Tomasz Rendalen - Bjørnstjerne Bjørnson - ebook

Tomasz Rendalen ebook

Bjørnstjerne Bjørnson

0,0

Opis

Tomasz Rendalen” to powieść Bjørnstjerne Bjørnsona, norweskiego pisarza, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.

“Kurt miał podówczas u siebie pewną kobietę, bardzo piękną, pochodzenia flamandzkiego, żonę żeglarza, którą zwabił do dworu i już nie oddał, tak że żeglarz musiał sam ruszyć w dalszą drogę. Kobieta owa zapałała wielką miłością do budowniczego, stawiającego wieżę, a on ją również pokochał. Kurt dręczył przez pewien czas oboje, a razu pewnego kazał rozebrać do naga i pędzić ich po całym placu targowym. Uciekli łodzią i nie wiadomo, co się z nimi potem stało.”

Fragment książki “Tomasz Rendalen


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 343

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-269-8
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I

Posiadłość i jej mieszkańcy.

Posiadłość, o której mowa, powstała niezawodnie, jak wszystkie niemal inne wszystkich krajów i czasów, prawem mocniejszego, może też drogą mniej czy więcej wymuszonych małżeństw, lub uczciwego kupna, ale nie brakło tam też pewnie podstępu, chytrości i nikczemnych sztuczek różnego rodzaju. Jak było, niewiadomo.  Przed dwustu laty, obszar tej posiadłości był znaczny. Dwór stał wówczas, jak do dziś dnia, na lesistym stoku góry, ponad miastem. Widać go stąd było cały, zarówno starą dzielnicę po tej stronie portu jak i nową, rozłożoną na przylądku, osłaniającym port, od strony morza. Ale i sam przylądek nie leżał wprost nad pełnem morzem. Były tam różne wyspy i skjery, a pomiędzy niemi utworzyły się dwa kanały, czyli sundy wjazdowe. To wszystko widać było jak na dłoni z wysokości dworzyszcza, a nawet dalej, po prawej stronie dostrzec łatwo było płynący z szumem Elv, co zmierzał, ujęty w gliniaste brzegi, ku morzu. Niegdyś Elv i rodzajne pola u jego ujścia stanowiły część posiadłości, równie jak cały grunt, na którym stanęło potem miasto, wraz z wyspami i linją pobrzeża. Tak się sprawy miały przed dwustu laty.  Budynek główny, to dworzyszcze rozsiadłe, potężne, uwieńczone krótką, niezdarną wieżycą. Po prawej stronie widne długie skrzydło boczne, lewego brak. Poza dworem widnieje dużo starych, zwalistych budynków, służących za stajnie i mieszkania służby. Od wielkich, półkolistych schodów dworu wiedzie aż do placu targowego czcigodna aleja drzew. Po obu jej stronach ciągną się, niemal do samego placu, mury kamienne, brzeżące ogród, aleją przecięty. W prawo i lewo ogrodu, oraz pomiędzy nim a miastem leżą otwarte pola. Na górze, ponad domami widnieją gęste lasy liściaste, zmieszane z iglastemi drzewami, które widać rozpoczęły ponownie cichą walkę o swój byt, w czasach dawnych panowały tu one bowiem niepodzielnie.  Kto pierwszy uprawił te rozłogi ogrodów i pól? Kto pobudował te ogromne domy? Tak pytał każdy, kto je pierwszy raz zobaczył.  Przed dwustu przeszło laty, około 1660-go roku, przybył do portu niemiecki żeglarz, imieniem Kurt. Kazał on tu przemalować swój okręt i zaopatrzyć w nowe maszty, zapewne w tym celu, by go nie rozpoznano. Dziś wiemy, że został on wygnany z ojczyzny za czyn zbrodniczy i że wywodził się z wielkiej książęcej rodziny, o słynnem nazwisku. Ale zbyteczne są nam te szczegóły, dość powiedzieć, że znano go pod imieniem Kurta. Niedługo po przybyciu oświadczył się o rękę córki dziedziczki, a w jak bezceremonjalny sposób konkurował, dowiemy się w dalszym ciągu.  W początkach XVIII-go wieku spisał pewien kościelny, oraz kantor miejscowego kościoła Panny Marji, kronikę miasta i posiadłości, a dzieło to opisuje w następujących słowach te zaloty i dalsze koleje losu niemieckiego zbiega:  Kurt starał się o rękę Jaśnie Wielmożnej panny Ingeborgi, córki Klausa. Ingeborga kryła się przed czarnym, cudzoziemskim konkurentem, który zazwyczaj przychodził w zaloty pijany, na strych, do piwnicy, do stajni, lub wybiegała w pola i do lasu. Jaśnie Wielmożny pan Klaus, syn Mateusza, musiał dobywać Kurtowi piwa z piwnicy i zastawiać mu wszystko, czego chciał, a gdy nie był w stanie odnaleźć córki dla rozmowy z gościem, Kurt bił nieraz gospodarza i szalał, biegając po calem dworzyszczu i tłukąc, co mu wpadło pod pięści. Poprzysiągł także, że skręci kark każdemu, ktoby się ośmielił wziąć Ingeborgę za żonę. Toż samo obiecał umiłowanej i całej rodzinie, gdyby była powolną komuś innemu, prócz niego.  Otóż powiadano, że o rękę dziewicy zabiega niejaki Hans Fürst, przy placu targowym zamieszkały. Kurt udał się doń w wielki piątek, kiedy Hans jeszcze leżał w łóżku, i sprał go tak grubą pałką, że biedny Hans przez czas długi wyglądał jak krwawa masa. Ozdrowiawszy, nie śmiał pokazywać się w mieście, ile razy przybywał żeglarz Kurt ze swemi okrętami, co się działo coraz to częściej od, tej pory. Bał się go również burmistrz JMć. pan Bernard von Klöwer, który miał zbójnickiego Kurta pociągnąć do odpowiedzialności. Kurt opuścił kotwice swych okrętów tuż przy statkach burmistrza. Miał teraz dwa, pełne armat i załogi. Burmistrz nie śmiał wychodzić sam i urzędować, a przeto opuścił miasto, które przez cały rok było pozbawione władzy. Później wybrano na burmistrza pewnego Niemca, powolnego we wszystkiem Kurtowi, a poprzednik jego dostał gdzieindziej urząd.  Wszyscy powiadali, że Kurt zdobył swój pierwszy okręt na Morzu Północnem jako korsarz, a gdy potem jeździł dwoma, ustaliło się mniemanie, że i drugi musiał zrabować. Ale załoga milczała, to też nie zaczepiano go wcale.  I stało się, że otrzymał rękę panny. Pewnego dnia przybył pisarz Jego Ekscelencji pana namiestnika Ulryka, Fryderyka Giildenlöwe z poleceniem Najjaśniejszego, dziś spoczywającego w Panu, króla Fryderyka III-go do Jaśnie Wielmożnego pana Klausa, syna Mateusza, właściciela dóbr, oraz do rady i obywateli miasta. List królewski wzywał wszystkich, by dopomogli żeglarzowi Kurtowi, który pochodzi z wysokiego niemieckiego rodu, do otrzymania ręki Jaśnie Wielmożnej Ingeborgi, córki tegoż Klausa. Władca przyobiecywał wszystkim, którzy poprą ową sprawę, swą szczególniejszą życzliwość i nakazywał im służyć Kurtowi jak najgorliwiej.  Stało się wedle królewskiej woli. Pisarz ów, przy były okrętem Sorena Rasmussena z Oslö (z Chrystjanji), był Niemcem, źle po duńsku mówiącym. Domagał się on z racji swej misji wystawnego przyjęcia, czego mu nie odmówiono, zamieszkał na ratuszu, pozostał aż do ślubu i służyć mu musieli, oraz gościć go wszyscy obywatele.  Wesele odbyło się bardzo wspaniale, ale wśród gorzkich łez Ingeborgi i jej ojca, wiedzieli oni bowiem, że raz na zawsze skończyły się dobre czasy. Podczas uroczystości weselnej upił się Kurt, nabił pisarza i odpędził go od stołu. Oświadczył, że niegodnym jest biesiadować z uczciwymi obywatelami i szlachetnemi damami, albowiem nie jest wcale pisarzem namiestnika, ale wędrownym cyrulikiem, który był swego czasu dozorcą lasów szwagra Kurta na Pomorzu.  Nieszczęsny cyrulik uciekł na przylądek, stamtąd na północny holm i, przywoławszy przejeżdżający statek, dostał się na jego pokład. W ten sposób zakończono weselne gody, ale Kurt nic sobie z tego nie robił, bo miał już żonę.  Oszustwo to odbyło się w ten sposób: Żeglarz Kurt pojechał do Oslö i spotkał tam pewnego Holsztyńczyka, Bregentwedta, rotmistrza w służbie namiestnika. Znali się jeszcze z Niemiec, a ów Bregentwedt był to szubrawiec, pełen krotochwilnych pomysłów, to też chętnie dopomógł Kurtowi w szelmostwie z królewskim listem, który napisał cyrulik.  Stary Klaus, syn Mateusza, udał się co prędzej do Kopenhagi, celem przedłożenia sprawy królowi, i uzyskał trzy audjencje. Król wypadł w wielki gniew, ale potem, skutkiem ważnych zajęć państwowych, zapomniał o skardze. Kurt miał na dworze rodaków i ci rzecz utrącili. Staremu Klausowi wyczerpały się tym czasem pieniądze, wcięte na drogę, a Kurt, który objął dobra, nietylko mu nie chciał nic posłać, ale groził pomstą tym, którzyby mu dopomogli. Po pewnym czasie dostał Klaus potajemnie wysłany list od córki. Donosiła mu, że czuje się matką, ale Kurt utrzymuje stosunki z wielu kobietami w mieście i we dworze. Stary uznał, że nie przystoi mu wracać wobec tego do domu, i przepadł gdzieś bez wieści. Klaus, syn Mateusza, był Duńczykiem i człowiekiem zacnym i szanowanym.  Posiadłość obejmowała wówczas duży obszar, miała rozliczne przywileje i przynależności, oraz prawo do Elvu, na kilka mil wzwyż koryta. Także rozległe lasy i zagrody w tym pasie zaliczały się do niej. Kurt założył w pobliżu rzeki wielką cegielnię i sprowadził do kraju dużo Holendrów. Ufundował też warsztaty okrętowe, które były miastu bardzo pożyteczne i przynosiły wielkie zyski. Pozatem wybudował nader misterny młyn, jakiego tu jeszcze dotąd nikt nie widział.  Potem pojechał do króla, którym był wówczas nasz potężny władca dziedziczny, król Chrystjan V, spoczywający dziś błogo w Panu, i zdołał przy pomocy swych rodaków na dworze wśliznąć się w jego łaski i pozyskać życzliwość. Był kilka razy przyjęty, a króla zabawiała jego wielka siła i całe zachowanie. Z wiernopoddańczą uniżonością powiedział on królowi, że zdawiendawna panuje obyczaj, iż władca, przybywający w tę okolicę, zajeżdża do posiadłości, której jest właścicięlem. Nocowali tam dwaj królowie, a Chrystjan IV nawet dwukrotnie. Wyraził nadzieję, że dozna tej samej łaski, a król nie odmówił. Kurt miał na celu odzyskanie tych zaszczytów, praw szlacheckich i przywilejów, które mu zostały odebrane w ojczyźnie. Za powrotem do domu postanowił, uniesiony pychą, zburzyć stare, dostatnie, wygodne i kosztowne dworzyszcze i wystawić ku czci króla pałac, by miał gdzie zamieszkać, gdy przybędzie.  Zabrał się zaraz do dzieła, a upatrzywszy sobie dom Hansa Fürsta, naprzeciw kościoła Panny Marji, na mieszkanie podczas budowy pałacu, wygnał zeń właściciela bez ceregieli.  Stało się to tak. Zabronił przedewszystkiem marynarzom, rzemieślnikom i rybakom zakupować narzędzia i przybory u wspomnianego Hansa Fürsta. Ludzi tych miał po swojej stronie od pierwszej chwili. Nikczemny lud nadmorski i przyjaciele jego uznają; w przeciwieństwie do ludności śródlądowej, tego, kto ma siłę i władzę. Lud ten nawykł od wieków do traktowania pogardliwego i twardego. Źle im się dzieje, gdy nie mają nad sobą pana, który ich klnie, bije i pozwala żyć rozwiąźle i marnotrawnie, jak to czynić zwykli żeglarze.  Jednocześnie oddał Kurt marynarzom i rzemieślnikom górę bezpłatnie, tak, że mogli się tam osiedlać, ile tylko starczyło miejsca. Dał im też za bezcen drzewa budulcowego tyle, że niebawem powstało duże miasto. Na samym szczycie zbudowali sobie piloci wieżę wartowniczą.  Można rzec śmiało, że bez tego dobrodziejstwa wyświadczonego biedakom, Kurt i potomkowie jego nie mogliby tak władać i gospodarzyć, jak to się działo i dzieje dotąd. Im gorszych się dopuszczali gwałtów, tem większe mieli uznanie w oczach szarego tłumu, bo taki już u niego zwyczaj.  To też Kurt mógł sobie śmiało hulać, nie płacąc żadnych kar, ni grzywien za najgorsze nawet wybryki. Zresztą nie płacił wogóle nic nikomu przez całe życie. Do dziś utrzymało się przysłowie wśród ludu, którem się odpowiada, gdy ktoś mówi o grzywnie: — Końcem liny w pośladek zapłacę ci, chłopska hołoto! — W ojczyźnie Kurta było pono w zwyczaju gardzić chłopem, gorzej zwierzęcia. Nie posiadał on tam domu, ni roli, ale pracować musiał na pana i jego rodzinę. To też do śmierci nie mógł wyjść z nędzy, podobnie jak w Danji.  Hans Fürst nie posiadał nic prócz swego sklepu i, przyciśnięty biedą, musiał się przenieść na drugą stronę placu targowego, do domu Zygfryda Brandenburga, który miał dwa. Tam, w domu, po lewej stronie mieszkał aż do chwili zainstalowania się Kurta w pałacu. 7  Kurt nie zbudował całego dworzyszcza tak, jak je dziś oglądamy. Nie wystawił dużego skrzydła prawego, ani też budynków gospodarczych. Nawet długie mury ogrodowe po obu stronach alei są dziełem jego syna. Wzniósł jeno budynek główny, o wspaniałych schodach i wieże, oraz aleję, zastępując nią drogę, biegnącą w prawo wokół ogrodu, do dziś widną. Zasadził też liczne drzewa po obu stronach alei, a miał w takich sprawach, jak sam wiedział, szczęśliwą rękę. Dziełem jego jest też cały niemal ogród z obu stron pałacu. Sprowadził mnóstwo nieznanych, kosztownych drzew, krzewów i roślin z Holandji, a umysłowo chora żona jego radowała się, spacerując pośród kwiatów, które bardzo lubiła.  Wnętrzne urządzenie ówczesnego dworzyszcza również nie zostało w całości dokonane przez Kurta, bo przekształcił je syn jego, Adler. Tak nazwał Kurt syna swego, żartem niejako przekształcając nazwisko wielkiego admirała i bohatera morskiego. Podobnie i łoże królewskie, oraz meble sypialni, jakie dziś oglądamy, nie pochodzą z czasów Kurta. To, co sprawił, mieści się w sąsiedniej komnacie na lewo, a w łożu tem sypiał sam Adler. Komnatę królewską urządził Adler całkiem na nowo, sprowadzając wszystko z Holandji i wysyłając po te ruchomości własne okręty do kopenhaskiego portu.  Wówczas też sprawił tapety, zdobiące komnatę przyległą do samej sypialni, oraz wielką karocę, o której pomówimy w dalszym ciągu. Natomiast obrazy w sali rycerskiej pochodzą z czasów Kurta. Kazał on je skopjować z oryginałów, znajdujących się na zamku rodzinnym i przedstawiających jego przodków, płci obojga.  Zapomniałem wspomnieć o wieży oraz podać powód, dlaczego nie została skończona. Zaczął ją pewien mistrz z Lubeki. Znudzony tem, że musiał ciągle daremnie kołatać o pieniądze, dał wszystkiemu pokój i potajemnie odjechał. Kurt popędził za nim szybkożeglującym statkiem pewnego Duńczyka, stojącym właśnie w porcie, ale go nie doścignął.  Kurt miał podówczas u siebie pewną kobietę, bardzo piękną, pochodzenia flamandzkiego, żonę żeglarza, którą zwabił do dworu i już nie oddał, tak że żeglarz musiał sam ruszyć w dalszą drogę. Kobieta owa zapałała wielką miłością do budowniczego, stawiającego wieżę, a on ją również pokochał. Kurt dręczył przez pewien czas oboje, a razu pewnego kazał rozebrać do naga i pędzić ich po całym placu targowym. Uciekli łodzią i niewiadomo, co się z nimi potem stało.  Kurt przestał budować wieżę, gdyż była to sprawa trudna, że zaś doszło go, iż król ma przybyć tegoż lata, kazał ją pokryć szerokim dachem ceglanym. W tej postaci stoi wieża do dziś, nietknięta już przez nikogo.  Pod urokiem wielkiego zaszczytu goszczenia króla, poczynił Kurt wielkie wydatki. Podówczas cały obszar posiadłości stanowił jeszcze jego własność, a wzgórza nad Elvem, jak oko zasięgło, pokrywały szpilkowe lasy. To samo było na wyspach. Później atoli zmieniło się wiele, zwłaszcza gdy kupcy wzięli lasy w zastaw, a rzecz ta nastąpiła jeszcze za życia Kurta.  Musimy opowiedzieć, co się potem z Kurtem stało. Przedewszystkiem żona jego zaniemogła na umyśle rychło po ślubie. Była to kobieta bardzo delikatna, wrażliwa i znosić nie mogła męża. Zamknięto ją. Do dziś widać w komnacie po lewej stronie znaki i ślady przy drzwiach, któremi się daremnie wydostać usiłowała. Podobnie dochowały się ślady krat u okna, które Kurt kazał wstawić, gdyż raz wyskoczyła do ogrodu i odniosła groźne uszkodzenia.  Po śmierci Kurta synowie wyjechali zagranicę, a pałac stał się wszystkim dostępnym, to też sam widziałem rozliczne napisy na ścianach komnaty. Kurt nie zwracał na nie uwagi, podobnie jak i ci, którzy zawiadywali dobrami czasu małoletności i nieobecności synów. Ale synowie oczyścili ściany, tak że nie zostało nic z tego, co sam oglądałem, bawiąc jako student w mieście. Były to przeważnie wiersze ze śpiewnika kościelnego, ale zdarzały się też skargi i różne drobne utwory, wzruszające swą szczerą prostotą. Pamiętam wierszyk o poziomce, która zginęła od mrozu. Jest to naprawdę rozczulające i nieraz długo na tem rozmyślałem, co napisała.  Wspomnieć należy o zdarzeniu, jakie miało miejsce, kiedy była jeszcze dość zdrowa i siedziała przy stole wraz z panem van Geelmuyden, przyjacielem od serca Kurta i wielkim żartownisiem. Nagle, pod wpływem szału rzuciła w męża nożem i powiedziała, że wie od kogoś, iż sto nielegalnych dzieci Kurta biega po mieście. Na to rzekł z humorem Meneer van Geelmuyden:  — Czcigodna pani Ingeborgo, z tego, co mówią źli ludzie, nie należy wierzyć więcej nad połowę!  Roześmiał się Kurt i wszyscy goście i za to powiedzenie dostał Meneer Geelmuyden od Kurta, który go i tak wielce lubił, dom pod nazwą Bommen, wysoki na dwa piętra, stojący tuż obok domu burmistrza. Na pamiątkę trafnej odpowiedzi nazwano dom ów: Bon mot. Ale lud przekręcił to na Bommen i nazwał tak całą ulicę.  Niemal zawsze zdarzało się, że przy oczyszczaniu rowów i kanałów dworzyszcza, znajdywano w nich zwłoki dzieci. Kurt pędził żywot rozwiązły ze służebnemi i kobietami, jakie zwabiał do siebie.  Pewnego razu przybył do miasta, nie na długo przed śmiercią Kurta, odbywający podróż wizytacyjną, czcigodny, zmarły już biskup Christjansandu, magister Jersin. Kurt posłyszał o tem i poprosił o zaszczyt przyjęcia i ugoszczenia u siebie dostojnego gościa, który mu też nie odmówił tej łaski. Kurt wyjechał naprzeciw niego okrętem, zabierając miejscowego proboszcza, radę, wierne sługi króla i mnóstwo obywateli. Ku czci biskupa wyprawił na pokładzie wielką ucztę i wszyscy, wysiedli na ląd w takim stanie, że się zrobiło istne widowisko. Kurt prowadził biskupa, a gdy doszli do schodów pałacu, gość obrócił się i głośno, tak, że wszyscy słyszeli, oświadczył, iż nie widział w całym kraju równie wielkich i wspaniałych schodów. Na to odparł Kurt:  — Schody te, Wasza Miłość, posiadają jeszcze i tę właściwość, że dużo więcej po nich w górę wstąpiło dziewic, niż zeszło na dół.  Słyszałem to od pewnego młodego podówczas człowieka, który stał u drzwi z puharem powitalnym, by go wręczyć panu domu, który przypił do gościa i podał mu napój. Człowiek ów, późniejszy rad ny Niels Ingebrechtson, był podówczas pisarzem u Kurta i wszystko mi opowiedział.  Musimy też wspomnieć o śmierci Kurta. Stało się, że przybył do miasta chłop z żoną i córką, a chociaż dużo było w mieście chłopów, nikt nie widział dorodniejszych ludzi. Doszło to do uszu Kurta przy biesiadzie, a zwłaszcza wysławiano piękność córki. To też nazajutrz, zjawili się oni w dworzyszczu, jako goście pana domu. Ugoszczono ich niby dostojników i oprowadzono po wszystkich komnatach. Podczas tej oprowadzki ludzie Kurta oddzielili dziewczynę od rodziców, uprowadzili, a Kurt ją zgwałcił.  Dziewczyna, rozgoryczona wielce, namówiła ojca, by zażądał wielkiej sumy odszkodowania. Ojciec uczynił to, ale Kurt nie chciał o niczem słyszeć. Chłop zaniósł skargę do królewskiego wójta, ale tenże poradził mu, by dał za wygranę. Nikt jeszcze nie wydostał od Kurta grzywny, po jego bowiem stronie stoi cała władza świecka, duchowna i wojskowa, posiada on popleczników na królewskim dworze, a nawet lud cały sprzyja mu wielce.  Ale chłop udał się sam do Kurta i, spotkawszy go w podwórzu, za stajnią zażądał odszkodowania.  — Końcem liny w pośladek zapłacę ci, chłopska hołoto! — powiedział Kurt, jak to miał w zwyczaju.  Wówczas chłop chwycił Kurta, podniósł go jak dziecko i wziął sobie odszkodowanie zapomocą noża. W podwórzu nie było nikogo prócz kilku dziewek i starego parobka stajennego. Patrzyli osłupiali, chłop zaś cisnął Kurta na gnojowisko, gdzie też zakończył życie.  Nie chciano zrazu wierzyć i mnóstwo ludzi przybyło do pałacu. Nigdy jeszcze nie przegrał Kurt z nikim sprawy, a tu zarżnięto go, jak bezsilne dziecię. Rozeszła się wieść, że djabeł we własnej osobie przybył do miasta i dokonał wyroku. Wieść tę stwierdzał fakt, że nie znaleziono chłopa i nikt nie umiał nawet podać jego nazwiska, albowiem był zgoła nieznany w mieście. Ale rzecz to nie całkiem pewna, albowiem chłopi milczeć umieją, gdy trzeba.

 W każdym razie objawiła się tutaj wszechmoc boska, gdyż bez jego woli wróbel z dachu spaść nie może. Oznaczył Bóg z góry drogę swej sprawiedliwości i wedle niej wielki grzesznik zakończyć musiał życie na gnojowisku. Niechże będzie tedy pochwalony Pan na wieki! Amen!

II

Co się potem działo w dworzyszczu.

Synowie Kurta przebywali podówczas w Kopenhadze, u magistra Owe Guda, z nim też później ruszyli zagranicę na dłuższy pobyt u dostojnych krewniaków ojca. Potem Adler wrócił do domu i objął posiadłość, zaś Maks został zagranicą i, posiadając wielki dar wymowy, poświęcił się teologji.  Pan Adler nie pokazywał się często w mieście i to nigdy nie zachodził tam pieszo, ale kazał się nieść w lektyce, a otaczali go lokaje w pełnej liberji. Podobnie było w pałacu. Jeden służalec zawadzał drugiemu, a wszyscy byli ubrani, jak na uroczysty obchód u księcia. Pan domu żył w odosobnieniu i nie wdawał się z szanownymi obywatelami miasta, których miał za nic. Zwolna, stawał on się coraz to grubszy i cięższy i nabierał różnych, dziwnych nawyczek. Nie mówił, naprzykład, z nikim, jeno słuchał.  Przez lat kilka gospodarzył on szczęśliwie, wspomagany przez zarządcę Torbjörna Christofersena, potem zaś ruszył do Kopenhagi. Już nie panował wówczas świętej pamięci Chrystjan V, który zasnął błogo w Panu, ale nasz najmiłościwszy król i władca Fryderyk IV, (którego niech Bóg obdarzy cnoty wszelakiemi). Przed nim to ukląkł pan Adler z wielką trudnością i zaniósł prośbę, by monarcha raczył dopełnić przyrzeczenia, danego ś. p. ojcu jego przez ś. p. ojca i poprzednika swego, to jest, by był łaskaw przenocować pod skromnym jego dachem, gdy kiedyś, po raz pierwszy odwiedzi Norwegję, gdzie go wszyscy z utęsknieniem oczekują. Tajemnym zamiarem proszącego było, jak to król zauważył, odzyskanie wysokich tytułów i przywilejów szlacheckich, utraconych przez ojca, czasu jego lat młodych. Król zgodził się najłaskawiej zadośćuczynić tej prośbie.  Wówczas pan Adler ruszył niezwłocznie do Holandji, gdyż wszystko, co urządził ojciec, wydało mu się nieodpowiednie. Z podróży tej przywiózł wielką karocę, pierwszą jaką tu oglądano. Pan komisarz wojskowy von Synnestwedt uznał, że nie przysługuje panu Adlerowi prawo jeżdżenia karocą, gdyż nie zalicza się do dostojników i wniósł skargę. Ale z racji tejże okazało się w Kopenhadze, że pan Adler pochodzi z wysokiej arystokracji i odtąd nie ukazywał się inaczej, jak poprzedzony przez laufra i strzelców, z dwoma lokajami z tyłu za karetą. Ze względu na strome drogi jeździł czwórką, a miasto uznało za wielki honor posiadanie męża tak wysokich przywilejów.  Podczas pobytu w stolicy dowiedział się też pan Adler, że w pałacu królewskim nie sypia służba, ale, jak słusznie i sprawiedliwie, tylko sam król z dostojną rodziną swoją. Natomiast służba sypia w skrzydle pałacu. Pan Adler kazał zaraz dobudować prawe skrzydło, dla pomieszczenia na noc świty, oraz siebie i swych domowników podczas królewskich odwiedzin. Torbjörn Christofersen wykonał polecenie, ale odmówił stanowczo budowy skrzydła lewego i zagroził odejściem. Dlatego to dworzyszcze ma dotąd jedno jeno skrzydło. Nie udało się również panu Adlerówi dokończyć wieży. Wydatki, spowodowane tą całą paradą, zmusiły zarządcę do zaciągnięcia długów hipotecznych, tak dalece, że Christofersen nie miał z czego płacić procentów i dużo cennych parcel gruntowych musiano sprzedać z wielką stratą. Sprzedawano również place budowlane w mieście każdemu, kto mógł zapłacić. Wówczas już zaczęła się tedy parcelacja dóbr.  Brat pana Adlera, duchowny, pan Maks, biegły był w różnych sprawach, to też dopomagał dzielnie Torbjörnowi Christofersenowi we wszystkiem. Zamierzając tu skreślić wizerunek pana Maksa, proszę Boga, by mnie uchronił od wydania niekorzystnego sądu o nieboszczyku, który mi uczynił dużo złego. W owym to czasie zostałem, mianowicie, kościelnym i kantorem u Panny Marji. Nie będę tu marnował cennego papieru opisem sporu, dotyczącego puharu, kupionego po śmierci Kurta na licytacji i pozyskanego przeze mnie drogą spadku, nie wspomnę też o kłótni, jaka powstała, kiedy raz, podpiwszy nieco, chciałem odczytać kazanie z księgi doktora Marcina, a pan Maks wyszedł na kazalnicę i zbeształ mnie. Chcę zapomnieć o tych sprawach, pogrzebionych i spoczywających już pod ziemią. Nie dlatego też opisuję tutaj prawdę o panu Maksie, idzie mi jeno o pouczenie pokoleń następnych, jak dziwnemi drogami chadzała wola Pana odnośnie tego rodu, a także chcę przedstawić, jako miasto to zostawało pod szczególną opieką Boga, który je chronił jawnie i potężnie, karząc dotkliwie jego gnębicieli.  Od pierwszego dnia przybycia, pan Maks owładnął i rządził bratem swym, wszystkiem w dobrach, kościołem wraz z przynależnościami i całem miastem. Był gorszym od ojca swego Kurta, ile że, jako mądry, przemyślny, umiał kręcić do woli ludźmi i rzeczami. Był on też wielkim kaznodzieją. Po straszliwym pożarze, który zniweczył kościół Panny Marji, a zesłany został przez piorun ku wiecznej pamięci wszystkich (jak to wyłuszczę w dalszym toku niniejszej kroniki), kazał pan Maks latem, stojąc na wzgórzu, ponad placem targowym. Głos jego rozbrzmiewał po tej stronie miasta, a także dolatywał do portu, gdzie się skupili na okrętach słuchacze, i do przylądka, gdzie ludzie stali w oknach, słuchając. Ci ostatni jednak słów już rozróżnić nie mogli. Opowiadał mi też jeden z żeglarzy, że umyślnie sprowadzono okręt do sundu północnego, ale pobożnym wydał się głos kaznodziei, jak to bywa, gdy słychać głos męski z oddali, krzykiem rodzącej kobiety. Na pochwałę pana Maksa rzec trzeba, iże wszystkich przejął świątobliwym strachem i nikt się na nabożeństwo nie lenił.  Pan Maks nie przepuścił też nikomu. Śledził wiernych z kazalnicy, żali są obecni, a nawet wyszukiwał ich po domach. Przywiązali się doń zwłaszcza biedacy, jak dawniej do ojca, bo nieraz brał łaskawie udział w weselach i ślubach, spijając z nimi piwo i wspomagając ich dobrą radą w różnych sprawach. Był on wielce uczony i znał wszystkich po imieniu. Owładnął też, jako się rzekło, całem miastem, tak że w owych czasach nie obeszło się bez daniny dla duchownego, ile razy ktoś coś kupował, czy sprzedawał. Także nie zarzynano wieprzka, ni pieczono bez jego udziału, biedacy składali mu obowiązkowo ryby, a gdy bogaty, czy ubogi wydawał córkę, lub w inny sposób zmieniało się coś w czyimś domu, pan Maks zawsze musiał być wezwany i zapytany o radę.  Każdy, kto chciał jakiś dar, czy przywilej pozyskać, udawał się też w danym razie do pana Maksa, nawet kiedy inne drogi zawiodły. Wiem dobrze, co mówię, i nie kłamię. Kto zaś działał przeciw jego woli, doznawał prześladowań dniem i nocą. Pan Maks nie darował jego domowi, ni rodowi, a straszny był, miał bowiem do dyspozycji władze zarówno świeckie, jak wojskowe, a ręka jego sięgała przez przyjaciół i przyjaciół tychże aż do Kopenhagi.  Wszystko to jednak wychodziło miastu na dobre, gdyż w czasie owym nikt nie wszczynał procesu, ale oddawał sprawę panu Maksowi do rozstrzygnięcia. Tak samo stało się z nowym kościołem, zbudowanym w miejsce Panny Marji, nazwanym przez lud kościołem Św. Krzyża. Pan Maks stał się jego głównym budowniczym, to też wspaniałe to dzieło jest chlubą miasta, a jednocześnie wieczystym pomnikiem chwały dzielnego kapłana. Kościół kosztował ogromne sumy, a dostały się one do rąk brata, który dostarczał kamienia, cegły i drzewa, oraz sprowadzał wszystkie inne, potrzebne materjały. Pan Maks zbierał pieniądze, a czynił to tak, jakby nieprzyjaciel zagarnął miasto i wyciskał zeń kontrybucję, lub puścił z dymem. Obliczywszy to, co sam dać musiałem, nie wiem doprawdy, jak tego zdołałem dokonać. Był to człek straszliwy. Baczył na każdy statek, wpływający do portu, wczesnym zaraz rankiem i parę razy w ciągu dnia zachodził do gospody, a wszyscy przybywający musieli się opłacać sowicie. Kogo dostał w ręce, kobieta, czy mężczyzna, musiał dawać na budowę kościoła.  Źle na tem wyszła, zwłaszcza, Sara Andersen, wdowa, utrzymująca zajazd dla przejezdnych żeglarzy. Widząc, że ksiądz nadchodzi, ostrzegała swych gości i kryła ich na strychu i w piwnicy, bowiem żaden nie mógł się oprzeć perswazjom i groźbom pana Maksa. Tak się zdarzyło Henrykowi Arendtowi z Lubeki. Przybył on do miasta w sprawie okrętu, zrabowanego przez korsarzy i tu sprzedanego. Znał dobrze z dawnych czasów pana Maksa, to też schował się na strych. Atoli pan Maks, przywykły do takich sztuczek, polazł za nim, że zaś był nader ciężki, zawaliły się pod nim schody. Spadł na dół i utkwił w gruzach. Wytoczono Sarze Andersen wielki proces i musiała, miast bogatego Henryka Arendta, zapłacić ogromną sumę. Arendt nie chciał zwrócić pieniędzy, wykręcał się, aż wreszcie biedna wdowa straciła wszystko do grosza, o czem mi sama ze łzami opowiadała.  Wymieniona wdowa, Sara Andersen zmarła zresztą jednego dnia z panem Maksem. Nieraz nad tem dumałem, pragnąc odkryć, jak i w wielu innych rzeczach, przedziwne drogi boże. Ale nie byłoby dobrze, gdybyśmy, marni ludzie, wszystko wiedzieli.  Dziwna, zaprawdę, była śmierć pana Maksa. W pierwszych czasach po przybyciu mógł znieść dużo jadła i napoju, potem jednak, u schyłku dni, zmieniło się wszystko. Podpiwszy, stawał się niebezpiecznym dla kobiet, tak, że przed nim uciekały. Pewnego dnia skłonił on brata, by wydał wielką ucztę. Zanim atoli powiem, co zaszło dalej, muszę nadmienić, że w pałacu istnieje duży kurytarz, w którym przy zamkniętych drzwiach jest całkiem ciemno. A właśnie zamknięto drzwi ze stron obu, z powodu burzy i nawałnicy, jaka często nawiedza wybrzeże. Z tego to powodu omylił się pan Maks, biorąc Karen, córkę radnego Monsa, za Annę, córkę Trula, tem więcej, że obie miały czerwone suknie z katunu. Córeczka radnego nie była skłonna do baraszek, zaczęła tedy na całe gardło wrzeszczeć, tak, że powstał hałas i zbiegowisko. Radny zwrócił się do pana domu, ten zaś zgromił brata i oświadczył mu, że nie pochwala jego gospodarki, która doprowadzi wszystko niebawem do ruiny.  Nie słyszano dotąd, by pan Adler wypowiedział naraz tyle słów, ale wszyscy uznali je za słuszne i stosowne. Nie spodobało się to tylko panu Maksowi, zwłaszcza, że był w szatach kościelnych i uznał je za obrazę duchownego. Rzucił się tedy na brata, który jako nadmiernie gruby, nie dostał pola, padł i uderzył głową w ścianę, a potem w podłogę. Od tego dnia zmysły mu się nadwerężyły i niedługo zmarł.  Pan Maks objął posiadłość, imieniem własnem i spadkobierców swoich, ale od chwili przeniesienia się do pałacu, jakby oszalał. Wydawało mu się, że go ścigają duchy. Mówił, że go nawiedza duch brata, ojca i matki, oraz mnóstwo duchów innych, wędrował z jednej komnaty do drugiej, nie sypiał po nocach, krzyczał i wygłaszał donośnym głosem egzorcyzmy i kazania przeciw duchom. Nie pozwalał też zamykać okien, niemi duchy wypędzając. Ale pod oknami stały straże, gdyż obawiano się, że sam wyskoczy. Mieszkańcy miasta słyszeli te kazania i wydawało się wszystkim, że z kimś walczy. Rozeszło się po mieście, iż pan Maks toczy bój z szatanem, który mu nasyła duchy. Dodawano też, że widocznie szatan pomagał mu dotąd we wszystkich, dotychczasowych, szczęśliwych przedsięwzięciach, był mu sprzymierzeńcem, teraz zaś przychodzi go zabrać, ale pan Maks chce okpić szatana. Walczyli tak co sił, dniem i nocą, a pan Maks musiał się mieć ciągle na baczności przed podstępami wroga. Całe miasto wylęgało na plac targowy i aleję, nadsłuchując, a wszyscy drżeli ze strachu. Posyłano na wszystkie strony po księdza, ale żaden iść nie chciał z pomocą, przeto panu Maksowi zbrakło słowa bożego w tej straszliwej walce z piekielną mocą.  Pewnej nocy rozbłysły wszystkie okna dworzyszcza tak jasno, jakby wybuchł pożar. A właśnie szedł aleją Anders z pod ratusza, zwany też Anders Czerwonos. Słyszał ochrypły krzyk biedaka, dostrzegł ogromną łunę nad domem, a pośród niej zobaczył djabła, siedzącego okrakiem na dachu, tuż nad komnatą pana Maksa. Usłyszał też najwyraźniej słowa: — Teraz musisz iść, Maksiu!  Anders, przerażony straszliwie, zawrócił do miasta, dopadł placu targowego i tam, z wrzaskiem wielkim opowiedział stróżom nocnym, co widział i słyszał. Napadło go takie samo szaleństwo, jak Maksa, i został zamknięty.  Wszyscy czekali na wynik, pewni, że zwycięży djabeł. W samej rzeczy zakończył pan Maks życie dnia następnego, ale stało się to cicho i przy zdrowych zmysłach, tak, że wielu odczuło zdziwienie. Konający dał znakami do poznania, że chce być przeniesiony do pokoju matki, a gdy się to stało, nadszedł niespodzianie ksiądz Tomazjusz, odmówił modlitwy i zaopatrzył pana Maksa świętemi sakramentami. Mógł on teraz modlić się, jakkolwiek słabym jeno głosem, i zakończył życie w tem samem łóżku, gdzie zmarła jego matka.  Obecni przy skonie zauważyli, że w chwili, gdy skonał, zadźwiękły dzwony zbudowanego przezeń kościoła. To też pozostało wkońcu wątpliwem, kto zwyciężył, pan Maks, czy djabeł.  Żałuję, że nie posiadam wielkiego talentu pisarskiego, by dać pełny i jasny obraz tego człowieka. Nikt go sobie wyobrazić nie zdoła takim, jakim był, chyba że przeżył z nim lata całe. Do teraz śni mi się nieraz po nocach, a wówczas krzyczę i dopiero żona musi mnie uspakajać, zapewniając, że już zmarł. W takich razach oblewa mnie zawsze pot kroplisty.  Miał trzy żony, a przed samą śmiercią miał wziąć czwartą. Rozmawiałem z każdą, gdyż z urzędu często bywałem w jego domu. Jedna po drugiej żaliła się przede mną, a zwłaszcza Aadel, córka Knuta, druga żona, zmarła w samą Matkę Boską Gromniczną.  Bliska już śmierci, siadywała w wielkim fotelu w zielonym gabinecie i, posłyszawszy, że jestem w kuchni, wzywała mnie do siebie. Była wielce osłabiona i ręce jej drżały. Pytałem, co jej jest. Powiadała, że zadręczył ją mąż, tak, że musi umierać. Bóg wie, co się stanie z następną żoną... Tak rzekła i niebawem zakończyła życie.  Następną była Brygida, córka aptekarza Monsa. W trzy miesiące po śmierci Aadel, odbyło się wesele. Brygida była silną niewiastą, mimo to jednak, zmuszona zostać małżonką pana Maksa, zaczęła ze strachu pić, a dostawała napoje gorące od osób, mających sprawy kupieckie z ojcem. Sama mi opowiadała, co było powodem jej nałogu. Podpiwszy, biła się z mężem i wreszcie zakończyła życie, zażywszy trucizny.  Mówił mi to doktór Mogens Maurycjusz. Nie umarła z pijaństwa, jak mniemano. Żyła z mężem trzy lata i mieli dwu synów. Pan Maks zostawał ogółem trzynaścioro dzieci, chociaż nie zmarł w późnym wieku. Najstarszego, Adlera, nabił tak, że ogłuchł i dotąd chodzi jak we śnie.  Choćbym był w stanie, przy małych zdolnościach, opisać, jak się obchodził z żonami, służbą i dziećmi, nie uczyniłbym tego, albowiem jak wiemy, Bóg przebaczył mu w niezgłębionej dobroci swej (zaprawdę, wielką jest ona!) w godzinie śmierci. Czemużbyśmy nie mieli uczynić podobnie my, ludzie, przeciw którym zawinił o wiele mniej? Powiedział te słowa biskup, wygłaszając świetną mowę pogrzebową. Pogrzeb odbył się z niesłychaną paradą i wspaniałością, jakiej nie widziałem dotąd. Wypełniłbym dużo stron mego rękopisu, gdybym chciał wyliczyć zebranych dostojników, oraz zanotować to, co zjedzono, wypito i mówiono podczas tych trzech dni. Zmarły był najpotężniejszą osobistością miasta i póki żył i władał zmysłami, król chyba jeno miał tu jakieś prawo nad nim. Prócz wszystkiego dopomagał ludziom w najtrudniejszych obliczeniach, dotyczących budowy. Mówiłem już o kościele, zapomniałem atoli wspomnieć, że był on wielkim budowcą okrętów. Już jako mały chłopiec zajmował się pracą w warsztatach, potem w Kopenhadze, na holmie, a wreszcie zagranicą interesował się wielce tym zawodem. Wszystkie okręty, budowane w warsztatach brata, były przezeń planowane i konstruowane, a wiele z nich sprzedano z wielkim zyskiem i sławą zagranicę. Ale dość tego będzie o panu Maksie.  W historji tej poznaliśmy dokładnie i jasno drogi Opatrzności i widzieliśmy, jak to Kurt doprowadził do ruiny samego siebie i żonę, a pan Maks brata, siebie, a w dodatku i syna swego najstarszego wpędził w nieszczęście i grób. Nie wyszło im na dobre zrabowanie dóbr Klausa, syna Mateusza, i zagarnięcie mienia wielu innych ludzi. Również wielka siła fizyczna, doprowadziła ich do klęski. Przypominam też, że święte i czcigodne imię króla zostało niegodnie użyte do oszustwa, to też za karę pozyskane posiadłości rozpadły się wniwecz.  Zauważyli to inni, nietylko ja, biedny kościelny i kantor. Wymieniony powyż, radny Niels Ingebrechtson przybył pewnego razu do Kopenhagi i opowiedział całą rzecz spowiednikowi króla, którego znał dobrze. Gdy Niels Ingebrechtson był na audjencji, zjawił się ów spowiednik i wezwał go, by wszystko wyznał szczerze monarsze. Dowiedział się tedy król, w jaki sposób mienie dostało się w ręce Kurta i jak to nadużycie imienia królewskiego spowodowało ruinę całego rodu. Pomyślawszy chwilę, raczył Najjaśniejszy Pan wyrzec te pamiętne słowa:  — Pan Bóg jest chytrzejszy od wszystkich szubrawców świata całego!  Z całą czcią, winną monarsze, powtarzam te słowa i niemi kończę historję Kurta, poczem opowiem w dalszym ciągu o innych sprawach. ***  Około roku 1830, posiadłość składała się z samej jeno góry, pokrytej lasem liściastym, — w którym zaczęły ponowną walkę o byt drzewa szpilkowe, — dużych, napoły rozwalonych budynków, ogromnych, otoczonych murami ogrodów, oraz kilku kawałków roli pomiędzy niemi, a miastem. Prócz tego stanowiły część posiadłości jeszcze duże poręby leśne, pokryte pniakami.

 Ówczesny właściciel, wysoki, czarny mężczyzna, w długim, zielonym fartuchu, zajmował się ogrodnictwem. Uprawiał swe ogrody i one to, oraz kilka, krów, dawały mu środki do życia.  Był on ostatnim przedstawicielem rodu w tej okolicy i nieżonatym człowiekiem.

III

John Kurt.

Konrad Kurt. mając lat piętnaście, uciekł z domu, bo nie mógł znieść widoku dręczenia matki. Ta cecha dziedziczną już była w rodzie. Chłopak uciekł okrętem do Hullu, gdzie mieszkał jego wuj.  Konrad wychowywał się jednak na stałym lądzie, kosztem wuja. Lekarz orzekł, że system jego nerwowy wiele pozostawia do życzenia, jeśli ma tedy wyrosnąć na zdrowego człowieka, musi zajmować się czemś na świeżem powietrzu, naprzykład ogrodnictwem. W rodzie Kurta, zdawiendawna tkwiło to upodobanie, obrał też chętnie i Konrad zawód ogrodnika.  Po śmierci ojca wrócił cło domu. Musiał teraz utrzymywać siebie i biedną matkę swoją, a nie wiedział jak się wziąć do tego. Czcigodny ojczaszek jego sprzedał ostatki lasu na wyrąb, dalej udziały w warsztatach okrętowych, cegielnię i zapewnił sobie za uzyskaną sumę rentę dożywotnią. Po śmierci przepadła ona, a synowi zostały jeno budynki, ogrody i trochę pola.  Synowi tedy wypadało chyba zacząć od sprzedaży tego pola. Graniczyło ono z miastem i, narówni z najniższą częścią ogrodów, nadawało się doskonale na parcele budowlane. Ale Konrad Kurt uznał, że dość już rozprzedanem zostało, wziął tedy znaczną pożyczkę i obrócił ją na zdrenowanie pola i ogrodów, oraz odrestaurowanie budynków, by się do reszty nie rozleciały. Pozatem rozszerzył cieplarnię i dobudował potem inspekta, słowem dowiódł wszystkim, że może żyć ze swej posiadłości, nawet ciągnąć znaczne zyski ze swych ogrodów, co było w owych czasach zupełną nowością w tych stronach.  Zrazu wysyłał produkty ogrodowe okrętami, w dalsze strony, potem zmieniło się to.  Sypiał i pisywał w pokoju, położonym na lewo od wejścia. Mieszkał tu jeszcze Kurt, a po nim używali tej komnaty z upodobaniem wszyscy późniejsi posiadacze majętności. Pokój sąsiedni służył im za sypialnię, ale mieszkała tam teraz matka Konrada, która nareszcie doczekała się szczęśliwszych czasów.  Służba i robotnicy rozgospodarowali się w kuchni i pokojach po drugiej stronie głównego kurytarza, przecinającego dworzyszcze na dwie połowy, reszta zaś komnat wielkiego budynku stała pustką. Jesienią, suszył jeno Konrad różne produkty rolne w tych salach i komnatach.  Był to człek popędliwy, czasem mrukliwy, czasem hałaśliwy, ale miał dobre serce. Czeladź i robotnicy lubili go, bo dbał o nich szczerze. Osiadłym na górze żeglarzom i rybakom udzielał nasion i pouczał ich, jak mają zakładać ogrody, oraz spieniężać ich produkty. Z biegiem czasu potworzyły się też wkoło każdego domku spore ogródki. Ziemię brano z ogrodów Kurta, jeśli trzeba było uszlachetnić dziką, leśną glebę. Co niedzielę, przez wiosnę i lato obchodził Kurt tych ludzi i pomagał im. Obyczaj ten zachował do końca życia i były to jedyne chwile, podczas których widywano go poza obrębem ogrodu i piwnicy.  Na wiosnę i latem wstawał o czwartej rano, w jesieni i zimie, gdy się tylko rozwidniło. Latem nosił angielskie, skórzane spodnie i szary płócienny surdut, oraz długi, zielony fartuch i czapkę z wielkim daszkiem. W zimie miał te same spodnie, zapięty szczelnie kaftan marynarski, ten sam fartuch, a na głowie futrzaną czapkę z klapami, zawsze zwieszonemi, które go uderzały po twarzy. Nigdy go nie widywano ubranego inaczej, z wyjątkiem niedziel, kiedy był zawsze ogolony, miał twardy kołnierzyk i nie nosił fartucha.  Nie miał szerokiego, zuchwałego czoła Kurtów, ale czoło lekko zarysowane, wysokie i nader białe. Wydało się ono może tylko tak białe przy reszcie opalonej twarzy. Oczy dzikie, niespokojne swego rodu odziedziczył jednak w spadku. Twarz jego była dłuższa, niż dawniejszych Kurtów, i dość chuda, a nos nieco zbyt szeroki.  Gospodynie i dzieci wyśledziły rychło, że lepiej jest iść wprost do tego szorstkiego, często krzykliwego człowieka po jarzyny, niźli do jego straganu na rynku, był on bowiem ustępliwy w interesach i w gruncie serca lubił dzieci. Tylko nie można było długo przebierać, a przedewszystkiem targować się.  Wiodło mu się dobrze, krowy i ogród żywiły go coraz to lepiej. Po kilku latach rozeszła się wieść, że od śmierci matki przesiaduje wieczór w wieczór sam jeden i popija whisky, aż do nieprzytomności. Kto chciał się o tem przekonać, musiał iść doń przed samą dziewiątą, gdyż o dziewiątej kładł się spać! Tak uczynił ten i ów i okazało się prawdą, co wieść głosiła. Punktualnie o pół do dziewiątej był z reguły pijany, nie mógł mówić, ale łatwo popadał w płacz.  Doszło to do uszu starego pastora Greena. W młodości nazywano go już „starym“ gdyż skutkiem straszliwego przejścia zbielały mu włosy. Pastor Green zaliczał się do dzielnych pogromców pijaństwa w Norwegji i dziełu tem u poświęcił życie.  Wiedział on dobrze, że nie wystarcza głosić kazania przeciw temu nałogowi, ale że należy go zwalczać czynnie, a zanim się nawróci pijaka, trzeba poznać przyczynę, która wywołała u niego ten nałóg. Zawsze istnieje przyczyna taka i można uratować nałogowca, o ile rzecz nie wynika z dziedzicznego obciążenia, lub nawyczka nie zakorzeniła się oddawna.  Poszedł tedy do Konrada Kurta i tak długo z nim życzliwie rozmawiał, aż się dowiedział, że miał on stosunek miłosny z żoną ogrodnika, u którego uczył się rzemiosła w Anglji. Został ojcem, a kochanka jego zmarła niemal w tym samym czasie, kiedy stracił matkę. Kochali się szalenie i bardzo boleli oboje, że muszą oszukiwać męża, jednak nie było innej rady. Skończywszy, Kurt wybuchnął płaczem i przysięgał, że niema na świecie tak cudownego dziecka, jak jego syn. Pijany był i łkał z tęsknoty, oskarżając się sam porywczemi słowy.  Pastor Green starał się skłonić go, by wyznał wszystko swemu ogrodnikowi, przeprosił go i wziął do siebie chłopca. Ale Kurt nie miał na to odwagi. Pastor Green musiał tedy szukać innej drogi i oto pewnego letniego wieczora zjawił się u Kurta w towarzystwie smukłego, czarnowłosego chłopaka, w wieku lat dwunastu. Kurt był zajęty w ogrodzie. Zerwał się nagle z grządki, nad którą siedział skulony, i zaczął ocierać ręce z ziemi. Potem nagle zmartwiał, zagapił się, spozierając z pod czapki z daszkiem, to na pastora, to na czarnowłosego chłopca i wreszcie poznał żywe, dzikie oczy, długi, za szeroki trochę nos i szczupłą twarz syna. Bezwiednie jął mówić po angielsku:  — I beg your pardon, but this lad...  Nie mógł więcej rzec, pastor zabrał tedy głos i oddał mu syna.  Wieczora tego, zapomniał Kurt o flaszce z whisky, a gdy jej dobył dnia następnego, chłopiec wziął flaszkę i cisnął przez otwarte okno na głaz. Trafił świetnie! Potem, równie celnemi rzutam i roztrzaskał szklankę, cukiernicę i łyżeczkę. Wszystko znalazło się pośród kamieni, rozpryśniete w kawałki.  Ojciec patrzył przez chwilę na syna, potem zaś wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem.

IV

Genjusz.

Nikt, zaprawdę, nie był tak silnie, jak Konard Kurt, przekonany, że syn jego jest genjuszem. Nie mówiąc już o jego wyszkoleniu w botanice, posiadał zupełną biegłość w zawodzie ogrodniczym i nie było czynności w podwórzu, stajni, czy kuchni, którejby nader rychło nie opanował. Wychował się pośród czeladzi ogrodniczej, kuchennej i polnej i wyuczył wszystkiego doskonałe. Nie było co do tego wątpliwości.  Teraz wziął się do poznania statków i łodzi, by w tym zakresie nabrać biegłości. Nie widział dotąd portu.  Równie łatwo uczył się po norwesku. Pokonał to w paru tygodniach. Zaczął od klątw. Ojciec zaśmiewał się, słysząc, z jak dziwnym akcentem klnie. Umiał też porywająco opowiadać. Zanim jeszcze wyuczył się dobrze języka, zainteresował robotników swemi historyjkami, które były w istocie zdumiewające. Pozwalał sobie na przeróżne figle, a wszyscy się śmiali. Poznawszy dobrze język, wygadywał niestworzone rzeczy.  Ojcu sprawiało największą radość, gdy, skryty za wysokim żywopłotem, słuchał słów syna. Chłopak opowiadał robotnikom o dworze angielskim, gdzie był, jak mówił, paziem. Wraz z kilku towarzyszami poprzedzał zawsze piękną, młodą królowę, a za nimi dopiero szli dworzanie w ogromnych perukach. Musiał widzieć coś takiego w teatrze, lub na obrazku. Niezrównane były także jego czyny wojenne w Indjach, podczas wycieczki, jaką tam zrobił w towarzystwie królowej angielskiej!  Odtąd ojciec nie pijał whisky, ale upajał się przygodami syna. Co za genjusz!  Ach, co za genjusz! Jedną z ważniejszych klęsk ogrodu stanowiły koty, które przybywały masami z miasta i wyjadały ptaki. Pewnego dnia chwycił John... takie bowiem imię nosił najmłodszy z Kurtów... jednego z największych szkodników i postanowił go żywcem ukrzyżować. Ponieważ żaden, z najmłodszych nawet robotników, nie chciał w tem wziąć udziału, przeto John zamknął narazie kota, dał mu obficie jeść, a potem udał się do portu, by znaleźć kilku urwipołciów.