Szuanie, czyli Bretania w roku 1799. Les Chouans ou la Bretagne en 1799 - Honoré de Balzac - ebook

Szuanie, czyli Bretania w roku 1799. Les Chouans ou la Bretagne en 1799 ebook

Honore De Balzac

0,0

Opis

Jest rok 1799, w Bretanii trwają walki z szuanami. Wobec niepowodzeń ponoszonych przez oddział kierowany przez młodego republikanina Hulota, Joseph Fouché wpada na pomysł schwytania wodza monarchistów, markiza de Montauran zwanego Gars, za pomocą zasadzki. Kluczem do jej powodzenia ma być młoda arystokratka, Maria de Verneuil, która w zamiarze Fouche'a ma rozkochać w sobie legendarnego szuana, a następnie wydać go w ręce republikanów. Wspiera ją w tym ambitny agent policyjny Corentin. Zamiary policji republikańskiej są początkowo realizowane zgodnie z planem, lecz potem, nieoczekiwanie… (za Wikipedią). Co było dalej można się dowiedziec po przeczytaniu całej powieści. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej Version bilingue: polonaise et française.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1065

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Honoré de Balzac

 

 

Szuanie, czyli Bretania w roku 1799

Les Chouans ou la Bretagne en 1799

 

POWIEŚĆ Z CYKLU: KOMEDIA LUDZKA

 

 

przekład Bronisława Zawadzkiego i J.W.

 

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej

Version bilingue: polonaise et française

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Paul-Émile Boutigny (1853–1929), Henri de La Rochejacquelein au combat de Cholet en 1793, (XIX wiek), licencjapublic domain, źródło: https://en.wikipedia.org/wiki/File:La_Rochejacquelein_Cholet.jpg.

This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights.

 

Publikacja na podstawie wydań: polskiego z roku 1884 i francuskiego z roku 1851. Zachowano oryginalna pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-528-9

 

 

Szuanie, czyli Bretania w roku 1799

 

Rozdział pierwszy. Zasadzka

 

Jednego z pierwszych dni roku VIII, na początku vende-miaire'a, czyli wedle współczesnego kalendarza, pod koniec września 1799 roku, około stu wieśniaków, wraz ze sporą gromadą mieszczan, wyruszywszy rankiem z Fougères podążało do Mayenne, wspinając się na górę zwaną Pèlerine, położoną mniej więcej w połowie drogi między Fougères i Ernèe, miasteczkiem, gdzie podróżni zatrzymują się zwykle na popas. Drużyna ta, podzielona na mniejsze i większe grupy, zwracała uwagę rozmaitością strojów tak odrębnych, stanowiła zbiorowisko ludzi przemieszkujących w okolicach tak rozmaitych, ludzi należących do tak różnych zawodów, że warto opisać charakterystyczne jej cechy, aby przydać naszej opowieści żywego kolorytu, ogromnie dziś szacowanego – jakkolwiek zdaniem niektórych krytyków szkodzi on malowidłu uczuć.

Większość chłopstwa była boso, odziana tylko w luźne tułuby ze skór kozich, okrywające postać od szyi do kolan, w portki z białego, zgrzebnego płótna, którego nić gruźlasta świadczyła o niechlujstwie rodzimego przemysłu. Włosy wieśniaków zasłaniały całkiem twarz pochyloną ku ziemi, a tworząc kosmyki strączkowate i długie, tak się z biegiem lat do koziej upodobniły sierści, że na pierwszy rzut oka mogłeś łacno wziąć tych nędzarzy za bydlęta, których skórami się okrywali. Dostrzegałeś jednak niebawem oczy błyszczące poprzez te kudły, niby krople rosy w zielonym gąszczu; ale spojrzenie ich, lubo zdradzające ludzką inteligencję, nie tyle sprawiało przyjemność, ile budziło trwogę. Nosili czapy wełniane, czerwone i brudne, przypominające ową czapkę frygijską, którą Republika uznała podówczas ze emblemat wolności. Każdy z nich miał na ramieniu sękaty i gruby kij dębowy, z którego zwisały długie płócienne biesagi, raczej puste. Niektórzy nasadzili na czapę pilśniowy, prymitywnej roboty kapelusz o szerokich kresach, ozdobiony czymś w guście różnobarwnej wełnianej krajki, otaczającej go niby wstążka. Przyodziewek tych ostatnich, ubranych od stóp do głów w owo płótno, z którego uszyto portki i biesagi pierwszych, nie miał w sobie chyba nic takiego, co zaliczylibyśmy do nowej cywilizacji. Długie włosy opadały im na kołnierz luźnego kaftana, zaopatrzonego w boczne niewielkie kwadratowe kieszenie, a sięgającego tylko do bioder – ubiór taki wyróżnia chłopów przemieszkujących w zachodniej Francji. Pod owym rozchylonym kaftanem widniała kamizelka z tegoż płótna, zapięta na potężne guziki. Niewielu tylko wędrowało w chodakach; reszta, powodując się oszczędnością, niosła obuwie w ręku. Strój ów, zbrudzony długim użyciem, sczerniały od potu lub kurzu, nie tak oryginalny jak ubiór pierwszych, miał jednak pewną historyczną wartość, służąc za przejście do sukien niemal wspaniałych, jakie nosiło kilkunastu ludzi rozsianych wśród gromady, uświetniając ją niczym kwiaty. Bo i rzeczywiście, pantalony ich z błękitnego płótna, żółte lub czerwone kamizelki, przystrojone dwoma rzędami miedzianych guzików i podobne do czworokątnych pancerzy, odcinały się tak żywo od białych portek i kozich tułubów, jak chabry i maki od pszenicznego łanu. Niektórzy z nich mieli owe chodaki, które chłopi bretońscy umieją sporządzać sami;

ale większość nosiła grube podkute buty i ubrania z nader prymitywnej materii, skrajane na starofrancuską modłę, który to fason z pietyzmem wieśniacy nasi do dziś zachowują. Kołnierz koszuli mieli spięty srebrnym guzem wyobrażającym kotwicę lub serce. "Wydawało się wreszcie, że biesagi ich są lepiej zaopatrzone niż u towarzyszów; ponadto niejeden z nich dołączył do podróżnego ekwipunku pękatą łagiewkę, oczywiście pełną wódki, zawieszoną u szyi na sznurku. Wśród opisywanej gromady ludzi na pół dzikich widniało kilku mieszczan – jak gdyby po to, żeby ukazać, dokąd sięgnęły szczyty tutejszej cywilizacji. Głowy ich okrywały kapelusze bądź okrągłe, bądź stosowane w kształcie pirogów, bądź kaszkiety; mieli botforty albo trzewiki przytrzymywane kamaszami, a w stroju' ich zachodziły różnice równie znamienne, jak w ubiorze chłopów. 2 dziesięciu miało na sobie ową kurtkę republikańską, nazywaną popularnie karmaniolą. Inni – z pewnością bogaci rzemieślnicy – byli odziani od stóp do głów w sukno jednej barwy. Najwykwintniejsi zwracali uwagę frakiem lub surdutem z sukna niebieskiego albo zielonego, w mniejszym czy większym stopniu wyszarzanym. Owi prawdziwi personaci nosili buty najrozmaitszego fasonu i zabawiali, się grubą trzcinową łaską – w przykrych okolicznościach dobry humor udając. Kilka głów starannie upudrowanych, kilka harcapów niezgorzej splecionych świadczyło o pewnym rodzaju elegancji, którego nabywamy dorabiając się majątku czy też odebrawszy niejaką edukację. Przyglądając się tym ludziom, oszołomionym, iż znaleźli się w gromadzie, zebranym tu jakby wolą przypadku, powiedziałbyś, że pożar wygnał mieszkańców zaścianka z cichych i spokojnych domów. Ale czas i miejsce nadawały temu zbiorowisku zupełnie inny charakter. Obserwator wtajemniczony w zamieszki wewnętrzne, nękające podówczas Francję, rozpoznałby łacno wśród owej drużyny nieliczną grupkę tych obywateli, na których wierność Republika ilczyć mogła – drużyny składającej się niemal bez wyjątku z ludzi, co przed czterema laty z pomienioną wojowali Re – publiką. Jeszcze jeden rys, wcale wymowny, nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do przekonań dzielących tych ludzi: tylko republikanie kroczyli z niejaką wesołością. Inni tworzący ów oddział różnili się w widoczny sposób jedynie ubiorem, gdyż oblicza ich i postawa miały wyraz jednakowy, jaki zostawia nieszczęście. Na twarzach wszystkich tych mieszczan i chłopów malowała się głęboka melancholia; milczeli ponuro, ale taił się w owym milczeniu jakiś bunt; wydawało się, że uginają się pod jarzmem tej samej myśli, z pewnością groźnej, lecz ukrytej starannie pod nieprzeniknionym obliczem; i tylko niezwyczajnapowolność kroku mogła zdradzić sekretne wyrachowanie. Od czasu do czasu niektórzy z nich, zwracający uwagę różańcami zawieszonymi na szyi – chociaż ten, kto zachowywał ów znak religii nie tyle wytępionej, ile skasowanej, narażał się na niebezpieczeństwo – potrząsali głową odrzucając włosy i unosili ją nieufnie. Przyglądali się natenczas ukradkiem, ale i badawczo lasom i ścieżkom, a także skałom, pomiędzy którymi wyżłobiono drogę, i czynili to w taki sposób, w jaki pies chwytając wiatr usiłuje zwęszyć zwierzynę; ale że słyszeli tylko monotonny odgłos kroków milczących, towarzyszy, znów opuszczali głowy i zatapiali się w bolesnej obojętności, podobni przestępcom prowadzonym na galery, gdzie sądzono im żyć i umrzeć.

Pochód owej kolumny w kierunku Mayenne, różnorodność składających się na nią elementów, rozmaitość uczuć objawianych przez tych ludzi wytłumaczymy dość łatwo: innyjeszczeoddział posuwał się na czele. Około stu pięćdziesięciu żołnierzy, z bronią i taborem, maszerowało pod wodzą szefa półbrygady. Wyjaśnić trzeba z uwagi na tych, co nie byli świadkami dramatu Rewolucji, że powyższą nazwą zastąpiono tytuł pułkownika, potępiony przez patriotów jako nazbyt arystokratyczny. Żołnierze ci należeli do rezerw półbrygady stacjonującej w Mayenne. W owych niespokojnych czasach mieszkańcy zachodniej Francji mienili wszystkich republikańskich żołnierzy Błękitnymi. Owo przezwisko pochodziło od pierwszych błękitno-czerwonych mundurów, które zapamiętaliśmy tak dokładnie, że opis ich byłby tu zbędnym. Oddział Błękitnych eskortował więc ową gromadę ludzi, niezadowolonych prawie bez wyjątku, że skierowano ich do Mayenne, gdzie dyscyplina wojskowa miała rychło zatrzeć istniejące między nimi różnice, ubrać ich jednakowo i wziąć pod jeden strychulec, a do tego wszystkiego i najmniejszej nie mieli skłonności.

Rzeczona kolumna stanowiła kontyngent z trudem zebrany w dystrykcie Fougères, anależący do świadczeń owego dystryktu określonych ustawą – o poborze rekruta, wydaną przez Dyrektoriat wykonawczy Republiki 10 messidora ubiegłego roku. Rząd zażądał był stu milionów franków i stu tysięcy żołnierza, aby wysłać co prędzej posiłki wojskom cofającym się przed Austriakami we Włoszech, a przed Prusakami w Niemczech i zagrożonym w Szwajcarii od Rosjan, którym Suworow obiecywał rychły podbój Francji. Departamenty zachodnie znane pod nazwą Wandei, Bretania oraz część dolnej Normandii, uspokojone przed trzema laty staraniem generała Hoche, który w ciągu lat czterech prowadził tu boje, wykorzystały jakby obecny moment, znów podejmując walkę. 2 tylu stron napastowana, Republika odzyskała pierwotną energię. Przygotowała najpierw do obrony zaatakowana departamenty, powierzywszy pieczę nad nimi zamieszkałym tam patriotom – jak przewidział zresztą któryś paragraf pomienionej ustawy z messidora. W rzeczywistości zaś rząd, nie posiadając ani armii, ani pieniędzy, którymi mógłby dysponować wewnątrz kraju, ominął trudności uciekłszy się do prawodawczej fanfaronady: nie mogąc niczym zasilić zbuntowanych departamentów, obdarzył je zaufaniem. Kto wie, czy nie spodziewał się, iż krok taki, uzbroiwszy jednych obywateli przeciw drugim, stłumi rokosz w zarodku. Ów paragraf, źródło pożałowania godnych represji, brzmiał następująco: „W departamentach zachodnich należy powołać kompanie ochotnicze”. Owo niepolityczne posunięcie wzbudziło na zachodzie tyle wrogości, że Dyrektoriat musiał z miejsca uznać sprawę za przegraną. Po kilku dniach więc zażądał od Zgromadzenia specjalnych uprawnień tyczących się utworzenia oddziałów lekko uzbrojonych, uprawnień zgodnych z treścią paragrafu o kompaniach ochotniczych. Otóż nowa ustawa, ogłoszona na parę dni przed rozpoczęciem naszej opowieści, a wydana trzeciego dnia dopełniającego rok VII nakazywała zorganizować ów szczupły kontyngent ludzki – w legiony. Legiony te miały nosić nazwę departamentów: Sarthe, Orne, Mayenne, Ille-et-Vilaine, Morbihan, Loire-Infèrieure, Maine-et-Loire. „Owe legiony – mówiła ustawa – specjalnie utworzone do walki z szuanami, nie mogą być pod żadnym pozorem wysłane na granicę”. Te szczegóły nudne, lecz i nieznane, tłumaczą zarówno ówczesną słabość Dyrektoriatu, jak i przyczynę, dla której opisana gromada maszerowała pod wodzą Błękitnych. Nie będzie też pewnie od rzeczy przydać, iż owe piękne i patriotyczne decyzje Dyrektoriatu skończyły się obwieszczeniem w Bulletin des Lois, wykonawców nie znalazłszy. Nie mając już podpory w wielkich ideałach moralnych, w patriotyzmie czy terrorze, dzięki którym wykonywano je ongi, dekrety Republiki tworzyły miliony franków i zastępy wojska, ale nigdy żaden grosz nie wpłynął do skarbu i ani jeden żołnierz armii nie zasilił. Rozmach Rewolucji zmarniał w nieporadnych rękach, prawo, kiedy trzeba było wprowadzić je w czyn, ulegało okolicznościom zamiast panować nad nimi.

Władzę wojskową nad departamentami Mayenne oraz Ille-et-Vilaine objął w tym czasie wytrawny oficer, który zbadawszy na miejscu, jakie by najsposobniej przedsięwziąć środki, postanowił nie liczyć się z trudnościami i ściągnąć kontyngent rekrutów przypadający na Bretanię, osobliwie zaś na Fougères, jedno z najgroźniejszych ognisk szuańskiego rokoszu. Spodziewał się, że takim posunięciem osłabi siłę niebezpiecznych dystryktów. Ów żołnierz, Republice oddany, skorzystał z ustawy będącej tylko mrzonką i zapewnił, że uzbroi i wyekwipuje poborowych i że wypłaci im miesięczny żołd, obiecany przez rząd tym wojskom, w nadzwyczajnym trybie wysztyftowanym. Aczkolwiek Bretania uchylała się podówczas od służby wojskowej wszelkiego rodzaju, plan przeprowadzono z powodzeniem, przede wszystkim dlatego, że ludność w pomienione obietnice uwierzyła, a zaciąg odbył się tak szybko, iż ów oficer nieco się stropił. Należał on jednak do starych lisów, nie dających się łatwo podejść. Kiedy więc do dystryktu ściągnęła już część poborowych, jął węszyć, czy w takiej nadmiernej gorliwości nie kryją się jakieś sekretne pobudki, a może i przejrzał tych ludzi sądząc, że pragną zaopatrzyć się w broń. Jakoż nie czekając na spóźnionych wydał był rozkazy, umyśliwszy wycofać się w kierunku Alencon, albowiem, gdyby powiodła mu się ta próba odwrotu, znalazłby się w bliskości departamentów podporządkowanych już władzom republikańskim; ale rokosz wzmagający się w tych okolicach mógł udaremnić owe projekty. Nasz oficer, stosując się do instrukcji, utrzymywał w najgłębszej tajemnicy i straszliwe niepowodzenia, jakich doznawały wojska francuskie, i niezbyt krzepiące wieści, które... nadchodziły z Wandei; owego zaś ranka, kiedy zaczyna się niniejsze opowiadanie, postanowił dotrzeć forsownym marszem do Mayenne, gdzie w myśl ustawy i wedle swoich najlepszych chęci wcieliłby bretońskich rekrutów w kadry półbrygady. Słowo „rekrut”, które później stało się powszechnie używanym, zastąpiło wtedy po raz pierwszy w języku urzędowym termin „podlegający rekwizycji”, jakim określano pierwotnie republikańskich poborowych. Zanim wyruszono z Fougeres, dowódca, przewidując, iż długa droga mogłaby obudzić czujność rekrutów, wydał żołnierzom tajny rozkaz, aby zaopatrzyli się w amunicję tudzież rację chleba niezbędną, ale i taką, że starczyłaby dla wszystkich; umyślił bowiem, aby nie zatrzymywać się na popas w Ernèe, gdzie poborowi, ochłonąwszy ze zdziwienia, porozumieliby się prawdopodobnie z szuanami, rozproszonymi na pewno po sąsiednich wsiach. Posępne milczenie panujące w gromadzie rekrutów zaskoczonych manewrem starego republikanina, opieszały krok, jakim szli pod górę, pobudziły do najwyższego stopnia nieufność Hulota, owego szefa półbrygady; to, cośmy w znanym już czytelnikowi opisie podkreślili jako rysy najbardziej charakterystyczne, ciekawiło go nadzwyczaj; toteż kroczył milcząc, otoczony pięcioma młodymi oficerami, którzy szanowali zadumę komendanta.

Ozwał się jednak, i to nie zwlekając, w momencie kiedy wszedłszy na szczyt Pèlerine obejrzał się nagle, jak gdyby instynktem powodowany, aby bacznie przypatrzyć się zaniepokojonym twarzom rekrutów. Bo i rzeczywiście: Bretończycy zwolna, lecz tak skutecznie opóźniali się w marszu, że dzielił ich już od eskorty odstęp liczący dwieście kroków. Hulot skrzywił się natenczas w sobie tylko właściwy sposób.

– Cóż u diabła stało się tym paniczom? – zawołał donośnie. – Zdaje mi się, że nasi rekruci powłóczą nogami zamiast je wyciągać!

Na te słowa towarzyszący mu oficerowie obejrzeli się mimowiednie, wzdrygnąwszy się, jakby niespodzianym hałasem ze snu wyrwani. Sierżanci i kaprale doznali podobnego wstrząsu, a kompania zatrzymała się, choć nie padł rozkaz w takich razach powinny: „Stój!” Oficerowie, ludzie młodzi, którzy jak i wielu innych musieli porzucić studia specjalne, aby bronić ojczyzny, wrażliwi na piękno, gdyż wojna nie wypleniła w nich jeszcze artystycznych sentymentów, tak się zachwycili widokiem roztaczającym się u ich stóp, że uwagę dowódcy przemilczeli, nie zdając sobie sprawy, jak doniosłą była, a oddział, co niby długi żółw piął się na zbocze Pèlerine, ogarnęli przelotnie wzrokiem. Lubo przybyli z Fougères, skąd również widać pejzaż, co rozpościerał się przed ich oczyma, odmiana perspektywy przeobraziła go tak dalece, iż nie zdoławszy opanować zachwytu jęli podziwiać po raz ostatni tę panoramę, przypominając owych dilettanti, w których utwór muzyczny budzi tym większe rozkosze, im lepiej znają jego szczegóły.

Ze szczytu Pèlerine ukazuje się oczom wędrowca rozległa dolina Couësnon, zamknięta na horyzoncie miastem Fougères, zaliczającym się do najwyższych jej punktów. Tameczny zamek, zbudowany na skale, panuje nad kilkoma ważnymi szlakami, a dzięki temu położeniu Fougeres stanowiło niegdyś jeden z kluczy do wnętrza Bretanii. Z tego miejsca oficerowie zobaczyli po raz pierwszy w całości ową kotlinę zwracającą uwagę tak żyznością gleby, jak i nadzwyczaj urozmaiconym krajobrazem. Jak okiem sięgnąć góry łupkowe wznoszą się tu amfiteatralnie, dębowe lasy osłaniają zbocza ich czerwonawe, a wśród stoków kryją się dolinki pełne miłego chłodu. Pomienione skały zakreślają szeroki łuk, z pozoru tylko regularny, w którego głębi ściele się miękko rozległa łąka, przypominająca rysunkiem ogród angielski. Gęsta sieć żywopłotów otaczających liczne gospodarstwa, o granicach kapryśnie wytyczonych, usiane drzewami, nadaje temu dywanowi zieleni charakter rzadko wśród francuskich pejzażów spotykany, a tai on płodne sekrety piękna w potęgującym się bogactwie kontrastów, które wywołują wrażenie dość mocne, by "zapaść na dno i najobojętniejszej duszy. W opisywanym momencie krajobraz ożywił się dzięki owemu przelotnemu blaskowi, jakim natura lubi czasem ozdabiać swoje niezniszczalne twory. Oddział przeciągał doliną, a tymczasem wschodzące słońce rozproszyło białe i lekkie opary, co w ranki wrześniowe snują się zwykle nad łąkami. W chwili kiedy obejrzeli się żołnierze, wydawało się, iż niewidzialna ręka zdejmuje z tego pejzażu ostatnią zasłonę, w którą spowiła go na noc, uprząta delikatne mgiełki, podobne welonowi przejrzystej gazy, jakim okrywa się cenne klejnoty, aby przysłonięte pobudzały tym silniej ciekawość. Na szerokim horyzoncie, który nasi oficerowie ogarnęli okiem, nie dostrzegłbyś i najzwiewniejszej chmurki, co świadczyłaby srebrną jasnością, iż ten olbrzymi błękitny strop jest firmamentem. Był to raczej baldachim jedwabny, wsparty na nierównych czubach górskich szczytów, rozpięty w przestworzach dla ochrony tego przepysznego kręgu pól, strumieni, gajów i łąk. Oficerowie nie mogli napatrzyć się owej przestrzeni oszałamiającej wspaniałością sielskich powabów. Jedni wahali się długo, zanim wzrok ich spoczął wśród zadziwiającej mnogości dąbrów o kolorach uświetnionych odcieniem brązu, krzewy bowiem oblokły się już gdzieniegdzie surową żółtością – o barwach, które podkreślała jeszcze szmaragdowa zieleń łąk, w rozmaitego kształtu wykrajanych połacie. Drugich pociągnęły kontrasty, jakie tworzyły złotawe ścierniska po sprzątniętym życie, przedzielając rdzawe pola, gdzie zżęta już gryka piętrzyła się w stożkowatych wiązkach niby pęki broni, którą żołnierz na biwaku ustawił. Tu i ówdzie czerniły się łupkowe dachy, skąd ulatywały białe dymy; a dalej wartkie, srebrzyste i kręte potoki, co żłobią sobie w Couësnon głębokie koryta, wabiły oko zjawiskiem pokrewnym mirażowi, które nie wiadomo czemu wprawia duszę w stan rozterki i rozmarzenia. Balsamiczna świeżość jesiennego wiatru i silna woń lasów, wznosząca się niczym chmura kadzidła, upoiły zachwyconych tą piękną krainą; oficerowie przyglądali się z podziwieniem nie znanym sobie kwiatom, bujnej roślinności i zieleni, co współzawodniczyć by mogła z zielenią Anglii – bo przecież Bretania sąsiaduje z pomienioną wyspą i obie noszą to samo imię. Pasące się bydło ożywiało tę scenę, gdzie lada moment miał się rozegrać dramat. Ptaki śpiewały napełniając dolinę słodką i ściszoną melodią, co drżała w powietrzu. Jeśli skupiwszy wyobraźnię zechcecie dostrzec pełnię tej bogatej gry świateł i cieni, zamglone widnokręgi gór, fantastyczne perspektywy otwierające się już to w miejscach nie zarosłych drzewami, już to wśród rozlewisk i przełęczy, które ukazują się z dala między wdzięcznie falującymi liniami wzgórz; jeśli wspomnienie ubarwi, by tak rzec, ten rysunek równie ulotny, jak chwila, kiedy go wykonano, osoby, dla których szkice takie pewną wartość mają, wyobrażą sobie, acz niedokładnie, czarodziejski obraz, co jakby usidlił wrażliwe jeszcze dusze młodych oficerów.

Pomyślawszy tedy, że biedacy niechętnie rozstają się z rodzinną ziemią i drogimi sercu nawykami, że ten i ów nieborak zginie może na obczyźnie, przebaczyli im mimo woli ową opieszałość, bo ją zrozumieli. Następnie, a powodowała nimi szlachetność żołnierzom właściwa, zataili to pobłażanie udając, że pragną zbadać walory strategiczne tej pięknej okolicy. Lecz Hulot – którego będziemy z konieczności nazywać komendantem, jako że szef półbrygady to miano niezbyt miłe dla ucha – nie liczył się do ludzi, co w obliczu niebezpieczeństwa ulegają czarowi pejzażu, choćby nawet raj ziemski postrzegli. Potrząsnął więc przecząco głową i zmarszczył czarne krzaczaste brwi, co nadawały jego fizjonomii wyraz marsowy.

– Czegóż u diabła oni się tam guzdrzą? – spytał po raz wtóry, a głos jego był schrypnięty, jak zwykle u ludzi znużonych trudami wojaczki. – Może tam we wsi jest jakaś przezacna Matka Boska, ż którą chcieliby się pożegnać osobiście?

– Pytasz, dlaczego? – ozwał się głos jakiś.

Słysząc dźwięki, co dobywały się jakby z rogu, którym chłopi zamieszkujący te doliny zwołują bydło, komendant obejrzał się raptownie niby ukłuty końcem szpady i zobaczył o dwa kroki od siebie osobistość jeszcze dziwaczniejszą... niźli rekruci prowadzeni z Mayenne Republice na służbę. Ów nieznajomy, krępy i barczysty, zwracał uwagę głową niemal tak ogromną jak u tura, ale z innych także względów łeb rzeczonego zwierzęcia przypominającą. Nadmierna szerokość nozdrzy sprawiała, iż nos jego wydawał się krótszym, niż był w istocie. Wargi mięsiste i grube, uniesione białymi jak śnieg zębami, oczy wielkie, okrągłe i czarne, przyozdobione brwią groźnie nastroszoną, obwisłe uszy i ryże włosy – wszystko to należało nie tyle do naszej pięknej rasy kaukaskiej, ile do gatunku trawożernych. Wreszcie zupełny brak innych rysów odróżniających człowieka cywilizowanego czynił ową odkrytą głowę tym ciekawszą. Kanciasty kontur twarzy od słońca sczerniałej upodabniał ją w pewnym sensie do granitu, stanowiącego podglebie tych okolic, a widać było u tego szczególniejszego indywiduum tylko oblicze. Od szyi bowiem poczynając, okryty był kataną – rodzajem bluzy – z płótna rdzawego i jeszcze grubszego niż portki najuboższych rekrutów. Owa katana, w której miłośnik starożytności poznałby saye (saga) albosayondawnych Galów, kończyła się w pasie, przymocowana do nogawic z koziej skóry czymś na kształt drewnianych guzów tak pierwotnej roboty, że na niektórych była kora. Pod kozią skórą odziewającą golenie i uda nie dopatrzyłbyś się żadnych cech ludzkiej postaci. Stopy tkwiły w olbrzymich chodakach. Długie lśniące włosy, podobne do kozich kudłów, opadały z obu stron twarzy, przedzielone na dwie równe części, niczym u średniowiecznych figur, jakie możemy do dziś oglądać w niejednej katedrze. Zamiast sękatego dębowego kija, jakie rekruci nieśli na ramieniu, trzymał wsparty o pierś – niby fuzję – gruby bat, opatrzony rzemiennym biczyskiem sztucznie splecionym i, jak się wydawało, dwa razy dłuższym od biczyska zwykłego. Pojawienie się niespodziane tej dziwacznej istoty można, by na pozór wytłumaczyć dość łatwo. Ten i ów pomyślał zrazu, że nieznajomy jest poborowym czy rekrutem (słowa te miały natenczas jednakie znaczenie), co zawrócił w kierunku kolumny widząc, iż przystanęła. Ale komendant zdziwił się mocno przybyciem tego człowieka; i choć nie pokazał po sobie najmniejszej konfuzji, zasępiło się jego czoło; zmierzywszy obcego wzrokiem, powtórzył machinalnie, jakby złowróżbną pochłonięty myślą:

– No tak, ale dlaczegóż oni się guzdrzą? Nie wiesz aby?

– Bo tam – objaśnił ponury rozmówca, akcent zaś jego, świadczył, że z niemałym trudem człowiek ów mówi po francusku – bo tam – rzekł wyciągając rękę o szorstkiej i szerokiej dłoni i wskazując drogę do Ernée – jest Maine i tam kończy się Bretania.

A następnie, tupnąwszy z całych sił, rzucił ciężki bat komendantowi pod nogi. Lakoniczna a dobitna odpowiedź nieznajomego sprawiła na obecnych mniej więcej takie wrażenie, jakby tam-tamzahuczał nagle wpośród koncertu. Określając tę odpowiedź jako lakoniczną i dobitną, słabe tylko czytelnikowi damy pojęcie, ile nienawiści i jaką żądzę zemsty wyraził ów dumny gest i zwięzłe słowa, ile dzikiej a chłodnej energii przebijało z postawy tego człowieka. Nieokrzesany, o twarzy nacechowanej prostacką głupotą, jak gdyby wyciosany siekierą, podobny do sękatego pniaka, przypominał któregoś z barbarzyńskich bożków. Przybrawszy postawę proroka wydawał się w tym otoczeniu uosobionym geniuszem Bretanii, który zbudził się z trzechletniego snu, by znowu rozpętać wojnę, co oblekłaby kirem i zwycięzców, i zwyciężonych.

– Cacany galant – powiedział Hulot do siebie. – Wygląda mi na ambasadora tych, co rozpoczną rokowania wystrzałem z fuzji.

Wycedziwszy przez zęby te słowa, komendant spojrzał na wieśniaka, potem na okolicę i na oddział wojska, oderwawszy zaś wzrok od żołnierzy jął się przyglądać urwistym zboczom drogi, ocienionym w górze wysokimi bretońskimi janowcami; wreszcie utkwił znów oko w nieznajomym, jak gdyby pragnąc stropić go i poddać niememu badaniu, które skończył pytając:

– Skądeś tu przyszedł?

Wzrok jego, ciekawy a przeszywający, starał się odgadnąć tajemnice tej twarzy nieprzeniknionej, która w czasie owej przerwy zasnuła się głupkowatym wyrazem odrętwienia, w jakie zapadają odpoczywający chłopi.

– Z kraju garsów – odrzekł nieznajomy, żadnego nie okazując pomieszania.

– Jak się nazywasz?

– Odziom.

– Czemuż to, wbrew prawu, nosisz przezwisko szuańskie?

Odziom – będziemy go tak nazywać, skoro podał to miano – spojrzał na komendanta z wyrazem tak szczerej i przekonywającej głupoty, iż Hulot pomyślał, że szuan nie zrozumiał słów jego.

– Należysz do grupy poborowych, z Fougeres?

Na to pytanie Odziom odpowiedział jednym z owych nie wim, których intonacja, zdolna przywieść do rozpaczy, uniemożliwia wszelką rozmowę. Usiadł spokojnie na skraju drogi, dobył z katany kilka kawałków cienkiego i czarnego hreczanego placka, przysmaku narodowego, którym potrafią się delektować – a żałosne to rozkosze – jedynie Bretończycy, i jął pożywiać się z obojętnością półgłówka. Ktokolwiek spojrzałby na niego, stwierdziłby, że to człowiek absolutnie pozbawiony inteligencji, więc i oficerowie porównywali jedzącego wieśniaka kolejno to do bydlęcia, co wyżera tłustą trawę pastwiska w dolinie, to do czerwonoskórego z Ameryki, to znów do dzikusa z Przylądka Dobrej Nadziei. Sam komendant, wprowadzony w błąd owym zachowaniem, przestawał się już niepokoić, spojrzawszy jednak po raz ostatni, jak nakazywała roztropność, na tego człowieka, w którym dopatrywał, się zwiastuna bliskiej rzezi, zobaczył w jego włosach, na katanie i w kozich skórach mnóstwo ciernia, poszarpanych liści i ździebeł chrustu, jak gdyby szuan odbył długą drogę wśród chaszczów. Zerknął znacząco na Gerarda, swojego adiutanta, przy którym stał, ścisnął mu silnie rękę i szepnął:

– Wyprawiliśmy się po runo, a sami wrócimy ostrzyżeni.

Zdziwieni oficerowie spoglądali milcząco po sobie.

Wypada uczynić tutaj pewną dygresję, ażeby niepokój naszego komendanta podzieliły niektóre osoby rozmiłowane w domowym zaciszu i przywykłe wątpić o wszystkim, ponieważ są jakby ślepe, osoby, co mogłyby zaprzeczyć istnieniu Odzioma i przemieszkujących w zachodniej Francji wieśniaków, rozsławionych naówczas bohaterskimi czynami. Słowo gars, wymawianegâ, należy do szczątków języka celtyckiego. Z dolnobretońskiego przeszło do francuszczyzny i zawiera, jeśli idzie o naszą współczesną mowę, najwięcej starodawnych pamiątek. Gaisbył to główny oręż Gaelów, czyli Galów; gaisdeoznaczało zbrojnego;gais– męstwo; gas– siłę. Zestawienie to świadczy o pokrewieństwie rzeczownika garsz powyższymi słowami zaliczającymi się do mowy naszych przodków. Jest on analogiczny do łacińskiego vir– mąż, od którego wywodzi się virtus– siła, męstwo. Dysertacja ta jest usprawiedliwiona ze stanowiska narodowego; ponadto przyczyni się może do rehabilitacji – w pojęciu niektórych osób – słów takich, jak gars, garçon, garçonnette, garce, garcette,wykreślonych na ogół biorąc z dyskursów ludzi dystyngowanych, poczytujących je za wyrazy nie najskromniejsze, ale że wywodzą się one, z prawdziwie rycerskiej tradycji, często trafi na nie tu i ówdzie czytelnik niniejszej powieści. –C'est une fameuse garce!– oto niezbyt zrozumiały komplement, jaki spotkał panią de Staël w którymś z zapadłych powiatów Vendômois, gdzie spędziła kilka dni będąc na wygnaniu. Obyczaje galijskie nigdzie na ziemi naszej nie pozostawiły śladów równie trwałych jak w Bretanii. Część pomienionej prowincji, gdzie do dziś ludzie żyją w dzikości naszych nieokrzesanych przodków zachowując ich zabobony w stanie, by tak rzec, gorącym, nazywa się krajem garsów. A jeśli powiat jakiś zamieszkuje pewna liczba dzikich podobnych do jegomości, co wystąpił już był w tej „Scenie”, okoliczna ludność powiada: garsowie takiej i takiej parafii; i to klasyczne miano stanowi jakby nagrodę za wytrwałość, z którą usiłują przechować tradycje galijskiego języka i galijskich obyczajów; przeto w życiu ich utrzymały się głębokie ślady wierzeń i zabobonnych praktyk, z dawnych datujące się czasów. Nie zapomniano tu jeszcze o tradycjach feudalnych. Tutaj badacze starożytności odnajdują zabytki pozostałe po druidach, a geniusz teraźniejszej cywilizacji rejterował w popłochu, ilekroć próbował się przedzierać przez tameczne bory, pierwotne i nieprzebyte. Cechuje tych ludzi nie tylko niewiarygodne okrucieństwo i bydlęcy upór, lecz i wierność złożonej przysiędze; nikt nie przestrzega tu naszych praw, bo i nigdy o nich nie słyszał, nikt nie wie o naszych obyczajach, mowie, ubiorze i nowym systemie monetarnym, a jednak mieszkańcy tych siół, ubożsi umysłowo niż Mohikanie i Czerwonoskórzy Ameryki Północnej, są równie wspaniali, niezłomni i przebiegli, jak oni – dzięki dwóm współdziałającym czynnikom: patriarchalnej prostocie i heroicznym cnotom. Bretania leży pośrodku Europy, stanowiąc skutkiem tego o wiele ciekawszy przedmiot obserwacji niż Kanada. Otoczona ogniskami oświecenia, których dobroczynne ciepło nie dociera do niej, prowincja ta przypomina zlodowaciałą bryłę węgla, co pośród iskrzącego się paleniska czarną i jakby obojętną pozostała. Wysiłki podejmowane przez niejeden wielki umysł, aby zjednać dla życia społecznego i wyposażyć w dobrobyt tę piękną część Francji, jakże bogatą w nieznane jeszcze skarby, wszystko, nawet próby ze strony rządu, spełza na niczym zamierając w nieruchawości tego ludu, który oddaje się uparcie odwiecznym a skostniałym praktykom. Nieszczęsna ta sytuacja tłumaczy się dostatecznie samą naturą ziemi, do dziś pooranej wąwozami, pociętej rwącymi potokami, usianej jeziorami i mokradłami, najeżonej ogrodzeniami – które, będąc czymś w guście wałów ziemnych, czynią z każdego pola fortecę – pozbawionej gościńców i kanałów; na koniec ciemnotą nieukształconego ludu, hołdującego przesądom, których grozę uwydatnimy szczegółowo w niniejszej powieści – ludu, co słyszeć nie chce o naszym – nowoczesnym rolnictwie. W kraju górzystym, zamieszkałym przez ludność zabobonną, jednostki nie mogą zarówno potworzyć skupisk, jak i korzystać z dobrodziejstw, które daje wymiana i porównanie myśli. Nie ma tu wcale wsi. Zobaczysz tylko liche budowle, zwane chałupami, rozrzucone rzadko wśród pól. Każda rodzina mieszka tu niby na pustyni. Tylko w niedziele i święta kościelne parafia gromadzi wiernych – jedyne toznanezebrania i na nic nieprzydatne. Zebranie takie trwa tylko parę godzin, obecni milczą, a rządy sprawuje rektor, jedyny władca tych dusz pierwotnych. Wysłuchawszy strasznych a grzmiących słów księdza, chłop wraca na cały tydzień do swojej mrocznej i wilgotnej chaty; wychodzi z niej do pracy, powraca na noc. Nawiedza go jedynie ów rektor, będący duszą okolicy. Toteż tysiące ludzi posłusznych wezwaniu księdza rzuciły się na Republikę, opisywana zaś część Bretanii zasiliła – akurat na pięć lat przed momentem, w którym rozpoczyna się nasza opowieść – szuański rokosz mnóstwem żołnierza. Bracia Cottereau, zuchwali przemytnicy, od których wojna ta wzięła nazwę, wykonywali swój niebezpieczny proceder grasując między Laval a Fougères. Ale ruch powstańczy, który ogarnął te miejscowości, nie miał w sobie nic szlachetnego i możemy zapewnić czytelnika, że o ile Wandea obróciła rozbój w wojnę, to Bretania wojnę w rozbój. Wygnanie książąt i zamknięcie kościołów były dla szuana jedynie pretekstem do rabunku, a wypadki, jakie rozegrały się podczas tej wojny domowej, cechowało niemiłosierne zdziczenie, obyczajom tych okolic pokrewne. Kiedy przybyli prawdziwi obrońcy monarchii, aby werbować żołnierzów spośród tego ciemnego a wojowniczego ludu, próbowali, ale daremnie, rzucić na te przedsięwzięcia, które uczyniły szuaństwo wstrętnym, blask białego sztandaru, nadając im nieco wielkości – i szuanie pozostali pamiętnym przykładem, jak niebezpiecznie jest poruszać niezbyt cywilizowane masy jakiegoś kraju. Obraz doliny otwierającej Bretanię oku podróżnego, wizerunek ludzi, z których składa się oddział rekrutów, postać garsa, co zjawił się na szczycie Pèlerine, dają w skrócie wierne malowidło pomienionej prowincji oraz jej mieszkańców. Czytelnik o wyćwiczonej wyobraźni zdoła na podstawie tych szczegółów osądzić teatrum wojny i jej metody. Oto co się na nie składało: za tymi okrytymi bujnym kwieciem żywopłotami i w tych dolinach kryli się niewidzialni napastnicy. Każde pole było wtedy fortecą, na każdym drzewie czaił się wróg, w pustym pniu starej wierzby gnieździły się wojenne przebiegi. Plac boju był wszędzie. Na zakrętach dróg fuzje oczekiwały Błękitnych, a dziewczęta wciągały ich z uśmiechem pod ogień armat, nie wiedząc, że postępują zdradziecko; pielgrzymowały z ojcami i braćmi do spróchniałych drewnianych madonn, aby prosić o pomysłowe fortele i o rozgrzeszenie. Religia, a raczej fetyszyzm, praktykowany przez te nieoświecone istoty, sprawiał, iż morderca nie doznawał wy – rzutów sumienia. Skoro więc raz walka rozgorzała, wszystko w tych stronach zaczynało być niebezpiecznym: zarówno cisza, jak i gwar, zarówno okres wytchnienia, jak i okres terroru, zarówno ognisko domowe, jak i gościniec. Wszelkiej zdrady dopuszczano się w najlepszej wierze. Gdyż tutejsi dzicy służyli Bogu i królowi w ten sam sposób, w jaki Mohikanie prowadzą wojnę. Ale żeby obraz tej wojny w każdym punkcie był prawdziwym i dokładnym, historyk winien przydać, iż od momentu, kiedy podpisano pokój Hoche'a, cały kraj znów poweselał, odżyły związki przyjaźni. Rodziny, co wczoraj rozszarpywały się wzajem, zasiadły nazajutrz pod jednym dachem do wieczerzy, nie narażając się na jakiekolwiek niebezpieczeństwo.

Odkrywszy dowód sekretnej zdrady utajony w kozich skórach Odzioma, Hulot powziął przekonanie, iż błogosławiony pokój będący dziełem talentu Hoche'a został zerwany; a zresztą nigdy nie wierzył w możliwość utrzymania tego pokoju. Odradzająca się wojna będzie na pewno straszniejsza od poprzedniej, bowiem trzy lata upłynęły w bezczynności. Rewolucja, złagodniawszy po dziewiątym termidora, powróci bez wątpienia do krwawych metod, za które znienawidziło ją tyle zacnych umysłów. Złoto angielskie pomogło więc, jak zwykle, do wzniecenia niezgody wśród Francuzów. Republika, którą opuścił młody Bonaparte, będący jak gdyby jej geniuszem opiekuńczym, wydawała się bezsilna wobec tylu wrogów, a najsroższym z nich okazał się ten, co zaatakował ją ostatni. Wojna domowa, zapowiadana mnóstwem drobnych i nie rozprzestrzeniających się rozruchów, przybierała obecnie charakter poważny i całkiem nowy, skoro szuanie umyślili zaatakować tak silną eskortę. Takie rozważania, podane tu oczywiście w skrócie, snuł Hulot dostrzegłszy, choć jeszcze nie upewnił się całkiem, w pojawieniu się Odzioma znak, że przygotowano chytrze zasadzkę; on jeden odgadł zrazu, gdzie czyha niebezpieczeństwo.

Komendant wyrzekł prorocze słowa zwracając się do Gerarda, słowa, co zakończyły poprzednią scenę – za czym nastąpiła chwila ciszy, i wtedy właśnie Hulot zdołał odzyskać zimną krew. Stary żołnierz o mało nie stracił był ducha. Nie mógł odpędzić, chmury, co przesłoniła mu czoło na myśl, że otacza go znów groza wojny tak okrutnej, iż kto wie, czy nie potępiliby jej nawet kanibalowie. Kapitan Merle i adiutant Gerard, przyjaciele Hulota, starali się dociec, co było przyczyną trwogi malującej się na twarzy komendanta, nigdy bowiem w takim nie widzieli go stanie, i przyglądali się z uwagą Odziomowi, który przycupnął na skraju drogi jedząc placek, żadnego jednak związku między obecnością tego w swoim rodzaju zwierzęcia a zaniepokojeniem nieustraszonego dowódcy ustalić nie mogli. Ale oblicze Hulota rozpogodziło się wprędce. Ubolewając nad nieszczęściami Republiki ucieszył się jednak, że będzie walczyć za nią, i kontent już obiecał sobie, iż nie dopuści, aby podeszli go szuanie,- człowieka zaś tajemniczo podstępnego, którego w uprzejmości swojej nasłali mu, wrogie żywiąc zamiary – przeniknie. Nie powziął jednak żadnej decyzji, póki nie wybadał miejsca, gdzie nieprzyjaciel pragnął go zaskoczyć. Widząc, że droga, do której połowy już był dotarł, przechodzi w rodzaj parowu, niezbyt co prawda głębokiego, ale prowadzącego lasem i przeciętego mnóstwem ścieżek, zmarszczył groźnie czarne brwi i rzekł do przyjaciół głosem ściszonym i zdradzającym niemałą alterację:

– Wleźliśmy w osie gniazdo, i to paskudne.

– Ale czego się pan właściwie boisz? – zapytał Gerard.

– Czego się boję?....– podchwycił komendant – Otóż to: boję się. Zawszem się bał, aby nie ustrzelono mnie gdzieś w lesie jak psa, bez uprzedzenia.

– Ba! – powiedział Merle i roześmiał się. – Bez uprzedzenia? Nie wymagajmy za wiele.

– Czyżbyśmy naprawdę byli w niebezpieczeństwie? – ozwał się Gerard, równie zdziwiony zimną krwią Hulota, jak przedtem dziwił się jego przelotnemu zatrwożeniu.

– Nie mówmy tak głośno! – odparł komendant. – Jesteśmy w paszczy wilka, ciemno tu jak w piecu, trzeba zapalić stoczek. Całe szczęście – ciągnął – że jesteśmy na zboczu tego wzgórza! – i ochrzciwszy je soczystym epitetem, przydał: – Może rozeznam się w tym wszystkim. – Skinął na przyjaciół, otoczyli Odzioma; gars podniósł się skwapliwie, myśląc, tak przynajmniej udawał, że im przeszkadza.

– Nie ruszaj się, łajdaku – krzyknął na niego Hulot i pchnął szuana tak mocno, że ten upadł na zbocze, z którego był się podniósł. Od tej chwili szef półbrygady miał apatycznego Bretończyka wciąż na oku, a obserwował go pilnie.

– Moi drodzy – rzekł cicho, zwracając się ponownie do dwóch oficerów – muszę was powiadomić, bo i najwyższy czas, że tam w Paryżu cały kram się rozleciał. Dyrektoriat machnął ręką na nasze sprawy skutkiem zamieszania, jakie powstało w obu Izbach. Te huncwoty, te malowane lale, bo to bardziej po francusku, ci dyrektorowie wypuścili właśnie tęgą szablę, bo Bernadotte powiedział im „do widzenia”.

– Kto zajął jego miejsce? – spytał ciekawie Gerard.

– Milet-Mureau, zacofany dziadyga. Nie mogli wybrać gorszego momentu na to mielenie ozorem! Anglicy wypuszczają już na brzegach rakiety. Wszyscy ci Wandejczycy i szuanie fruwają niczym chrabąszcze, a ci, którzy stoją za plecami tych kukieł, wiedzieli, kiedy uderzyć, boć już ledwie zipiemy.

– Jak to! – ozwał się Merle.

– Wojska nasze wszędzie biorą lanie – wyjaśnił Hulot, coraz bardziej głos przytłumiając. – Szuanie przychwycili już dwa razy kurierów, a depesze i ostatnie zarządzenia otrzymałem tylko dzięki temu, że Bernadotte, opuszczając ministerium, wysłał umyślnego. Na szczęście przyjaciele powiadomili mnie o tej klęsce poufnym listem. Fouche spenetrował, że tyran, Ludwik XVIII, którego informują zdrajcy siedzący w Paryżu, wysłał już swoim tutejszym wiernym barankom przywódcę. Podobno Barras zdradził Republikę. Krótko mówiąc, Pitt i książęta wysłali na nasz teren byłego arystokratę, człeka energicznego, wielce uzdolnionego, który chciałby, połączywszy wysiłki szuanów i Wandejczyków, strącić Republice czapkę. Koleżka ten wylądował w Morbihan – o czym dowiedziałem się pierwszy i zawiadomiłem paryskich frantów – a przezwał się Garsem. Wszystkie te bydlęta – dodał wskazując Odzioma – przybierają nazwiska, od których porządnego patriotę kolki by sparły, gdyby go tak wołano. Otóż nasz przyjaciel bawi w tym dystrykcie. Przybycie tego szuana – tu wskazał znów Odzioma – świadczy, że mamy go na karku. A że starej i wyedukowanej małpy nikt nie uczy grymasów, nie potrzebuję wam mówić, żebyście mi pomogli zapędzić to stadko do kurnika, ale migiem! Durniem będę, jeśli niby gawron dam się złapać na lep temu świętej pamięci arystokracie, co przybył z Londynu na pozór tylko po to, żeby przetrzepać nam skórę!

Dwaj oficerowie wiedzieli, że komendant nigdy nie lęka się bez racji; zapoznawszy się więc z owymi krytycznymi i utrzymywanymi w tajemnicy wypadkami, spoważnieli tylko, bo tak zachowują się na ogół w momencie największego niebezpieczeństwa żołnierze wybornie zahartowani i przywykli zgłębiać po trosze ludzkie sprawy. Gèrard, bliski rangą pułkownikowi – stopień kapitana również w owych czasach nie istniał – pragnął odpowiedzieć, a także wypytać o inne wieści, które rzecz oczywista komendant pominął milczeniem; ale na znak Hulota zamknął usta; i jęli we trzech obserwować Odzioma. A szuan nie okazywał jakiegokolwiek zaniepokojenia, lubo strzegli go ludzie groźni, gdyż odznaczali się zarówno inteligencją, jak siłą fizyczną. Zaciekawienie dwóch oficerów, dla których wojna tego rodzaju była nowością, żywo podniecił początek rzeczonej sprawy – początek o niemal romansowym charakterze, toteż mieli ochotę pożartować; ale kiedy wymknęło im się pierwsze słowo, Hulot spojrzał z powagą i ozwał się:

– Do pioruna, obywatele! Nie będziemy palić lulki na beczce prochu. Niewczesna odwaga jest tym samym, co noszenie wody w sicie. Gèrard – rzekł pochylając się adiutantowi do ucha – zbliżycie się niepostrzeżenie do tego zbója, a za najdrobniejszym podejrzanym ruchem macie go przebić szpadą. A ja tymczasem wszystko przygotuję, żeby podtrzymać rozmowę, jeśli nieznajomi raczą ją nawiązać.

Gèrard skinął z lekka głową na znak posłuszeństwa, a potem jął obserwować rozmaite punkty owej doliny, z którą zdążyliśmy już obznajmić się dokładnie; mogło się wydawać, że pragnie zbadać je z jeszcze większą uwagą; kręcił się w jednym miejscu i rozglądał jakby nigdy nic; ale domyślić się łatwo, że pejzaż nie absorbował go już wcale. Ze swej strony Odziom nie czynił nic takiego, z czego można by wnieść, iż poczytuje manewr oficera za niebezpieczny dla siebie; a ze sposobu, w jaki zabawiał się końcem bata, sądziłbyś, że trzyma wędkę łowiąc ryby w rowie.

I kiedy Gèrard krążąc w miejscu starał się zająć wobec szuana pozycję najodpowiedniejszą, komendant mówił cicho do Merle'a:

– Dasz pan dziesięciu spośród najlepszych żołnierzów sierżantowi i rozstawisz ich sam nad nami, na szczycie, z tej strony, gdzie droga rozszerza się w płaskowyż, skąd postrzeżesz spory szmat gościńca wiodącego do Ernèe. Wybierzesz takie miejsce, gdzie las nie rośnie tuż przy drodze, miejsce, skąd sierżant mógłby pilnować okolicy. Wezwij Gacha, bo to człek roztropny. Nie ma żartów, bo jeśli pokpimy sprawę, dadzą nam łupnia.

Kiedy kapitan Merle spełniał ów rozkaz ze zrozumiałym pośpiechem, komendant dał prawą ręką znak otaczającym go i niefrasobliwie gwarzącym żołnierzom, aby zamilkli. Innym ruchem nakazał, aby wzięli broń. A gdy się uspokoiło, spojrzał na jedną stronę drogi, potem na drugą, nasłuchując Bacznie i z niepokojem, jak gdyby spodziewał się, że doleci go jakiś stłumiony hałas, szczęk broni albo odgłos kroków zwiastujący oczekiwaną walkęMyślałbyś, że jego czarne i przenikliwe oko zagłębia się w lasy docierając do jądra gęstwiny; ale żadnej nie znalazłszy wskazówki, jął sposobem dzikich badać piasek na drodze, usiłując odkryć ślad niewidzialnego wroga, którego zuchwalstwo było mu znane. Zafrasowany, że nie postrzegł nic takiego, co usprawiedliwiałoby jego obawy, zbliżył się do skraju drogi, wdrapał się z trudem na sąsiadujące z nią łagodne pagórki, a następnie przeszedł wolno ich grzbietem. Uczuwszy nagle, że dzięki swojemu doświadczeniu uratuje może podwładnych, zawrócił. Twarz jego zasępiła się jeszcze bardziej; bowiem podówczas dowódcy żałowali pospolicie, iż to nie im przypadają najniebezpieczniejsze spośród zadań.

Inni oficerowie i żołnierze, zauważywszy troskę komendanta, którego usposobienie lubili a męstwo znali, domyślili się, iż to niebywałe skupienie jest zapowiedzią jakiegoś niebezpieczeństwa; nic o powadze sytuacji nie wiedząc, tkwili w bezruchu i wstrzymywali oddech, a kierował nimi w tym wypadku jedynie instynkt. Podobni do psów, co starają się odgadnąć zamiary wytrawnego myśliwca, którego rozkazów nie rozumieją, ale spełniają je akuratnie, żołnierze patrzyli to na dolinę Couësnon i lasy przydrożne, to na surową twarz komendanta, usiłując wyczytać z niej swoje losy. Naradzali się wzrokiem, niejeden uśmiechał się, a inni też odpowiadali mu uśmiechem.

Kiedy Hulot wykrzywił się jak zwykle, Stopka, młody sierżant uchodzący za najsprytniejszego w kompanii, rzekł cicho:

– Gdzieżeśmy się u diabła wpakowali, skoro taki stary wyga jak Hulot jest kwaśny jak ocet siedmiu złodziei? A łazi z taką miną, jakby siedem wsi spalił.

Hulot spojrzał srogo na gadułę, milczenie nieodzowne w momencie pogotowia bojowego zaległo natychmiast. Wśród owej uroczystej, ciszy zduszony i miarowy szmer piasku pod opieszałymi stopami rekrutów wzmagał jeszcze ogólne zaniepokojenie, budząc jakieś nieokreślone a dojmujące uczucie. Uczucia tego określić nie podobna, a zrozumie je tylko ten, co zdany kiedyś na łaskę okrutnego czekania, słuchał w nocnej ciszy gwałtownych uderzeń własnego serca, potęgowanych jakimś monotonnym i wciąż nawracającym odgłosem, który strach zdaje się sączyć do duszy kroplę po kropli. Stanąwszy znów pośrodku drogi, komendant zawahał się nieco: „Czyżbym się omylił? I już tłumiąc złość, co tryskała mu błyskawicami z oczu, patrzył na spokojnego i tępego Odzioma; ale ironia dzikusom właściwa, którą zdołał postrzec w mrocznym spojrzeniu szuana, przekonała go, iż przedsięwziętych już środków obronnych poniechać nie należy. W tejże chwili kapitan Merle, wykonawszy rozkazy komendanta, stawił się przed nim. Milczący aktorzy tej sceny, podobnej do mnóstwa innych, które opisywaną wojnę jedną z najdramatyczniejszych uczyniły, czekali niecierpliwie na nowe szczegóły, ciekawi, kiedy, dzięki innym manewrom, wyjaśnią się ciemne punkty ich strategicznej sytuacji.

– Dobrześmy zrobili mój kapitanie – ozwał się komendant – umieściwszy na tyłach oddziału kilkudziesięciu patriotów, których mamy między poborowymi. Weźmiesz pan jeszcze kilkunastu chłopów jak się patrzy, oddasz dowództwo nad nimi podporucznikowi Lebrun i poprowadzisz ich co prędzej na koniec kolumny; wesprą maszerujących tam patriotów i niech popędzą, i to mocno, całe stadko tych ptaszków. Trzeba ich raz dwa zagonić na szczyt, do towarzyszów. Czekam na pana.

Kapitan znikł wśród żołnierzy. Komendant spojrzał po kolei na czterech ludzi nieustraszonych, których zręczność i rzutkość były mu znane, wezwał ich milcząco, wskazawszy palcem każdego i czyniąc ów przyjacielski znak polegający na tym, iż przybliżamy palec wskazujący do nosa gestem szybkim, kilkakrotnie powtórzonym; podeszli.

– Służyliście ze mną pod Hoche'em – rzekł do nich – kiedyśmy to nauczyli rozumu tych zbójów zwanych Strzelcami Królewskimi; wiecie, w jaki sposób się kryli, aby strzelać do Błękitnych.

Usłyszawszy tę pochwałę swojej sprawności, czterej żołnierze kiwnęli głową, znacząco wydymając wargi. Mieli oblicza bohaterów, oblicza marsowe, a przezierająca z nich niefrasobliwa rezygnacja świadczyła, że od chwili kiedy Francja podjęła walkę z Europą, myśl tych ludzi uwięzia pomiędzy bagnetem i ładownicą, nie sięgając dalej. Zesznurowawszy usta tak, że przypominały ściągniętą sakiewkę, spoglądali na komendanta uważnie i z zaciekawieniem.

– W takim razie – podjął Hulot, a władał mistrzowsko obrazowym językiem żołnierza – nie damy się złapać szuanom, bośmy na to za stare szpaki, a są oni tutaj, jakem Hulot. Pójdziecie we czterech, przetrząśnięcie las przy tej drodze z jednej i z drugiej strony. Oddział rozwinie się w tyralierę. A więc trzymajcie się dobrze, postarajcie się wszystko wypenetrować, wyśledźcie mi wroga, i to migiem!

A potem wskazał im niebezpieczne wzniesienia drogi. Wszyscy czterej na znak podziękowania unieśli dłoń do starych trójgraniastych kapeluszy, których kresy, osłabione długoletnią służbą i deszczem, już mocno się powyginały. Jeden z żołnierzy, nazwiskiem Larose, kapral dobrze Hulotowi znany, rzekł stuknąwszy kolbą fuzji o ziemię:

– Zagramy im na tym klarnecie, zagramy, obywatelu komendancie.

Odeszli: dwóch na prawo, a dwóch w lewo. Nie bez tajonego wzruszenia kompania patrzyła, jak znikli po obu stronach drogi. Komendant podzielał ową troskę mniemając, że wysłał ich na pewną śmierć. Zadrżał nawet mimo woli, kiedy wytężywszy wzrok nie dojrzał już ich kapeluszy. Oficerowie i żołnierze wsłuchiwali się w słabnący zwolna szelest kroków towarzyszy, którzy stąpali po zeschłych liściach, uczucie zaś przygnębienia, jakiemu wszyscy ulegli, tym dotkliwiej dawało się we znaki, że było głęboko ukryte. Bywają podczas wojny sytuacje, że czterech ludzi ryzykujących życiem przejmuje większą trwogą niż pole bitwy pod Jemappes, trupami usłane. Fizjonomie, żołnierskie przybierają wyraz tak rozmaity, zmienny a przelotny, że malarz batalista musi odwoływać się do świadectw, jakich dostarczają nam wspominki wojskowych, zostawiając studia nad ich postaciami, jak gdyby wziętymi z dramatu, umysłom w zaciszu pracującym, żywot żołnierza bowiem w tyle obfituje poszczególnych epizodów i tak jest burzliwy, iż bez nie kończących się dłużyzn dokładnie opisać go nie podobna.

W chwili kiedy bagnety czterech żołnierzów przestały błyskać w gęstwinie, wrócił kapitan Merle, spełniwszy w mig rozkaz komendanta. Hulot zaś, wydawszy nowe rozkazy, ustawił resztę oddziału w szyku bojowym pośrodku drogi; uczyniwszy to posłał ludzi na szczyt Pélerine, gdzie roztasowały się już nieliczne straże przednie; sam szedł na ostatku i tyłem, obserwując bacznie każdy punkt owego krajobrazu, który przyroda uczyniła tak urzekającym, a człowiek tak groźnym – czujny na każdą zmianę, jaka by w okolicy zajść mogła. Dotarł do miejsca, gdzie Gèrard pilnował Odzioma, a wtedy szuan, który śledził wszelkie manewry komendanta okiem na pozór obojętnym, ale przyglądał się z niewiarygodną bystrością dwóm żołnierzom, co zapuścili się w las po prawej stronie drogi, zahukał kilkakroć, naśladując wysokie i przeszywające wołanie sowy. Trzej słynni przemytnicy, których nazwisko już tu wymieniono, porozumiewali się w ten sposób nocą, a nadając owemu pohukiwaniu przeróżne tony, informowali się wzajem o zasadzkach, niebezpieczeństwach i wszystkich zajmujących z uwagi na przemytnicze interesa wydarzeniach. Stąd zrodził się ich przydomek Chuin, oznaczającyw narzeczu tych okolic sowę. Przydomek ów zniekształcono i nadano go tym, którym w pierwszej wojnie sygnalizacja używana przez trzech braci oraz ich fortele za wzór posłużyły. Usłyszawszy ów głos podejrzany, komendant przystanął, aby spojrzeć badawczo na Odzioma. Udał, iż szuan zwiódł go rzekomą głupotą, a chcąc go mieć jako barometr wskazujący poruszenia wroga, wstrzymał rękę Gerarda, który zamierzał właśnie wysłać chłopa na tamten świat. Następnie rozkazał dwóm żołnierzom stanąć o kilka kroków od szpiega, zapowiadając głośno i dobitnie, aby go zastrzelili, jeśliby ze swoimi znowu w jakikolwiek sposób próbował się porozumieć. Lubo groziło mu niebezpieczeństwo, Odziom nie objawił najlżejszego zaniepokojenia, a komendant, obserwujący go pilnie, dostrzegł tę obojętność.

– Nie wie cymbał za wiele – powiedział do Gérarda. – Ho, ho! Wyczytać coś z twarzy szuana to sztuka; ale ten zdradził się, bo pragnie popisać się nieustraszoną odwagą. Widzisz, mój drogi, gdyby udawał przerażonego, wziąłbym go za durnia. A wtedy on i ja pasowalibyśmy do siebie jak dwa łyse konie; O mało nie zbili mnie z pantałyku. O, napadną na nas! Proszę bardzo, jestem gotów.

Wyrzekłszy to głosem ściszonym i z triumfującą miną, stary żołnierz zatarł dłonie i spojrzał szyderczo na Odzioma, po czym skrzyżowawszy ramiona na piersi stanął pośrodku drogi między dwoma ulubionymi oficerami i czekał na wynik swoich zarządzeń. Pewien, że będzie potyczka, wpatrywał się spokojnie w żołnierzy.

– Oho, potańcujemy sobie – szepnął Stopka – komendant zatarł ręce.

Krytyczna sytuacja, w jakiej znalazł się komendant Hulot ze swoim oddziałem, zalicza się do tych, gdzie gra idzie na serio o życie, a ludzie energiczni w takim będący położeniu poczytują sobie za punkt honoru, aby zachować zimną krew i przytomność umysłu. W powyższych okolicznościach możemy szacować nieomylnie czyjś charakter. Toteż komendant, lepiej niż oficerowie o niebezpieczeństwie poinformowany, starał się okazywać największą spokojność, a dyktowała mu to miłość własna. Zatapiając kolejno wzrok to w szuanie, to w drodze i w lasach, czekał nie bez dławiącego niepokoju, kiedy gruchnie salwa ze wszystkich strzelb jednocześnie, a sądził przy tym, iż ukryci adwersarze otaczają go zewsząd niby gnomy; ale twarz jego pozostawała nieprzeniknioną. W momencie kiedy żołnierze przywarli wzrokiem do jego oczu, ogorzałe i ospowate policzki... sfałdowały mu się z lekka, uniósł wysoko górną wargę i mrugnął: żołnierze brali zawsze ów grymas za uśmiech; następnie klepnął Gérarda po ramieniu mówiąc:

– Skorośmy się uspokoili, powiedzże mi teraz, o co chciałeś wtedy zapytać.

– W jakież to nowe wpakowaliśmy się tarapaty, obywatelu komendancie?

– To stara historia – odrzekł z cicha. – Cala Europa jest przeciw nam i tym razem łatwe ma zadanie. Dyrektorowie żrą się między sobą niczym konie w stajni, którym nie podsypano owsa, wszystko przy tych ich rządach rozlatuje się w drzazgi, zostawili armię własnemu losowi. Rejterujemy we Włoszech! Tak, moi drodzy, po klęsce nad Trebbią wynieśliśmy się z Mantui, a Joubert przegrał dopiero co bitwę pod Novi. Mam nadzieję, że Massena nie odda szwajcarskich wąwozów, bo Szwajcarię zajął Suworow. Rozbito nas nad Renem. Dyrektoriat posłał tam Moreau. Ale czy ten gagatek obroni granicę?... Życzyłbym sobie z całego serca, tylko że koalicja zmiażdży nas wreszcie, a nieszczęsnym trafem jedyny generał,co mógłby nas ocalić, jest gdzieś u diabła na zapiecku, w Egipcie! No i zresztą jakim cudem mógłby stamtąd wrócić? Anglia opanowała morze.

– Nieobecność Bonapartego nie trwoży mnie, obywatelu komendancie – odrzekł młody adiutant Gérard, który starannej edukacji zawdzięczał umysł szeroki i jasny. – Ale czyżby zatrzymała się nasza rewolucja? A w takim razie winniśmy nie tylko bronić francuskiej ziemi; mamy podwójną misję do spełnienia. Nie jestże naszym obowiązkiem czuwać, aby ocalał duch tego kraju, szlachetne zasady wolności, niepodległości, ta ludzka racja bytu wskrzeszona przez nasze Izby, racja, która zdobędzie świat, mam nadzieję, piędź po piędzi? Francja jest niby wędrowiec niosący światło, trzyma je w jednej ręce, a broni się drugą; jeśli prawdziwe są te wieści, nigdy jeszcze od lat dziesięciu nie byliśmy otoczeni taką ciżbą ludzi, co starają się zdmuchnąć nasz kaganiec. Doktryna i ojczyzna są bliskie zatraty.

– Niestety tak – powiedział wzdychając komendant Hulot. – Te błazny dyrektorowie zdołali powaśnić się z każdym, kto umiałby pokierować łodzią. Wszyscy nas opuścili: Bernadotte, Carnot, a nawet obywatel Talleyrand. Krótko mówiąc, pozostał tylko jeden dobry patriota, nieoszacowany Fouché, który wszystko trzyma w ryzach dzięki policji; o, to nie byle kto! Powiadomił mnie na czas o tej insurekcji. Ale cóż, i tak wpadliśmy, jestem o tym przekonany, w jakąś pułapkę.

– Hm, jeśli wojsko nie wmiesza się trochę do rządów – powiedział Gèrard – adwokaci doprowadzą do jeszcze gorszej sytuacji, niż była przed Rewolucją. No, bo te franty tyle się znają na rządzeniu, co pies na gwiazdach!

– Zawszem się obawiał – rzekł Hulot – jednej nowiny: że pertraktują z Burbonami. Do pioruna! Gdyby się zwąchali, w ładnych byśmy się tutaj znaleźli opałach.

– Nie, nie, obywatelu komendancie, do tego nie dojdzie – ozwał się Gèrard. – Armia, jakeś pan powiedział, zabierzegłos, i to po swojemu, i jeśli tylko nie będzie wzorować się na słownictwie generała Pichegru, sądzę, że mimo wszystko coś z tego wyniknie. Nie po to przez dziesięć lat nadstawialiśmy karku, żeby kto inny wybierał kasztany z ognia.

– O tak! – zawołał komendant. – Diabelnie nas kosztowała ta zmiana kostiumu.

– A zatem – powiedział kapitan Merle – winniśmy postępować tu nadal jak dobrzy patrioci: przeszkodźmy szuanom połączyć się z Wandeą; bo jeślinawiążąstosunki, a wmiesza się do tego Anglia, nie ręczę, czy tym razem czapka Republiki nie porwie się na strzępy.

Krzyk sowy rozległ się w dali przerywając pogawędkę. Komendant, znów bardziej zaniepokojony, spojrzał badawczo na Odzioma, ale nieprzeniknione oblicze szuana wydawało się jakby martwe. Rekruci, ściągnięci tu przez oficera, zbili się niby stado bydła pośrodku drogi, o jakieś trzydzieści kroków od kompanii stojącej w szyku bojowym. O dziesięć kroków za nimi czuwali żołnierze i patrioci pod wodzą porucznika Lebrun. Komendant obrzucił okiem wojsko do wałki gotowe i popatrzył po raz ostatni na pikietę strażującą przy drodze na przedzie. Kontent ze swoich rozporządzeń, obejrzał się, aby dać rozkaz wymarszu, i wtedy zobaczył trójkolorowe kokardy dwóch żołnierzów, co wracali przetrząsnąwszy zarośla rozciągające się na lewo. Nie widząc jednak dwóch zwiadowców wysłanych w prawo, komendant postanowił zaczekać.

– Może bomba wypadnie z tamtej strony – powiedział do dwóch oficerów wskazując im las, gdzie zbłąkali się dwaj żołnierze i ugrzęźli już jakby na zawsze.

Kiedy dwaj zwiadowcy składali coś na kształt raportu, Hulot odwrócił wzrok od szuana. Korzystając snadź z tego, Odziom świsnął przeraźliwie, tak aby sygnał ów rozległ się nadzwyczaj daleko; i nim któryś z wartowników zdążył wziąć go na cel, uczęstował ich batem tak skutecznie, że obaj runęli na ścieżkę. W tejże chwili zdumieni republikanie usłyszeli wrzask, a raczej dzikie wycia. Straszliwa salwa gruchnąwszy z lasu nad stokiem, gdzie siedział szuan, powaliła z ośmiu żołnierzy. Odziom, do którego wystrzeliło kilku ludzi nie trafiwszy jednak, zniknął w zaroślach i wdrapał się na urwisko ze zwinnością rysia; chodaki jego stoczyły się w rów, i okazało się wtedy, że był w grubych podkutych butach, jakie nosili pospolicie Strzelcy Królewscy. Na pierwszy okrzyk szuanów rekruci rzu – ciii się hurmem w las na prawo, niby ptactwo pierzchające na widok wędrowca.

– Strzelać do tych... psubratów! – ryknął komendant. Kompania dała ognia, lecz rekruci schroniwszy się za drzewami byli już bezpieczni od kul; i zanim znów broń nabito, ślad po nich nie pozostał.

– I wydawajcież tu dekrety, aby tworzyć legiony departamentalne, co?! – rzekł Hulot do Gérarda. – Trzeba takich durniów jak dyrektorowie, aby liczyć na mobilizację w tym kraju. A zamiast pytlować tyle na temat umundurowania, kredytów i amunicji, zamiast wotować za nimi, Zgromadzenie zrobiłoby lepiej, gdyby nam je dało.

– Te chamy wolą swój placek niż chleb żołnierski – ozwał się Stopka, znany towarzyszom z ostrego języka.

A wtedy oddział republikański jął wyśmiewać dezerterów i posypały się urągania. Nagle zapanowała cisza. Żołnierze zobaczyli, jak po zboczu schodzą z trudem dwaj zwiadowcy, których komendant posłał był, żeby przetrząsnęli las na prawo. Lżej ranny podtrzymywał kolegę broczącego krwią. Nieboracy byli już w połowie stoku, kiedy Odziom, wysunąwszy z zarośli obmierzłą gębę, zmiótł ich jednym celnym strzałem – obaj Błękitni runęli ciężko do rowu. Ledwie ukazał się wielki łeb szuana, podniosło się trzydzieści luf, ale – podobny sennemu widziadłu – Odziom znikł za złowrogimi kępami janowca. Wypadki te, opisane tak rozwlekle, rozegrały się w jeden moment; chwili również było trzeba, aby patrioci i żołnierze, stanowiący straż tylną, połączyli się z całym konwojem.

– Naprzód! – krzyknął Hulot.

Kompania zajęła w oka mgnieniu miejsce odsłonięte i wyżej położone, gdzie stała już przedtem pikieta. Tutaj komendant uszykował żołnierzów do boju; a że szuanie żadnej teraz nie przejawiali wrogości, pomyślał, iż jedynym celem zasadzki było odbicie rekrutów.

– Sądząc po tych wrzaskach – ozwał się do dwóch przyjaciół – są nieliczni. Pospieszmy się, a może dotrzemy do Ernée, zanim nas dopadną.

Pewien rekrut, patriota, usłyszawszy te słowa wystąpił z szeregu i stanął przed Hulotem.

– Obywatelu generale – rzekł – brałem już raz udział w kampanii przeciw szuanom. Można zamienić z wami dwa słowa?

– To adwokat; a taki to zawsze sobie wyobraża, że występuje przed sądem – szepnął komendant Merle'owi na ucho. – Niech ci będzie, broń sprawy – powiedział do tego młodzieńca rodem z Fougéres.

– Obywatelu komendancie, szuanie przynieśli z pewnością broń ludziom, z którymi się pokumali. A w takim razie, jeśli zrejterujemy, będą czatować wszędzie, gdzie tylko las gęstszy, i wybiją nas do nogi, zanim przedrzemy się do Fougéres. Trzeba bronić sprawy, jakeś powiedział, ale nabojami. W czasie potyczki, a potrwa ona dłużej, niż się spodziewasz, jeden z moich towarzyszów puści się do Fougerés, aby sprowadzić gwardię narodową i kompanie ochotnicze. Lubośmy tylko rekruci, przekonasz się, że nie jesteśmy za klechami.

– Myślisz więc, że szuanie są liczni?

– Osądź sam, obywatelu komendancie!

Powiódł Hulota płaskowyżem na miejsce, gdzie piasek był jakby poruszony grabiami; zwróciwszy komendantowi na to uwagę, poprowadził go ścieżką dość daleko i tu zobaczyli ślady świadczące, że przeciągnęło tędy mnóstwo ludzi; liście były wgniecione w ziemię, ubitą stopami.

– Przechodzili tędy garsowie z Vitry – oświadczył mieszkaniec Fougéres – podążając do kamratów z dolnej Normandii.

– jak się nazywasz, obywatelu? – spytał Hulot.

– Gudin, obywatelu komendancie.

– Aha! Będziesz więc dowodził swoimi rekrutami jako kapral. Wyglądasz mi na porządnego człowieka. Masz wybrać takiego ż twoich towarzyszów, którego by można posłać do Fougéres. Będziesz moim przybocznym. Ale najpierw pójdziesz ze swoimi rekrutami do tych biedaków, których ci zbóje powystrzelali na drodze; zabierzecie fuzje i ładownice, a także ściągniecie mundury. Nie po to tu jesteście, żeby łykać kule nie odpłacając pięknym za nadobne.

Nieustraszeni rekruci z Fougéres poszli po dobytek poległych, a że cała kompania chroniła nowych towarzyszów przed ogniem, który nieprzyjaciel ustawicznie dawał z lasu... zabrali wszystko, nikogo spośród swoich nie utraciwszy.

– Ci Bretończycy – rzekł Hulot do Gérarda – będą znakomitymi piechurami, jeśli zasmakuje im kiedyś wikt żołnierski.

Wysłannik Gudina pobiegł boczną ścieżką, co wiodła lasami rozciągającymi się po lewej. Żołnierze, zajęci rychtowaniem broni, szykowali się do walki, komendant odbył przegląd, uśmiechnął się do nich i, stanąwszy nieopodal na przedzie, w towarzystwie dwóch ulubionych oficerów czekał bez trwogi na atak szuanów. Cisza znów zapanowała, lecz tylko na chwilę. Trzystu szuanów, odzianych tak samo, jak zbiegli rekruci, wysypało się z lasu po prawej stronie i zbliżywszy się – żadnego nie zachowując ordynku, ale wyjąc niczym zwierzęta – zatarasowało drogę naprzeciw szczupłego batalionu Błękitnych. Komendant podzielił żołnierzów na dwie równe liczebnie grupy, ustawiając ich w dziesiątki. Między rzeczone oddziały posłał dwunastu rekrutów uzbrojonych wprędce i sam stanął na ich czele. Szczupłą armię osłaniały dwa skrzydła, po dwudziestu pięciu ludzi każde, manewrujące z obu stron drogi pod komendą Gérarda i Merle'a. Oficerowie ci mieli zajść wroga z boku, udaremniając mu rozproszenie się po polach, gdzie każdy z szuanów znalazłszy sposobną pozycję mógłby bezpiecznie prażyć do Błękitnych; w takim przypadku wojska republikańskie byłyby bezradne wobec nieprzyjaciela. Rozkazy te, wydane przez Hulota z błyskawiczną szybkością w takich razach powinna, przelały w żołnierzów spokój komendanta – ruszyli więc milczkiem na wroga. Po kilku minutach, takiego bowiem trzeba było czasu, aby przeciwnicy zbliżyli się do siebie, gruchnęła salwa, a że wystrzelono prawie rura w rurę, obie strony poniosły znaczne straty. W tymże momencie dwa skrzydła republikańskie, którym szuanie żadnej obrony przeciwstawić nie mogli, zaszły z boków, otwarłszy zaś ogień energiczny i gęsty za-' siały wśród wroga śmierć i wznieciły zamieszanie. Ów manewr wyrównał niemal różnicę liczebną, jaka zachodziła dotąd między walczącymi. Jednak szuanie, z natury nieustraszeni i nad wszelkie pojęcie wytrwali w każdej próbie, nie cofnęli się na krok i nie zachwiali skutkiem poniesionej straty, ale ścieśniwszy szyki usiłowali otoczyć mały, czarny i wzorowo sformowany oddziałek republikański, zajmujący tak niewiele miejsca, iż przypominał królową pszczół pośród roju. Rozpoczął się tedy ów bój straszliwy, kiedy salwy karabinów rozlegają się z rzadka, a słychać tylko szczęk walki na białą broń, kiedy walczy się pierś w pierś i gdzie, przy jednakowej odwadze, liczba decyduje o zwycięstwie, które szuanie odnieśliby już na początku, gdyby skrzydłom znajdującym się pod dowództwem Gérarda i Merle'a nie udało się salwą, trzykrotną chyba, wziąć tyłów nieprzyjaciela w krzyżowy ogień. Błękitni, walczący na dwóch skrzydłach, winni byli pozostać na zajętej pozycji, skąd mogli bez trudu prażyć nadal w okrutnego wroga; nie strzymali jednak widząc, jak bardzo zagrożony jest bohaterski batalion, całkowicie zamknięty pierścieniem Strzelców Królewskich, i popędziwszy ku drodze niczym szaleńcy, z nastawionymi bagnetami, wyrównali na dłuższą chwilę stosunek sił bojowych. Obie strony ogarnęła wtedy zajadłość podniecona furią i okrucieństwem wynikłymi z przekonań politycznych – objaw, który nadawał tej wojnie wyjątkowy charakter. Nie odzywał się nikt spomiędzy walczących, każdy myślał jedynie, jakby własną ocalić skórę. Widowisko było posępne i ziało chłodem jak śmierć. Pośród owego milczenia przedzierały się poprzez szczęk broni i szmer piasku pod nogami tylko głuche i ponure jęki, jakie wydawali ciężko ranni i umierający, którzy padali na ziemię. W sercu grupy republikanów dwunastu poborowych tak dzielnie broniło komendanta, co doradzał i rzucał rozkaz za rozkazem, że paru żołnierzów wykrzyknęło raz i drugi: – Brawo, rekruci!

Hulot, niewzruszony i na wszystko baczący, postrzegł niebawem wśród szuanów człowieka, który, jak i on doborowymi otoczony żołnierzami, był oczywiście wodzem. Wydało mu się, że powinien przyjrzeć się temu oficerowi; daremne jednak co moment czynił wysiłki, aby dojrzeć jego rysy, ustawicznie czerwonymi czapkami i kapeluszami o szerokich rondach przesłaniane. Zobaczył jedynie Odzioma, co stojąc tuż przy swoim generale powtarzał zachrypłym głosem rozkazy i strzelał bez wytchnienia. Zniecierpliwiony tym upartym niepowodzeniem, Hulot dobył szpady, zachęcił rekrutów i runął w sam środek wroga z taką furią, że przedarłszy się skroś zbitą ludzką masę zdołał na moment dostrzec wodza, którego twarz krył nieszczęsnym trafem cień wielkiego pilśniowego kapelusza, ozdobionego białą kokardą. Ale nieznajomy, zaskoczony tym zuchwałym atakiem, cofnął się zsuwając z czoła kapelusz ruchem, w którym przejawił się gniew; chwila ta wystarczyła Hulotowi: zapamiętał dokładnie rysy rzeczonej osobistości. Młody wódz – liczył bowiem, według Hulota, najwyżej dwadzieścia pięć lat – był ubrany w myśliwską kurtę z zielonego sukna; za białym pasem tkwiły pistolety; miał buty szuańskie – podkute i grube; myśliwskie kamasze, sięgające po kolana i dopasowane do pludrów z prymitywnie tkanego drelichu, dopełniały owego stroju, uwydatniając postać niezbyt wprawdzie wysoką, ale smukłą i nader kształtnej budowy. Rozjuszony, że Błękitni docierali już do niego, nasunął kapelusz i zbliżył się ku nim; natychmiast jednak osłoniło go kilku mocno zaniepokojonych szuanów z Odziomem na czele. Hulotowi wydało się, że dostrzega między głowami ludzi, cisnących się wokół młodzieńca, szeroką czerwoną szarfę, co biegła w skos przez zieloną kurtę. Wzrok Hulota, zaabsorbowany zrazu wstęgą królewskiego orderu, co w owym czasie całkowicie poszedł był w zapomnienie, z kolei ogarnął nagle twarz młodzieńca; ale wkrótce nasz komendant stracił ją z oczu, zmuszony – tak bowiem nakazywał rozwój wypadków bitewnych – czuwać nad bezpieczeństwem, i poruszeniami swojego szczupłego oddziału. Zauważył, lecz tylko przelotnie, roziskrzone oczy, barwy ich nie dostrzegłszy, jasne włosy i wcale subtelne rysy twarzy, od słońca ogorzałej. Z tym wszystkim zapamiętał wybornie śnieżną białość szyi, podkreśloną jeszcze halsztukiem czarnym, lichym i niedbale związanym. Młody wódz objawiał żołnierską fantazję i brawurę w sposób charakterystyczny dla ludzi pragnących doszukać się w boju pewnej konwencjonalnej poezji. Dłoń, obciągnięta zgrabną rękawiczką, wzniesiona do góry, dzierżyła szpadę, niecącą w słonecznym blasku płomienie. Postawa młodzieńca świadczyła o elegancji, a zarazem o sile. Szczery zapał okraszony wdziękiem młodości i wykwintem manier czynił z owego emigranta powabny wizerunek francuskiej szlachty; a że dzieliły go od Hulota cztery kroki, tym jaskrawiej zaznaczała się różnica między adwersarzami: komendant był jak gdyby żywym portretem owej energicznej Republiki – dla niej to walczył stary żołnierz, a jego surowi oblicze, błękitny mundur o spłowiałych czerwonych wyłogach, sczerniałych epoletach na łopatki zwisających –-jakże wymownie wskazywały, do czego dąży i kim jest w istocie.

Wdzięczna poza i wejrzenie młodzieńca nie uszły Hulotowej uwagi; zawołał więc pragnąc go dopaść:

– Pójdź no tu, baletniku z opery, zbliż się, niech cię sprzątnę!

Wódz rojalistów, rozsierdzony chwilową porażką, skoczył desperacko, by dosięgnąć komendanta; w tymże jednak momencie wszyscy szuanie, zorientowawszy się, jak wielkie niebezpieczeństwo... grozi ich naczelnikowi, rzucili się na Błękitnych. Nagłe głos łagodny i czysty zapanował nad bitewną wrzawą:

– Tutaj zmarł męczeńsko Lescure! Pomścijcież go!

Na te magiczne słowa szuanie uderzyli z taką wściekłością, że wojsko republikańskie musiało dołożyć wszelkich wysiłków, aby utrzymać się i nie pójść w rozsypkę.

„Gdyby nie ten gołowąs – powiadał sobie Hulot cofając się krok za krokiem – nigdy by nas nie zaatakowano. Bo czy kto kiedy widział, żeby szuanie wydawali bitwę? Ale tym lepiej, nie wybiją nas tak, jak się wybija psy – w rowie”.

I wtedy huknął, aż las odpowiedział echem:

– Do roboty, dzieci! Długoż nam jeszcze będą naprzykrzać się ci zbóje?

Czasownik, którym zastąpiliśmy słowo użyte przez dzielnego komendanta, słabo je tylko oddaje; ale weterani będą wiedzieli, jaki tu zastosować wyraz, a liczy się on z pewnością do najdosadniejszych w soczystej żołnierskiej gwarze.

– Moi drodzy – ozwał się komendant do Gérarda i Merle'a – przywołajcie swoich ludzi, uformujcie ich w batalion, uzupełnijcie na tyłach amunicję, walcie do tych psów, i skończymy z tym raz!

Niełatwo było wykonać rozkaz Hulota, posłyszawszy bowiem słowa adwersarza, młody wódz krzyknął:

– Na świętą Annę z Auray, nie wypuszczajcie ich! Rozproszcie się, garsowie!

Dwa skrzydła pod dowództwem Gérarda i Merle'a wycofały się z kotła walki, ale szuanie, zajadli, a pod względem liczebnym przeważający, pogonili za tymi oddziałkami. „Kozioskórzy”, zaprawieni w boju, otoczyli zewsząd żołnierzów Merle'a i Gérarda, wydając na nowo złowróżbne wrzaski, podobne do wycia.

– Ciszej, panowie, bo nie słychać, jak zabijamy! – wykrzyknął Stopka.

Żart ów dodał ducha Błękitnym. Zamiast walczyć skupiwszy się w jednym miejscu, republikanie bronili się teraz w trzech różnych punktach płaskowzgórza Pèlerine, a pal – ba huczała echem gromu pośród owych niedawno spokojnych dolin. Kto wie, czy zwycięstwo nie ważyłoby się przez długiejeszczegodziny, a może bój toczyłby się, dopóki przeciwnicy nie padliby co do... jednego. Błękitnych i szuanów cechowało jednakie męstwo. Rozjuszenie wzrastało to z jednej, to z drugiej strony, kiedy w dali zadudnił głucho bęben; głos ów zwiastował posiłki a sądząc po kierunku, z jakiego dochodził, ciągnęły one właśnie doliną Couësnon.

– To gwardia narodowa z Fougéres! –zawołał gromko Gudin. – Vannier musiał ich spotkać.

Młody wódz szuanów i jego srogi adiutant posłyszeli ów okrzyk, rojaliści jęli się cofać, ale powstrzymał ich niebawem bestialski wrzask Odzioma. Wódz wydał półgłosem kilka rozkazów, Odziom powtórzył je szuanom w narzeczu dolnobretońskim, a wtedy nieprzyjaciel tak sprawnie przystąpił do odwrotu, że zdumieli się nie tylko prości żołnierze Republiki, lecz także ich komendant. Przede wszystkim najtężsi z szuanów ustawili się w linię tworząc zaporę nie lada jaką, za którą schronili się ranni tudzież pozostali, aby nabijać fuzje. Po czym nagle z ową zręcznością, której przykład dał już był Odziom, ranni wdrapali się na krawędź urwiska przylegającego po prawej stronie do drogi, a za nimi wspięła się migiem po stromiźnie połowa szuanów i w taki sposób rozlokowała na krawędzi, że Błękitni widzieli tylko ich twarze, tryskające energią. Wznieśli tam sobie szaniec z drzew i skierowali lufy fuzyj w resztę eskorty, co stosując się do wciąż ponawianych rozkazów Hulota utworzyła błyskawicznie szereg, ażeby przeciwstawić na drodze front równy frontowi szuanów. Ci zaś cofali się zwolna, bronili terenu manewrując tak, aby, pozostawać pod osłoną ognia... towarzyszów. Dotarłszy do rowu biegnącego brzegiem drogi, wdrapali się z kolei na wysoką stromiznę i połączyli się u jej skraju ze swoimi, wytrzymując dzielnie ogień republikanów, którzy z dostateczną strzelali wprawą, aby zasłać rów trupami. Ludzie zajmujący skarpę odpowiedzieli nie mniej morderczym ogniem. W tymże momencie gwardia narodowa z Fougéres wpadła na plac boju, a przybycie jej zakończyło sprawę. Gwardziści narodowi oraz kilku zagrzanych walką żołnierzy wybiegli już poza skraj drogi, zmierzając do lasu; ale komendant krzyknął donośnie a groźnie:

– Stój! Wybiją was tam!

Zawrócili więc ipołączyli się z batalionem republikańskim, który utrzymał się na placu, znaczne poniósłszy straty. Stare kapelusze nadziano na bagnety, wzniosły się fuzje, a żołnierze jak jeden zakrzyknęli dwakroć: „Niech żyje Republika!” Nawet ranni, siedzący na skraju drogi, podzielili ów entuzjazm, a Hulot uścisnął rękę Gérarda mówiąc:

– Spisali się, co?

Merle otrzymał rozkaz, aby zabitych pochowano w wąwozie, nie opodal drogi. Inni żołnierze zajęli się transportem rannych. W pobliskich gospodarstwach zarekwirowano wozy i konie, dno wozów wymoszczono mundurami ściągniętymi z poległych i na tym posłaniu ułożono rannych. Już na odchodnym gwardia narodowa z Fougéres przyprowadziła Hulotowi ciężko rannego szuana, schwytanego pod stromym urwiskiem, które ocaliło jego towarzyszów, a skąd człowiek ów stoczył się, zawiedziony sił ostatkiem.

– Dziękuję za pomoc, obywatele – powiedział komendant. – Do pioruna! Gdyby nie wy, ciężką mielibyśmy jeszcze przeprawę. Pilnujcie się! Wojna już się zaczęła. Bądźcie zdrowi, moi drodzy.

Za czym zwrócił się do jeńca:

– Jak się nazywa twój generał?

– Gars.

– A cóż to za jeden? Odziom?

– Nie. Gars.

– Skąd się wziął tutaj ten Gars?

Strzelec Królewski nie odpowiedział na to pytania Twarz jego, surową i dziką, ból przygasił jakby. Dobył różańca i jął modlić się głośno.

– Gars to z pewnością ów młody świętej pamięci arystokrata w czarnym halsztuku, nieprawdaż? Przysłał go tyran i jego sprzymierzeńcy, Pitt i Koburg.

Usłyszawszy to szuan, który zresztą wiedział niewiele, podniósł dumnie głowę i rzekł:

– Wysłany od Boga i króla!

Rzuciwszy hardo te słowa, opadł z sił. Komendant stwierdził, iż trudno badać człowieka umierającego, z którego zachowania przebijał ciemny fanatyzm – odwrócił więc głowę marszcząc brwi. Dwaj żołnierze – a byli oni przyjaciółmi owych wartowników, których Odziom trzasnął był biczem tak okrutnie, że zabili się spadłszy z urwiska do rowu – cofnęli się o kilka kroków i wymierzyli do szuana. Jeniec nie spuścił upartego wzroku zobaczywszy dwie skierowane w siebie lufy, strzał huknął z bliska, szuan upadł. A kiedy żołnierze myśląc, że skonał, podeszli, aby go obedrzeć, krzyknął jeszcze z całych sił:

– Niech żyje król!

– Tak, tak, mój ty mądralo – ozwał się Gach – idźże sobie na swój placek do przezacnej i przenajświętszej Panny. Myśleliśmy, że już gotów, a on jeszcze wrzasnął nam w same ucho: niech żyje tyran!

– Macie tu, obywatelu komendancie, papiery tego zbója – powiedział Stopka.

– Ho! Ho! – zawołał Gach. – Chodźcie no zobaczyć, jak sobie ten wojak Pana Boga bandzioch wymalował!

Hulot stanął z gromadą żołnierzów nad ciałem szuana, do cna z szat odartym. Pierś trupa zdobiło coś na kształt niebieskawego tatuażu wyobrażającego płomieniste serce. Godło takie nosili członkowie tajnego bractwa pod wezwaniem Serca Jezusowego. Poniżej owego rysunku Hulot dojrzał napis: „Maria Lambrequin” – oczywiście imię i nazwisko zabitego.

– Przypatrz