cie­ka­niach pa­na An­drze­ja co do ad­op­cji miał po­sta­wić je­go przy­bra­ny oj­ciec, Wa­cław Kruk, tuż przed śmier­cią w 1981 ro­ku.

Pan An­drzej: Le­karz po­wie­dział mi, że nie zo­sta­ło mu dłu­żej, jak dwa dni ży­cia. Do­ra­dził, bym z nim po­roz­ma­wiał.

Od­wa­ży­łem się po­wie­dzieć oj­cu o swo­ich do­my­słach, o tym, co wiem. Po­sta­wi­łem go w ta­kiej sy­tu­acji, że nie mógł za­prze­czyć. Wiem, że nie je­steś mo­im bio­lo­gicz­nym oj­cem, ale czy to praw­da, że uro­dzi­łem się w obo­zie? Po­twier­dził, że uro­dzi­łem się w Stut­thof. Że by­łem sy­nem fran­cu­skiej pół-Żydówki. Nazwiska już nie pamiętał. Potwierdził adopcję, ale więcej nie chciał o tym rozmawiać. Był powściągliwy. Albo mówił, albo milczał. Dał tylko jeszcze wyraz temu, jak jestem mu drogi: Je­steś mo­im sy­nem i skończ­my tę roz­mo­wę. To by­ło ostat­nie zda­nie, ja­kie od nie­go usły­sza­łem. Zmarł 10 kwiet­nia 1981 ro­ku na ra­ka.

Czy nie py­ta­łem mat­ki? Py­ta­łem, ale w ogó­le nie chcia­ła o tym roz­ma­wiać. Nie pa­mię­tam! Nie ga­daj bzdur! – wy­krzy­ki­wa­ła. Ta­kie by­ły jej re­ak­cje. Jak zwy­kle agre­syw­ne. Zmar­ła dwa la­ta póź­niej.

29 kwiet­niu 1999 ro­ku Sąd Re­jo­no­wy dla mia­sta sto­łecz­ne­go War­sza­wy za­prze­czył ro­dzi­ciel­stwo przy­spo­so­bio­nych ro­dzi­ców: Mał­żon­ko­wie He­le­na i Wa­cław Kruk dwu­let­nie­go chłop­ca – praw­do­po­dob­nie sy­na fran­cu­skiej Ży­dów­ki, uro­dzo­ne­go w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym Stut­thof, wzię­li od Sióstr Za­kon­nych Elż­bie­ta­nek z Ło­dzi pod swo­ją opie­kę. Do­ku­men­ty chłop­ca zo­sta­ły znisz­czo­ne. Na pod­sta­wie ust­ne­go oświad­cze­nia Wa­cła­wa Kru­ka zo­stał spo­rzą­dzo­ny akt uro­dze­nia An­drze­ja Kru­ka w dniu 25 wrze­śnia 1946 ro­ku w War­sza­wie ja­ko sy­na He­le­ny i Wa­cła­wa Kru­ków. Mał­żon­ko­wie Kruk, nie ma­jąc bio­lo­gicz­ne­go po­tom­stwa, do­ko­na­li więc nie­for­mal­nej ad­op­cji dziec­ka. Po­zwa­ny An­drzej Kruk do­wie­dział się, że nie jest bio­lo­gicz­nym dziec­kiem swo­ich ro­dzi­ców, lecz ży­dow­skim dziec­kiem, uro­dzo­nym przez więź­niar­kę obo­zu Stut­thof, gdy miał lat kil­ka­na­ście [sic!]. Je­go przy­bra­ny oj­ciec po­twier­dził te fak­ty na ło­żu śmier­ci.

3Ko­niec woj­ny spo­wo­do­wał, że sio­stry (elż­bie­tan­ki z Gdań­ska – przyp. B.T.) zde­cy­do­wa­ły się prze­ka­zać gru­pę sie­rot wo­jen­nych do ośrod­ka UNR­RA (Or­ga­ni­za­cja Na­ro­dów Zjed­no­czo­nych do Spraw Po­mo­cy i Od­bu­do­wy – przyp. B.T.) w Ło­dzi w ce­lu zna­le­zie­nia dla nich ro­dzin za­stęp­czych – pi­sze dr hab. Ma­rek Or­ski w książ­ce Oby­wa­te­le fran­cu­scy w Obo­zie Kon­cen­tra­cyj­nym Stut­thof w la­tach 1941–1945.

4 Oświad­cze­nie re­ży­ser­ka zło­ży­ła w grud­niu 1983 ro­ku w biu­rze no­ta­rial­nym. Zmar­ła w kwiet­niu 1999.

W po­szu­ki­wa­niu toż­sa­mo­ści

Za bio­lo­gicz­ną mat­kę An­drzej Kruk uzna­je Ma­de­le­ine Sa­va­ry, z do­mu Vo­isin, ka­to­licz­kę ży­dow­skie­go po­cho­dze­nia, któ­ra uro­dzi­ła się w Nor­man­dii, w 1923 ro­ku, w mie­ście por­to­wym Diep­pe nad ka­na­łem La Man­che. Mia­ła dwie sio­stry. Ni­g­dy mat­ki nie wi­dział, na­wet jej zdję­cia. Zmar­ła w 1995 ro­ku w Lil­le.

Pan An­drzej: Ja­ko mło­da dziew­czy­na wy­szła za mąż za le­ka­rza pa­ry­skie­go Sa­va­ry. By­ła wte­dy mo­dyst­ką. Nie ka­pe­lu­szy, lecz su­kie­nek. Po wy­bu­chu dru­giej woj­ny świa­to­wej jej mąż zo­stał zmo­bi­li­zo­wa­ny do obro­ny Fran­cji i zgi­nął. Niem­cy wy­sła­li ją do obo­zu pra­cy przy­mu­so­wej w So­po­cie. Dla­cze­go? Cho­le­ra wie. Mo­że mia­ła ja­kieś kon­tak­ty z pod­zie­miem? Przy­dzie­li­li ją do pra­cy w kuch­ni pen­sjo­na­tu dla ofi­ce­rów i nie­miec­kich urzęd­ni­ków. Mel­do­wać mu­sia­ła się w pra­cy i miej­scu za­miesz­ka­nia, po­zo­sta­ły czas mia­ła wol­ny. W obo­zie tym dzia­ła­ło tak­że ko­man­do jeń­ców fran­cu­skich. Za­rów­no ro­bot­ni­cy, jak i jeń­cy, mo­gli ko­rzy­stać z prze­pu­stek, wy­cho­dzić po­za obóz. Wte­dy po­zna­ła mo­je­go oj­ca, Je­ana Mo­ro.

Nie­for­mal­ne­go ślu­bu udzie­lił im na pla­ży ofi­cer SS.

– Nie sły­sza­łem o ta­kim przy­pad­ku i bar­dzo bym się zdzi­wił, gdy­by ofi­ce­ro­wie SS mie­li ta­kie upraw­nie­nia, bo ta­ko­wych mieć nie mo­gli – ko­men­tu­je prof. Bog­dan Mu­siał, pol­ski i nie­miec­ki hi­sto­ryk, spe­cja­li­zu­ją­cy się w ba­da­niu dru­giej woj­ny świa­to­wej.

Mat­ka wy­szła za mąż trze­ci raz, na­zy­wa­ła się wte­dy Sba­ihi, ale to mał­żeń­stwo w mig się roz­pa­dło. Wró­ci­ła do na­zwi­ska Sa­va­ry.

Wska­zy­wa­ny przez An­drze­ja Kru­ka ja­ko bio­lo­gicz­ny oj­ciec Je­an Mo­re­au, ma­jor fran­cu­ski, pra­co­wał przy za­ła­dun­ku ba­rek. Prze­no­sił prze­waż­nie ma­te­ria­ły bu­dow­la­ne.

Pan An­drzej: Do obo­zu pra­cy wsa­dzi­li go, po­dej­rze­wam, za nie­po­kor­ność. Za to, że py­sko­wał! Był w sto­sun­ku do Niem­ców za­dzior­ny, lek­ce­wa­żył ich. Mie­li go ser­decz­nie do­syć. Py­ta­łem o nie­go w Sek­cji Kon­su­lar­nej Am­ba­sa­dy Fran­cu­skiej w War­sza­wie w 1988 ro­ku. Po­ka­za­no mi taj­ne ka­ta­lo­gi Fran­cu­zów za­mor­do­wa­nych w cza­sie oku­pa­cji.

Oj­ciec nie no­co­wał w ba­ra­ku, tyl­ko – z kil­ko­ma in­ny­mi ofi­ce­ra­mi fran­cu­ski­mi – po­za obo­zem, ale obok, we mły­nie. Ja­ko je­dy­ny z tej gru­py zo­stał roz­strze­la­ny pod ko­niec 1943 ro­ku w obo­zie kar­nym, gdzie tra­fił za pró­bę uciecz­ki. By­łem po­gro­bow­cem.

Dr hab. Ma­rek Or­ski, nie­ży­ją­cy już pro­fe­sor Uni­wer­sy­te­tu Gdań­skie­go, w swo­jej książ­ce5 in­for­mu­je, że pod ko­niec 1943 ro­ku we wsi Stut­thof w fa­bry­ce zbro­je­nio­wej G. Ep­pa utwo­rzo­ne zo­sta­ło przez Niem­ców ko­man­do fran­cu­skich jeń­ców wo­jen­nych. By­ło ich osiem­na­stu. Po­cząt­ko­wo za­miesz­ki­wa­li oni we mły­nie6.

Pan An­drzej: Mat­ka by­ła już w za­awan­so­wa­nej cią­ży, kie­dy wpa­dła na do­syć na­iw­ny po­mysł: pró­bo­wa­ła ucie­kać do Fran­cji. Pro­blem w tym, że nie ucie­ka­ła we wła­ści­wym kie­run­ku. Ge­sta­po wy­sła­ło za nią list goń­czy. Po trzech dniach zła­pa­ła ją Po­li­cja Bez­pie­czeń­stwa (Si­Po) i od­sta­wi­ła do sie­dzi­by Ge­sta­po w Gdań­sku.

Za­pew­ne by ją roz­strze­la­li, gdy­by nie moc­no za­okrą­glo­ny brzuch. Za­czy­nał się dzie­wią­ty mie­siąc cią­ży. Ge­sta­po za­kwa­li­fi­ko­wa­ło ją ja­ko „więź­nia wy­cho­waw­cze­go” i wsa­dzi­ło do obo­zu Stut­thof. Sie­dzia­ła w sztu­bie dla ma­tek, ko­biet w cią­ży i z dzieć­mi do dwóch lat.

Wi­dok z okien Ko­men­dan­tu­ry. W 2021 ro­ku 96-let­nia Irm­gard Mag­da­le­ne Furch­ner, by­ła se­kre­tar­ka i ste­no­graf­ka Pau­la Wer­ne­ra Hop­pe­go (mia­ła wte­dy 18 lat), w cza­sie swo­je­go pro­ce­su stwier­dzi­ła, że nic nie wie­dzia­ła o mor­do­wa­niu lu­dzi, bo z okien mia­ła wi­dok na las. W 2022 ro­ku Sąd Okrę­go­wy w nie­miec­kim It­ze­hoe ska­zał ją na dwa la­ta wię­zie­nia w za­wie­sze­niu za współ­udział (po­moc­nic­two i pod­że­ga­nie) w za­mor­do­wa­niu po­nad 11 tys. osób. | Ar­chi­wum Mu­zeum Stut­thof

5 M. Or­ski, op.cit.

6Ibi­dem: Tak wy­ni­ka z re­la­cji jed­ne­go z jeń­ców, An­dre Me­rve­let’a, z któ­rym ko­re­spon­do­wał prof. Ma­rek Or­ski. Za­kwa­te­ro­wa­no nas w za­bu­do­wa­niach mły­na (…). Chy­ba je­sie­nią 1943 r. do­łą­czy­łem do tej gru­py na miej­sce Fran­cu­za, któ­ry zo­stał re­pa­trio­wa­ny do Fran­cji lub też zmarł – pi­sał w li­ście Me­rve­let.

Spis tre­ści

Wstęp

Lu­dzie trak­tu­ją swo­je ży­cie jak brud­no­pis

Żół­ta ko­per­ta

Po­py­cha­dło

Blef

W po­szu­ki­wa­niu toż­sa­mo­ści

Table of Contents

Cover

Title

Redakcyjna

Dedykacja

Wstęp

Ludzie traktują swoje życiejak brudnopis

Żółta koperta

Popychadło

Blef

W poszukiwaniu tożsamości

Landmarks

Cover

Table of Contents