Tidelands. Mokradła - Philippa Gregory - ebook

Tidelands. Mokradła ebook

Philippa Gregory

4,3

Opis

Pierwszy tom sagi o kobietach, które nie bały się zawalczyć o swoje szczęście.

Anglia, rok 1648. W kraju toczy się wojna domowa, jej echa docierają nawet na odludne mokradła południowego wybrzeża. Trwają polowania na czarownice. To niebezpieczne czasy dla kobiet, które chcą być niezależne. Taka jest Alinor - żyje bez męża, zna się na ziołach, budzi lęk i zawiść zabobonnych wieśniaków.

W noc letniego przesilenia zielarka wyczekuje na cmentarzu znaku, że jej brutalny mąż rozstał się ze światem. Tymczasem pod kościołem pojawia się James, młody emisariusz, który prosi Alinor o pomoc. Kobieta przeprowadza go tajemną ścieżką przez zdradliwe bagna. Nie wie jeszcze, jak wiele przyjdzie jej zapłacić za tę znajomość…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 654

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (119 ocen)
59
39
14
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Alax8

Z braku laku…

Uwielbiam Philippę i przeczytałam jej wszystkie powieści historyczne, ale ta książka jest najsłabsza.. początek okropnie nudny, później nie jest lepiej. Szkoda, bo zapowiadało się ciekawie 🙁
20
Malgorzataklimek1978

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze wciągająca lektura. warto przeczytać. teraz sięgam po druga część.
10
Iwonakoc

Nie oderwiesz się od lektury

Książka ciekawa i wciągająca. Nie mogłam się oderwać, a na końcu ryczałam jak bóbr. Polecam👍
10
Geminiv

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna powieść! Przeczytałam jednym tchem, a na koniec wylałam rzekę łez... Gorąco polecam!
00
FannyBrawne

Z braku laku…

Spodziewałam się czegoś cudownego i bardzo się zawiodłam. Chyba jestem mało romantyczna, ale trudno mi traktować poważnie historię, gdzie spotykają się ludzie z dwóch światów i po trzech rozmowach są gotowi porzucić wszystko, co było dla nich ważne, byle być razem. Tło historyczne ciekawe, ale ten przesadzony, egzaltowany romans zepsuł całość. Lubię pisarstwo Gregory, ale mam wrażenie, że lepiej jej wychodzi interpretacja wydarzeń historycznych niż fikcyjne fabuły.
00

Popularność




Zapraszamy na www.publicat.pl
Tytuł oryginałuTidelands
Projekt okładki JAMES IACOBELLI, LAYWAN KWAN © 2019 Simon&Schuster
Ilustracje wewnętrzne© NataLima/Shutterstock
Koordynacja projektuALEKSANDRA CHYTROŃ-KOCHANIEC
Redakcja„BALTAZAR” RING JACEK, WOJCIECHOWSKA-RING DOROTA
KorektaURSZULA WŁODARSKA
SkładLOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN
Copyright © 2019 by Levon Publishing Ltd. All rights reserved, including the right to reproduce this book or portions thereof in any form whatsoever. For information, address Atria Books Subsidiary Rights Department, 1230 Avenue of the Americas, New York, NY 10020. First Atria Books hardcover edition August 2019 ATRIA BOOKS and colophon are registered trademarks of Simon & Schuster, Inc. All rights reserved.
Polish edition © Publicat S.A. MMXX (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
Niniejsza powieść stanowi wytwór wyobraźni. Jakiekolwiek odniesienia do wydarzeń, miejsc i postaci historycznych mają charakter fikcyjny. Wszelkie podobieństwo do pozostałych osób żyjących lub zmarłych, wydarzeń i miejsc jest całkowicie przypadkowe.
ISBN 978-83-245-8435-2
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]

Dla Anthony’ego

WYBRZEŻE SUSSEXUNOC PRZESILENIA, CZERWIEC 1648

Niebo było szare, tak jak i bryła kościoła. Mroczna dzwonnica odcinała się na tle posępnych chmur. Młoda kobieta słyszała delikatny szmer kamyków, poruszanych falą nadchodzącego przypływu, który szeptał na zalewanej plaży i cofał po chwili z cichym sykiem.

Lato było w pełni. To noc przesilenia, kulminacja roku i mimo że była ciepła, kobieta czuła chłód. Bądź co bądź przybyła tu spotkać się z duchem. Tylko tej nocy – i w dni poświęcone świętym patronom – zmarli przechadzali się pośród żywych. Wątpiła, by jej mąż, pijak i gwałtownik, znajdował się pod opieką jakiegokolwiek świętego. Nie potrafiła sobie też wyobrazić, by jakiś anioł strzegł jego chwiejnych kroków z przystani do karczmy i z powrotem. Nie wiedziała, czy odszedł, zginął, czy został siłą wcielony w szeregi zdradzieckiej floty, która zwróciła się przeciw swemu królowi i teraz żeglowała pod buntowniczą banderą parlamentu. Jeśli go dziś zobaczy, zyska pewność, że jest martwy. A wtedy ogłosi się wdową i wreszcie będzie wolna. Nie miała żadnych wątpliwości, że jeśli utonął, to jego duch ociekający wodą przyjdzie do niej przez mgłę otulającą cmentarz. Dziś, w najkrótszą noc roku, kiedy bladawa smuga na zachodzie zdradzała słońce wciąż czające się za horyzontem, nic nie było na swoim miejscu ani w swoim czasie. Słońce nie zaszło, tron był pusty, a świat wywrócił się do góry nogami. Król był uwięziony, buntownicy u władzy, biały księżyc zaś świecił niczym trupia czaszka wśród łopocących proporców szarych chmur.

Pomyślała, że jeśli uda jej się spotkać męża, dryfującego niczym morskie widmo pośród cmentarnych cisów, przeżyje najszczęśliwszą chwilę, odkąd przestała być dzieckiem. Skoro utonął, ona będzie wolna. A jeżeli chodzi teraz po świecie razem z umarłymi, na pewno go zobaczy. Bo miała dar, jak jej matka, a przed nią babka. Jak wszystkie kobiety w jej rodzinie, żyjące od pokoleń, od zawsze, na saskim wybrzeżu.

U wejścia do kruchty po obu stronach drzwi stały drewniane ławki zbite ze starych desek będących niegdyś poszyciem kadłuba. Ciaśniej otuliła ramiona chustą i usiadła, czekając, aż księżyc, kryjący się co rusz za chmurami, zajmie o północy miejsce nad wieżą kościelną. Oparła plecy o zimną kamienną ścianę. Miała dwadzieścia siedem lat, a czuła się tak zmęczona, jakby przeżyła ich sześćdziesiąt. Przymknęła oczy. Powoli zaczęła odpływać w sen.

Zgrzyt cmentarnej furty i pośpieszne kroki na żwirowej ścieżce błyskawicznie wyrwały ją ze snu. Zerwała się na równe nogi. Nie sądziła, że duch męża zjawi się wcześniej. Za życia raczej się spóźniał, ale jeśli już tu jest, musi z nim koniecznie porozmawiać. Bez tchu wyszła z przedsionka, walcząc z lękiem przed widmem, które szło ku niej przez ciemny cmentarz przy wtórze cichego szeptu wzbierającego morza. Czuła w powietrzu słony zapach morskiej wody i czuła, że duch się zbliża. Może ocieka wodą albo ciągnie za sobą girlandy wodorostów...

Zza naroża kościoła wypadł młody człowiek. Wzdrygnął się na widok jej pobladłej twarzy i krzyknął:

– Boże, ratuj! Czyś z tego świata, czy z tamtego? Mów zaraz!

Przez chwilę była zbyt wstrząśnięta, by powiedzieć cokolwiek. Stała cicho i patrzyła, jakby chciała przejrzeć go na wylot. Zmrużyła oczy, starając się zobaczyć więcej, niż pozwalały zwykłe ludzkie zmysły. Może był jednym z nieumarłych, uwolnionym od toni lub stryczka, aby chodził po ziemi wraz z innymi do siebie podobnymi – w tę noc, która była przecież ich nocą; pod księżycem, który również należał do nich. Mężczyzna był urodziwy jak zaczarowany książę z bajki. Długie ciemne włosy miał spięte na karku, w bladej twarzy błyszczały ciemne oczy.

Kobieta złożyła za plecami palce w znak krzyża. Była to jej jedyna obrona. Bała się, że ten młody panicz z innego świata porwie ją, uwiedzie i złamie jej serce.

– Mów! – nalegał. Wciąż nie mogła wydusić słowa. – Kim jesteś? Czym? Zjawą?

– Nie, nie! – zaprotestowała. – Jestem kobietą. Śmiertelną kobietą. Siostrą przewoźnika, wdową po Zacharym, rybaku, który zaginął.

Znacznie później, kiedy wspominała tę chwilę, zorientowała się, że w istocie powiedziała mu: „Jestem kobietą uwięzioną na tym świecie przez władzę mężczyzn”.

– Kim? – zdziwił się nieznajomy. Był obcy. Tutejszy od razu wiedziałby, o kogo chodzi.

– Kim ty jesteś, panie? – Pięknie skrojony ciemny kaftan i koronkowy kołnierz podpowiadały jej, że ma do czynienia ze szlachetnie urodzonym. – Co tu robisz? – Rozejrzała się za sługami albo grupą zbrojnych, którzy powinni mu towarzyszyć.

Wokół rozciągał się pusty cmentarz, kałuża nieziemskiego półmroku ograniczona niskim murem z łupanego kamienia, który lśnił lekko, jakby ktoś zlał go wodą. Drzewa o bujnych koronach zwieszały nisko gałęzie; pod nimi cień był gęstszy. Nie zobaczyła nic prócz nagrobków, które w świetle księżyca rzucały własne cienie na skoszoną trawę. Panowała cisza zakłócana jedynie cichym szeptem wzbierającego przypływu.

– Nikt nie może mnie tu zobaczyć – mruknął mężczyzna.

– Przecież nikogo tu nie ma!

To, jak obcesowo zbyła jego lęki, skłoniło go, by jeszcze raz się jej przyjrzeć. Owalna twarz, ciemnoszare oczy. Piękna niczym Madonna z obrazu. Ale nieziemski poblask wydobył z mroku także wystrzępioną chustę na głowie i niekształtne łachmany okrywające ciało.

– Co tu robisz o tej porze? – spytał podejrzliwie.

– Przyszłam się pomodlić. – Za nic w świecie nie powiedziałaby nieznajomemu prawdy. Powszechnie było jednak wiadomo, że wdowa może spotkać zmarłego męża, jeśli zaczeka na niego na cmentarzu w noc przesilenia.

– Pomodlić? – powtórzył. – Słusznie. No to wejdźmy do środka, pomodlę się razem z tobą.

Złapał ciężki pierścień służący za klamkę w kościelnych drzwiach, otworzył je i przytrzymał zasuwę, by nie szczęknęła. Potem wśliznął się do środka cicho niczym złodziej. Zawahała się chwilę, ale czekał, przytrzymując w milczeniu drzwi, więc musiała pójść za nim. Kiedy je zamknął, wnętrze rozjaśniało tylko słabe światło wpadające przez stare witraże. Rzucało na kamienną posadzkę złote i brązowe plamy. Głos wzbierającego morza pozostał na zewnątrz.

– Zostawcie, panie, drzwi otwarte – powiedziała wystraszona. – Tu jest tak ciemno.

Uchylił je nieco i promień księżycowego blasku wąską wstążką wpadł przez szparę na posadzkę u ich stóp.

– Po co tu przybyliście? – spytała. – Jesteście, panie, z Londynu? – Nie znalazła innego wyjaśnienia dla czystego kołnierza, dobrych skórzanych butów, małego tobołka, który trzymał w ręku, i inteligencji, która malowała się w jego ciepłych oczach.

– Nie mogę powiedzieć.

Pomyślała, że musi być jednym z agentów, którzy przemierzają kraj, werbując rekrutów czy to do armii parlamentu, czy dla króla. Tyle że żaden z nich nie zawitał wcześniej na wyspę Sealsea, a ten był sam, bez towarzyszy czy chociażby konia. Zupełnie jakby spadł z nieba niczym płanetnik, psotne licho ściągające burze, strącone z obłoków za szkodzenie rodzajowi ludzkiemu i zawsze gotowe wywołać letnią nawałnicę.

– A może jesteście przemytnikiem?

Jego krótki śmiech zaprzeczył temu, umilkł jednak błyskawicznie, gdy tylko odbił się echem w pustym wnętrzu kościoła.

– A więc kim?

– Nikomu nie możesz powiedzieć, że mnie tu widziałaś.

– Ani wy o mnie – odparła.

– Potrafisz dochować sekretu?

Westchnęła, wypuszczając obłoczek pary w zimnym wilgotnym powietrzu.

– Jeden Bóg wie, jak wiele ich skrywam.

Zawahał się, jakby nie był pewien, czy ośmieli się jej zaufać.

– Czy wyznajesz nową wiarę? – zapytał.

– Nie znam się na tym – rzekła ostrożnie. – Modlę się tak, jak pastor każe.

– Ja wyznaję tę starą, jedynie prawdziwą wiarę – rzekł z westchnieniem. – Wezwano mnie tutaj, ale ludzie, z którymi miałem się spotkać, nie przybyli, a dom, gdzie mogłem czuć się bezpieczny, stoi ciemny i zamknięty na głucho. Szukam schronienia na noc, a jeśli nie uda mi się z nimi spotkać, muszę jakoś wrócić do Londynu.

Alinor patrzyła na niego, jakby naprawdę był elfim księciem, niebezpiecznym dla śmiertelnej kobiety.

– Chcecie powiedzieć, że jesteście księdzem, panie?

Pokiwał głową w milczeniu, jakby nie ufał słowom.

– Przysłanym tu z Francji, by odprawiać heretyckie msze z ukrywającymi się papistami?

Skrzywił się.

– Tak opowiadają nasi wrogowie. Ja mówię, iż służę prawdziwym wyznawcom w Anglii i jestem lojalnym poddanym prawowitego króla.

Pokręciła głową, nie pojmując. Wojna nigdy nie podeszła bliżej niż do Chichesteru. Odległe o sześć mil na północ miasteczko padło szybko po dziarskim szturmie wojsk parlamentu.

– Kiedy padł Chichester, wydano wszystkich papistów – ostrzegła go. – Nawet biskup musiał uciekać. Wszyscy wokół są za parlamentem.

– A ty?

Wzruszyła ramionami.

– Niczego im nie zawdzięczam. Ale mój brat służył w armii. I jest im bardzo oddany.

– Ale mnie nie wydasz?

Zawahała się.

– A przysięgniecie, że nie jesteście Francuzem?

– Anglikiem. Tu urodzonym i wychowanym. I wiernym sługą swego kraju.

– Lecz szpiegiem króla?

– Jestem lojalnym poddanym namaszczonego monarchy, króla Karola. Tak jak każdy Anglik powinien.

Pokręciła głową, jakby wielkie słowa nic dla niej nie znaczyły. Króla zrzucono z tronu. Jego władztwo ograniczało się teraz do najbliższego otoczenia, a siedzibą był malutki zamek Carisbrooke na wyspie Wight. Nie znała nikogo, kto deklarowałby wierność takiemu królowi. Władcy, który sprowadził do swojego kraju wojnę, trwającą już sześć długich lat.

– Miałeś zatrzymać się w majątku, panie?

– Nie zdradzę ci, kto miał mnie ukrywać. To tajemnica.

Prychnęła zniecierpliwiona. Na Sealsea mieszkała mała społeczność, niewiele ponad sto rodzin. Znała je wszystkie. Było oczywiste, że tylko pan na włościach mógł udzielić schronienia papistowskiemu księdzu i królewskiemu szpiegowi zarazem. Tylko w Priory, jedynym okazałym domostwie na wyspie, znalazłoby się łóżko i pościel godna dżentelmena. I tylko właściciel majątku, sir William Peachey, mógł sobie roić, że wesprze pokonanego króla. Wszyscy jego dzierżawcy popierali parlament, a co za tym idzie – wolność od dławiących podatków, które pobierał król i szlachta. Pomyślała sobie, że to typowe dla sir Williama. Najpierw składa ryzykowną propozycję, a potem beztrosko nie wywiązuje się z zobowiązań, wystawiając swojego tajnego gościa na śmiertelne niebezpieczeństwo. Gdyby ten młody człowiek wpadł w ręce ludzi parlamentu, niezwłocznie powiesiliby go za szpiegostwo.

– Czy ktoś wie, że tu jesteś, panie?

Pokręcił głową.

– Nie. Stawiłem się na umówionym miejscu, w bezpiecznym domostwie, ale wszystko było pozamykane i nie paliło się żadne światło. Poinstruowano mnie, żeby zapukać w specjalny sposób do drzwi od strony ogrodów. Zrobiłem to, lecz nikt się nie pojawił. Ponad drzewami dostrzegłem wieżę kościelną, więc skierowałem się tu, żeby przeczekać, w nadziei, że jeśli nawet teraz śpią, to odezwą się później. Nie miałem pojęcia, dokąd indziej mógłbym pójść. Nie znam tego miejsca. Przybyłem na statku w czasie przypływu. Okolica wyglądała jak pustkowie, na którym morze walczy o lepsze z błockiem. A ja nie mam nawet mapy.

– Och, nie istnieje żadna mapa tych okolic.

– Nie? – Wyglądał na zaskoczonego. – Dlaczego?

– To Mokradła. Kraina przypływów – odparła. – Żwirowa mierzeja w porcie, a nawet sam port zmieniają się po każdym sztormie. Ludzie z Chichesteru nazywają go Wędrującą Przystanią. Morze wdziera się na pola i zabiera ląd, kanały wylewają, tworzą się nowe stawy i jeziora. Nic nie trwa na tyle długo, żeby to zmierzyć i nanieść na mapę. Tak tu jest: trochę morza, trochę lądu, a z niczego pożytku. Mokradła ciągną się do New Forest na zachodzie, a na wschodzie aż po białe klify.

– Czy tutejszy kapłan to jeden z nowych?

– Jest tu od lat i robi, co mu każą. Teraz słucha rozkazów parlamentu. Jeszcze nie pomalował ścian na biało i nie powybijał witraży, ale pochował figury, przeniósł ołtarz na skrzyżowanie naw i modli się po angielsku. Powiada, że dobry król Henryk uwolnił nas od Rzymu sto lat temu, a król Karol chce nas znowu oddać w papieską niewolę, ale na szczęście nie może. Bo jest pokonany i zrujnowany, a parlament wygrał wojnę z królem.

Twarz obcego pociemniała z gniewu.

– Wcale nie wygrał! – zaprotestował. – I nigdy nie wygra. To jeszcze nie koniec.

Milczała. Pomyślała sobie, że dla króla to już dawno koniec. Uwięziono go, jego żona zbiegła do Francji, porzucając dwójkę malutkich dzieci, a następca tronu przebywał w Niderlandach.

– Tak, panie – bąknęła.

– Jak myślisz, czy pastor na mnie doniesie?

– Obawiam się, że będzie musiał.

– Czy pozostał jeszcze na tej wyspie ktoś wyznający starą wiarę? Ktokolwiek? Może w ukryciu?

Rozłożyła ręce, dając mu do zrozumienia, że nie wie. Zwrócił uwagę na jej dłonie, pokaleczone skorupami homarów, krabów i szorstkimi linami rybackich sieci.

– Nie wiem, co ludzie kryją w swoich sercach – odparła. – W Chichesterze wielu było takich, co sprzyjali królowi. Wśród nich również papiści. Zabito ich albo pouciekali. Nie słyszałam o nikim, kto wyznawałby jeszcze starą wiarę... no, może z wyjątkiem jednej czy dwóch naprawdę sędziwych kobiet. Większość ludzi to dobrzy purytanie, jak mój brat. Walczył w Armii Nowego Wzoru pod dowództwem generała Cromwella. Pewnie o nim słyszeliście?

– O, tak. Słyszałem – odparł ponuro. Zamilkł, usilnie nad czymś myśląc. – Czy uda mi się dostać do Chichesteru jeszcze dziś w nocy?

– Nadchodzi przypływ. – Pokręciła głową. – Dziś w nocy będzie wysoki, bo mamy przesilenie. Aż do ranka nie uda się wam przejść brodem na drogę do Chichesteru, a potem ktoś może was zauważyć. Wasza łódź po was nie wróci?

– Nie.

– To musicie się ukryć i poczekać do wieczora. Jutro przypływ będzie słabszy i przekroczycie bród o zmierzchu. Z promu nie możecie skorzystać. Mój brat jest przewoźnikiem, a on aresztuje was od razu.

– A skąd będzie wiedział, że jestem „kawalerem”[1]?

Uśmiechnęła się z politowaniem.

– Panie, nikt na tej wyspie nie wygląda tak wytwornie jak wy. Nawet sir William.

Zarumienił się.

– No dobrze, lecz skoro mam zostać na wyspie, gdzie mogę się ukryć?

Zastanowiła się przez moment.

– Możecie przeczekać do wieczora w szopie mojego męża – zaproponowała. – To jedyne miejsce, jakie przychodzi mi do głowy. Nie ma tam wygód. Mąż trzymał w szopie sieci i inne rzeczy. Ale zaginął kilka miesięcy temu i nikt tam już nie zagląda. Rano przyniosę wam wodę i coś do jedzenia. A kiedy się rozwidni, możecie iść do majątku, o tam, i spróbować bez świadków rozmówić się z zarządcą. Jego lordowska mość wyjechał, ale może on was wpuści, kto wie. Nie potrafię powiedzieć, w co wierzy. Nie wiem tego.

Skłonił głowę w podzięce.

– Niech cię Bóg błogosławi – powiedział. – Ufam, że wysłał mi cię na ratunek.

– Pozwólcie, że najpierw pokażę wam szopę, w której będziecie spać, zanim zaczniecie mnie błogosławić za ratunek – przerwała mu. – To nie miejsce dla takich jak wy. Śmierdzi zdechłą rybą.

– I tak nie mam dokąd pójść – zauważył. – A więc jesteś moim wybawieniem. Pomodlimy się razem?

– Nie – odparła hardo. – Najlepiej będzie, jak czym prędzej was ukryję. Wątpię, żeby ktoś tu się wybrał o tej porze nocy, ale nigdy nie wiadomo. Niektórzy mają się za bardzo pobożnych. Mogą przyjść o świcie na modlitwę.

– Ty też przyszłaś się tu pomodlić – przypomniał jej. – Z pobożności? Jesteś purytanką?

Zarumieniła się, zawstydzona własnym kłamstwem.

– Tak naprawdę to nie bardzo – przyznała.

– A więc po co?

– Nieważne.

Zignorował jej zażenowanie, wychodząc z założenia, że przyszła spotkać się z kochankiem. Ot, plugawy wiejski romans.

– Gdzie ta szopa i dom, w którym mieszkasz? – spytał.

– Na skraju przystani, niedaleko przeprawy. Po przeciwnej stronie nurtu niż młyn.

– Nurtu?

– Nazywają to Szerokim Nurtem – odparła. – To rzeka, która wpada do zatoki. Zmienia się wraz z przypływami, opada i znowu wzbiera, ale nigdy nie wysycha. Teraz woda jest wysoka. Lato jest deszczowe i brody nie wysychały całkiem od tygodni.

– A więc twój brat przewozi ludzi przez rzekę, kiedy woda jest wezbrana?

– Przy niskiej można ją przejść pieszo.

– Nie chcę narażać cię na niebezpieczeństwo. Poradzę sobie sam, jeśli tylko wskażesz mi drogę. Nie musisz mnie prowadzić.

– Nie dacie rady. Wybrzeże to istna plątanina ścieżek. Są tam głębokie zalewiska i kanały – wyjaśniła. – Morze nadchodzi szybciej niż koń kłusem i rozlewa się szeroko. Nie prześcigniecie go. Utkniecie w błocie albo woda odetnie was na którejś ze ścieżek. Są też ruchome piaski, których nie widać, aż nogi w nich ugrzęzną i już nie da się ich wyciągnąć. Tylko my, którzyśmy się tu urodzili i wychowali, czasem przeprawiamy się przez to grzęzawisko. Muszę was poprowadzić.

Pokiwał głową.

– Bóg cię za to wynagrodzi. Rzeczywiście zesłał mi cię na przewodnika.

Zerknęła na niego z powątpiewaniem, jakby Bóg dotąd szczędził jej w życiu nagród.

– Ruszajmy. Trochę nam zejdzie, nim dotrzemy na miejsce.

– Ruszajmy – zgodził się. – Jak mam cię zwać? Jestem ojciec James.

Wzdrygnęła się, słysząc kapłański tytuł.

– Nie mogę się tak do was zwracać! W mig trafiłabym pod sąd, a potem za kraty. Jak się zwiecie naprawdę?

– Możesz mówić do mnie James.

Wzruszyła ramionami, jakby urażona jego rezerwą.

– Ja noszę nazwisko męża – powiedziała. – Reekie.

– Tak mam do ciebie mówić?

– Właśnie tak – odparła zuchwale. – Skoro wy nie chcecie zdradzić prawdziwego imienia, dlaczego ja miałabym zdradzać swoje?

Odwróciła się, zostawiając zaskoczonego mężczyznę, i ruszyła do wyjścia. Zaczekała chwilę, gdy pokłonił się nisko przed ołtarzem, a potem ukląkł na jedno kolano, dotykając ręką posadzki. Słyszała, jak modli się cicho o bezpieczeństwo swoje i jej oraz wszystkich, którzy tej nocy służą prawdziwej wierze i Anglii, a także za króla w okrutnej niewoli i księcia na wygnaniu.

– Mój mąż zaginął – oznajmiła, kiedy do niej podszedł. – Będzie dłużej niż pół roku.

– Niech Bóg go błogosławi, a ciebie wspiera – rzekł, robiąc nad jej głową znak krzyża. Nigdy wcześniej nie widziała tego gestu i nie wiedziała, że należy pochylić głowę i przeżegnać się. Prawie od stu lat nikt w Anglii publicznie się nie żegnał. Ludzie się odzwyczaili, a ci, którzy wciąż trwali w wyznaniu rzymskokatolickim, dbali o zachowanie tajemnicy.

– Dziękuję – bąknęła niezręcznie.

– Masz dzieci?

Otworzyła ciężkie drzwi kruchty i wyjrzała na zewnątrz. Cmentarz był pusty, więc skinęła, by szedł za nią. Ruszyli ścieżką między grobami. Nagrobki pokrywała tak gruba warstwa mchu i porostów, że tylko niektóre litery wciąż dało się odczytać.

– Dwójkę – rzuciła przez ramię. – Zdrowo się chowają i co dzień dziękuję za nie Bogu. Córka ma trzynaście lat, a syn dwanaście.

– Chłopak zajął miejsce ojca i łowi ryby?

– Łódź przepadła razem z mężem – powiedziała ze smutkiem, jakby właśnie to najbardziej ją troskało. – Możemy co najwyżej wędkować z brzegu.

– Nasz Pan pierwszych powołał rybaków – zauważył James łagodnie.

– Owszem – odparła. – Ale przynajmniej zostawił im łódź.

Roześmiał się, słysząc te słowa wyzute z szacunku. Odwróciła się do niego i też zaczęła się śmiać, a on po raz kolejny zauważył, jak ciepły ma uśmiech. Miał ochotę złapać ją za ręce i ogrzać się w jego blasku.

– Łódź bardzo wiele znaczy – rzekła.

– Wiem o tym. – Zarzucił sakwę na plecy i wsunął dłonie za paski, by uchronić je przed pokusą. – Jak sobie radzicie bez łodzi i mężczyzny?

– Ledwo – odparła krótko.

Przy murku z nieobrobionego kamienia, który okalał cmentarz, zakasała brązową spódnicę i fartuch z konopnego płótna. Przeskoczyła na drugą stronę lekko jak wyrostek. Przeszedł za nią i znalazł się na wąskiej dróżce, którą mogły chodzić owce, przez gęste zarośla głogu rosnące po obu stronach i splatające się u góry tak, że tworzyły sklepienie. Oboje skryli się w tunelu z gęstych liści i kolczastych gałązek. Kobieta ruszyła przodem, schylając głowę i szczelniej okrywając się chustą. Jej stopy w drewnianych chodakach pewnie podążały za kapryśnie wijącą się ścieżyną. Po pewnym czasie szum morza stał się głośniejszy i zeszli z wysokiego brzegu na otwartą przestrzeń. Stali na białym żwirze plaży, oświetleni księżycem, który wciąż wisiał na blednącym niebie. Za ich plecami na skarpie rósł wielki dąb. Jego korzenie wiły się po błotnistej ziemi, a długie gałęzie zwieszały w dół, do plaży. Stąd, jak okiem sięgnąć, rozciągały się moczary. Stojąca woda, ławice piachu, sadzawki morskiej wody pozostawione przez przypływ, błoto, wysepki trzciny, a w środku szeroki kręty nurt płynącej wody, do którego wpadały dziesiątki strumyków bulgoczących w błocku i podbiegających drobnymi falami aż do ich stóp.

– Zgniłe Bagnisko – oznajmiła.

– Myślałem, że nazywacie to Wędrującą Przystanią?

– Ci z Chichesteru tak je nazywają. Rzeczywiście wędruje. Obcy nigdy nie wiedzą, gdzie są wyspy, gdzie mielizny i rafy. Cieki wodne zmieniają bieg po każdym sztormie. Ale my, którzy mieszkamy na tym brzegu i widzimy wszystkie zmiany, dostosowujemy swoje ścieżki do jego zmiennych nastrojów i nienawidzimy go jak surowego pana, nazywamy to miejsce Zgniłym albo Cuchnącym Bagniskiem.

– Aż tak?

– Błota są groźne. Zejdziesz z bezpiecznej ścieżki i uwiężą cię, aż nakryje cię i pochłonie przypływ. Paskudna śmierć. A nawet jeśli się uwolnisz, do końca swoich dni będziesz cuchnął padliną.

– Zawsze tu mieszkałaś? – spytał, zaskoczony goryczą, którą słychać było w jej głosie.

– O, tak – westchnęła. – I utknęłam na dobre, zupełnie jakby wciągnęło mnie to bagno. Nie mam własnej ziemi; nawet dom dzierżawię od niesumiennego pana i nie mogę odejść. Jestem żoną zaginionego mężczyzny, więc nie mogę ponownie wyjść za mąż. A przewoźnikiem jest mój brat, który za nic nie przeprawi mnie stąd na stały ląd, bym odzyskała wolność.

– Czy całe wybrzeże tak tu wygląda? – spytał, myśląc o nocy, gdy przybijali do brzegu, a sternik prowadził łódź w ciemnościach, lawirując między skałami i mieliznami. – Jest takie niepewne?

– To Mokradła – odparła. – Ani to morze, ani ląd. Ani sucho, ani mokro. I nikt stąd nie odchodzi.

– Ty możesz odejść. Przypłynie po mnie łódź. Kiedy wypełnię swoją misję tutaj, popłynę z powrotem do Francji. Mógłbym ci pomóc się stąd wydostać.

Odwróciła się i spojrzała na niego. Po raz kolejny go zaskoczyła – tym razem powagą.

– Bóg mi świadkiem, że tego pragnę – powiedziała. – Ale nie zostawię dzieci. A poza tym przeraża mnie myśl o głębokiej wodzie.

Ruszyła naprzód. Jej kroki chrzęściły na żwirze plaży, która wiła się pomiędzy brzegiem a pasem błot, gdzie wody wciąż przybywało. Gdzieś przed nimi mewy zerwały się w powietrze z upiornym krzykiem. James szedł za majaczącym cieniem przez żwir, błoto i drewno wyrzucone na brzeg, nieustannie słysząc monotonny syk morza, które było gdzieś tam w ciemności po jego prawej stronie i wciąż się zbliżało, zalewając łachy, topiąc trzcinowiska i niepokonanie prąc naprzód.

Kobieta wdrapała się na kolejną skarpę i wyszła na ścieżkę. Ta biegła wyżej, ponad linią przypływu. Ruszył za nią między krzakami janowca, którego kwiaty noc wyprała z koloru. Teraz lśniły raczej srebrem niż złotem, lecz wciąż czuć było w powietrzu ich słodki miodowy zapach. Gdzieś w pobliżu zahukała sowa. Wzdrygnął się, widząc, jak mroczny cień odlatuje w dal na szerokich, cichych skrzydłach.

Szli długo. Tak długo, że jego plecak zdążył zrobić się ciężki, a on sam na wpół usnął, podążając posłusznie za drewnianym stukotem chodaków i ubłoconym rąbkiem spódnicy. Maszerował krętą ścieżką przez pustkowie, przez świat, który stracił rzeczywiste znaczenie, tak jak stracił barwy. James wyprostował się i wyszeptał Ave Maria, przypominając sobie, że to jemu przypadł honor niesienia słowa Bożego. Prócz niego dźwigał drogocenne sprzęty potrzebne do mszy oraz okup za króla. W gruncie rzeczy był rad, że musi przedzierać się błotnistą ścieżką przez wybrzeże, które nie widniało na żadnych mapach.

Morze wdzierało się coraz dalej w ląd, jakby wszelkie granice nic dla niego nie znaczyły. Na plaży pod nimi woda przelewała się już pomiędzy trawami i strzaskanym drewnem naniesionym przez morze. Po drugiej stronie wydm rowy i sadzawki puchły, przebierały i wypluwały wodę w głąb lądu. Było tak, jak mówiła: ani to ziemia, ani morze. Miało się wrażenie, że z nadejściem przypływu sama gleba poci się chorobliwą wilgocią. Uzmysłowił sobie, że od dłuższego czasu słyszy dziwny hałas, który zagłusza plusk wzbierającej wody. Jakby coś się gotowało w olbrzymim garze.

– Co to takiego? Co to za dźwięk? – szepnął, łapiąc ją za ramię. – Słyszysz? Koszmarny. I dziwny. Jakby gotująca się woda...

Zatrzymała się, zupełnie nie okazując lęku ani zaciekawienia.

– A, to? – Wskazała środek zalewiska. – Popatrz tam. Widzisz? Na samym środku. Widzisz bąble?

– Niczego nie widzę, oprócz wody. Panie Boże, ratuj! Cóż to takiego? Brzmi jak fontanna.

– To Syczące Źródło.

– Co to takiego? – Był niedorzecznie przerażony.

– Nikt nie wie. To takie miejsce w samym środku bagna, gdzie morze się gotuje, kiedy woda wzbiera. Dzieje się tak podczas każdego przypływu, więc nikt nie zwraca już na to uwagi. Czasem tylko ktoś obcy się zainteresuje. Pewien człowiek powiedział mojemu bratu, że może tam być podziemna jaskinia. Bańki powietrza wydostają się na zewnątrz, kiedy woda ją wypełnia. Ale tego nikt nie wie na pewno. Nikt jej nawet nie widział.

– Brzmi jak kipiący kocioł. – Przerażała go niesamowitość tego dźwięku. – Jakby samo piekło gotowało się pod wodą.

– Tak, myślę, że może brzmieć przerażająco. – Nie była specjalnie poruszona.

– A jak to wygląda, kiedy woda ustępuje? – spytał ciekawie. – Czy ziemia jest tam gorąca?

– Nikt tego nie widział z bliska – powtórzyła cierpliwie. – Nie da się dojść. Człowiek utknąłby w bagnie i tam pozostał. Może to rzeczywiście jaskinia i wpadłby do niej? Kto wie? Może istnieje jaskinia, w której mieszczą się wszystkie wody świata. Wody, które płyną i falują pod powierzchnią ziemi. A może to jest koniec świata, ukryty tu, w środku Zgniłego Bagna, a my przez te wszystkie lata żyliśmy u samych bram piekieł?

– Ale skąd ten dźwięk?

– Możesz popłynąć tam łodzią – zaproponowała. – Pieni się i pełno tam bąbli, jak w kipiącym kotle. Czasem syczy tak głośno, że przy spokojnej pogodzie słychać aż pod kościołem.

– Możemy tam popłynąć?

– Ja nie – uściśliła. – Ale ty możesz, jeśli nie masz nic lepszego do roboty.

Domyślił się, że w jej życiu nie zdarzały się dni, kiedy nie miała nic lepszego do roboty.

Odwróciła się i ruszyła dalej, nic sobie nie robiąc z mrożącego krew w żyłach syku, który przybierał na sile, kiedy brzeg skręcał w kierunku zatoki, i cichł, gdy ścieżka oddalała się w przeciwną stronę.

– Macie tu szkołę? – spytał, próbując sobie wyobrazić, jak wyglądało jej życie w tej zapomnianej przez Boga okolicy, gdzie żyła nieświadoma jak polny kwiatek. Przyśpieszył kroku i zrównał się z nią, na co pozwoliła szersza w tym miejscu ścieżka.

– Przy parafii. Potrafię czytać i pisać. A matka nauczyła mnie swoich przepisów, ziół i wszystkiego, co umiała.

– Była kucharką?

– Zielarką. Uzdrowicielką. Teraz ja się tym zajmuję.

– A czy ktokolwiek rozmawiał z tobą o starej wierze? Nauczył cię modlitw?

Wzruszyła ramionami.

– Moja babka została przy starej wierze. Kiedy byłam jeszcze dzieckiem, zdarzało się, że jakiś wędrowny ksiądz zawitał do wioski i w tajemnicy wysłuchał spowiedzi. Niektórzy starzy ludzie modlą się jeszcze po staremu.

– Kiedy dotrzemy do szopy, chciałbym się z tobą pomodlić.

Na jej ustach dostrzegł cień uśmiechu.

– Lepiej pomódl się o śniadanie. Nie jadamy tutaj najlepiej.

Ścieżka zwęziła się i znów musieli iść gęsiego. Kolczaste gałęzie napierały z obu stron. Gdzieś między drzewami po lewej stronie słowik wyśpiewywał swą przejmującą pieśń w blade niebo.

James pomyślał sobie, że nigdy dotąd nie podróżował przez tak dziwną okolicę, mając tak niezwykłą osobę za towarzysza. Dążył za swoim powołaniem, przemierzając Anglię od jednego zamożnego domu do drugiego, wysłuchując spowiedzi i odprawiając msze. Owszem, zawsze w sekrecie, ale wygodnie i komfortowo. Jego mroczna uroda dobrze mu służyła. Był ulubieńcem najbogatszych dam w królestwie, a ich ojcowie i bracia podziwiali jego poświęcenie dla wiary. Niejedna prześliczna panna spowiadała się z grzesznych myśli o nim. Ich umizgi jednak nie miały do niego przystępu. Został zaprzysiężony Bogu i nigdy z tej ścieżki nie zstąpił. Miał dopiero dwadzieścia dwa lata. Upajało go, gdy mógł poddać próbie swą żarliwą wiarę. Upajała też myśl o własnej cnocie.

Ślub z Kościołem zawarł już jako chłopiec. Nauczyciele wpoili mu wiedzę i ideę, a potem wysłali w świat z sekretną misją. Spotykał się z rojalistami, podróżował od jednego oblężonego pałacu do drugiego, przenosząc fundusze od wygnanej królowej, plany od uwięzionego króla i obietnice od księcia. Bywał w niebezpiecznych, a nieraz strasznych miejscach. Sypiał w „księżych norach”, w których katolicy chowali księży na czas przeszukania. Ukrywał się w piwnicach. Odprawiał msze na strychach, nawet w stajniach. Ale nigdy wcześniej nie spędził dnia bez dachu nad głową, sam na tej dziwnej ziemi, której nie było na mapach. Nigdy nie podążał za zwykłą kobietą z ludu, która w swoich spracowanych rękach trzymała teraz jego los.

Wymacał złoty krzyżyk pod cienką lnianą koszulą. Podejrzliwie przyjrzał się błocku na ścieżce, żeby się upewnić, czy jego przewodniczka pozostawia na nim ślady jak każda istota śmiertelna. I mimo że zobaczył wyraźne odciski drewnianych chodaków, przeżegnał się. Mimo woli pomyślał, że przez tę bezbożną ziemię prowadzi go przewodniczka nie z tego świata i gdyby nie moc wiary, byłby zgubiony w krainie pradawnych żywiołów: wody, ziemi i powietrza.

Szli w milczeniu jeszcze około godziny, gdy nagle kobieta skręciła ostro w lewo i wdrapała się na skarpę wysokiego brzegu. Oczom Jamesa ukazał się mroczny kształt na tle ciemnego nieba. Była to zrujnowana buda o ścianach z gałęzi i drewna wyrzuconego przez morze, polepionych błotem i wzmocnionych trzciną z bagna. Wyglądała jak wrak, który fale przyboju rzuciły na wysoki brzeg. Kobieta naparła na koślawe drzwi, a te zaskrzypiały, otwierając się.

– Szopa na sieci – oznajmiła.

W środku było ciemno choć oko wykol. Jedynie przez szpary w ścianach wpadało trochę księżycowego światła.

– Nie masz świecy?

– Tylko w domu. Nie możesz tu palić światła. Będzie je widać z młyna po drugiej stronie moczarów. Musisz sobie radzić po omacku, ale wkrótce zacznie świtać. Wrócę tu, przyniosę ci coś na śniadanie i trochę piwa.

– Mieszkasz niedaleko? – Zaniepokoiła go myśl, że zostanie sam w ciemności.

– Kawałek wzdłuż wybrzeża. Nie martw się, wkrótce zrobi się jasno – pocieszyła go. – Wrócę, kiedy będę mogła. Muszę rozpalić ogień i przynieść wodę. Potem obudzić dzieci i dać im śniadanie. A kiedy wyjdą, wrócę. Możesz rozgościć się na sieciach. Najlepiej się prześpij.

Złapała go za rękę – poczuł szorstką skórę jej dłoni – i pociągnęła tak, że musiał się schylić. Naprowadziła jego rękę na zwój szorstkich lin.

– O, tutaj – powiedziała. – To stare sieci. Kiepskie posłanie dla szlachcica, ale naprawdę nie wiem, gdzie indziej mógłbyś się ukryć.

– W zupełności wystarczą – zapewnił, choć tonem niezbyt przekonującym. – Nie wiem, co bym zrobił, gdybym ciebie nie spotkał. Pewnie spałbym w lesie i został porwany przez te syczące wody. – Roześmiał się, lecz ona milczała.

– Gdyby ktokolwiek się tu kręcił albo próbował otworzyć drzwi, możesz wyłamać deski w tylnej ścianie. Szopa stoi nad brzegiem płytkiego kanału, to do niego wskoczysz. Jeśli pobiegniesz nim w prawo, zaprowadzi cię w głąb lądu, do promu i brodu. Jeśli w lewo – do lasu. Ale nikt tutaj nie przychodzi... a przynajmniej nie powinien.

Pokiwał głową, choć w ciemności i tak nie mogła tego zobaczyć.

– Wiem, że to nie pałac – rzekła.

– Jestem bardzo wdzięczny za to, co mi dajesz. – Nagle uzmysłowił sobie, że wciąż trzyma ją za rękę. Przycisnął ją do ust. Natychmiast się wyszarpnęła, a on zarumienił się w ciemności. Jak mógł być tak głupi, żeby okazywać jej galanterię, której nie miała szans rozpoznać. Możne damy z rojalistycznych domów nawykłe były do pocałunków. Wyciągały w jego stronę białe dłonie, zakrywając twarz wachlarzem, by ukryć rumieniec. A czasem to one klękały przed nim z szelestem jedwabiu i całowały jego dłoń, przyciskając ją do wilgotnych policzków w akcie skruchy za jakiś błahy grzech.

– Wybacz mi – próbował się wytłumaczyć. – Chcę powiedzieć, że wiem, jak wielki dar mi oferujesz. Bóg zapamięta ci wszystko, co dla mnie uczyniłaś.

– Przyniosę ci trochę kaszy – odparła szorstko. Usłyszał, że cofa się w kierunku drzwi, a kiedy je otworzyła, przez szczelinę wpadło nieco światła. – Nic więcej nie mam.

– Tylko jeśli ci zbywa. – Wiedział doskonale, że w jej domu na pewno nie ma nadmiaru jedzenia. Aby go nakarmić, sama obejdzie się bez posiłku.

Cicho zamknęła za sobą drzwi, a on wymacał stertę sieci. Szamotał się z nimi przez chwilę, żeby je nieco rozścielić. W pomieszczeniu rozszedł się odór starej ryby i błota z zatoki, a wraz z nim brzęczenie zaspanych much. Zgrzytnął zębami, tłumiąc odrazę, a potem usiadł, podciągnął nogi, nie zdejmując butów, i owinął się szczelnie płaszczem. Mógł się założyć, że są tu i szczury. Zdał sobie sprawę, że choć jest rozpaczliwie wprost zmęczony, nie zdobędzie się na to, by lec na cuchnących sieciach. Głupiec, zrugał się w myślach. Co z niego za ksiądz, bez doświadczenia i życiowej mądrości. Ledwie głupi wyrostek, posłany, by dokonać wielkiego dzieła w niezwykłych czasach. Bał się, że zawiedzie, szczególnie teraz, kiedy tak wiele od niego zależało. Miał nie tylko spowiadać i przenosić sekretne posłania. Przed wyjazdem z Francji wyjawiono mu plan uwolnienia króla. Lękał się, że nie starczy mu odwagi ani determinacji, by go zrealizować, i już miał zacząć się modlić, aby Bóg pomógł mu być dzielnym emisariuszem i dobrym szpiegiem, kiedy zdał sobie sprawę, jak bardzo się myli. Nie bał się tylko porażki. Bał się wszystkiego, jak małe dziecko. Począwszy od szczurów gnieżdżących się w sieciach, syczących źródeł, aż po dyszące żądzą zemsty armie Cromwella i majaczące gdzieś w tle ciężkie spojrzenie czarnych oczu samego tyrana.

Siedział w ciemności i czekał.

Alinor stała chwilę pod drzwiami szopy, nasłuchując, jak mężczyzna porusza się w ciemnym wnętrzu – zupełnie niczym jakieś dziwne zwierzę, złapane i zamknięte w klatce. Kiedy ucichł, odwróciła się i pobiegła wzdłuż wybrzeża do miejsca, gdzie stała jej chata, niska sadyba z widokiem na bagna, kryta trzciną. Okalał ją niewielki ogródek z ziołami, otoczony płotkiem z drewna, które wyrzuciło na brzeg morze.

W chacie wszystko zastała tak, jak zostawiła. Żar na palenisku pod glinianą pokrywą, runy w popiele, które wypisała, by strzegły przed niebezpieczną iskrą. W kącie na łóżku spały dzieci, a przy palenisku stał garnek z kaszą, przykryty pokrywką, by nie dobrały się do niego szczury. Kury w swoim kątku zaczęły ospale gdakać, kiedy chłodne powietrze, pachnące solą i błotem, wpadło do środka przez otwarte drzwi.

Wzięła wiadro i wyszła na zewnątrz, kierując się w głąb lądu, wzdłuż wybrzeża, gdzie przypływ pluskał w błocie i sitowiu. Wspięła się na wydmę i po byle jak skleconych stopniach zeszła z drugiej strony na brzeg słodkowodnej sadzawki. Przytrzymała się starego słupa, by napełnić wiadro, a potem zataszczyła chlupocące brzemię z powrotem do chałupy. Tam nalała wody do miski i postawiła ją na stole. Zdjęła chustę i umyła twarz i ręce szarym tłustym mydłem domowej roboty. Szczególnie przyłożyła się do wyszorowania palców, mając bolesną świadomość, że tajemniczy ksiądz przytknął je do swoich warg. Musiał poczuć zastarzały smród dymu, ryb, potu i brudu.

Wytarła dłonie kawałkiem lnianej szmatki i przysiadła na chwilę, by powyglądać na zewnątrz przez otwarte drzwi. Blade podczas tych letnich nocy niebo robiło się z każdą chwilą jaśniejsze. Zastanawiała się, dlaczego – skoro nie było jej dane spotkać ducha – odczuwa to nieziemskie urzeczenie.

Pokręciła energicznie głową, jakby chciała się wyrwać z krainy cieni, i wstała. Podeszła do paleniska, uklękła przy nim, złapała przez szmatę glinianą pokrywę i odsłoniła żar. Drugą ręką starła runy chroniące przed pożogą, wypisane w zimnym już popiele. Dorzuciła kilka drobnych gałązek, a potem drewno. Kiedy się zajęło, ustawiła na ogniu żelazny garnek na trzech nogach. Napełniła go wodą z wiadra i dodała namoczonej owsianki. Zamieszała, czekając, aż zawrze.

Dzieci, śpiące razem w jednym łóżku, nic sobie nie robiły z porannych odgłosów. Musiała je obudzić, potrząsając każde za ramię. Córka uśmiechnęła się tylko przez sen i odwróciła do ściany z surowych desek, ale syn usiadł i spytał:

– To już rano?

Pochyliła się, żeby go przytulić. Ukryła twarz w jego ciepłej szyi. Pachniał jak to on, słodko niczym szczeniak.

– Tak – powiedziała. – Pora wstawać.

– Tata w domu?

– Nie – odparła beznamiętnie. Zwyczajowe pytanie nie sprawiało jej już bólu. – Jeszcze nie. Ubieraj się.

Rob posłusznie usiadł na brzegu łóżka i włożył kurtkę wprost na lnianą koszulę, w której spał. Następnie wciągnął portki i przysznurował je do kurtki. Chodził do pracy boso. Po lekcji w przykościelnej szkółce miał pilnować krów młynarza. Kiedy usiadł przy stole, nałożyła mu do miski owsianki.

– Bez bekonu? – spytał zawiedziony.

– Dzisiaj bez.

Wziął łyżkę i zaczął jeść, dmuchając i głośno siorbiąc. Nalała mu do kubka podpiwku. Nikt z mieszkańców Zgniłego Bagniska nie pił wody. Alinor zawróciła do łóżka, przysiadła na krawędzi i dotknęła ramienia córki.

Alys odwróciła się i otworzyła ciemnoniebieskie oczy. Spojrzała na matkę, jakby ta była jeszcze częścią jej snu.

– Wychodziłaś w nocy? – spytała.

– Myślałam, że spałaś – zdziwiła się Alinor.

– Słyszałam, jak wracasz. – Dziewczynka westchnęła błogo, jakby miała znów zasnąć. – We śnie.

– A co ci się śniło?

– Że spotkałaś kota przy kościele.

– Jakiego był koloru? – zapytała poważnie matka.

– Czarny.

– I co się stało?

– Nic. To wszystko. Stałaś przed nim, a on cię zobaczył.

Alinor zastanowiła się. Próbowała zrozumieć sen córki, posługując się swoim wieszczym widzeniem.

– Zobaczył mnie?

– Tak. Wszystko zobaczył.

Pokiwała głową.

– Nie mów o tym nikomu.

– Oczywiście, że nie powiem! – Dziewczynka się uśmiechnęła.

Odrzuciła nakrycie i stanęła przy łóżku, sięgając matce do ramienia. Jasne, splecione w warkocz włosy spadały jej na plecy; biała skóra od razu zdradzała saskich przodków. Ze sterty ubrań w nogach łóżka wyciągnęła spódnicę z filcowanej wełny i połataną koszulę. Kraj spódnicy zdobiło zaschnięte błoto. Potem siadła przy stole, by umyć w misce twarz i ręce. Kiedy skończyła, wzięła miskę i chlusnęła zawartością przez otwarte drzwi, wprost na zielnik przed domem.

Alinor przysunęła sobie stołek i usiadła obok dzieci. Złożyła dłonie.

– Ojcze Niebieski, dziękujemy za ten chleb powszedni – powiedziała cicho. – Strzeż nas od grzechu teraz i na wieki. Amen.

– Amen – powtórzyły chórem. Alinor nałożyła córce i sobie, zostawiając jedną porcję w garnku.

– Mogę to zjeść? – spytał Rob.

– Nie – odparła.

Odsunął stołek i ukląkł na podłodze po błogosławieństwo. Położyła dłoń na jego kędzierzawych włosach.

– Z Panem Bogiem, synku.

Wstał bez słowa, wziął czapkę wiszącą na drzwiach, naciągnął ją na głowę i otworzył drzwi. Krzyk mew krążących w słonym porannym wietrze wdarł się do ciemnego wnętrza. Chłopiec wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi.

– Za wcześnie do szkoły – zauważyła Alys. – Znowu będzie grał w piłkę pod kościołem.

– Wiem – odparła Alinor.

– Dziwnie wyglądasz – stwierdziła dziewczynka. – Jakoś inaczej.

Alinor spojrzała na nią i uśmiechnęła się.

– Jak? – spytała. – Jestem przecież taka sama jak wczoraj.

Sposób, w jaki rzęsy matki skryły jej spojrzenie, od razu przekonały Alys, że nie jest do końca szczera.

– Wyglądasz jak w moim śnie. Dokąd chodziłaś?

Alinor pozbierała puste miski na stosik.

– Byłam w kościele, pomodlić się za waszego ojca.

Dziewczynka pokiwała głową. Doskonale wiedziała, że to noc przesilenia.

– Widziałaś go? – spytała bardzo cichutko.

– Nie. – Alinor pokręciła głową. – Nic nie widziałam.

– A więc może wciąż żyje. Jeśli go nie widziałaś, to znaczy, że nie umarł i wróci kiedyś do domu.

– Albo po prostu niedane mi było doświadczyć wizji.

– Może. A może spotkałaś czarnego kota, a on naprawdę cię zobaczył.

Alinor uśmiechnęła się.

– Pamiętaj, nikomu o tym nie mów – napomniała córkę. Pomyślała o księdzu czekającym na owsiankę w szopie na sieci. Ciekawe, czy naprawdę ją zobaczył, jak ten kot ze snu Alys.

Dziewczyna odsunęła z twarzy gęste jasne włosy i nałożyła czepek. Przysiadła, żeby wzuć buty.

– Chciałabym, żeby coś było wreszcie wiadomo – powiedziała niecierpliwie. – Wcale za nim nie tęsknię, ale chciałabym się wreszcie dowiedzieć, czy mogę przestać go wyglądać. I to jest krzywdzące dla Roba.

– Wiem. – Alinor westchnęła. – Ilekroć do nabrzeża przybija jakiś statek, pytam, czy ktoś nie ma wieści o nim. Ale nikt nic nie wie.

Alys wzięła but do ręki i wystawiła palec przez dziurę w podeszwie.

– Przykro mi, mamusiu, ale potrzebuję nowych butów. Te mają dziury na palcach i od spodu.

Alinor zerknęła na połatany but.

– Jak tylko będę miała pieniądze, pójdę na targ – obiecała.

– Byle przed zimą. – Dziewczynka włożyła znoszone obuwie. – Może przyniosę dzisiaj królika. Wczoraj zastawiłam sidła.

– Mam nadzieję, że nie na polach sir Williama?

– W każdym razie nie tam, gdzie chodzą jego nadzorcy. – Alys zaśmiała się chytrze.

– Przynieś, zrobię potrawkę – obiecała Alinor, myśląc o dodatkowej osobie, którą musi wykarmić, jeśli ta nie wyniesie się z szopy do wieczornego odpływu.

Alys uklękła, a matka położyła dłoń na jej delikatnym karku.

– Niech cię Bóg błogosławi i strzeże od złego – rzekła, myśląc o jej młodziutkiej urodzie i młynarzu wraz z pomocnikami, którzy bacznie jej się przyglądali, gdy przechodziła przez podwórze, i żartowali, że niebawem znajdzie męża.

Córka uśmiechnęła się, jakby wyczuła jej obawy.

– Potrafię się o siebie zatroszczyć – odparła łagodnie i wyszła, wyganiając po drodze kury, żeby mogły sobie dziobać nad brzegiem kanału.

Alinor odczekała, aż ucichnie chrzęst jej kroków zmierzających do promu. Dopiero kiedy żwirowa plaża opustoszała i słychać było tylko krzyk morskich ptaków, odważyła się przełożyć resztę owsianki do dodatkowej miski – miski jej męża. Potem wzięła jego drewnianą łyżkę i drewniany kubek z podpiwkiem i zaniosła to do szopy.

Zapukała do drzwi i weszła, schylając głowę pod krzywym nadprożem. Ksiądz spał na sieciach, wyciągnięty na swoim wspaniałym wełnianym płaszczu. Piękne wijące się włosy rozsypały mu się wokół twarzy. Przyjrzała się jego bladej cerze, długim ciemnym rzęsom. Podziwiała uśpioną siłę jego ciała, pierś, ramiona i długie nogi w drogich butach do konnej jazdy. Każdy z miejsca zorientowałby się, że jest tu obcy. Nie pasował do ubogiej wysepki na południowym wybrzeżu Anglii. Już na pierwszy rzut oka widać było szlachetną krew. Leżąc na cuchnących sieciach w zrujnowanej szopie, wydawał się równie nie na miejscu, jak ona wydałaby się wśród jedwabi i pachnideł królewskiego dworu – za starych czasów, kiedy jeszcze król miał swój dwór w Londynie.

Pomyślała, że jeśli go obudzi, to okaże brak szacunku, ale stygnąca miska w ręku uświadomiła jej, że nie może jej po prostu zostawić w szopie. Widok zimnej, skrzepłej owsianki prawdopodobnie przyprawi go o torsje, a na pewno odbierze mu apetyt. Schyliła się i postawiła na ziemi kubek z podpiwkiem, a potem delikatnie potrząsnęła stopą śpiącego.

Jego rzęsy zatrzepotały, otworzył oczy i w jednej chwili zerwał się na równe nogi.

– Ach! Moja gospodyni!

Wyciągnęła przed siebie miskę.

– Kasza – powiedziała. – Wiem, że to nie posiłek, do jakich nawykłeś.

– Dany mi przez ciebie i od Boga, więc jestem za niego wdzięczny – odparł.

Wziął od niej miskę, postawił obok kubka i zmówił szeptem długie dziękczynienie po łacinie. Alinor, nie wiedząc, co ze sobą począć, pochyliła głowę. Kiedy skończył, szepnęła: „Amen”. Słyszała – wszyscy słyszeli z ust pastora – że Bóg nie mówi po łacinie. Bóg mówi po angielsku i w tym języku należy się do niego zwracać, a wszystko inne to fałsz, herezja i papistowska kpina z porządku świata.

Usiadł ze skrzyżowanymi nogami na sieciach, nie bacząc, że roi się w nich od robactwa, i zaczął jeść, jakby od miesiąca nie miał nic w ustach. Wyskrobał miskę do czysta i osuszył kubek do ostatniej kropli.

– Przykro mi, ale nie mam więcej – rzekła zawstydzona. – Mogę przynieść trochę zupy rybnej, jeśli będziesz tu jeszcze w porze obiadu.

– Wyśmienite jadło! – sapnął. – Byłem głodny jak wilk. Bardzo jestem ci wdzięczny, że dzielisz się ze mną posiłkiem. Mam nadzieję, że nie braknie ci z tego powodu strawy?

Z nagłym wyrzutem sumienia pomyślała, że Rob chętnie zjadłby więcej na śniadanie.

– Nie – odparła. – A córka być może przyniesie jakieś mięso na kolację.

Zmrużył oczy, jakby chciał wyczarować przed sobą kalendarz i sprawdzić, czy nie obowiązuje go post. Uśmiechnął się.

– Dziś Dzień Świętego Jana. Nic nie stoi na przeszkodzie, by zjeść dobrze, ale jeśli strawy jest mało, błagam, zostaw ją dla siebie i swoich dzieci. Oddałaś wielkie usługi mnie i Bogu, ukrywając mnie tutaj. Nie chcę, byś głodowała. Ja do tego przywykłem.

Zaczęła się śmiać i jej twarz pojaśniała. Znów zachwyciła go ta nagła przemiana.

– Ośmielę się twierdzić, że ja częściej głoduję – prychnęła.

Musiał się powstrzymać, by nie dotknąć jej roześmianego policzka.

– Masz rację – przyznał. – Poszczę, bo tak nakazuje mi wiara, ale robię to z własnego wyboru.

– Pomyślałam, że zaprowadzę cię do dworu, jeśli chcesz sprawdzić, czy zarządca wpuści cię do środka.

– Dziękuję ci za chęć pomocy. Tak, chętnie się z nim spotkam. Ale powiedz, czy będziemy szli tą samą drogą, którą tu przyszliśmy?

– Tak.

– A więc sam znajdę drogę. Nie będę cię narażać.

– To bagno – przypomniała mu. – Muszę cię przeprowadzić. Mogę iść kawałek z przodu, wtedy nikt nie pomyśli, że jesteśmy razem.

Pokiwał głową.

– Ale musisz utrzymywać dystans.

– Dobrze.

Przez chwilę milczeli.

– Usiądziesz? – zaproponował. – Usiądziesz tu przy mnie i porozmawiamy?

Zawahała się.

– Muszę wracać. Mam robotę.

– Tylko na chwilę. – Sam się sobie dziwił, że szuka jej towarzystwa, zamiast wykorzystać ten czas na modlitwę.

Usiadła na ziemi, chowając stopy pod wełnianą spódnicą. W pomieszczeniu było ciemno, cuchnęło solą, wodorostami i wstrętnym błockiem z moczarów. Podłogę stanowiło zwykłe klepisko, sieci walały się na bezładnych stertach, a klatki na homary gniły pełne starych wodorostów i muszli.

– Co byś teraz robiła, gdybym cię tu nie zatrzymał? – spytał.

– Rano pieliłabym ogród i sprzątała w chacie, zrywała zioła do suszenia i na nalewki, może znalazłabym czas na przędzenie... Po południu pójdę do brata, żeby nastawić jęczmień na piwo. Wyrobię też ciasto na chleb. Czasami pracuję w gospodarstwie młynarza, w mleczarni albo piekarni. Albo plewię, kopię, pomagam przy żniwach. To zależy od pory roku. – Wzruszyła ramionami. Było jasne, że ma zbyt wiele zajęć, żeby wszystkie po kolei wymieniać. – A skoro dziś Świętego Jana, to wieczorem znów będę zrywać zioła w moim ogrodzie i u brata przy promie. I porobię wyciągi w jego destylarni. Czasem zdarza się, że wzywają mnie do porodu albo jak ktoś zachoruje. Wieczorami chodzę też do kościoła, jeśli czasu starczy. Dobrze jest usiąść choć na chwilę.

– Musisz czuć się samotna.

– Nie... Choć brakuje mi matki – przyznała.

– Nie tęsknisz za mężem?

– Cieszę się, że zniknął – powiedziała bez ogródek. – Szkoda tylko łodzi.

– Był dla ciebie niedobry? – Musiał przytrzymać swoje ręce na kolanach, by nie złapać jej złożonych dłoni. Jakiż potwór mógłby chcieć skrzywdzić kobietę taką jak ona? I gdzie był pastor? Gdzie brat? Dlaczego nie wzięli jej w obronę?

Pokręciła głową.

– Nie gorszy niż inni dla swoich żon. Nigdy się nie skarżyłam. Ale dużo jadł i sporo było koło niego roboty. Byłam już nim zmęczona. Wyczerpana. Ale bez niego nie mamy pieniędzy na życie. I mało możliwości, żeby je zarobić... a już żadnej, żeby coś odłożyć. Martwię się o córkę. Pracuje w gospodarstwie, a jest taka śliczna. Za dwa, trzy lata pójdzie za mąż. Skąd wezmę na posag? Nie wiem. O syna też się martwię. Chłopak rośnie, a nawet łodzi w spadku po ojcu nie odziedziczy. Pewnie przejmie prom po moim bracie, ale do tego czasu miną jeszcze lata. A i później to ciężki kawałek chleba. Nie wiem, co się z obojgiem stanie. – Pokręciła głową, jakby nieraz się nad tym troskała. – I ze mną. Niech Bóg broni, żebyśmy skończyli, żebrząc o kawałek chleba.

– To niemożliwe – rzekł wstrząśnięty. – Nie możesz tak skończyć.

– No cóż, zdarza nam się coś pożyczyć – bąknęła. Cień uśmiechu w kąciku jej ust zdradził mu, że kłusują na polach sir Williama.

– Bóg nie broni pożyczki, jeśli to tylko królik – wyjaśnił i został nagrodzony łobuzerskim uśmiechem. – Ale musicie uważać.

– Uważamy – zapewniła. – Sir William dba tylko o swoje jelenie i bażanty. Może kiedyś uda nam się kupić łódź. Może i dla nas nadejdą lepsze czasy.

– Czy nie ma mężczyzny, który mógłby zająć miejsce twojego męża? – spytał, przypominając sobie, że czekała na kogoś przy kościele tej nocy.

Odwróciła głowę z pogardą. James osłupiał. Znał księżne, które były mniej wyniosłe.

– Nie wyjdę powtórnie za mąż.

– Nawet dla łodzi? – Uśmiechnął się.

– Nikt, kto ma łódź, nie weźmie mnie z dwójką dzieci – zauważyła. – To trzy gęby do wykarmienia.

– Czy twoja córka jest do ciebie podobna? – Pomyślał, że musi być piękna jak królewna z bajki. Królewna przebrana za żebraczkę.

– Nie bardzo – odparła z uśmiechem. – Ona ma nadzieje i plany. Słucha wuja i myśli, że każdy może zostać, kim zechce. Że wszystko się zmieniło, a świat stoi przed nią otworem. Wierzy całym sercem w lud i parlament. Nie winię jej za to. Co mi zostało, jeśli nie nadzieja na lepsze jutro dla niej i Roba? – Jej twarz się rozjaśniła, kiedy wymówiła imię chłopca.

– To twój syn?

– Rob to urodzony medyk. Odziedziczył uzdrowicielski dar po mojej matce. Od dziecka siedział ze mną w ogrodzie, zna wszystkie zioła i ich właściwości. Nauczyłam go, jak ich używać. Czasem mi towarzyszy, kiedy wzywają mnie do chorego czy umierającego. Gdyby tylko mógł się dalej uczyć, posiąść prawdziwą wiedzę z książek! Wiedzącemu, który do tego jest wykształcony, nie zabraknie bogatych klientów. To znaczy w mieście – wzruszyła ramionami – no bo przecież nie tutaj. Tu płacą mi za zioła jedzeniem. Czasem wpadnie jakiś pens. Wszyscy moi sąsiedzi to ludzie ubodzy. Tylko we dworze mieszka możny pan. Opiekowałam się jego żoną, zanim zmarła, i leczyłam panicza parę miesięcy temu. Dwa razy do roku porządkuję tam destylarnię i uzupełniam zapasy w apteczce. Ale kiedy pan choruje, posyła po medyka z Chichesteru.

– Jesteś wiedząca? Czyli...? – zawiesił głos.

– Leczę tylko ziołami – zapewniła ostrożnie. Zgadywała, że ksiądz nie ma pojęcia o subtelnych różnicach, jakie dzieliły zwykłych zielarzy od tych, którzy wykorzystując ciemne moce, potrafili sprowadzić zarazę na całe wioski. – Jestem też akuszerką. Miałam kiedyś licencję... kiedy jeszcze w Chichesterze był biskup, który taką licencję mógł wydać. Potem go wyrzucono i musiał uciekać. Potrafię wyrwać ząb i nastawić kość. Przeciąć wrzód i wyleczyć opryszczkę. Ale nic ponadto. Jestem zwykłą uzdrowicielką i znajduję zagubione rzeczy.

– Mnie znalazłaś. – Uśmiechnął się.

– To znaczy, że się zgubiłeś?

– Myślę, że to Anglia jest zgubiona – rzekł poważnie. – Nie wolno nam zrzucać króla z tronu ani wybierać sposobu, w jaki wyznajemy Boga. Nie możemy stawiać parlamentu ponad wszystkim ani wypowiadać wojny monarsze, którego Bóg namaścił, by nami władał.

– Nie wiedziałam.

Zawahał się chwilę.

– Zeszłej nocy powiedziałaś, że twój brat sprzyja siłom parlamentu?

– Tak. Uciekł stąd, by zaciągnąć się do Armii Nowego Wzoru. Ale kiedy zmarł ojciec, musiał wrócić, żeby zachować prawo do promu. Nasza rodzina dzierżawi go od pokoleń, razem z domem przy przeprawie.

– To jedyny sposób, żeby się dostać na stały ląd? Barka twojego brata?

– Nie barka – sprostowała. – Raczej tratwa na linie rozpiętej w poprzek Szerokiego Nurtu, który oddziela Sealsea od stałego lądu. Nie jest głęboki. Można go przejść w czasie odpływu. Bród ma dno wyłożone kamieniami, więc nie utknie się w błocie. Mój brat dogląda brodu i przewozi tych, którzy nie chcą zmoczyć nóg. Często kobiety, które niosą na targ przędzę i inne towary, a kiedy woda jest wysoka, również wozaków z ich wozami. Nawet sir William ładuje na prom swoje konie i powóz, gdy jest przypływ.

– I co? Twój brat wiosłuje?

Pokręciła głową.

– Ciągnie za linę. To wielka tratwa, dość duża, by zmieścił się na niej wóz. W czasie pływów prąd jest bardzo silny. Więc prom na dziobie i rufie jest przyczepiony do liny, żeby prąd go nie porwał i nie zniósł na bagno, a potem na pełne morze.

Zauważył, że przybladła.

– Boisz się wody? – spytał ciekawie. – Mieszkając na wybrzeżu?

– Córka przewoźnika i żona rybaka? – Uśmiechnęła się. – Wiem dobrze, że to głupie, ale woda zawsze mnie przerażała.

– To jak masz zamiar łowić ryby, kiedy już zdobędziesz łódź?

Znów się uśmiechnęła, wzruszając ramionami, a potem wstała i podniosła z ziemi miskę i kubek.

– Jakoś będę musiała zebrać się na odwagę – stwierdziła. – Potrafię wiosłować i zarzucać sieci, a dzieci mi pomogą. Nie będę wypływać na otwarte morze. Mogę łowić w zatoce. A jeśli wygracie i król wróci na swój tron, a Kościół znów będzie papistowski, będę mogła sprzedawać ryby na targu i po domach w każdy postny dzień.

– Kiedy wrócę do domu, wyślę ci pieniądze na zakup łodzi – obiecał.

Zaśmiała się, jakby usłyszała żart.

– A gdzie jest twój dom? – zapytała.

Zawahał się przez chwilę, lecz pragnął jej zaufać.

– Mieszkam w seminarium, we Francji – rzekł w końcu. – Rodzina wysłała mnie do Kolegium Angielskiego w Douai, kiedy miałem dwanaście lat. Zostałem tam i przyjąłem święcenia. Gdy zaczęła się wojna, wszyscy byli szczęśliwi, że jestem bezpieczny poza krajem. Ojciec walczył z siłami parlamentu i poniósł porażkę. Został ranny pod Naseby. Teraz przebywa wraz z matką na wygnaniu. Są w Paryżu, przy królowej. A ja jestem kimś w rodzaju misjonarza. Zostałem zaprzysiężony, by podróżować do Anglii i nawracać ludzi na prawdziwą wiarę.

– Czy podróże do Anglii nie są dość niebezpieczne?

Zawahał się. Zarówno za szpiegostwo, jak i herezję groziła tu kara śmierci. Jego seminarium było dumne ze swoich męczenników. Przed ścianą, na której wyryto ich nazwiska, płonęły świece. Kiedy był młody, sam pragnął zostać jednym z nich.

– Moje kolegium wysłało wielu męczenników na angielską ziemię. Czyni to, odkąd król Henryk odwrócił się od prawdziwego Kościoła. Sto lat mija od czasu, gdy wbrew woli ludu zmieniono religię. Lecz my się nie zmieniliśmy. Idę ścieżką, po której kroczyło przede mną wielu świętych. – Uśmiechnął się, widząc jej zdumione spojrzenie. – Uwierz mi, taki był mój wybór. Wciąż jest wiele domów, w których znajdę schronienie, i wielu przyjaciół, którzy pomogą w potrzebie. Mogę przemierzyć cały kraj, nigdy nie opuszczając tak naprawdę katolickich ziem. Każdej nocy mogę się modlić w jakiejś sekretnej kaplicy. A teraz, kiedy parlament posunął się za daleko, wypędzając króla, a armia jeszcze dalej, teraz jest dla nas szansa. Jak kraj długi i szeroki, miasta i wioski opowiadają się po stronie króla i pragną jego powrotu na tron. Lud chce pokoju i chce swobodnie wyznawać swą wiarę.

– Zanim to się stanie, pewnie wrócisz do swoich – mruknęła z powątpiewaniem, myśląc, że taki dzień raczej nie nadejdzie.

– Nie. Jest jeszcze jedna rzecz, wielka rzecz, którą muszę zrobić, zanim będzie mi dane powrócić do domu – rzekł, walcząc z pokusą, by zdradzić jej więcej.

Domyśliła się od razu.

– Chyba nie wybierasz się na wyspę Wight? – szepnęła. – Do króla!

Jego milczenie upewniło ją, że się nie myli. Dopiero po chwili podjął:

– Teraz rozumiesz, dlaczego nie powinni widzieć nas razem. A ja nigdy nikomu nie powiem, że mnie ukryłaś. Cokolwiek się wydarzy, cokolwiek mnie spotka, nigdy cię nie zdradzę.

Ciężko pokiwała głową.

– Jeśli chcesz iść do dworu, to teraz, kiedy jest odpływ. Możesz zastać zarządcę przy śniadaniu, a jeśli nie zechce udzielić ci schronienia, będzie jeszcze czas, żeby wrócić przez rozlewisko, zanim woda przybierze.

James wstał ze sterty sieci, otrzepał kaftan i zarzucił płaszcz na ramiona.

– Będziemy szli przez bagno?

Skinęła głową.

– Nie powinniśmy nikogo spotkać. Mało kto się tu zapuszcza. Kiedy dotrzemy do majątku, ruszymy wzdłuż linii krzaków. Jeśli tam się na kogoś natkniesz, wskoczysz do rowu i się ukryjesz. Gdybyś musiał uciekać, idź wzdłuż rowu. Zaprowadzi cię w głąb lądu, a tam znajdziesz schronienie w lesie.

– A ty?

– Powiem, że nie zauważyłam, że mnie śledzisz. Wyszłam na plażę nazbierać mewich jaj. – Odwróciła się i otworzyła drzwi. – Poczekaj tutaj.

Nagle, niczym salwa armatnia, powietrze rozdarł ogłuszający hałas. Najpierw plusk kaskady wody, a potem koszmarny zgrzyt.

– Co to takiego? – Zerwał się, sięgając po swój cenny tobołek.

– To tylko młyn – uspokoiła go kobieta. – Otwarli kanał młynówki i teraz poruszają się kamienie młyńskie. W spokojny dzień słychać je daleko.

Wyszedł za nią na zewnątrz, w jaskrawy poranek. Łachy błota i kałuże lśniły jak srebro, ciągnąc się aż po horyzont, migoczące i dziwne. Brzęk i zgrzyt wciąż trwały, jakby ktoś otwierał żelazne wrota piekieł, ciągnąc je po kamiennej posadzce.

– Zaraz ogłuchnę!

– Przywykniesz – powiedziała i ruszyła do brzegu, gdzie wąska smuga żwiru wchodziła w bagnisko, a potem niknęła w płytkim korycie rzeki.

Szedł obok niej z tobołkiem na plecach, nieomal przy każdym kroku wyrywając z mlaśnięciem grzęznące w błocie buty. Nagle wąski rów biegnący wzdłuż ścieżki wypełnił się pędzącą wodą, sprawiając, że James podskoczył z zaskoczenia.

Jego przewodniczka się roześmiała.

– To młynówka. Woda, która przepływa przez młyn.

– Wszystko tu jest takie dziwne – bąknął, zawstydzony, że wystraszył się wody, która teraz płynęła obok nich. Poza nią krajobraz trwał w zupełnym bezruchu. – Mój dom jest na północy. Są tam wysokie wzgórza i wrzosowiska. To sucha kraina. Tutaj jest zupełnie inaczej. Dla mnie niziny to jak obcy kraj.

– Młynarz otwiera jaz w stawie i woda płynie, poruszając młyńskie koło. A potem spływa tym rowem do morza.

– Przy każdym odpływie? – spytał, obserwując potok.

– Nie miele za każdym razem – odparła. – Ludziom nie potrzeba aż tyle mąki. Składuje ziarno i wysyła je do Londynu, kiedy osiąga odpowiednią cenę.

Dosłyszał w jej głosie rozżalenie.

– Chcesz powiedzieć, że spekuluje, tak? Kupuje ziarno tanio, a potem wysyła i sprzedaje po londyńskich cenach?

– Młynarz nie jest gorszy niż inni – odparła. – Ale ciężko patrzeć, jak statek z ziarnem odpływa pod pełnymi żaglami, kiedy ciebie nie stać na bochenek chleba i nie zarobisz nawet na mąkę.

– Czy tutejszy właściciel ziemski nie ustala ceny bochenka? To jego obowiązek!

Wzruszyła ramionami. Dobry pan ustaliłby cenę i zadbał, aby młynarz nie brał więcej niż miarkę pszenicy jako zapłatę za swoją pracę.

– Sir William nie zawsze jest na miejscu. Często przebywa w Londynie. Pewnie nawet nie wie.

Kiedy skręcili, oddalając się od strumienia, przestał dostrzegać ścieżkę, po której go prowadziła. Weszli na niewielkie wzniesienie, małą wysepkę żwiru, potem kolejną z wielu rozrzuconych pośród grząskiego błota. Wokół wciąż bulgotała cofająca się woda zatoki. Przez jakiś czas szli żwirową mierzeją, która dawała lepsze oparcie stopom. Od strony morza ciągnęło się zagłębienie, w którym widział ławice malutkich rybek pozostawionych przez odpływ. Czasem stąpali po piasku naniesionym przez fale. Pamiętając o niebezpieczeństwie, starał się wtedy stawiać stopy na śladach pozostawionych przez idącą przodem kobietę. Nieraz wątpił, czy uda jej się odnaleźć przejście wśród głębokich strumieni wijących się przez bagnisko. Skręcała wówczas to w jedną stronę, to w drugą, szukając drogi – czasem po morskim dnie lub po kępach sitowia, czasem wzdłuż krętego wybrzeża, gdzie na wpół zanurzone słupy i zagrzebany w błocie falochron świadczyły o tym, że ktoś kiedyś zbudował groblę, by wydrzeć nieco ziemi, lecz przegrał w starciu z obojętnym na te wysiłki morzem.

Kiedy w końcu po blisko godzinie marszu skręcili w głąb lądu, znaleźli się na ścieżce, którą flankowały ciasno rosnące po obu stronach głogi. James zwolnił, by móc się ukryć, gdy kogoś zobaczy lub usłyszy, że kobieta kogoś wita. Trzymał się jednak na tyle blisko, by nadążyć za swoją przewodniczką. Spoza gęstych zarośli było już widać wysokie dachy dworu. Krętą ścieżkę przegradzały pędy jeżyn, łapiąc go co chwila za rękawy. Najwyraźniej była rzadko uczęszczana. Robotnicy rolni woleli chodzić drogą. A kiedy król był na tronie, sir William zaś w łaskach, jego dostojni goście nadjeżdżali powozami od strony lądu, przez bród, a następnie pod zdobioną bramą do frontowych odrzwi, gdzie sznur służby w liberiach czekał w ukłonie, aż otworzą się drzwiczki karety. Ale służba w liberiach uciekła, by zasilić szeregi Armii Nowego Wzoru, a i ważni goście przestali tu zajeżdżać, odkąd zaczęła się wojna i sir William opowiedział się po przegranej stronie.

Drzewa ustąpiły miejsca byle jak skoszonemu ściernisku. Szybko pokonali otwartą przestrzeń, by skryć się pod osłoną wysokiego muru z kamienia i cegły. Alinor zatrzymała się z ręką na żelaznym kółku przytwierdzonym do drewnianej furty.

– Czy to twoja bezpieczna przystań? Spodziewają się ciebie? Mam zdradzić twoje nazwisko?

– Tu właśnie miałem nadzieję dotrzeć – potwierdził James. – Sir William obiecał mnie tu przyjąć. Nie wiem jednak, ile wyjawił swemu rządcy. Zastanawiam się, czy możesz bezpiecznie występować w moim imieniu. Lepiej pójdę sam.

– Bezpieczniej będzie, jak tu zostaniesz. Zawsze mogę powiedzieć, że spotkałam cię przypadkiem i kazałeś się tu przyprowadzić. Zaczekaj tam. – Wskazała niechlujnie ułożony stóg siana z lichej nadmorskiej trawy rosnącej na podmokłej łące. – Schowaj się za stogiem i dawaj baczenie. Jeśli nie wrócę do godziny, to znaczy, że coś poszło źle, i wtedy uciekaj. Wracaj wzdłuż brzegu, trzymając się skarpy. Przeczekaj do wieczora, aż woda znów opadnie, i będziesz mógł przekroczyć bród o zmierzchu.

– Niech Bóg cię strzeże – wyjąkał zdenerwowany. – Nie podoba mi się, że wystawiam cię na ryzyko. Jego lordowska mość obiecał, że będę tu bezpieczny. Ale rządcy nie jestem pewien.

– Gdyby mnie wysłali, żebym cię zwabiła w pułapkę, zdejmę fartuch na znak, że to podstęp. Jeśli zobaczysz, że niosę go w ręku, uciekaj.

Twarz miała bladą z obawy, usta mocno zaciśnięte. Bez słowa odwróciła się i weszła przez furtę w murze do ogrodu przy kuchni. Minęła schludny warzywnik i zzuła chodaki pod kuchennymi drzwiami. Zapukała.

Kucharka otworzyła górną połówkę drzwi i uśmiechnęła się na widok Alinor.

– Niczego dziś od ciebie nie potrzebuję – powiedziała. – Jego lordowskiej mości do jutra nie będzie w domu, a tylko on jada węgorza w cieście.

– Przyszłam do pana Tudeleya – bąknęła Alinor. – Chodzi o mojego syna.

– Pracy nie ma – wypaliła bez ogródek kucharka. Uniosła pokrywę wielkiego kotła i zamieszała w nim chochlą. – Nastały ciężkie czasy, a nikt nie wie, co nas jeszcze czeka. Na pewno nic dobrego, gdy nie ma króla, parlament pod bronią, a nasz pan jeździ tam i z powrotem do Londynu jak tydzień długi, próbując im przemówić do rozsądku. Tyle że nikt nikogo nie chce słuchać, chyba że samego diabła.

– Wiem – odparła Alinor, wchodząc za nią do rozgrzanej kuchni – ale i tak muszę z nim mówić. – Poczuła nagłe ukłucie głodu, kiedy woń wołowego wywaru dotarła do jej nozdrzy. Zacisnęła wargi, bo ślina napłynęła jej do ust.

Kucharka uniosła głowę znad roboty, otarła zroszone czoło fartuchem i krzyknęła w głąb domu, by ktoś zobaczył, czy pan Tudeley jest u siebie i czy przyjmie wdowę Reekie. Alinor czekała przy drzwiach, nasłuchując, jak któryś ze sług pyta, czy wpuścić. Po chwili lokaj wetknął głowę do kuchni i powiedział:

– Chodźcie, dobra kobieto.

Ruszyła za nim korytarzem, obok składów i magazynów, do drzwi pokoju zarządcy. Lokaj otworzył je i Alinor weszła do środka. Pan Tudeley siedział przy stole, którego blat zaścielały papiery.

– Reekie – odezwał się, nie podnosząc wzroku – chcieliście mnie widzieć.

Alinor dygnęła.

– Witajcie, panie. Tak, chciałam. W istocie.

Sługa wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Rządca czekał w milczeniu, spodziewając się, że przyszła prosić o umorzenie czynszu za ostatni kwartał. Wszyscy wiedzieli, że Reekie i jej dzieciaki ledwo wiążą koniec z końcem. Nikt jakoś nie współczuł porzuconej żonie pijaka.

– Zeszłego wieczoru spotkałam pod kościołem człowieka, który oświadczył, że zwie się James – wyrzuciła z siebie pośpiesznie, trwożnie. – Ojciec James. Przyprowadziłam go tutaj. Czeka przy stogu siana na nadbrzeżnym łęgu.

– Więc przyprowadziłaś heretyckiego księdza do mnie, bym go aresztował? – spytał chłodno, patrząc na nią ponad złożonymi dłońmi.

Alinor przełknęła ślinę. W ustach miała sucho, twarz stężałą jak z chłodu.

– Jak postanowicie, panie. Nie wyznaję się na tych sprawach. Powiedział mi, by go tu przyprowadzić, więc przyprowadziłam, nikomu nie mówiąc. Jeśli to przyjaciel jego lordowskiej mości, muszę czynić, co każe. A jeśli to wróg, wydaję go w wasze ręce.

Pan Tudeley uśmiechnął się, widząc jej pobladłą ze zdenerwowania twarz.

– A więc to nie idea tobą powoduje? Nie przyłączyłaś się do stronnictwa swojego brata, co, Reekie? Nie zostałaś czasem jedną z ich prorokiń i kaznodziejek? A może chcesz zobaczyć, jak ten człowiek płonie za herezję albo go wieszają lub topią za zdradę?

– Nikomu źle nie życzę – odparła gwałtownie. – A wierzę w to, w co wierzy mój pan. Cokolwiek sir William uzna za słuszne. Nie mnie to osądzać. I nie chcę osądzać. Przyprowadziłam go do was, byście uczynili, co uważacie, panie Tudeley. Sami go sądźcie.

Jej szczerość go upewniła. Wstał od stołu.

– Bardzo dobrze zrobiłaś. – Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej garść pensów. Odliczył dwanaście.

Cały szyling, pomyślała Alinor. Płaca za dwa dni pracy Alys.

– To dla ciebie. Za to, że wiernie służysz swemu panu, choć nie wiedziałaś i nie wiesz, jakie są jego zamysły. Żeś dobrą sługą nawet w niewiedzy. – Roześmiał się krótko. – I za to, żeś uczyniła słusznie, nieświadoma jako ten ptak na niebie.

Alinor nie potrafiła oderwać wzroku od garści monet.

Rządca sięgnął do szuflady, wyjął z niej sakiewkę, rozsznurował rzemyk i wyłuskał małą srebrną monetę, którą położył obok pozostałych.

– Popatrz – rzekł. – Oto srebrny szyling, by kupić twoje milczenie. Jesteś kobietą ubogą, ale nie głupią. I nie jesteś plotkarką. Ani słowa o tym, moja dobra Reekie. Nic nie liczy się bardziej. Wciąż trwa wojna i nadal nie wiadomo, kto wyjdzie z niej zwycięsko. Jeśli się wyda, ty na tym wyjdziesz najgorzej. Nie ja; wszystkiego się wyprę, a jak myślisz, kogo posłuchają, stawiając moje słowa przeciw twoim? Nie jego lordowska mość, którego nawet tu nie ma. I nie ten człowiek w stogu, który będzie już daleko, gdyż czmychnie stąd jak zając przed stadem ogarów. To ciebie wrzucą do wody. Za to, że wierzysz nie tak, jak trzeba, postępujesz nie tak i mówisz nie tak. To ciebie oskarżą o szpiegostwo, zdradę, a przynajmniej oszczerstwo. To ty będziesz pływać w kanale, czując, jak mokre spódnice ciągną cię na dno, a morze już po ciebie idzie. Rozumiesz?

– Tak – wychrypiała Alinor. Gardło miała zaciśnięte ze strachu. – Niech Bóg broni, żeby do tego doszło. Przysięgam, że nic nie powiem. Nic a nic, panie.

– Powiemy więc, że przyszłaś prosić o robotę dla swojego chłopaka. A ja powiedziałem, że możecie przyjść oboje pomóc w zielniku. Wyplewić, zebrać, co nadaje się do suszenia, i uporządkować destylarnię. Ty i on otrzymacie zwyczajowe wynagrodzenie. Sześć pensów za dzień. Wydacie te pieniądze rozsądnie i z umiarem. I nigdy się nie przyznacie, skąd naprawdę pochodzą. Szylinga zachowacie i nikomu nie zdradzicie, że dostaliście go ode mnie.

– Tak, panie – powtórzyła.

Pokiwał głową.

– I umarzam wam czynsz za ten kwartał.

Zakręcił obrotową szafką, aż szuflada z literą „R” znalazła się przed nim. Wyjął rejestr wpłat Alinor i postawił znaczek przy jej nazwisku.

– Proszę.

– Dziękuję. – Alinor nie mogła złapać tchu z ulgi. – Niech was Bóg błogosławi, panie.

– Możecie już iść. I powiedzcie temu człowiekowi na pastwisku, żeby wszedł dyskretnie. Niech użyje drzwi, którymi wchodzą dzierżawcy w dniu opłat. Rozumiecie? Niech się upewni, że nikt go nie widział. I nie będziemy o tym więcej rozmawiać. A ty nie powiesz nikomu. Nigdy.

– Tak, panie – potwierdziła raz jeszcze, a potem schwyciła pieniądze jak złodziej, wsunęła je do kieszeni fartucha i w jednej chwili była już za drzwiami.

Wyszła przez drzwi dla dzierżawców, żeby się upewnić, że są otwarte, i wróciła przez ogród po swoje chodaki. Wzuła je i ruszyła do furty od strony morza. Ktoś, kto by ją spostrzegł, pomyślałby, że kieruje się najkrótszą drogą do swojego domu na drugim krańcu zatoki. James, obserwujący ją zza stogu siana, widział, jak wychodzi przez furtę w murze i zmierza ku niemu lekkim krokiem. Głowę niosła uniesioną, fartuch tkwił zawiązany w pasie, a spódnica szeleściła na ściernisku, które wydzielało woń siana i uschniętych polnych kwiatów. Beztroski wdzięk jej ruchów powiedział mu, że jest bezpieczny. Judasz nie zdołałby iść w taki sposób. Kobieta promieniała niczym obraz świętej w kościelnym witrażu.

– Tu jestem – odezwał się, kiedy zbliżyła się do stogu.

– Możesz iść – rzekła bez tchu. – Będziesz tu bezpieczny. Przez furtę w murze, którą wyszłam, a potem w lewo, przez kuchenny ogród. Będą tam małe drzwi w ścianie, z czarnego dębu, po lewej stronie budynku. Wejdź przez nie. Są otwarte. Pokój rządcy jest dwa kroki w głąb korytarza, po prawej. Okno wychodzi na ogród. Czeka już na ciebie. Nazywa się Tudeley.

– On cię nie... nie zmusił, żebyś mnie...?

Pokręciła głową.