55,99 zł
Intymny portret noblistki
„Czasami jestem podobna do siebie, a czasami nie” – powtarzała.
Od zawsze budziła emocje. Była bliska także tym, którzy nigdy wcześniej nie czytali poezji. Czytelnicy myśleli o niej jak o przyjaciółce, sąsiadce i doradczyni. To może dziwić, tym bardziej że tak mało pisała i mówiła o sobie.
Łączyła cechy nie do pogodzenia: czułość i ironię, surowość i serdeczność, dojrzałość i dziewczęcy urok. Nie bez powodu jeden z bliskich pisał do niej: „Wisełko, jesteś taka wieloraka”. Nie dało się jej zaszufladkować. Na jednej ze słynnych kartek wysyłanych do przyjaciół umieściła swój adres: „pokój z osobnym wejściem”.
Jaka była naprawdę Wisława Szymborska?
"Interesowało mnie nie tyle życie zewnętrzne, co psychika poetki, jej przeżycia wewnętrzne. To rejony, do których dostępu broniła bardzo stanowczo, powtarzając: „to po mojej śmierci”, co skutecznie peszyło rozmówców. Na podstawie tysięcy listów, ale też rozmów z przyjaciółmi i znajomymi Wisławy spróbowałam odtworzyć tę część jej biografii, którą najskrzętniej ukrywała."
/fragment wstępu/
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 680
Data ważności licencji: 11/13/2025
Co zostaje po człowieku? Nie to, co zgromadził, zebrał, tylko to, co rozdał. Ona umiała rozdawać.
Natan Gross o Wisławie Szymborskiej w liście do Janusza Stępińskiego
Prolog
Dla Wisławy Szymborskiej Nagroda Nobla, którą dostała w 1996 roku, była niespodziewanym prezentem od losu. Można by sądzić, że nie ma na świecie pisarza, który nie zamarzył choć raz o tym wyróżnieniu – a jednak wydaje się, że Szymborskiej taka myśl nie nawiedzała.
O szansach Szymborskiej na Nobla mówiło się jednak od kilku lat, w miarę jak przekłady jej wierszy były coraz chętniej czytane na świecie. Ponieważ jednak „dystrybucja” nagrody ma podobno (zdaniem kibicujących jej czytelników i bukmacherów) swoją specyficzną logikę, nie spodziewano się, by w rok po nagrodzeniu Seamusa Heaneya uhonorowano poetę czy poetkę z Europy. Wisława odetchnęła więc z ulgą po wyróżnieniu Heaneya w 1995 roku (nota bene w dniu ogłoszenia werdyktu w 1996 roku Heaney przyleciał właśnie do Polski).
Najprawdopodobniej pierwszą osobą, która dowiedziała się o Noblu Szymborskiej, był Adam Michnik, naczelny „Gazety Wyborczej”. To mnie akurat nie dziwi, bo naczelni dużych gazet powinni być dobrze poinformowani. Jak do tego doszło, nie zamierzam dociekać, licząc na to, że Michnik pisze dzienniki. Ponieważ jednak naczelny nie był aż tak dobrze poinformowany, żeby wiedzieć, gdzie jest Szymborska, kiedy nie odbiera domowego telefonu, zadzwonił do mieszkającego wówczas w Krakowie Tadeusza Nyczka, bliżej zaprzyjaźnionego z Wisławą. Działo się to na kilka godzin przed ogłoszeniem werdyktu Akademii Szwedzkiej. Michnik udostępnił Nyczkowi ten przeciek pod jednym warunkiem – wywiad z Szymborską miał się ukazać w „Gazecie” następnego dnia. Ale Nyczek też nie wiedział, gdzie jest poetka.
Wcześniejsze doświadczenia znajomych Wisławy, gdy idzie o wywiady, były bolesne, tak jak zresztą wszystkich nakłaniających ją do publicznego wypowiadania się. Uważała, że to, co miała światu do powiedzenia, zawarła w wierszach i felietonach, wywiadów udzielać nie lubiła. Tadeusz Nyczek wcześniej nie próbował, ale i tak wolę nie wiedzieć, co czuł rankiem 3 października 1996 roku. Zadzwonił przytomnie do redaktor Anny Rudnickiej, jeszcze bliżej zaprzyjaźnionej z Wisławą, i dowiedział się, że nieświadoma niczego noblistka wypoczywa jak zwykle w pensjonacie Astoria w Zakopanem. Jak mi powiedział, jeśli chodzi o Nobla Szymborskiej, od początku nic nie było normalne1. Była wówczas2 jedyną noblistką w historii, która dowiedziała się o nagrodzie przed oficjalnym komunikatem. Nie na długo przed, ale w każdym razie kilka godzin wcześniej.
Nyczek z Rudnicką pojechali z Krakowa do Zakopanego, ze stosownym bukietem, i zanim dotarli tam inni dziennikarze, zrobili porządny wywiad z poetką, który ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 7 października. Fotograf Adam Golec – już po ogłoszeniu wiadomości – uwiecznił na wspaniałych zdjęciach nieoficjalny wizerunek świeżo upieczonej noblistki: naprawdę zaskoczonej, roześmianej, z papierosem w ręce i z włosami w nieładzie. Na zdjęciach, które uznawane są – niesłusznie – za ujęcia z momentu ogłoszenia nagrody, znaleźli się też Teresa Walas z Bronisławem Mamoniem i Tomaszem Fiałkowskim z „Tygodnika Powszechnego”, przybyli na miejsce samochodem służbowym Jerzego Turowicza. Był też Ryszard Kozik z krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Szymborska wyszła do dziennikarzy w rozciągniętym białym swetrze i w malinowej spódniczce wątpliwej urody. Była na wakacjach i stroje miała wakacyjne.
Teresa Walas przyjaźniła się z Szymborską od lat, toteż właśnie do niej w przeddzień ogłoszenia literackiego Nobla zadzwonił Polak związany z Akademią, profesor Krzysztof Bak, z pytaniem, czy ktoś w Astorii zdoła się porozumieć po angielsku. Błysnęła jej myśl, że może to mieć związek z Noblem, ale zaraz zgasła, ponieważ w roku poprzednim, kiedy nagrodzono Heaneya, też różne zagraniczne telewizje dzwoniły do niej z pytaniem, gdzie przebywa Szymborska. O Noblu dowiedziała się po skończonym wykładzie od rozradowanej kierowniczki sekretariatu Instytutu Polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim Krystyny Nalepy. W Astorii Teresa zastała Wisławę przerażoną, roztrzęsioną i całkiem zagubioną. Siedziała zamknięta w pokoju z zaprzyjaźnioną poetką Marią Kalotą-Szymańską, popijając koniak na uspokojenie, bojąc się wychylić na korytarz, gdzie czekali polujący na nią rozentuzjazmowani dziennikarze. Na sugestię, że przecież może odmówić przyjęcia nagrody, zareagowała jednak oburzeniem – uważała to za rzecz nietaktowną. Teresa uznała, że trzeba opanować sytuację: zorganizowała konferencję prasową, na której Wisława (w nieszczęsnym białym swetrze) odpowiadała na pytania coraz liczniej przybywających przedstawicieli wszelakich mediów. Sama zaś wieczorem przeprowadziła z Szymborską obszerny wywiad w specjalnym wydaniu telewizyjnego magazynu kulturalnego Pegaz.
Szymborska bardzo szybko doświadczyła tego, czego od początku się spodziewała: że otrzymanie nagrody, poza oczywistym splendorem, przynosi mnóstwo niedogodności. Dla niechętnie udzielającej się publicznie poetki szczególnie męcząca była rosnąca z dnia na dzień popularność. Stała się znana i rozpoznawalna, jej zdjęcia publikowały gazety, w telewizji co rusz pojawiały się poświęcone jej materiały, radio nadawało jej wiersze czytane przez popularnych aktorów. Jednym słowem – była sławna, jak gwiazdy filmowe w latach jej młodości, dla niektórych była „celebrytką”, ale też wiele osób nie czytających na co dzień poezji zachwyciło się wierszami. Niestety w centrum zainteresowań Polaków znalazło się również życie prywatne Szymborskiej.
Ona sama w kolejnych wywiadach konsekwentnie omijała ten temat, co przynosiło efekt dokładnie odwrotny do spodziewanego. Czy ma męża? Dzieci? Dlaczego nie? Jak mieszka? Co robi poza pisaniem wierszy? Rodzina, przyjaźnie, przeszłość – stały się nagle i całkowicie wbrew jej woli tematem medialnych doniesień, od sympatycznych anegdot po obraźliwe i obrzydliwe donosy. Sama noblistka była bezradna wobec tej nabrzmiewającej fali, w której powiększaniu uczestniczyli bliżsi i dalsi (raczej dalsi) jej znajomi. Na szczęście wkrótce po nagrodzie trafił się jej znakomity sekretarz, Michał Rusinek. Michał Rusinek był wówczas studentem Teresy Walas; błyskotliwy i inteligentny, znakomicie wychowany, taktowny i energiczny, świetnie znający angielski, został sekretarzem w związku z sytuacją zaistniałą zaraz po Noblu, ale pozostał nim do końca życia poetki. Przyszło mu stawić czoła wielu trudnym obowiązkom3.
W miarę upływu czasu życie poetki wracało do normy. Już po kilku miesiącach mogła wyjść samodzielnie na zakupy, a nawet, nie indagowana przez nikogo, pojechać tramwajem do centrum miasta. Zaczęła żartować ze swojej popularności. Podsłuchała na przykład dwie panie rozmawiające na jej temat na placu targowym. Jedna mówiła: „Widziała pani tę kandydatkę na Nobla?”. „Widziałam”. „I co?” „Eeee, bo ja wiem?”4. Zauważyła też, że niekiedy ludzie na ulicy rozpoznają ją mimo nasuniętego na oczy kapelusika i ciemnych okularów, a czasem nie – nawet bez takiego kamuflażu. Wyciągnęła z tego wniosek, który bardzo ją rozbawił: „Czasami jestem podobna do siebie, a czasami nie” – powtarzała z błyskiem w oku. Myślę, że spodobało się jej to, bo było bliskie prawdy. Nie bez powodu jeden z przyjaciół pisał do niej: „Wisełko, jesteś taka wieloraka”.
Zagadki biografii Wisławy Szymborskiej opisały dziennikarki Anna Bikont i Joanna Szczęsna w powstałej w imponującym tempie biografii. Nie tylko tempo było ostre, ale i liczba przeszkód, które przyszło autorkom pokonać, wielka. Sama noblistka z początku stanowczo odmówiła współpracy, liczyć więc mogły jedynie na niektórych jej przyjaciół i znajomych przekazujących informacje różnej wartości i z różnym stopniem obiektywizmu. Przeszukały też materiały archiwalne, co pozwoliło im odtworzyć genealogię i historię rodziny z obu stron: matki i ojca. Kiedy za pośrednictwem sekretarza przesłały Szymborskiej pierwszą wersję tekstu, jego bohaterka postanowiła jednak spotkać się z nimi i porozmawiać, po pierwsze, w uznaniu dla ich warsztatu, po drugie, by uściślić niektóre informacje. Spotkanie przełamało lody i noblistka nie broniła się już przed biografkami, przeciwnie, chętnie im pomagała. Szybko jednak okazało się, że one wiedzą choćby o przeszłości jej rodziny znacznie więcej niż ona sama. Dziennikarki zaklasyfikowały Szymborską do grona pisarzy bez biografii zewnętrznej, takich jak na przykład Leopold Staff. Wygląda na to, że zaakceptowała taką klasyfikację – jeśli już musiała być jakiejś poddana. Książka Wisławy Szymborskiej pamiątkowe rupiecie, przyjaciele i sny jest też opowieścią o środowisku, o pewnym typie poczucia humoru, wreszcie o sztuce pisarskiej bohaterki. Po śmierci poetki autorki rozszerzyły tę opowieść, tak by obejmowała także ostatnie lata jej życia.
Dzieło dwu dziennikarek cieszyło się wielkim, zasłużonym zainteresowaniem już od chwili pierwszego wydania. Nic nie ujmując z niewątpliwej wartości tej książki, trzeba zauważyć, że w roku 1997 było to jedyne źródło wiedzy o życiu noblistki. Szymborska była znaną poetką na pewno już od lat sześćdziesiątych. Co to jednak znaczy: „znana poetka”? Poezja nie jest rodzajem literackim czytanym powszechnie. Nawet jeśli nakłady jej książek sięgały dwudziestu–trzydziestu tysięcy już przed Noblem, ciągle była to popularność wśród wielbicieli poezji. Znana była w środowisku literackim, wysoko ceniona w gronie czytającej publiczności, jej twórczość docierała do „wszystkich” poprzez obecność w szkolnych wypisach. Ale któż po ukończeniu szkoły pamięta nazwiska autorów wierszy omawianych na lekcjach? Zainteresowanie tym, co literat ma do powiedzenia, było znacznie mniejsze niż dzisiaj. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych nie było w Polsce takiego rynku kolorowej prasy, jaki mamy obecnie. Wywiady z pisarzami ukazywały się niemal wyłącznie w pismach literackich oraz miesięcznikach i tygodnikach społeczno-kulturalnych. Wszystko wskazuje na to, że Szymborska już wtedy niechętnie się udzielała. Rozmowa z nią ukazała się w książce Krystyny Nastulanki Sami o sobie w 1975 roku. Kolejny wywiad opublikowało pismo „Prometej” w roku 1979, następne dwie rozmowy pojawiły się dopiero w roku 1991 w „Tygodniku Literackim” i w „Tekstach Drugich”. Szymborska wypowiedziała się też w zaprzyjaźnionej „Dekadzie Literackiej” na temat książek dzieciństwa. W roku 1995 udzieliła rekordowo dużo, bo… czterech wywiadów. I nie opowiadała w nich o swoim życiu prywatnym. Nic więc dziwnego, że nieoczekiwana sława wiązała się z ogromnym zapotrzebowaniem na wiadomości na jej temat. Bikont i Szczęsna stworzyły jej wizerunek bardzo atrakcyjny dla czytelników: nie była niedostępną poetessą na szczytach Olimpu. W Pamiątkowych rupieciach Szymborska została przedstawiona jako niezwykle sympatyczna osoba, obdarzona świetnym poczuciem humoru, umiejętnością cieszenia się życiem i talentem plastycznym, który manifestował się w dowcipnych wycinankach wysyłanych przyjaciołom. Sama oceniła ten portret, przy wielkim uznaniu dla autorek, jako pozbawiony ciemnych barw – i od razu zastrzegła, że o mniej radosnych chwilach swojego życia mówić nie zamierza.
Przystępując do pisania tej książki, zastanawiałam się, czy potrzebna jest jeszcze jedna biografia noblistki. Ponieważ interesowało mnie nie tyle życie zewnętrzne, ile psychika poetki, jej przeżycia wewnętrzne, rozwój i zmiany osobowości, odważyłam się podjąć ten temat. Dostępu do tej sfery broniła bardzo stanowczo, powtarzając przy okazji pytań: „to po mojej śmierci”, co skutecznie peszyło rozmówców. Rzeczywiście, w jakiś czas po jej śmierci okazało się, że pozostawiła dużą liczbę listów, kartek i wyklejanek, znanych jedynie samym adresatom. To właśnie korespondencja – obok twórczości literackiej – daje najpełniejszy wgląd w jej życie wewnętrzne. Dla biografa jest to materiał bardzo cenny. Przeczytałam tysiące listów skierowanych do niej i napisanych przez nią. Uważam, że jej epistolografia lokuje się na wyżynach tej sztuki – na chwilę przed jej niemal całkowitym zanikiem. Na podstawie przede wszystkim listów, ale też (podobnie jak Bikont i Szczęsna) rozmów z przyjaciółmi i znajomymi Wisławy spróbowałam odtworzyć tę część jej biografii, którą najskrzętniej ukrywała. Na ile mi się to powiodło – ocenią czytelnicy. Nie mogłam napisać tej książki bez wejścia na teren „zakazany” przez bohaterkę. Stwierdzenie, że po jej śmierci można będzie go eksplorować, było – obawiam się – zwrotem czysto retorycznym. Nie kryję więc, że przy zbieraniu materiału towarzyszyło mi uczucie bycia nie w porządku wobec osoby, którą znałam i bardzo ceniłam. Równoważyło je jednak przeświadczenie, że warto przekroczyć granicę intymności, żeby zrobić krok w stronę zrozumienia tej postaci. Szymborska miała wiele tajemnic i nie chciała, by przestały być tajemnicami. Jakąś niewielką ich część udało mi się oświetlić, choć myślę, że sporo jeszcze pozostało zakryte. Tak jak jej poezja tylko pozornie jest prosta i zrozumiała, tak i życie Szymborskiej było powikłane i trudne.
© Adam Golec / Agencja Gazeta
* * *
Wisława Szymborska zmarła 1 lutego 2012 roku w Krakowie. Miała osiemdziesiąt dziewięć lat. Umarła we własnym domu, po kilkumiesięcznej chorobie. Została pochowana na cmentarzu Rakowickim, w grobie rodzinnym. Pogrzeb odbył się 9 lutego i miał charakter państwowy – ze względu na zasługi poetki i jej niepodważalne miejsce w historii kultury polskiej. Wzięli w nim udział: prezydent Bronisław Komorowski z małżonką, premier Donald Tusk, marszałkowie sejmu i senatu, ministrowie, władze Krakowa z prezydentem Jackiem Majchrowskim na czele, liczni dyplomaci. Uroczystość prowadził znany aktor Andrzej Seweryn. O dwunastej w południe, kiedy zaczynał się pogrzeb, z wieży kościoła Mariackiego zamiast hejnału popłynęły dźwięki najbardziej znanej piosenki do tekstu Szymborskiej – Nic dwa razy. Melodię Andrzeja Mundkowskiego zagrał pierwszy trębacz Capelli Cracoviensis Marian Magiera5.
Na cmentarzu zgromadziło się około ośmiu tysięcy krakowian. Przemówili prezydenci: Komorowski i Majchrowski. Bronisław Komorowski pożegnał Szymborską jako poetkę pogodnej strony świata, włodarz Krakowa – jako krakowiankę z wyboru. Adam Zagajewski, wieloletni przyjaciel Szymborskiej, w imieniu środowiska literackiego pożegnał w niej patriotkę Polski otwartej, tolerancyjnej i wielonarodowościowej. Bardzo prywatnie mówił o smutku po stracie bliskiej osoby, trudnym do ukojenia.
Mimo dwudziestostopniowego mrozu ludzie stali gęsto zbici wzdłuż alejek nekropolii, by choć przez chwilę popatrzeć na urnę z jej prochami. Kiedy kondukt ruszył, śnieg zaczął padać wielkimi płatkami. Zrobiło się bardzo cicho. Sekretarz noblistki Michał Rusinek, który przez szesnaście lat towarzyszył jej w większości publicznych wystąpień, prowadził biuro i pomagał na co dzień, wygłosił nad grobem krótkie przemówienie.
„Patrząc na to, co tu się dzieje, i słuchając tego, co tu się mówi, zastanawiam się, co by pani powiedziała na to wszystko. Pewnie podejrzewałaby pani, że ci wszyscy ludzie są tu przypadkowo, że tylko coś ich zatrzymało w drodze na przykład na jakiś ważny mecz. A może sparafrazowałaby pani własny, ostatnio często cytowany, wiersz i powiedziała z błyskiem w oku: »no, ksiądz istny Seweryn«?
Mam nadzieję, że nie ma nam pani tego wszystkiego za złe. Jest tu tylu ludzi – bliższych i dalszych przyjaciół, znajomych, nieznajomych – którzy wiedząc o pani niechęci do wielkich słów, nigdy nie odważyli się powiedzieć pani wprost, jak bardzo są wdzięczni: za pani obecność, za pani słowa, te poetyckie i te codzienne, za pani poczucie humoru, za ciepłą i cierpką ironię oraz jedyny taki na świecie uśmiech.
Dziękuję pani teraz – w ich imieniu. I w swoim imieniu.
Niedługo przed śmiercią mówiła pani, że miała dobre, długie, ciekawe życie. I szczęście do ludzi, do przyjaciół. Była pani za to wdzięczna losowi. I pogodzona z tym, co się miało stać.
Ciekawe, co pani teraz robi. Zakładała pani, że – w wersji pesymistycznej – będzie pani siedzieć gdzieś przy stoliczku i pisać dedykacje. A w wersji optymistycznej? No cóż, w niebie jest podobno pani ulubiona Ella Fitzgerald, więc pewnie słucha jej pani teraz, paląc papierosa i pijąc kawę.
Ale równocześnie, na szczęście dla nas, wciąż może być pani z nami. Zostawiła nam pani sporo do czytania i sporo do myślenia.
Dziękujemy, pani Wisławo”.
A potem zaśpiewała Ella…
Prochy noblistki złożono w mogile, w której spoczywają jej rodzice. Wiekowy nagrobek był pęknięty i pochylony. Ten stan nie trwał długo, wymurowano nową płytę nagrobną, bardzo skromną i prostą. Niełatwo znaleźć grób bez planu cmentarza. Odwiedzający zostawiają na nim długopisy, zapiski i książki. Niektórzy przynoszą papierosy, może zainspirowani żartobliwym epitafium autorstwa Grzegorza Turnaua (napisanym kilka lat przed jej śmiercią):
Tu leży WS.
Pogrzebik bez łez.
Jak podało Radio Zet,
Na grobie jest tylko pet.
Według Wyborczej Gazety –
Dwa pety6.
Innym przychodzi może na myśl zabawne epitafium, które napisała sama dla siebie w latach sześćdziesiątych:
Tu leży staroświecka jak przecinek
autorka paru wierszy. Wieczny odpoczynek
raczyła dać jej ziemia, pomimo że trup
nie należał do żadnej z literackich grup.
Ale też nic lepszego nie ma na mogile
Oprócz tej rymowanki, łopianu i sowy.
Przechodniu, wyjmij z teczki mózg elektronowy
I nad losem Szymborskiej podumaj przez chwilę.
(Nagrobek, z tomu Sól, 1962)
Na swoje emblematy wybrała wtedy łopian i sowę. Łopian – malowniczy chwast porastający przydrożne rowy, niezbyt piękny, ale bujnie się pleniący, niemal niezniszczalny, latem kwitnący fioletowo, jesienią przyczepiający „rzepy” do ubrań przechodniów i sierści zwierząt. I sowa – piękny, niezwykły, drapieżny ptak, symbolizujący mądrość, ale też noc, tajemnicę, niedostępność. Jedno i drugie ze świata natury, bliskiej jej jak mało komu w polskiej poezji. Proroctwo o mózgu elektronowym nie zrealizowało się może zbyt dokładnie, ale jednak przychodzi mi na myśl, kiedy widzę ludzi fotografujących nagrobek Szymborskiej telefonem komórkowym i posyłających zdjęcie pocztą elektroniczną.
Zestawiam powagę pogrzebu noblistki z żartobliwymi epitafiami nie bez powodu. Paradoksy, kontrasty, dziwność i zdziwienie, niecodzienne zdarzenia towarzyszyły jej od poczęcia aż po ten pogrzeb na zaśnieżonym starym cmentarzu.
1 Moja rozmowa z Tadeuszem Nyczkiem z 4 lipca 2014.
2 Przed skandalem z Akademią Szwedzką. Jesienią 2017 roku Jean-Claude Arnault – człowiek blisko związany z Akademią, mąż jej członkini poetki Katariny Frostenson – został oskarżony na łamach prasy przez osiemnaście kobiet o molestowanie seksualne. Pojawiły się też zarzuty, że Arnault był autorem siedmiu przecieków dotyczących tajnych szczegółów obrad Akademii, w tym nazwisk laureatów Literackiej Nagrody Nobla, spośród których pierwszym miało być właśnie nazwisko Wisławy Szymborskiej.
3 Lata sekretarzowania noblistce opisał w książce Nic zwyczajnego. O Wisławie Szymborskiej, Kraków 2016.
4 Tę anegdotę Szymborska opowiedziała na spotkaniu w Starym Teatrze w Krakowie 18 listopada 1996.
5 Korzystam z artykułu Małgorzaty I. Niemczyńskiej Pogrzeb Wisławy Szymborskiej. U Elli w niebie, „Gazeta Wyborcza”, 10 lutego 2012.
6 Wierszyk został wygłoszony na wieczorze epitafiów w Nowej Prowincji w Krakowie w 2005 roku.
CZĘŚĆ I
Rozdział 1
Lokalnym echem światowej sławy Szymborskiej był spór o miejsce jej urodzenia pomiędzy mieszkańcami Bnina i Kórnika. Noblistka nie przywiązywała wagi do tej rywalizacji; uważała, że wynikła ona po prostu ze zmian administracyjnych i połączenia miejscowości. Często za to dawała wyraz sympatii dla Wielkopolski jako ojczyzny ludzi pracowitych, uczciwych i prostolinijnych. Lubiła Kórnik i okolice, ale traktowała je raczej jako miejsca związane z życiem ojca. Sama przecież nie mogła pamiętać wiele z czasu tam spędzonego, jej rodzice przeprowadzili się bowiem do Torunia, gdy nie miała jeszcze trzech lat.
Po Noblu na jednym z folwarcznych domów w Kórniku umieszczono tabliczkę: „W tym domu 2 lipca 1923 roku urodziła się Wisława Szymborska, laureatka Literackiej Nagrody Nobla”. Wybór domu był prawdopodobnie nietrafny – doktor Kazimierz Krawiarz, twórca i kustosz Izby Pamięci Szymborskich w Bninie, uważa, że w rzeczywistości narodziny miały miejsce w domu naprzeciwko, w głównym budynku folwarku. Doktor Krawiarz odszukał księgę meldunkową z tamtego czasu. Z zapisów wynika, że zaraz po urodzeniu córki państwo Szymborscy przenieśli się do jeszcze innego mieszkania. Im więcej poszukiwań, tym więcej wątpliwości…
Szczęśliwa rodzina przed domem w Bninie, z Marysią – nianią, która towarzyszyła Szymborskim również w Krakowiearchiwum Fundacji Wisławy Szymborskiej
Niech więc miejsce urodzenia poetki pozostanie przedmiotem lokalnej legendy; nie ma wątpliwości co do daty – jak zapisano w metryce: „Przed niżej podpisanym urzędnikiem stanu cywilnego stawił się dzisiaj co do osobistości znany dyrektor dóbr Wincenty Korwin Szymborski zamieszkały w Prowencie, katolickiego wyznania, i zeznał, że Anna Szymborska urodzona Karp Rottermund, żona jego, katolickiego wyznania, zamieszkała u niego w Prowencie w mieszkaniu meldującego, urodziła dnia drugiego lipca roku tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego po południu o godzinie trzeciej dziecko płci żeńskiej, któremu nadane zostało imię Maria Wisława Anna”1.
Na „urzędowy” status kobiety w tamtym czasie wskazuje zwrot „zamieszkała u niego” – to mężczyzna był właścicielem domostwa. Pan Szymborski najwyraźniej nie podzielał jednak przyjętego poglądu: gdy cztery lata później małżonkowie kupowali kamienicę w Krakowie, każde otrzymało na własność jej połowę.
* * *
Kiedy Maria Wisława Anna przyszła na świat, państwo Szymborscy byli małżeństwem już od sześciu lat. Starsza siostra Wisławy, Nawoja, skończyła w grudniu poprzedniego roku lat pięć. Matka, Anna z Rottermundów, zbliżała się do trzydziestych trzecich urodzin, a pan Wincenty Szymborski był pięćdziesięciotrzylatkiem. Rodzice nie byli więc zbyt młodzi.
Niewiele wiemy o początkach związku Anny i Wincentego. Poznali się w Zakopanem w drugim roku wojny. Ona pracowała w kancelarii księcia Lubomirskiego, przeniesionej czasowo z Krakowa pod Tatry, on zarządzał zakopiańskimi dobrami Zamoyskich. Gdyby nie wojna, pewnie by się nie spotkali. Kto poznał ich ze sobą? Może stryj Anny, proboszcz parafii w Szaflarach? Może Franciszek Kosiński, kuzyn Anny, z którym Wincenty współpracował? Trudno powiedzieć, mieli sporo wspólnych znajomych.
Pan Wincenty zwierzał się w liście Zygmuntowi Celichowskiemu (generalnemu plenipotentowi Zamoyskich) ze swoich domysłów, że Anna Rottermundówna zdecydowała się na poślubienie mężczyzny starszego o dziewiętnaście lat jedynie z powodu wojennego niedostatku kawalerów. Nie ma co kryć – niedostatek mężczyzn szedł w tym czasie w parze z niedostatkiem najbardziej podstawowym. Mieszkańcy Krakowa cierpieli z powodu kłopotów z aprowizacją, w Zakopanem pewnie było pod tym względem lepiej, ale i tam wojenna bieda musiała doskwierać niezamożnej pannie.
Rottermundowie byli krakowianami od kilku pokoleń. Ojciec panny Anny pracował na kolei (podobnie jak jego ojciec i brat). Najprawdopodobniej w roku 1914 wyprowadził się wraz z żoną i najmłodszym synem do Bochni. Wybuch wojny musiał pogorszyć sytuację materialną rodziny, być może Jan stracił pracę na kolei – wszak była to instytucja państwowa austro-węgierska. Jego żona, Karolina z Kubasów, pochodziła z Bochni i miała tam domek z ogrodem, w którym można było uprawiać jarzyny, a nawet hodować kury. Łatwiej było im się utrzymać, kiedy nie musieli płacić za wynajem mieszkania. Anna została w Krakowie, gdzie pracowała jako kancelistka. Gdy trafiła do Zakopanego wraz z kancelarią księcia Lubomirskiego, zamieszkała w Szaflarach na plebanii, u swego stryja Maurycego Rottermunda.
Wincenty Szymborski (w środku) z przyjaciółmi – Medardem Kozłowskim (po lewej) i Franciszkiem Kosińskim (po prawej), w Zakopanem w czerwcu 1911 rokuarchiwum Fundacji Wisławy Szymborskiej
Wincenty Szymborski przyjechał pod Tatry wcześniej, bo już w 1906 roku, po śmierci wychowującej go i utrzymującej babki. Z powodu trudnej sytuacji finansowej musiał zrezygnować ze studiów rolniczych, które planował odbyć we Wrocławiu. Pożegnał się też z myślą o ratowaniu rodzinnego mająteczku Czartki. Majątek był bardzo zadłużony, do czego pewnie przyczynił się sędziwy wiek babki zarządzającej nim w ciężkich czasach. Na pomoc ojca, szaławiły i obieżyświata, którego prawie nie znał, Wincenty liczyć nigdy nie mógł. Nie dostał też żadnego legatu po jego śmierci w 1881 roku. Wybrał na miejsce zamieszkania Zakopane z obawy przed gruźlicą – jego matka zmarła na tę śmiertelną wówczas chorobę, kiedy był chłopcem. Górski klimat uważano za skuteczne remedium na choroby płucne. Pracę kancelisty w zakopiańskich dobrach Zamoyskiego polubił, wykonywał z zapałem, co zostało docenione i pozwoliło mu awansować. W czasie wojny był już dyrektorem dóbr. Zmagał się skutecznie z zewnętrznymi okolicznościami, by utrzymać majątek w dobrym stanie. Hrabia Władysław Zamoyski i burzliwe dzieje jego posiadłości ziemskich odegrały w życiu Szymborskiego znaczącą rolę. Przez wiele lat ścieżka kariery pana Wincentego jako zarządzającego majątkiem zakopiańskim pięła się w górę, aż w pewnym momencie – przypadającym na rok 1923, rok urodzenia Wisławy – załamała się. Zbiegło się to z przenosinami do Kórnika.
Przeglądając korespondencję i dokumenty rodziny Rottermundów, zastanawiałam się, czy przyszłemu szczęściu małżonków nie dopomógł mąż kuzynki, Janiny Rottermundówny, zaprzyjaźnionej z Anną (zwaną w rodzinie Andzią). Tomasz Buła, bo o nim mowa, znał Wincentego, wiedział, że jest człowiekiem przyzwoitym, a w dodatku doszedł do czegoś pracą własnych rąk, będzie więc rozumiał sytuację pracującej młodej kobiety bez posagu i majątku. Andzia przyjaźniła się ze swoimi kuzynkami Janiną i Julią. Były w podobnym wieku, spotykały się na plebanii stryja Maurycego, a może nawet wszystkie mieszkały tam przez pewien czas. Na zachowanych wspólnych fotografiach pięknie się prezentują w strojach góralskich. Sądzę, że uczyły się w Szkole Domowej Pracy Kobiet założonej przez hrabinę Zamoyską. Andzia – Anna Szymborska – przyjaźniła się potem przez dziesięciolecia z przełożoną Cepculek, jak nazywano uczennice szkoły, Julią Zaleską. Jeśli małżeństwo Szymborskiego i Rottermundówny zostało zaaranżowane przez Tomasza, to miał Buła dobrą rękę – choć sam nie miał szczęścia. Janina zmarła przy porodzie, a on sam kilka lat później odumarł malutkiego synka.
Anna Rottermundówna z kuzynką Janiną. Młodzieńcy niestety nie zostali podpisani na odwrocie fotografiiarchiwum Fundacji Wisławy Szymborskiej
Narzeczeństwo Andzi i Wincentego trwało kilka miesięcy i wiemy o nim tyle, ile można wywnioskować z kilku pocztówek. 29 kwietnia 1916 roku pisze panna Anna kartkę zaadresowaną: „Wielmożny Pan Wincenty Szymborski, Dyrektor Dóbr, Zakopane – Kuźnice”. Trochę to przypomina listy, które trafiały do rąk Wisławy Szymborskiej (a raczej jej sekretarza), kiedy dostała Nobla – znaczna część była zaadresowana: „Wisława Szymborska, Kraków”. Pan Wincenty był najwyraźniej postacią znaną w Zakopanem. Karteczka była reprodukcją rysunku Franciszka Żmurki przedstawiającego zamyśloną młodą kobietę z kasztanowymi włosami. Może trochę w typie nadawczyni? „Łaskawy Panie Dyrektorze!” – zaczyna oficjalnie młoda kancelistka. Relacjonuje, czy udało jej się przekazać powierzoną korespondencję, i dodaje: „Prześliczna wiosenka u nas, choć dosyć często kaprysi, a tam już chyba rośnie rozkosznie. Ja tymczasem bez liku pozdrowień i mocnych uściśnień dłoni ślę”. List, napisany dosyć nieporadnie, można by uznać za bezosobowy, gdyby nie ta wiosna i uściśnienia dłoni, pozwalające się domyślać zażyłości między korespondentami.
Pan Wincenty odpowiada pocztówką z ryciną Teodora Axentowicza przedstawiającą promiennie uśmiechniętą młodą kobietę w sporym kapeluszu. Odpowiedź jest też dość formalna, tyle że zakończona komunikatem o pogodzie: „U nas słońce błysnęło i ładnie jest na Bożym świecie”. Przesyła ucałowania dłoni i zapowiada swój przyjazd do Krakowa. Anna wtedy już tam przebywała – praca i pobyt w Zakopanem były czasowe. Kolejny list od Wincentego, z czerwca 1916 roku, zaadresowany jest: „Wielmożna Anna Rottermundówna, Kraków, Garncarska 24”.
Wygląda na to, że panna Rottermundówna mieszkała w bursie dla dziewcząt prowadzonej przez zakonnice. Przy Garncarskiej 24 mieściła się bursa założona w 1891 roku przez świętego Józefa Sebastiana Pelczara, prowadzona przez Bractwo Najświętszej Maryi Panny Królowej Korony Polskiej (później przez powstałe również z inspiracji księdza Pelczara Zgromadzenie Służebnic Najświętszego Serca Jezusowego). Jednym z zadań Bractwa było dążenie do poprawy sytuacji materialnej oraz podniesienia religijno-moralnego poziomu dziewcząt przybywających z podkrakowskich wiosek do miasta jako służące. Anna nie była służącą, ale na wynajem mieszkania zarobki kancelistki pewnie nie wystarczały. Bursa była w tej sytuacji dobrym rozwiązaniem.
Pisze pan Wincenty, że „kłopoty nie pozwalają […] na skupienie myśli w należyty sposób”, więc nie jest w stanie napisać dłuższego listu. Zasyła tylko kartkę z widokiem starej drogi na Zawrat i z „najserdeczniejszymi pozdrowieniami płynącymi z tęsknoty widzenia jak najprędszego Pani”. Donosi, że Święta Wielkanocne spędził samotnie: „Samotność moją ożywiały tylko wspomnienia z ostatniego mego pobytu w Krakowie i Bochni”. Najwyraźniej między kwietniem a czerwcem nastąpiło zacieśnienie relacji i kawaler został przedstawiony rodzinie. „Układam sobie plan wyjechania do Krakowa, pragnąłbym bowiem tak czas sobie rozłożyć, abym mógł jak najdłużej przebywać z Moją Drogą”. Prosi też o przekazanie Rodzicom „ucałowań dłoni”, gdyby się tak zdarzyło, że Anna będzie w Bochni. Zaś jej samej: „pocztą setki razy całuję rączyny, całem sercem oddany”.
Pod koniec września informuje pannę Annę (tym razem adresując kartkę do kancelarii JW. X. Lubomirskiego na ulicy Basztowej 10), że znalazł pomocnika do prowadzenia gospodarstwa i będzie mógł przyjechać do Krakowa, „aby ukoić tęsknotę”. Piątego grudnia 1916 roku dziękuje za przesyłkę, „za pamięć i okazanie dobrego serca”. Nie wiemy, w jaki sposób objawiło się to dobre serce, bo bardziej konkretnych informacji na temat przesyłki brak. Wiemy tylko, że pan Wincenty miał nadzieję na więcej: „Niestety przesyłce nie towarzyszyło ani jedno słówko, na co z takiem utęsknieniem czekam”.
Tęsknota i oczekiwanie skończyły się kilka miesięcy później. W wyciągu z księgi zaślubionych Urzędu Parafialnego Rzymskokatolickiego w Szaflarach możemy przeczytać, że 17 lutego 1917 roku „Wincenty Władysław Szymborski urodzony w Czartkach Wielkich syn Antoniego i Stanisławy Psarskiej mając 47 lat” ożenił się z „Anną Julią Józefą Rottermund córką Jana i Karoliny urodzoną dnia 13 lipca 1890 w Krakowie”. Małżeństwo połączył świętym węzłem stryj panny młodej Maurycy Rottermund, jej świadkiem był ojciec, Jan Chryzostom Rottermund, Tomasz Buła zaś – świadkiem pana młodego.
Można uznać za cud istnienie tych kilku pocztówek z 1916 roku. Nie tylko przetrwały wojenną zawieruchę, o której nie ma w ich treści ani słowa, nie tylko nie zostały wyrzucone po przeczytaniu – widocznie Anna przechowywała przedmioty bliskie jej sercu – ale też przewędrowały z małżonkami z Krakowa do Kuźnic, z Kuźnic do Kórnika, stamtąd do Torunia, by po trzynastu latach wrócić do Krakowa, na Radziwiłłowską, i spocząć w rodzinnym archiwum. Widać z nich, że Szymborski tęsknił za ciepłem domowym, doskwierała mu samotność, a towarzystwo Andzi napełniało go radością. Ona wraz z małżeństwem zyskiwała oparcie materialne, stabilizację i możliwość stworzenia własnego domu. Obydwojgu tego domu brakowało do szczęścia i nawet jeśli zawarli małżeństwo z rozsądku, to cel osiągnęli. Wiele wskazuje na to, że stworzyli szczęśliwą, kochającą się rodzinę.
Zamieszkali po ślubie w Kuźnicach w domu należącym do Zamoyskich. Jeszcze w tym samym roku 1917, w grudniu, przyszła na świat Maria Nawoja. Potem Szymborscy przenieśli się do domu w Kirach, u wylotu Doliny Kościeliskiej. Powodziło im się nieźle, mieli ogród i własną krowę, ale praca zarządcy dóbr nie była przyjemna – pan Wincenty płacił za nią zdrowiem.
Nawet na pozowanej fotografii widać ciepłe uczucia wiążące rodzinęarchiwum Fundacji Wisławy Szymborskiej
Wspomniany już doktor Kazimierz Krawiarz, szukając śladów działalności Wincentego, rozmawiał w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku z żyjącymi jeszcze świadkami. Przewertował też jego obszerną korespondencję zdeponowaną w kórnickiej bibliotece. Dzięki zebranej w ten sposób wiedzy mógł opowiedzieć Szymborskiej, kiedy odwiedził ją w 1992 roku, o życiu Wincentego przed jej narodzinami. Był zdziwiony, jak niewiele wiedziała o pracy ojca, najwyraźniej nie mówiło się o tym w domu.
Zakopane przeszło na własność Zamoyskiego w 1888 roku. Hrabia zapłacił za grunty powyżej wartości, chcąc je uchronić przed wykupieniem przez Żydów – zgodnie z jego rozumieniem patriotyzmu w ówczesnej sytuacji. Górskie obszary leśne były w opłakanym stanie. Zniszczone przez siły natury, ale też karczowane bez umiaru, będące poza tym terenami polowań, wymagały odtworzenia drzewostanu i odbudowania ekosystemu. Zamoyski dostrzegał walory uzdrowiskowe okolicy i zapragnął doprowadzić do Zakopanego kolej. Podróżując po świecie, obserwował, jak rozkwitają regiony włączone w zasięg sieci kolejowej. Zarządzający dobrami pan Winiarski nie był w stanie zrealizować tych jego planów. Nie radził sobie z góralami, niesfornymi, niechętnymi wobec zmian i stawiającymi opór. Nie pomogło powołanie straży leśnej – własność Zamoyskiego podlegała ciągłej grabieży. Hrabia mianował więc zarządcą dóbr swego zaufanego kancelistę, trzydziestoczteroletniego wówczas Szymborskiego. Zaczął on kierować Zakopanem w latach 1903–1904. Wybór okazał się trafny – młody urzędnik zmienił się w rzutkiego inwestora, budującego drogi (między innymi do Morskiego Oka i Kościeliska), linię kolejową, inicjującego stworzenie Muzeum Tatrzańskiego. Jego pomysłem była budowa toru bobslejowego w Kuźnicach. Przyczynił się do powstania Domu Handlowego Bazar Polski. Uczestniczył też w zakładaniu Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Wiele wysiłku włożył w uporządkowanie lasów tatrzańskich. Doktor Krawiarz uważa, że Wincenty Szymborski był człowiekiem o rozległych zainteresowaniach, samoukiem studiującym historię, geografię, historię górnictwa w Tatrach, leśnictwo, dendrologię – bez przerwy siedział w książkach. Należał wraz z Zamoyskim do prestiżowego Galicyjskiego Towarzystwa Leśnego i miał na koncie duży sukces w walce z kornikami w tatrzańskim drzewostanie. Planował też zelektryfikować Zakopane, ale to przedsięwzięcie się nie powiodło – wybrał mało wydajną i kosztowną metodę produkcji prądu stałego za pomocą lokomobili.
Praca Wincentego Szymborskiego w zakopiańskich dobrach Zamoyskiego tylko z dzisiejszej perspektywy wydaje się pasmem zasług i sukcesów. Codzienność była krańcowo inna. Toczył niekończące się utarczki z góralami, również sądowe. Zmagał się z austriacką administracją. Wojował z Żydami, bo według jego mniemania wykupywali polskie ziemie i domy, chcieli – jak twierdził – zmienić Zakopane w „małą Jerozolimę”. Żydzi skarżyli się na niego u cadyka w Bobowej, musiał więc rzeczywiście skutecznie utrudniać im życie. Chcąc przeprowadzić choć część z potrzebnych i planowanych reform, szukał sprzymierzeńców wśród galicyjskich urzędników – korupcja nie jest, jak wiadomo, specjalnością naszych czasów. Pan Szymborski gościł ówczesnych „decydentów” na polowaniach, mocno zakrapianych wystawnych przyjęciach. W ten sposób udało mu się zyskać dla hrabiego propinację2 i zezwolenie na wydobycie i sprzedaż wód mineralnych. By pozyskać przychylność miejscowych księży – mających posłuch u ludności – obdzielał ich drewnem z wyrębów na budowę kościołów. Dzięki tym wszystkim zabiegom za jego dyrektorowania zakopiańskie dobra Zamoyskich przeżywały wyraźny rozkwit.
Szczytem dyplomacji i sprytu było uchronienie majątku przed konfiskatą w czasie wojny. Po zamachu w Sarajewie Zamoyscy jako obywatele Francji stali się automatycznie wrogami na swoich własnych ziemiach – znajdujących się na terenie Austro-Węgier i Prus. Doktor Krawiarz przyznaje, że nie udało mu się rozwikłać do końca tej tajemnicy, ale domyśla się, że Szymborski musiał fałszować zapisy w księgach rachunkowych, by uchronić dobra zakopiańskie przed upaństwowieniem przez Austriaków.
– Stało się to powodem późniejszego postawienia mu zarzutów – mówił mi Kazimierz Krawiarz. – On sam niczego nie zdefraudował, ale starał się jak najmniej płacić podatków i przejść przez wojenną zawieruchę jak najtańszym kosztem. Poczuwał się do lojalności wobec swojego pracodawcy, nie wobec zaborcy. Lawirował, jak tylko się dało, robił, co mógł, żeby ocalić majątek Zamoyskich3.
To niestety obróciło się przeciwko niemu. Kiedy na Zielone Świątki 1920 roku Zamoyski wrócił do Zakopanego, natychmiast otoczył go wianuszek „życzliwych” doradców. Jednym z nich był doktor Henryk Wilczyński, lekarz opiekujący się matką hrabiego Jadwigą Zamoyską. Prawdopodobnie talenty dyplomatyczne Wilczyńskiego były większe niż umiejętności medyczne, bo szybko wkradł się w łaski Zamoyskich, dostał w dzierżawę majątek Źrenica pod Środą Wielkopolską i bywał często w Kórniku. Kazimierz Krawiarz podejrzewa, że hrabina Zamoyska zmarła właśnie z powodu niewłaściwego leczenia ordynowanego przez Wilczyńskiego. Wkrótce także hrabia Władysław zaczął podupadać na zdrowiu. Opowiadał to doktorowi Krawiarzowi hrabia Wojciech Dzieduszycki, który był wcześniej świadkiem sportowych wyczynów Zamoyskiego. Podobno był to mężczyzna potężnego wzrostu i postury, silny jak tur – kiedy wiosłował, nie sposób było dogonić go łodzią z silnikiem. Prowadził bardzo racjonalny tryb życia i dbał o właściwą dietę. Jest niestety prawdopodobne, że jego kondycja pogorszyła się na skutek niefortunnych zaleceń lekarskich doktora Wilczyńskiego, który zyskał jego zaufanie nie tylko w sprawach medycznych. W krótkim czasie otrzymał od hrabiego pełnomocnictwa do zarządzania dobrami zakopiańskimi, mimo że nie miał do tego żadnych kwalifikacji.
Doktor Wilczyński zasugerował również Szymborskiemu konieczność kurowania chorego serca, co pan Wincenty sarkastycznie komentował w liście do żony: w sanatorium w Iwoniczu podawano mu takie ilości leków, że obawiał się zatrucia. Wilczyński stwierdził, że klimat Zakopanego nie służy panu Wincentemu, i doradził hrabiemu zatrudnienie go w Kórniku. Powszechnie wiadomo, że zakopiański klimat nie jest dobry dla „sercowców”, niemniej nietrudno sobie wyobrazić, że lekarz chciał po prostu pozbyć się dyrektora dóbr, by samodzielnie nimi zarządzać. Doskonałym pretekstem były też formalnoprawne przygotowania do powstania Fundacji Kórnickiej, w co od początku był zaangażowany Szymborski.
Tak więc pan Wincenty nie cieszył się stabilizacją pod Tatrami zbyt długo, bo w lutym 1923 roku został przeniesiony do Kórnika, do tamtejszych dóbr Zamoyskich. Ponieważ pani Anna była akurat w drugiej ciąży, przeprowadzkę całego gospodarstwa przełożono na późniejsze miesiące: Wincenty wyjechał już do Kórnika, Anna została w Zakopanem. Dla małżonków rozstanie było z pewnością przykre, my jednak możemy dzięki temu przeczytać listowne relacje z ich życia codziennego. Zachowało się pięć listów Wincentego do „ukochanej Anusi” z tego czasu. Odpowiedzi niestety nie ma, choć zapewne zostały napisane i wysłane. Listy przechowały się i trafiły do archiwum Fundacji Wisławy Szymborskiej w sporej szarej kopercie podpisanej ręką poetki: „Ojciec do Mamy”. Koperta wraz z mnóstwem innych papierów schowana była w tekturowej walizeczce.
Wincenty pisze do Anny z czułością i troską, dopytując o zdrowie jej i Nawoi, którą nazywa Łobuzysią („Ściskam Cię i całuję, a Łobuzysię przyciskam do stęsknionego serca”). Pierwszy z listów nosi datę 26 lutego 1923 roku. „Ciągle o Was, moje ukochane, myślę, lecz gdy myślę, to smutno mi się robi, że nie przebywam razem z Wami. Moja Anuchno, tylko się obecnie bardzo szanuj, nie narażaj na wyjazdy i złą drogę. Moja Kochana, błagam Cię o to!” Najwyraźniej pani Anna nie rozczulała się zbytnio nad sobą, co budziło zaniepokojenie męża. Być może planowała wyjazd do Bochni, do matki, w poszukiwaniu nowego domu. Sytuacja życiowa Szymborskich była bardzo niepewna, energiczna Anna mogła więc chcieć na własną rękę pokierować ich dalszym losem. Plany mieszkaniowe zajmują w liście sporo miejsca – nie jest jeszcze powiedziane, że zamieszkają razem w Kórniku. Szymborski zdaje sobie sprawę, że trudno mu będzie dogadać się z Zamoyskim, pisze zatem: „Jeżeli więc chcesz, to musisz koniecznie starać się o kupienie jakiegoś domku bądź w Bochni, bądź w Wieliczce, a może pod samym Krakowem, abyśmy mogli sobie zaraz zamieszkać. Stanowczo jednak nie chcę w N. Targu lub daleko od głównej linii komunikacyjnej. Ostatecznie zgodziłbym się, żebyś poszukała przez kogoś w Kalwarii, choć tam nie ma gimnazjum i szkół, do których chodziłaby Nawojka lub mały Wicuś. Gdybyś coś takiego znalazła, to napisz mi, a ja pojechałbym to zobaczyć”.
Anna najwyraźniej nie miała ochoty opuszczać okolic Krakowa, pewnie ze względu na więzi rodzinne, a mąż akceptował jej przywiązanie. Przy okazji dowiadujemy się, że spodziewał się ujrzeć na świecie męskiego potomka i nawet zaplanował już imię dla niego. Czy był rozczarowany, kiedy zamiast Wincentego juniora urodziła się dziewczynka? Miejmy nadzieję, że nie, choć sama Wisława (zapewne po przeczytaniu tego listu) przypuszczała, że już w momencie narodzin sprawiła rodzicom zawód4.
Z tego i następnych listów wyłania się niewesoły obraz zmiany zawodowego statusu pana Szymborskiego – utraciwszy pozycję dyrektora dóbr zakopiańskich, stał się człowiekiem bez przydziału, bez konkretnego zatrudnienia, bez możliwości realizowania licznych powziętych już planów. Pisze o tym spokojnie i bez goryczy, ale przypuszczam, że musiał mieć poczucie degradacji. W Kórniku z początku jego aktywność nie znajdowała ujścia: „[…] czuję się zupełnie dobrze, robotą się nie przemęczam, bo do roboty właściwej nie mam jeszcze sposobności się zabrać. Hrabia umie w przedziwny sposób zajmować czas po próżnicy, samemu się męczyć i innych udręczać”. Dalej relacjonuje sprawy zatrudniania pracowników i dzierżawców, wśród których pada znów nazwisko doktora Wilczyńskiego, dysponującego majątkiem hrabiego w sposób – zdaniem pana Wincentego – niewłaściwy. „Dr W. źle to zrobił i cała sprawa zemści się na Hrabi za lat kilka. Jednak pragnąłbym z dr. Wilczyńskim zachować jak najlepsze stosunki, mam bowiem swoje plany, o których Ci opowiem”. Musiał sobie zdawać sprawę z niechęci Wilczyńskiego i wynikających stąd zagrożeń.
Szóstego marca 1923 roku odpisywał żonie: „Bardzo się cieszę, że piszesz do mnie listy, a nie kartki, gdyż kartki mogą przeglądać, a każdy Twój list przynosi mi ogromną radość. […] Ja jestem zupełnie zdrów. Po tygodniowej przerwie znów zacznę smarowanie jodizyną”. Pisze o sobie jako o zupełnie zdrowym, jednak jakieś leczenie przechodził. Smarowanie jodyną było przez medycynę ludową zalecane jako sposób uzupełnienia jodu w organizmie, nie wiem jednak, czy tylko o to chodziło. Jego sytuacja zawodowa pozostawała ciągle nie do końca uregulowana. Donosił żonie: „nie przechodzę wprawdzie żadnego zdenerwowania”, ale mieszkał w zamku w Kórniku, był więc jeszcze bardziej uzależniony od Zamoyskiego. „[…] ciągle chwiejne stanowisko Hrabiego działa zniechęcająco. Dotychczas nic nie mówiliśmy o mieszkaniu. Wolę jednak tę sprawę trzymać w zawieszeniu, gdyż wobec braku mieszkania mam zawsze powód do wycofania się z całego kramu. Może zresztą dr Wilczyński, jako inicyator całej sprawy, tę sprawę ureguluje”.
Szymborski wahał się, czy pozostać w służbie Zamoyskiego, bo praca dla niego coraz bardziej przypominała wypełnianie zachcianek. Wyraźnie też próbował odseparować żonę od tych problemów – niewykluczone, że Zamoyski i Wilczyński działali pani Annie na nerwy, co w jej stanie nie było wskazane. Skłonny był dojeżdżać do pracy z daleka – z Bochni lub Wieliczki, a nawet z Góry Kalwarii – byle tylko zapewnić żonie spokojny i niezależny od niczyjej łaski dach nad głową. Spodziewał się widocznie, że trudno będzie mu znaleźć inne dobrze płatne zajęcie. Obiecywał Anusi, że naradzą się wspólnie co do planów na przyszłość w czasie Wielkanocy, na którą planował przyjechać do Zakopanego.
Sprawy finansowe były przedmiotem troski obojga: „Jak mi piszesz, dają ogromną cenę za nasz domek, jednak nie trzeba go sprzedawać. Wpierw muszę załatwić sprawę z Tarnowskim. Zresztą nie wiem, kto byłby nowonabywcą? Nie wypada też zaraz sprzedawać ze względu na Hrabiego”. Wygląda na to, że dom mógł być darowizną Zamoyskiego, rodzajem wynagrodzenia za pracę. Praktyczna Anna chciałaby go spieniężyć jak najszybciej, Wincenty ma wątpliwości, czy mogą to zrobić. Bez sprzedaży domu trudno byłoby kupić inną nieruchomość. Szymborski pisze z determinacją: „[…] zgodziłbym się pozbyć wszelkich akcyj, aby kupić jakiś domek w Krakowie lub w Warszawie z wolnem mieszkaniem. Gdy będziesz widziała się z Kosińskim, to poproś go, aby napisał do brata, może w Warszawie coś takiego będzie. Jeśliby tam był jakiś interes, to mógłbym z Kórnika pojechać przez Warszawę”.
Przekazywanie akcji było sposobem wynagradzania pracowników przez hrabiego, stąd Szymborski miał między innymi papiery Zdrojów Polskich, do których powstania się przyczynił. Bardziej niż na pracodawcę liczył jednak na pomoc przyjaciół w rozwiązaniu problemów mieszkaniowych i życiowych – wspomniany w liście Franciszek Kosiński, kupiec i prezes zakopiańskiej Spółki Handlowej, był jego wieloletnim znajomym, a serdeczne kontakty z państwem Kosińskimi utrzymywały Szymborskie jeszcze po 1945 roku.
Pan Wincenty stał się przypadkowym i zakłopotanym świadkiem rozmowy między Zamoyskim i jego siostrą hrabianką Marią na temat plenipotencji, na które oboje chcieli mieć wpływ. „Mam wrażenie, że po śmierci pani Jenerałowej p. Maryja zachce się od brata separować i będzie się starała coś otrzymać swojego. Na razie jednak tłumi w sobie pewną niechęć do brata”. Jenerałowa „wegetuje jeszcze na tym świecie”, ale spodziewać się można, że umrze niedługo. Szymborski zwierza się żonie, że wolałby nie być w Kórniku w tym czasie, gdyż obawia się ogromnego zamieszania. Kończy list praktycznymi uwagami: „Dla Twojej wiadomości podaję, że krowy tutaj szalenie drogie. Dobra krowa kosztuje 9 miljony. Swojej jeszcze nie sprzedawaj, dopiero w kwietniu, gdy już będzie można komu wypędzać na paszę”.
W liście z marca Wincenty relacjonuje żonie wizytę u zamożnych, żyjących „po pańsku” znajomych: „oświadczyli, że oddaliby całe Rataje, gdyby mieli taką córeczkę jak nasza Łobuzyna”. Rozczula się dopiskiem sześcioletniej Nawojki, napominając przy tym Annę, by jej sama nie uczyła, bo „do pedagogii trzeba mieć zdolności i lepiej, że pierwsze nauki da jej obca osoba niż matka”.
W końcu „zainterpelował” Zamoyskiego o mieszkanie, na co ten odpowiedział, że pół zamku może mu oddać. Szymborski stwierdza gorzko: „Tak się to mówi, ale jak przyjdzie do rzeczy, to naprawdę mieszkania znaleźć nie można”. Miał obiecany dom z ogrodem w Prowencie, zajmowany przez zarządcę, doktora Celichowskiego. Celichowski zmarł, a w domu pozostała wdowa, która zwlekała z opuszczeniem dotychczasowego lokum. „Dopóki więc jej nie przyznają emerytury, dopóty siedzieć będzie. Hrabia będzie wolał takie załatwienie sprawy, gdyż odwleka się tem samym decyzja o emeryturę”. Pan Wincenty liczył się z tym, że może zostać podobnie potraktowany, i starał się o inne zabezpieczenie finansowe rodziny – prawdopodobnie były to właśnie akcje, o których pisze do żony. Nie mógł przewidzieć krachu giełdowego lat trzydziestych, który pozbawił je wartości. Zadowolony ze swojej przezorności pisze: „Widzisz, Kochana Anulu, jaki to rozumek miał tatuś, że sprawę zabezpieczenia Waszej przyszłości zaraz załatwił, i dziś się już nie niepokoi, co by Ci za emeryturę przyznano, a tak możemy spokojnie patrzeć w przyszłość”.
W listach często opowiadał o pracy, zaznaczając, że się nie przepracowuje. Trochę to zabawnie brzmiało w kontekście informacji, że siedział u hrabiego od drugiej do ósmej wieczorem. Czekał na „bardzo ważne sprawy”, czytając „Szeptyckiego z XVII-ego wieku”. Kiedy w końcu doszło do rozmowy, „była mowa o przeznaczeniu całego majątku na rzecz fundacji”. „Sama rzecz bardzo mi się podoba – komentuje – ale forma, według której hipotecznym właścicielem będzie rząd, zupełnie nie godzi się z mojemi przekonaniami. […] Fundacyja więc zostanie cięższą maszyną niż skarbkowska5 i mimo bardzo szlachetnie pomyślanego planu będzie przynosić minimalne korzyści”. Po czasie okazało się, że pan Wincenty miał całkowitą rację, a fundacja nie była w stanie utrzymać się, nie mówiąc już o przynoszeniu zysków. W efekcie straciła na rzecz skarbu państwa dobra zakopiańskie, oddając je jako rekompensatę za niezapłacone w terminie podatki.
Relacjonował żonie przedsięwzięcia związane ze zbliżającą się przeprowadzką. „[…] w środę przyszłego tygodnia zaczynam odnawiać Dom pod Kasztanami”. Zarazem zastanawiał się nad inną możliwością – nabycia nieruchomości na własność. Prosił też Anusię, by poradziła się lekarza, czy może w siódmym miesiącu ciąży odbyć podróż do Kórnika: „[…] myślałem sobie nawet, czy by nie lepiej było, abyś słabość odbyła w Kuźnicach, a w sierpniu dopiero przybylibyśmy na stałe do Kórnika”. Tęsknota i obawy o żonę nie dawały mu spokoju.
Andzia najpewniej nie należała do słabych niewiast. Co prawda zaziębiła się, co męża bardzo zaniepokoiło, ale równocześnie zajmowała się energicznie przygotowaniami do przeprowadzki. Szymborski napominał ją: „Do domu nie wpuszczaj nikogo z obcych, aby nie przynieśli kokluszu […]. Od dr. Gabryszewskiego dowiedz się, czy panuje jaka epidemia w Zakopanem. Zwykle tam bywa o tej porze szkarlatyna, więc kupowanego mleka nie używajcie bez przegotowania”.
Choć coraz bardziej zaangażowany w prace w majątku kórnickim, nie był Szymborski w zbyt dobrej sytuacji. Jego lojalność wobec pracodawcy nie przekładała się na wzrost apanaży ani możliwości mieszkaniowych. „O kupnie domu w Kórniku obecnie nie ma mowy. Wolałbym raz mieszkać pod własnym dachem i mieć własny ogródek, ale skoro nie można, to trudno” – pisał w jednym z następnych listów. Zajmował się więc nadal remontem należącego do majątku Zamoyskiego Domu pod Kasztanami, który miał się stać ich lokum w Kórniku; informował żonę, że cztery pokoje zostały już odmalowane, a podłogi w nich odświeżone olejną farbą. Spodziewał się, że przystosowaniem pozostałych pomieszczeń na ich potrzeby pokieruje już Anna po przyjeździe. W trosce o zdrowie i siły ciężarnej napisał nawet do jej matki z prośbą, by pojechała do córki, a kuzyna Karola zaangażował w przygotowanie przewozu rzeczy i umeblowania. „Strasznie się obawiam, abyś przy pakowaniu rzeczy nie zaszkodziła sobie. Straszną mam trwogę o to. Zaklinam Cię więc na wszystko, abyś uważała na siebie. Lepiej przynająć trochę ludzi i zapłacić za te wszystkie sprawy, niż gdybyś sama miała się umęczać”.
W końcu jednak „całą duszą oddany i stęskniony tatuś” doczekał się przyjazdu żony i córeczki do Kórnika. Anusia nie doznała szwanku przy okazji przeprowadzki i 2 lipca 1923 roku państwo Szymborscy powitali drugie dziecię, córkę. W aktach Urzędu Stanu Cywilnego w Bninie zapisano ją 3 lipca 1923 roku pod numerem 79, podpis pod oświadczeniem ojca złożył burmistrz Bnina Wincenty Flens. Ochrzczona została dwa miesiące później w kościele Świętego Wojciecha, rodzicami chrzestnymi byli: Julia Zaleska z Kórnika (była przełożona Szkoły Domowej Pracy Kobiet) i Franciszek Zieliński z Radzewa6.
Zastanowiło mnie, dlaczego rodzice obu córkom dali to samo pierwsze imię: Maria. Nie nazywa się przecież rodzeństwa tak samo, choćby ze względów praktycznych. Z kolei drugie imiona w obu przypadkach wybrano rzadkie. Już nadając starszej córce imię Nawoja – o etymologii staropolskiej, nie poświadczonej w kalendarzu katolickim – napotkali państwo Szymborscy opór ze strony księdza zapisującego nową obywatelkę w księgach parafialnych. Mimo to pan Wincenty nie zrezygnował z oryginalności również w przypadku drugiej córki. Widać miał za nic obowiązujący kalendarz imion, ale pewnie dla świętego spokoju przed staropolską Wisławą umieścił imię Maria.
Nawoja od początku była nazywana Nawoją. Inaczej rzecz się miała z Wisławą; na nią w dzieciństwie mówiono Marychna, co uległo spieszczeniu do Ichna. Dla domowników Wisława była Ichną, Ichenką – sama tak się podpisywała w listach do mamy i krewnych znających ją z dzieciństwa, tak nazywały ją koleżanki szkolne. Imienia Wisława zaczęła używać, wchodząc w dorosłość. Formalnej zmiany kolejności imion dokonała zaś w 1971 roku, mając czterdzieści osiem lat. Wtedy na metryce z roku 1923 dopisano odręczną adnotację Wydziału Spraw Wewnętrznych Dzielnicowej Rady Narodowej Zwierzyniec w Krakowie dotyczącą zmiany imienia używanego jako pierwsze: z „Maria Wisława Anna” na „Wisława Maria Anna”. Notatka opatrzona jest datą 1 kwietnia, ale urzędowa pieczęć wskazuje, że nie był to żart primaaprilisowy.
Wisława wspominała, że była oseskiem kłopotliwym, dużo krzyczała, co rodzice przypisywali nerwowości. Płaczliwość córeczki powodowała problemy z opiekunkami, które jedna po drugiej porzucały pracę. Problemy z czasem minęły i sądząc ze zdjęć pyzatego bobasa, dziecię chowało się zdrowo.
Kórnik, spokojna wielkopolska miejscowość, to dobre miejsce dla małych dzieci: można sobie wyobrazić, że piękny park, arboretum, staw, zielone otoczenie pałacu tworzyły sielską scenerię spacerów i wypoczynku. Pan Wincenty nie korzystał pewnie zbyt często z tych przyjemności. Wkładał bowiem dużo pracy w tworzenie zrębów Fundacji Kórnickiej, współpracując z prawnikami i donatorem. W październiku 1923 roku, kilka miesięcy po narodzinach Marii Wisławy, zmarła Jadwiga hrabina Zamoyska i to on – tak jak się tego obawiał – został obarczony obowiązkiem przygotowania uroczystości pogrzebowych. Niemal dokładnie rok później umarł Władysław hrabia Zamoyski, człowiek, z którym Szymborski był związany nie tylko zależnością służbową, ale i wieloletnią przyjaźnią, ważną dla niego, nawet jeśli nie była w pełni wzajemna. Zamoyski nie utrzymałby prawdopodobnie dóbr zakopiańskich bez Szymborskiego, Szymborski nie zdobyłby tak rozległej wiedzy i doświadczenia, gdyby nie praca dla hrabiego. Również tym razem urządzenie pogrzebu powierzono Wincentemu. Wygłosił uroczystą mowę przy trumnie mocodawcy, co więcej, napisał wiersz na jego cześć. Planował nawet napisać biografię Zamoyskiego, ale planu nie zrealizował7.
Siostry Nawoja „Łobuzysia” i Ichna z pluszowym misiemarchiwum Fundacji Wisławy Szymborskiej
Po śmierci hrabiego pozycja pana Wincentego w fundacji znacząco osłabła. Zarząd zakładów kórnickich zatrudnił Antoniego Pacyńskiego na stanowisku naczelnika fundacji, a dla Szymborskiego nie znalazł żadnego zajęcia. Zaproponowano mu dożywotnią rentę w wysokości trzystu złotych, co było wówczas godziwym wynagrodzeniem. Domyślam się, że dla pięćdziesięciopięcioletniego energicznego mężczyzny z takim doświadczeniem i zasługami był to jednak policzek. Trudno w tej chwili ocenić, dlaczego tak się stało – doktor Krawiarz przypisuje utratę pozycji przez Szymborskiego knowaniom doktora Wilczyńskiego. Być może też pan Wincenty przyzwyczajony do niemal jednoosobowego kierowania dobrami zakopiańskimi nie potrafił się porozumieć z dużym sztabem urzędników pracujących w fundacji. Efekt utraty stanowiska był jednak taki, że Szymborscy opuścili Kórnik i przeprowadzili się w styczniu 1926 roku do Torunia.
Zanim nastąpiła przeprowadzka, pan Wincenty wyruszył na kurację do Truskawca – wiemy o tym dzięki pocztówce, którą wysłał do żony („Wielmożna Pani Anna Szymborska, Kórnik pod Poznaniem”) ze stacji kolejowej w Samborze. Podróż z Kórnika do Truskawca leżącego w pobliżu Lwowa wymagała – jak pisał Szymborski – kilku przesiadek i trwała pewnie dość długo. W związku z tym rodzina Anusi czekała na stacji w Bochni, żeby zaopatrzyć powinowatego na dalszą drogę w pieczone kurczęta, pomarańcze, rzodkiewki i herbatę. Wincenty donosił żonie, że odwiedził doktora Godlewskiego – może zatrzymał się w Krakowie? – który znalazł jego serce w nie najgorszym stanie i stwierdził, że kuracja w Truskawcu powinna mu pomóc.
Dlaczego Szymborscy wybrali Toruń na miejsce zamieszkania? Przypuszczam, że decyzję o przeprowadzce podjęto w pośpiechu i w emocjach, chodziło też o zabezpieczenie finansów rodziny. Z późniejszej korespondencji Anny Szymborskiej wnioskuję, że zaprzyjaźnieni prawnicy, z którymi pan Wincenty współpracował przy konstruowaniu formalnego kształtu fundacji, ułatwili mu zakup dwóch kamienic w Toruniu, najprawdopodobniej po spieniężeniu części akcji. Niestety Szymborski zainwestował także w akcje cukrowni toruńskich, które w czasie kryzysu straciły na wartości. Rodzina zamieszkała przy ulicy Mostowej 18. Nie na długo jednak, bo już w 1927 roku Wincenty podjął starania o kupno kamienicy w Krakowie. Wszystkie te przedsięwzięcia utrudniała inflacja i nadciągający kryzys światowy.
Życie w Kórniku nie pozostawiło trwałych śladów w pamięci Ichny. Dla jej rodziców był to na pewno trudny czas. Sądząc z późniejszej korespondencji, pani Anna wyniosła jednak i dobre wspomnienia z Kórnika. We wdzięcznej pamięci zachowała przede wszystkim tamtejszych przyjaciół i otrzymane od nich wsparcie. Jedną z życzliwych osób była Julia Zaleska, matka chrzestna Wisławy, zaprzyjaźniona z Anusią jeszcze w Zakopanem. Szymborscy przyjaźnili się także z zasłużonym malarzem Aleksandrem Augustynowiczem, znanym w okresie międzywojennym portrecistą, członkiem Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, patriotą, autorem wizerunków między innymi prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej Ignacego Mościckiego i Witolda Celichowskiego, pierwszego po odzyskaniu niepodległości wojewody poznańskiego. Sam Celichowski – prawnik o ogromnych zasługach dla przywrócenia polskiej administracji w Wielkopolsce po odzyskaniu niepodległości, współtwórca Towarzystwa Czytelni Ludowych – również należał do grona ich wieloletnich przyjaciół. W czasie okupacji Celichowski, zagrożony aresztowaniem, ukrywał się w domu Szymborskich w Krakowie.
Aleksandra Augustynowicza wspominała po latach kilkunastoletnia Nawoja:
„Pamiętam, kiedy mieszkaliśmy w Kórniku, przyjeżdżał do nas z Poznania znakomity malarz Augustynowicz, który przebywając u nas czas dłuższy, przeprowadzał studja malarskie w zamku kórnickim i czerpał niezliczone motywy z wspaniałych drzew zdobiących rozległy park kórnicki, a również i z starych budynków obok położonych miasteczek Kórnika i Bnina.
Wywdzięczając się za gościnę, zostawił nam na pamiątkę przemiły obrazek przedstawiający dworek barokowy z końca XVIII wieku, w którym mieszkaliśmy i w którym urodziła się moja młodsza siostrzyczka. Prócz tego zostawił nam widok na jezioro [nieczytelne]. Obraz ten jest mi zawsze miły, przypomina bowiem dziecinne me lata. Przepiękna ta akwarela sprawia dziwny widok niezmąconej ciszy. Jezioro było jak szyba gładziutkie, na przeciwległym brzegu zasłoniętym [nieczytelne] i tatarakiem ciągnie się wspaniały las zwany Zwierzyniec. Ciemna zieleń sosen i dębów przerywana jest plamami rdzawymi kory sosnowej”.
Dalej następuje bardzo szczegółowy opis obrazu. Jest to prawdopodobnie brudnopis gimnazjalnego wypracowania na temat ulubionego dzieła sztuki. Nawojka z dużą wrażliwością opisuje „ciszę, którą tak głęboko oddycha cały obraz”. Nawet jeśli zapamiętała urodę Kórnika tylko za pośrednictwem obrazu, a w pamięci Ichny nie zachował się żaden ślad tego miejsca, to gładka toń jeziora i ciemna zieleń drzew oraz otaczająca je cisza obdarowały je w pierwszych latach życia harmonijnym pięknem.
1 O ile nie zaznaczono inaczej, cytowane listy, zapiski, jak również dokumenty dotyczące bohaterki tej książki i jej rodziny pochodzą z archiwum Fundacji Wisławy Szymborskiej zdeponowanego w Bibliotece Jagiellońskiej, w dziale rękopisów.
2 Propinacja – wyłączne prawo właściciela dóbr ziemskich do produkcji i sprzedaży trunków, zwłaszcza piwa i gorzałki, poddanym chłopom zamieszkującym te dobra (za Encyklopedią PWN).
3 Moja rozmowa z Kazimierzem Krawiarzem z 26 lipca 2017.
4 Szymborska mówi o tym w filmie Andrzeja Koszyka Niektórzy lubią poezję zrealizowanym w listopadzie 1996 roku dla TV Arte.
5 Fundacja Stanisława hrabiego Skarbka, która miała służyć pomocy sierotom, upadła na skutek formalnoprawnych błędów.
6 Cytuję za: Kazimierz Krawiarz, biografia Wincentego Szymborskiego opublikowana na stronie www.powiatowy.pl w 2013 roku (dostęp: 9 września 2020).
7 Pisze o tym Kazimierz Krawiarz, op. cit.
Rozdział 2
Kamienica przy ulicy Radziwiłłowskiej, przylegającej do nasypu kolejowego, położonej blisko dworca i w odległości niewielkiego spaceru od Rynku, była dla Ichny domem od roku 1929 do 1948 – od momentu przeprowadzki z Torunia do czasu kiedy poetka przeniosła się do Domu Literatów na Krupniczej. Ale i później w mieszkaniu na Radziwiłłowskiej odbywały się rodzinne spotkania, tam też przez wiele lat Szymborska spędzała święta. Póki była dzieckiem, jej życie koncentrowało się wokół domu, podwórka i najbliższej okolicy. Miała sześć lat, kiedy rodzina osiedliła się na Radziwiłłowskiej; toruńskie mieszkanie zatarło się w jej pamięci.
Dla jej matki przeprowadzka do Krakowa była powrotem do rodzinnego miasta. Powrotem niełatwym, mimo że jej pozycja społeczna poprawiła się: pani Anna nie była już biuralistką mieszkającą w bursie dla panien służących. W latach dwudziestych mieszkania w Krakowie były bardzo drogie. Wisława wspominała, że rodzice musieli sprzedać obie kamienice w Toruniu, żeby kupić tę jedną na Radziwiłłowskiej. Toruńskie kamienice miały w zamyśle być lokatą kapitału i stanowić źródło dochodu z najmu. Z jakiegoś powodu to się nie powiodło – albo czynsze były zbyt niskie, albo brakło chętnych, albo też zakup był chybiony i budynki wymagały więcej inwestycji, niż przynosiły zysków. Do tego doszedł kryzys światowy i inflacja. Szymborscy już po roku mieli dość życia w Toruniu. W Krakowie pani Anna miała krewnych i przyjaciół, w królewskim stołecznym mieście łatwiej też było znaleźć ewentualnych najemców. Przenosiny zajęły dwa lata, w czasie których Szymborscy kursowali pomiędzy odległymi miastami, załatwiali formalności, spłacali długi.
Dowiadujemy się nieco na ten temat dzięki zachowanym dokumentom kupna. W akcie notarialnym czytamy, że małżonkowie Szymborscy „realność tę na swoją wyłączną własność po połowie” kupili od dotychczasowych właścicieli – państwa Selingerów – za 11 900 dolarów amerykańskich. Jak podano, przy podpisaniu kontraktu zapłacili osiem tysięcy dolarów, a „resztującą” kwotę wpłacą najpóźniej do lutego 1929 roku. Kamienicę objęli 1 listopada 1927 roku „wraz ze wszystkimi obowiązkami”, do których należało – poza utrzymaniem w dobrym stanie kraty oddzielającej posiadłość od nasypu kolejowego – opłacanie podatku gruntowego i od nieruchomości oraz kosztów wywozu śmieci.
Teoretycznie w listopadzie 1927 mogli się zatem przeprowadzić. W praktyce nie było to takie łatwe – może ze względu na jakieś interesy trzymające pana Wincentego w Toruniu, a może z powodu lokatorów zajmujących mieszkania. W każdym razie wygląda na to, że na stałe osiedli pod wymarzonym własnym dachem dopiero na początku 1929 roku. Dziewczynki odkrywały pewnie przyjemności wielkomiejskiego Krakowa: eleganckie sklepy, teatry, kina, możliwość rekreacji na Plantach, do których miały z domu dosłownie kilka kroków.
Moment zamieszkania na Radziwiłłowskiej kończył zmagania pana Szymborskiego ze spłatą długu wobec Selingera. Wywiązywał się z tego sumiennie, co miesiąc wpłacając mniejszą lub większą sumę. Pieniądze przesyłane były „listem pieniężnym”, na jednym z tych listów dopisano, że kwota jest prowizją giełdową. Akcje pana Wincentego wciąż zatem przynosiły jakieś zyski.
Wincenty Szymborski sprawiał wrażenie człowieka bardzo skrupulatnego i zdyscyplinowanego w prowadzeniu interesów. W domowym archiwum zachowały się starannie prowadzone księgi rachunkowe z wpisami opłat czynszowych wnoszonych przez lokatorów i wydatków na utrzymanie kamienicy, na podatki, sprzątanie itp. Jego żona z kolei dbała o porządek – jak wspominała po latach córka dozorczyni z czasów przedwojennych, pani Anna wkładała jasne irchowe rękawiczki, by sprawdzić, czy poręcz na schodach jest czysta i czy kurz został wszędzie starannie wytarty8.
Żywot kamienicznika nie był usłany różami. Wśród dokumentów znalazłam pisma świadczące o konfliktach właścicieli z lokatorami. W grudniu 1927 roku, zaraz po kupnie kamienicy, Szymborscy spotkali się w urzędzie rozjemczym z lokatorem Leonem Henschobrem w sprawie ustalenia wysokości czynszu mieszkania dwupokojowego położonego na drugim piętrze. Z roku 1932 pochodzi orzeczenie Urzędu Rozjemczego dla spraw Najmu Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa o ustalenie wysokości opłat lokatorki Eleonory Imberman, która uznała, że sto trzydzieści koron miesięcznie to zbyt wiele. Urząd powołał dwóch biegłych, których opinie były tak odległe od siebie, że wezwano trzeciego, a ten stwierdził, że wysokość czynszu jest prawidłowa.
Wśród dokumentów dotyczących kamienicy zachowały się też pisma odwoławcze, starannie wykaligrafowane przez pana Wincentego. Szymborski zwraca się o zmniejszenie podatku od kamienicy ze względu na spadek dochodów. Czynsze najmu poszczególnych lokali musiał obniżyć z powodu braku chętnych. W dodatku kilku najemców przez część roku nie płaciło wyznaczonego komornego. Wyprowadzali się, nie regulując rachunków, a właściciele kamienicy ponosili opłaty za wywóz śmieci i media. Kamienica okazała się wątpliwym zabezpieczeniem materialnego bytu rodziny… Na szczęście pan Wincenty dostawał przyzwoitą rentę z Fundacji Kórnickiej.
O tych problemach dziewczynki z pewnością nic nie wiedziały. Ich życie toczyło się w gronie rówieśniczek i rówieśników, w szkole i na podwórku. Jeśli sądzić z opowieści samej Szymborskiej, był to czas pogodny i spokojny. Ichna miała nianię Marysię, która pomagała też pani Annie w prowadzeniu gospodarstwa. Rodzice poświęcali córkom sporo czasu: było wspólne czytanie, rozwiązywanie zagadek, rysowanie. Nawoja narysowała na przykład kontur dłoni młodszej siostry, pewnie niedługo po przeprowadzce do Krakowa, bo rysuneczek przechowany w domowym archiwum podpisany jest: „Ichnulki piąstka, lat 6”. Na tym samym kawałku papieru dorysowano potem dużo większą „piąstkę” z czasu, kiedy Ichna miała lat piętnaście. Z kolei Ichna rysowała „na sprzedaż” – rodzice nagradzali co ładniejsze dzieła córki drobnymi sumami, które pozwalały jej potem zaszaleć w cukierni.
W domowym archiwum przechowało się trochę tych artefaktów. Raczej nie zapowiadają mających się później ujawnić uzdolnień plastycznych autorki. Przedstawiają dość typowe dla osóbek w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym wizerunki księżniczek, Matki Bożej, krasnoludków, personifikacji pór roku, szopki. Wiosenkę Ichna sprzedała tatusiowi za dziesięć groszy w roku 1930, mama dała się nakłonić do kupienia za trzydzieści groszy obrazu przedstawiającego kobietę w barwnym stroju ludowym. Mając lat osiem, artystka podpisała scenkę bożonarodzeniową (z łacińskim napisem „Gloria in excelsis Deo!”) pseudonimem artystycznym Iś-Liś. Najwcześniejszy z zachowanych rysunków powstał, gdy miała trzy lata, czteroletnia już potrafiła podpisać się imieniem i nazwiskiem. Wśród ślicznych panienek, ptaszków i kwiatków znalazł się też obrazek dziecka chorującego „na rzołądek”, z rękami wzniesionymi nad głową, potężnymi zębami i „pawiem” zmierzającym do żółtego naczynia z uchem.
Wierszowane wyznania miłości jedenastoletniej Ichnyarchiwum Fundacji Wisławy Szymborskiej
Ichna przyglądała się starszej siostrze odrabiającej lekcje i bardzo wcześnie nauczyła się pisać. Poza techniczną sprawnością w kreśleniu liter posiadła też umiejętność komunikowania uczuć, przede wszystkim skierowanych do mamy, do której zwracała się „Mulko”, co pewnie było skrótem spieszczenia „Mamulko”. Najwcześniejsze emocjonalne zapisy są mocno nieporadne: „do may list kochany moja mama caca Ichna”; „dobra mamo i caca dociebie pise list moja mamusio i kochaneska i daj bziaka moja ulubiona mocno Ichna”; „cudowna i psepekna moja Mulko muj Aniołku i pesiosiu toja Ichna 5 i puł latek”. Do deklaracji uczuciowych na tej samej kartce dołączona była zaskakująco rzeczowa informacja: „Dzięcioł zawsze stuka do Drzew Dzięcioł ma gńazd w dziupli”.
Po powrocie z wakacji mała Ichna pisze do mamy: „Kochana Muleniko barzo się cesz że jezeźim w krakowje bo tak w swoim domku zresztą jest ganek”. Pani Anna jeździła na kuracje do Rabki w związku z kłopotami z sercem, dziewczynki w tym czasie – zdarzało się – spędzały wakacje u babci w Bochni. Pan Szymborski nie był chyba entuzjastą długich wizyt u teściowej, a to ze względu na panujące tam warunki – Nawojka też skarżyła się w liście do mamy, że podczas ich pobytu całą Bochnię spowijał ciężki zaduch pochodzący z wysychających bajorek. Mama cieszyła się pewnie, kiedy dziewczynki bawiły się w babcinym ogrodzie albo na werandzie, którą w Krakowie zastępował ganek.
W końcu przyszedł ten moment, kiedy Ichna poszła do szkoły. Wiedziała, co ją czeka, bo Nawoja uczyła się już od kilku lat. Ichna rozpoczęła edukację jako siedmiolatka od klasy drugiej. Obserwując siostrę, opanowała umiejętność czytania, pisania i liczenia, rozsądni nauczyciele (a może sami rodzice?) uznali zaś, że nudziłaby się z rówieśnikami pracowicie poznającymi alfabet. Rzeczywiście świetnie dawała sobie radę między starszymi dziećmi – na świadectwie z drugiej klasy ma same oceny bardzo dobre. Po ukończeniu czteroklasowej Szkoły Ćwiczeń imienia Józefy Joteyko Ichna poszła do gimnazjum Urszulanek, do którego uczęszczała jej siostra.
Nawoja chyba nie bardzo lubiła się uczyć, bo w rodzinnej korespondencji natknęłam się na napomknienia na temat „francuzicy”, z którą rodzice muszą porozmawiać, wiszącego nad głową egzaminu, a także – w okresie kiedy zbliżała się do matury – na pytania dotyczące jej przyszłych studiów, pozostające bez odpowiedzi. O plany na przyszłość pytała ciocia Nusia z Bochni (czyli Maria Syktowa, ciotka pani Anny), której obie córki – Kazimiera i Zofia – kończyły seminaria nauczycielskie. We wcześniejszych latach szkolnych Nawoja podobno nie lubiła się odzywać w klasie i niechętnie odpowiadała na pytania. Z jej własnych listów wynika, że za edukacją nie przepadała.
Ichna przeciwnie: nie miała większych problemów z nauką. Pisała do mamy do Rabki, że nie uczy się niczego trudnego, nawet na matematyce daje sobie radę. Jak wspominała jednak po latach, przedmioty ścisłe nie były jej mocną stroną. Żartowała, że maturę zdała dzięki Hitlerowi – gdyby nie to, że egzamin odbywał się w ramach tajnych kompletów, na pewno by oblała matematykę. W tych szczególnych warunkach nauczycielka dała jej trójkę, zalecając, by abiturientka przypadkiem nie wybrała studiów czy zawodu wymagających umiejętności liczenia.
