Szlachetne serce - Susan Anne Mason - ebook + audiobook

Szlachetne serce ebook i audiobook

Susan Anne Mason

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czy irlandzkiej dziewczynie uda się znaleźć prawdziwą miłość w Ameryce?

Maggie Montgomery od dawna pragnęła zobaczyć Amerykę. Jej marzenie nareszcie się spełnia. Odwiedza ukochanego brata Rylana, uciekając tym samym od niechcianych zalotów Neilla Fitzgeralda. Jednak Maggie skrywa pewien sekret. Planuje zostać w Ameryce, aby znaleźć tu nie tylko szczęście, ale też miłość swojego życia. Gdy przybywa do Irlandzkich Łąk, spotyka intrygującego mężczyznę. Na początku myśli, że to jeden ze stajennych, ale kiedy Rylan domaga się, by trzymała się z daleka od Adama O’Leary’ego, Maggie uświadamia sobie, że to brat Colleen, który niedawno wyszedł z więzienia. Niestety nie potrafi sprawić, by jej serce podporządkowało się prośbie brata.

Adam O’Leary zawsze czuł, że nie zasługuje na swoje miejsce w rodzinie. Czas spędzony w więzieniu tylko umocnił go w tym przeświadczeniu. Teraz, kiedy już odzyskał wolność, ma nadzieję, że uda mu się zmienić i odzyskać zaufanie najbliższych. Choć wcale tego nie chce, coraz bardziej zakochuje się w Maggie Montgomery. 

Podczas gdy wszyscy starają się, żeby ich rozdzielić, pomiędzy tym dwojgiem rodzi się uczucie, którego nic nie może zniweczyć. Czy Adam zmienił się naprawdę? I czy jego grzeszna przeszłość nie okaże się zbyt trudna do uniesienia dla Maggie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 483

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 13 min

Lektor: Susan Anne Mason

Oceny
4,4 (65 ocen)
37
18
9
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Barbara48

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa, trzyma w napięciu i sprawia że nie sposób powstrzymać emocji. Wyciska łzy.
00

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Susan Anne Mason

Szlachetne serce

Tom II z serii Mieć odwagę, by marzyć

tłumaczenie Anna Pliś

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

A Worthy Heart (Courage to dream)

Autor:

Susan Anne Mason

Tłumaczenie z języka angielskiego:

Anna Pliś

Redakcja:

Lidia Miś-Nowak

Korekta:

Natalia Lechoszest

Brygida Nowak

Skład:

Alicja Malinka

ISBN 978-83-65843-35-7

© 2015 by Susan Anne Mason by Bethany House Publishers, a division of Baker Publishing Group, Grand Rapids, Michigan, 49516, U.S.A.

© 2018 for the Polish edition by Dreams Wydawnictwo

Rzeszów, wydanie II

Dreams Wydawnictwo Lidia Miś-Nowak

ul. Unii Lubelskiej 6A, 35-310 Rzeszów

www.dreamswydawnictwo.pl

Druk: drukarnia Read Me

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody wydawcy.

Mojej teściowej, Barb, która mi zawsze dopinguje, szczególnie jeśli chodzi o książki! I mojej mamie, Irene, która nie do końca rozumie, o co chodzi w tym całym wydawaniu książek, ale i tak się cieszy ze względu na mnie!

Nie lękaj się, bo cię wykupiłem,wezwałem cię po imieniu; tyś moim!

1

CZERWIEC 1914 NOWY JORK

– Tam jest! Statua Wolności!

Żywiołowy okrzyk jakiegoś dziecka wzbudził entuzjazm pomiędzy ściśniętymi pasażerami, gdy parowiec zbliżał się do portu w Nowym Jorku.

Maggie Montgomery wyciągała szyję, by po raz pierwszy na własne oczy zobaczyć ten słynny widok. Kiedy tylko stłoczone głowy rozsunęły się na tyle, że mogła dojrzeć olbrzymie uniesione ramię trzymające pochodnię, przeszył ją dreszcz niecierpliwości, tak gwałtowny i mocny jak wiatr, który szarpnął chustką okrywającą jej włosy. Amerykański symbol wolności. Nowego życia.

Jej nowego życia.

Złapała mocno za ramię brata, wołając:

– Dasz wiarę, Gabe? Dotarliśmy do Ameryki!

Gabe skinął ze wzrokiem utkwionym w ten cud piętrzącej się przed nimi olbrzymiej statuy.

– Nie da się zaprzeczyć, to jest imponujące – wyrzekł nabożnym szeptem, który prawie całkiem zniknął w szumie wiatru.

Zacisnęła dłoń na rękawie jego płaszcza, zdając sobie sprawę, że był tak samo poruszony jak ona. Nawet w najśmielszych marzeniach nigdy nie wyobrażała sobie tej chwili, gdy jej skrywane od dawna pragnienie, by móc podróżować i zobaczyć inne strony świata, faktycznie się spełni. A teraz, właśnie tutaj, dokonywała się ta długa podróż, której celem było spotkanie z ich starszym bratem, Rylanem, oraz jego rodziną w Nowym Jorku.

Jakie przygody czekają tu na nią?

Gabe chwycił siostrę za łokieć i rzekł:

– Chodźmy na drugą stronę i popatrzmy na port. Może Rylan już na nas czeka.

Rosły młodzieniec nie miał najmniejszego problemu, by przecisnąć się wraz z siostrą na przeciwległą część pokładu i zająć miejsce koło barierki. Maggie wyczuwała zniecierpliwienie wśród rozmawiających i śmiejących się pasażerów, z których część, tak jak ona, widziało wysokie budynki Nowego Jorku po raz pierwszy w życiu.

Oszałamiające – to było jedyne, co przychodziło jej teraz na myśl. Tak bardzo różne od jej małej wioski w Cork. Malujący się przed nią ogrom sprawiał, że czuła się tak malutka jak mróweczka i, choć z wdzięcznością przyjmowała opiekuńczy uścisk brata wokół kibici, pomagający jej utrzymać się przy barierce, nie mogła powstrzymać nerwowego drżenia, które przenikało jej ciało. Gabe przyciągnął ją bliżej siebie.

– Jest ci zimno, kochanie?

– Nie, to z wrażenia. – Albo raczej z nerwów. Ale Maggie nie zamierzała się dzielić akurat tym spostrzeżeniem z nadopiekuńczym bratem. – Tak dawno nie widzieliśmy się z Rylanem. Mam nadzieję, że nas pozna. – Przerwała i popatrzyła w podobne do swoich, szare oczy Gabe’a. – Myślisz, że on się zmienił?

Silny wiatr wzburzył ciemne włosy Gabe’a, zarzucając mu je na czoło. Młodzieniec wetknął czapkę w kieszeń płaszcza, rezygnując z próby utrzymania jej na głowie przy tak mocnych powiewach znad oceanu.

– Nic się nie bój. Po tym, gdy poślubił miłość swojego życia i adoptował malutką Delię, na pewno jest szczęśliwym sobą.

Fakt, że Rylan i Colleen przyjęli do siebie jedno dziecko z sierocińca, którym kierował Rylan, sprawił, że miłość Maggie do jej brata wzrosła jeszcze bardziej.

– Delia musi mieć teraz siedem albo osiem lat.

– Akurat najlepszy czas, żeby zachwycić się pięknem i charakterem swojej cioci Maggie – rzucił Gabe, zaczepnie ciągnąc za jakiś wystający spod jej nakrycia głowy kosmyk włosów.

Pacnęła go w odpowiedzi.

– Daj spokój. Nie jestem piękna. Zwłaszcza w kontekście nowojorskich wymogów. – Uśmiechnęła się. – Czytałam jakieś amerykańskie magazyny, żeby przygotować się na to, co się tutaj nosi. – Szarpnęła za rękaw swojego wysłużonego brązowego płaszcza i dodała: – Obawiam się, że wyjdę na wyjątkowo niemodną.

– O nic się nie martw. Colleen, a także inne damy z rodziny O’Learych z pewnością pomogą ci w kwestii garderoby. Na pewno nie będą miały nic przeciwko, żeby pożyczyć ci jakąś suknię. – Gabe uśmiechnął się szeroko, ukazując tym samym dołeczki w obu policzkach.

Serce Maggie wypełniło się miłością do przystojnego brata, który od tak dawna był dla niej opiekunem. Wiedziała, że Gabe nie był zbyt chętny, by wyruszyć w tę podróż, i że robił to na prośbę matki. Reszta rodziny zgodnie stwierdziła, że ona i Gabe zostaną w Ameryce do końca lata. Wystarczająco długo, jak myślała matka, żeby Gabe zapomniał o politycznych rozruchach w Irlandii. I wystarczająco długo dla byłego adoratora Maggie, by mógł wymazać ją z pamięci i zająć się własnym życiem.

W następstwie pełnych emocji wydarzeń związanych z jej nieudanymi zaręczynami z Neillem Fitzgeraldem, mama bez chwili wahania dała pieniądze na tę podróż. Kiedy jednak nadszedł czas wyjazdu, okazało się, że opuszczenie rodzicielki było najtrudniejszą rzeczą, jakiej doświadczyła Maggie.

– Hej, co tam? Skąd ta kwaśna mina? – zapytał Gabe, szturchając ją. – Wyglądasz, jakby ktoś ci zepsuł przytulankę.

Dyskretnie pociągnęła nosem i uniosła podbródek.

– Tylko trochę tęsknię za domem. I tyle. Tu jest całkiem inaczej, prawda? – Gestem wskazała na będące coraz bliżej wybrzeże.

– Zgadza się. – Gabe uścisnął ją po raz kolejny i posłał znaczące spojrzenie. – Mama da sobie radę z pomocą Paddy’ego i Claire oraz wnuków. Nie obwiniaj się o nic.

O nic poza sekretem, który chowała w sercu. Ale teraz nie było sensu rozwodzić się nad tym.

Głośne krzyki dochodzące z górnego pokładu przyniosły poruszenie wśród zgromadzonych poniżej ludzi.

– Wygląda na to, że przybijamy do portu. Lepiej pozbierajmy swoje bagaże.

Gdy tylko załoga opuściła trap, zniecierpliwieni pasażerowie pognali w stronę wyjścia. Porwana ogólnym pędem, Maggie zacisnęła jedną dłoń na swojej torbie, a drugą na ręce Gabe’a. Jak im się w ogóle uda znaleźć Rylana w całym tym zgiełku?

Nogi drżały jej podczas pierwszych po siedmiu dniach kroków na stałym lądzie. Skoncentrowała całą uwagę na tym, by utrzymać się w pionie i ledwie była w stanie objąć wzrokiem nadbrzeże i tłumy krzątających się wokół ludzi. Do jej nozdrzy docierał stęchły zapach surowych ryb i niedomytych ciał.

Gabe skierował ją w stronę wolnej przestrzeni pod ścianą i stawiając bagaże na ziemi obok niej, powiedział:

– Zaczekaj tutaj i odpocznij chwilkę. Ja postaram się znaleźć Rylana. – Wyjął czapkę z kieszeni i nasunął na swoje niesforne włosy. – Nie ruszaj się stąd, zanim wrócę. Obiecujesz?

– Obiecuję. – Wcale nie miała zamiaru nigdzie się ruszać. Wystarczało jej, że może obserwować wszystko, co się działo w porcie, mężczyzn rozładowujących okręt i pozostałych pasażerów wylewających się z pokładu. Maggie rozwiązała pod brodą węzeł chustki i zdjęła ją, a potem wetknęła w kieszeń płaszcza. Przez całą podróż swoje długie, ciemne włosy wiązała w warkocz i owijała ciasno wokół głowy w obawie przed wszami albo jakimiś innymi, obrzydliwymi pasożytami.

– Maggie! To ty?

Obróciła głowę w stronę, skąd dobiegał rozradowany głos. Na jej twarzy zagościł szeroki uśmiech, a oczy wypełniły się mimowolnie łzami szczęścia.

– Rylan!

Najstarszy brat energicznie przepychał się w jej kierunku, nie bacząc na bagaże i stłoczonych ludzi, a potem porwał ją w objęcia. Uścisnęła go mocno, gdy całował ją w oba policzki.

– Ach, Maggie. Wyglądasz jeszcze piękniej niż ostatnim razem, gdy się widzieliśmy. – Rylan otarł łzy wzruszenia.

Maggie uwielbiała go za to, że był tak wylewny i nigdy nie starał się kryć swoich emocji, lecz przeżywał je w pełni.

– Uroczy z ciebie kłamczuch. Wyglądam fatalnie po tygodniu spędzonym na tej rozkołysanej łajbie. – Roześmiała się głośno, ciesząc się, że znów go widzi. – Ty zaś wyglądasz wspaniale. Małżeństwo ci służy.

Mrugnął do niej i uśmiechnął się szeroko.

– Jakżeby miało być inaczej z tak przepiękną żoną jak moja Colleen?

Maggie uścisnęła go znowu, mówiąc:

– Tak się cieszę, że cię widzę. Bardzo za tobą tęskniłam. – Ucałowała go w policzek. – Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć moją bratową i bratanicę.

Spotkała małą Delię trzy lata temu, gdy Rylan przywiózł swoją nową rodzinę do Irlandii na dosyć niezwykłą podróż poślubną. Po zakończeniu procesu adopcji Delii, Rylan i Colleen brali ze sobą wszędzie swoją małą córeczkę.

– Colleen równie niecierpliwie wygląda twojego przyjazdu. – Wyprostował się i rozglądnął dookoła. – A gdzie jest Gabe? Nie powinien cię zostawiać samej.

– Szuka ciebie. Nie widziałeś go?

– Nie – odparł, marszcząc czoło. – Mam nadzieję, że nie wpakował się w żadne kłopoty. W okolicy jest trochę podejrzanych typów, którzy tylko wypatrują, jak obrobić kieszenie niczego niepodejrzewających podróżnych schodzących na ląd.

– Bez obaw, braciszku. Nikt nie ruszał moich kieszeni.

Rylan uśmiechnął się i odwrócił, by pochwycić brata w solidnym uścisku.

– Ale to trwało – skwitował Gabe, poklepując Rylana po plecach.

Starszy brat skinął twierdząco.

– Nie masz pojęcia, jak dobrze jest mieć swoją rodzinę po tej stronie oceanu. Chodźcie. Colleen będzie się martwić, jeśli wkrótce się nie zjawimy.

Mężczyźni podnieśli torby podróżne i cała trójka ruszyła w stronę głównej ulicy prowadzącej do miasta. Teraz, gdy czuła się pewniej, Maggie chłonęła każdy detal pełnego kolorów otoczenia – wspaniałych budynków, tak wysokich, że ledwie była w stanie dostrzec ich wierzchołki, jaskrawych ubrań w przeróżnych stylach i oryginalnych akcentów oraz rozmaitych języków wśród mijających ją ludzi.

Przeszli jakieś dwa kwartały, gdy Rylan się zatrzymał.

– Stąd pojedziemy dalej tramwajem, który zabierze nas do mojej dzielnicy – oznajmił i postawił bagaż na ziemi koło znaku. – Nie mamy samochodu, więc musimy korzystać z tramwajów albo chodzić na piechotę.

– Nie musisz się tłumaczyć, Ry. Przecież wiesz, że u nas wszędzie chodzimy – odparł Gabe.

Maggie uśmiechnęła się i dorzuciła:

– Tramwaj to dla mnie luksus.

Tak jak cała ta podróż.

Jedyną kwestią, która przyćmiewała jej entuzjazm było nieustające poczucie winy, które nie odstępowało jej na krok. Każdy myślał, że przyjechała tu tylko na lato, ale tak naprawdę wcale nie zamierzała wracać do Irlandii. Okazja wyjazdu do Ameryki, gdzie mogła uciec od ograniczeń małej wioski i szukać szczęścia w wielkim mieście, to było marzenie, którego Maggie nie zamierzała porzucić. Nawet jeśli miało to oznaczać, że będzie musiała na zawsze pozostawić ukochaną mamę.

Dwadzieścia minut później, po niespokojnej jeździe tramwajem, w którym rzucało nimi gorzej niż na pokładzie bujanego falami statku, Gabe pomógł siostrze zejść po stopniach pojazdu. Postawił torbę na ziemi i zatrzymał się na chwilę, żeby złapać oddech.

Widoki mijane podczas jazdy sprawiły, że puls przyspieszył mu bardziej, niż mógł się spodziewać. Ze względu na niespokojną sytuację polityczną w Irlandii wcale nie chciał wyjeżdżać z ojczyzny. Zgodził się na to jedynie dlatego, by mama nie musiała się denerwować samotną podróżą Maggie. Być może trochę niesłusznie, Gabe był przygotowany na to, że będzie darzyć nienawiścią wszystko, co napotka w Nowym Jorku. Jednakże o mało nie spadł z siedzenia, kiedy mijali tutejszą remizę i przez otwarte drzwi zdołał dostrzec błyszczący czerwony wóz strażacki. Poza czasem spędzonym z Rylanem i jego rodziną, Gabe liczył na to, że dowie się, jak działa nowojorska straż pożarna. Miał nadzieję, że uda mu się przywieźć jakieś ciekawe rozwiązania do swojego wiejskiego oddziału w Cork. Wszelkie unowocześnienia będą mile widziane w ich małym miasteczku.

Po parominutowym spacerze Gabe zwolnił, gdy jego brat zatrzymał się u stóp betonowych schodów.

– To tutaj – oświadczył Rylan i zaczął wspinać się po schodach prowadzących do wysokiego, ceglanego budynku.

W porównaniu do ich rodzinnej chatki w Irlandii, dom Rylana wydawał się być wielki jak jakieś zamczysko. A jednak Gabe nie zamieniłby bujnych zielonych łąk otaczających ich kryty strzechą dom na nic innego. Przebiegł wzrokiem wzdłuż ulicy, na której w równych rzędach rozciągały się podobne budynki i nie było widać ani śladu źdźbła trawy. Gdzie Delia miała biegać i się bawić?

– Przestań już się gapić i wchodź – rzucił Rylan ze śmiechem.

Pchnięciem otworzył główne drzwi i weszli do długiego, wąskiego korytarza. W oddali rozległ się odgłos szybkich kroków i niemalże w tej samej chwili w ich stronę wybiegła dziewczynka.

– Mamo, pospiesz się. Już są! – Mała blondyneczka podbiegła do Rylana i rzuciła się w jego rozpostarte ramiona.

Rylan rozpromienił się na widok córki.

– Pamiętasz wujka Gabe’a i ciocię Maggie, prawda?

Delia skinęła i schyliwszy głowę, wyznała:

– Pamiętam ciocię Maggie, bo jest taka piękna.

Gabe powstrzymał parsknięcie. Maggie zignorowała go i wyjęła dziecko z objęć Rylana.

– Nie tak piękna jak ty, cukiereczku. Cóż ja bym dała za takie jasne włosy jak twoje – dodała i obsypała policzki dziewczynki pocałunkami, powodując tym samym chichoty małej.

Rylan puścił żonie oko, gdy Colleen stanęła u jego boku i zawołał:

– Jest i moja piękna żona. Już myślałem, że cię porwały irlandzkie skrzaty.

Colleen żartobliwie pacnęła męża w ramię. Trzy lata małżeństwa nie przygasiły jej ognistych włosów i fioletowo-niebieskich oczu.

– Ciii! – zganiła męża i zwróciła się w stronę Gabe’a, by przywitać go uściskiem.

On ucałował ją w policzki, mówiąc:

– Świetnie cię znów widzieć, Colleen.

– Ogromnie się cieszymy, że mogliście nas odwiedzić. Rylan tak bardzo tęskni za rodziną.

Miłość promieniejąca z jej twarzy sprawiła, że Gabe wstrzymał oddech. Jak to musi być, gdy taka wspaniała kobieta darzy cię uczuciem? To nie to, co kaprysy Brigidy, która rzuciła go dla innego strażaka. Gabe stanowczo odrzucił od siebie myśli o jego nieszczęsnej miłości i skupił się na rodzinie brata.

Colleen wzięła w objęcia Maggie.

– Na pewno jesteś wykończona po podróży. Proszę, rozgość się w salonie, a ja nastawię wodę na herbatę.

Rylan wziął od nich płaszcze i powiesił na wieszaku, a potem poprowadził gości przez drzwi po prawej stronie do przytulnego pokoju dziennego, gdzie radośnie trzaskał ogień w kominku. Przed paleniskiem ustawione były dwa fotele i sofa.

Maggie opadła na kanapę, a mała Delia nadal wisiała jej u szyi.

– Masz ochotę na kapkę irlandzkiej whiskey? – zapytał brata Rylan.

Gabe zaprzeczył ruchem głowy, dodając:

– Nie, dziękuję. Miałem jednego kaca za dużo i wyleczyłem się z tej słabostki. Herbata będzie idealna.

Rylan zajął miejsce naprzeciw Gabe’a.

– A jak się czuła mama, gdy wyjeżdżaliście? Czy naprawdę nie miała nic przeciwko, żebyście przyjechali tutaj we dwójkę?

– Zupełnie. Sama chciałaby przyjechać, ale jej zdrowie nie jest jeszcze w najlepszym stanie. Paddy i Claire zajmą się nią podczas naszej nieobecności. Także Tommy i Eileen będą pomagać.

Cień smutku przemknął przez rysy Rylana.

– Szkoda, że nie mogę wyrwać się na jakiś miesiąc i jechać z wizytą do domu, ale sierociniec ostatnio pęka w szwach i nie mógłbym zostawić wszystkiego na głowie Colleen.

– Aha? Czy jest coś, o czym powinniśmy wiedzieć? – Maggie puściła oko Rylanowi ponad głową Delii.

Gabe spodziewał się trochę, że po przyjeździe zastanie Colleen brzemienną, jednakże jej szczupła sylwetka nie zapowiadała rychłego nadejścia bratanicy lub bratanka.

Rylan zmarszczył brwi i powiedział:

– Nie, i to dosyć delikatny temat, więc wolałbym, żeby nikt z was nie wspominał o tym, o ile ona sama nie poruszy tej kwestii.

– A więc, Rylanie – zaczął Gabe, korzystając z okazji do zmiany tematu – czy jest taka możliwość, żebyś oprowadził mnie jutro po najbliższym posterunku straży pożarnej?

– Czy ty tylko o tym umiesz myśleć? – zapytała Maggie, przewracając oczami. – Nie możesz choć na chwilę zapomnieć o pożarach?

– Nie, jeśli ma to we krwi, moja droga siostro. – Rylan podniósł się i zaczął szturchać palące się polana, z których z sykiem uniósł się wyższy płomień. – Prawdę mówiąc, znam się dosyć dobrze z komendantem Witherspoonem. Regularnie przeprowadza kontrole w sierocińcu. Mógłbym zorganizować ci taką wycieczkę, jeśli chcesz.

– Byłoby świetnie. Im prędzej, tym lepiej.

Rylan roześmiał się.

– Widzę, że od tego zamknięcia na łodzi zrobiłeś się bardzo niecierpliwy. Nic się nie martw. Na pewno uda mi się znaleźć chwilkę jutro, żeby cię tam zabrać.

Gabe poczuł przeszywający go dreszcz podniecenia i serce zabiło mu szybciej. Gdy tylko uda mu się poznać od środka słynne nowojorskie komendy strażackie, wróci do kraju jak bohater i będzie mieć szansę uzyskać awans w pracy.

Na samą myśl o tym uśmiechnął się i poczuł, że ta niechciana podróż do Ameryki może okazać się dużo znośniejsza.

2

Ostre szczęknięcie metalu odbiło się echem wśród wilgotnych korytarzy nowojorskiego więzienia, gdy drzwi celi zamknęły się za nim. Adam O’Leary wyprostował zgarbione plecy i przygotował się na swój ostatni spacer głównym więziennym korytarzem. Powinien czuć radość, ekstatyczną satysfakcję w związku z wypuszczeniem go z zamknięcia po prawie trzech latach. A jednak żołądek ściskał mu nerwowy strach. Jak będzie wyglądać jego spotkanie z rodziną – tą religijną, ukształtowaną moralnie rodziną – po procesie i uznaniu go winnym przewinień?

Stęchły smród niemytych ciał niósł się po korytarzu, aż dotarł do ostatniej kraty. Strażnik zagrzechotał pękiem kluczy i wybrał jeden z nich, by otworzyć drzwi, a potem wyprowadził Adama na zewnątrz. Szli dalej razem do dużego pomieszczenia, w którym znajdowała się wysoka lada i kilka długich ławek.

– Niechętnie, ale muszę przyznać, O’Leary, że będę tęsknił za twoją paskudną mordą. – Człowiek, którego Adam znał tylko jako Sarge, skrzywił lekko usta, co miało być chyba uśmiechem.

Adam skinął i obdarzył go szczerym spojrzeniem.

– Dziękuję, Sarge. Za wszystko. Dzięki tobie życie w tej dziurze było choć trochę bardziej znośne. – Adam wyciągnął rękę, nie do końca pewny, czy Sarge przyjmie jego dłoń. Ale mężczyzna pochwycił ją w swoją szeroką łapę i mocno ścisnął.

– Powodzenia tam na zewnątrz, chłopie. I staraj się tym razem trzymać z dala od kłopotów.

– Postaram się.

Sarge poklepał go po raz ostatni po ramieniu, a potem Adam został sam na sam z zasiadającym przy biurku urzędnikiem. Gdy tylko podpisał wymagane dokumenty, mężczyzna wręczył mu brązową paczkę, która zawierała jego zużyty skórzany portfel i zegarek kieszonkowy.

– Dostajesz pieniądze na zakup biletu w jedną stronę, po tym jak znajdziesz się na lądzie. – Mówiąc to, urzędnik przesunął po blacie w jego kierunku kilka banknotów. – Łódź patrolowa czeka na ciebie w porcie. I nie pokazuj mi się tu już więcej. – Szorstkie ostrzeżenie wcale nie pasowało do wyrazu, który malował się w oczach mówiącego.

– Nie zamierzam wracać, sir. Dziękuję. – Adam wsunął pieniądze do portfela i wetknął go do tylnej kieszeni. Ciężar skórzanego przedmiotu sprawił, że spodnie zawisły mu na biodrach, przypominając dodatkowo o kilogramach, które stracił od czasu przybycia do tego miejsca. Miał nadzieję, że wyborna kuchnia pani Harrison poprawi wkrótce ten stan rzeczy.

O ile tylko ojciec pozwoli mu wrócić do domu.

Adam narzucił na siebie marynarkę i naciągnął czapkę na rozwichrzone kasztanowe włosy. Teraz z pewnością przydałby mu się dobry fryzjer i golibroda. Z ponurym wyrazem twarzy wziął małą torbę, w której miał swoje jedyne ubranie na zmianę, uchylił czapkę przed urzędnikiem i skierował się do głównego wyjścia.

Niecałą godzinę później wysiadł z łodzi patrolowej na przystani przy Wschodniej 34 ulicy. Jaskrawe słońce oślepiło go na chwilę, gdy szedł wzdłuż przejścia w stronę drogi. Na rogu Pierwszej Alei zatrzymał się, próbując zorientować w swoim położeniu. Odzwyczaił się już od pędzących ludzi, samochodów i koni na ulicach. Rozległ się dźwięk dzwonka przejeżdżającego obok tramwaju – dźwięk, którego Adam nie słyszał od wieków. Czyste niebieskie niebo i długie arterie kusiły go. Zamiast tego, zwrócił się w kierunku dworca, gdzie miał wsiąść w najbliższy pociąg zmierzający na Long Island.

Przeszedł parę przecznic, ciesząc się wolnością samodzielnego spaceru bez pary oczu strażnika, który obserwowałby każdy jego ruch. To było jak rozpusta, radować się świeżym powietrzem i nie musieć znosić potu i mozołu rozłupywania skał. Szedł w stronę dworca kolejowego, ale zwolnił kroku, gdy okolica stała się bardziej znajoma. Przyciągany w to miejsce, jakby wbrew własnej woli, ruszył szybciej i dotarł pod dobrze znany mu adres.

Adam zatrzymał się po drugiej stronie ulicy, naprzeciw wysokiego, ceglanego budynku przy Lexington Avenue i stał po prostu, wpatrując się w to miejsce. Napis na grawerowanej mosiężnej tablicy głosił: „Dom dziecka im. św. Rity”. Porównując obecny stan budynku z tym, który zapamiętał, Adam dostrzegł kilka subtelnych zmian, jakie przypisywał działaniu swojej siostry i jej męża, Rylana, który był tutaj nowym kierownikiem. Miłe dla oka donice z kwiatami ozdabiały betonowe schody prowadzące do głównego wejścia. Na oknach parteru poustawiane były także kwitnące kolorowo skrzynki. Colleen zawsze uwielbiała świeże kwiaty.

Tocząc wewnętrzną walkę, Adam przeszedł prze ulicę. Nie zamierzał nachodzić Colleen, ale pokusa ujrzenia jej wygrała. Przez otwarte okno dochodziły go głosy dzieci. Piskliwe okrzyki maluchów wzbudziły w nim jakąś tęsknotę. Czy on kiedykolwiek w ogóle czuł się tak beztrosko? Nawet jako dziesięcioletni chłopiec rzadko się śmiał albo oddawał niefrasobliwym zabawom. W przeciwieństwie do mieszkających za tymi murami sierot, miał w życiu wszystko, czego potrzebował, a jednak mimo to, wydawało się, że one były szczęśliwsze niż on.

Odsunął od siebie narastający przypływ żalu i przywołał w myślach pełną życia osobę swojej siostry, która doglądała potrzeb tych dzieci. Żałował, że nie ma na tyle odwagi, żeby wejść po schodach, wziąć ją w objęcia i powiedzieć jej, jak bardzo za nią tęsknił przez te wszystkie lata. Ale niepewność co do tego, jak go przyjmą, wstrzymywała go w miejscu. Pomimo kilku listów, które otrzymał od Colleen w czasie, gdy był w więzieniu, Adam nie potrafił do końca odgadnąć, jakie uczucia żywiła do niego siostra. Czy przyjęłaby go, czy raczej wyrzuciła? Nie winiłby jej za to drugie posunięcie, mając na uwadze fakt, że nawet nie zjawił się na jej ślubie. Gdyby tylko wtedy wiedział, że parę tygodni później nie będzie już na wolności, bo zostanie aresztowany podczas nalotu policji na Lucky Chance Saloon, z pewnością dokonałby innego wyboru.

A to był tylko jeden z wyrzutów, które obecnie go prześladowały.

Wetknął ręce w kieszenie marynarki i niechętnie odwrócił się od wejścia, gotowy opuścić to miejsce. W tym jednak momencie pełne entuzjazmu okrzyki dobiegające z boku budynku przyciągnęły jego uwagę. Idąc za hałasem, obszedł dom boczną dróżką i znalazł się w alejce prowadzącej na podwórko z tyłu, odgrodzone wielką żelazną kratą. Był na tyle wysoki, że mógł widzieć, co się dzieje ponad przyległym żywopłotem.

– Biegnij, Billy. Dasz radę! – wysoki chłopak krzyczał do swojego kolegi, który obiegał coś, co miało być chyba kolejnymi bazami zrobionymi z płóciennych worków.

Na drugim końcu tego trawiastego boiska, podciągając do kolan spódnicę, ciemnowłosa kobieta biegła za piłką. Jednym płynnym ruchem pochwyciła ją i rzuciła w stronę chłopca czekającego na drugiej bazie. Pomimo jej herkulesowego wysiłku, biegacz zdołał bezpiecznie dotrzeć do celu. Pojedyncze jęki zawodu starły się z wiwatami. Kobieta śmiała się i wracając na miejsce, powiedziała:

– Nieźle, Billy. Kto teraz bierze kij?

Jej silny irlandzki akcent przykuł uwagę Adama. Brzmiała tak, jakby dopiero co wysiadła z parowca płynącego prosto z Irlandii.

Drobna dziewczynka o blond włosach podbiegła do niej i złapała za spódnicę, wołając:

– Panno Montgomery, muszę do łazienki.

Panna Montgomery przykucnęła przed maluchem i ujmując jej dłoń, zapytała:

– Jak masz na imię, kochanie?

– Sarah.

Kobieta skinieniem ręki przywołała jedną ze starszych dziewczynek stojących po drugiej stronie boiska.

– Czy mogłabyś, proszę, iść z Sarą do środka?

– Tak, proszę pani. – Podeszła i ujęła Sarę za rękę, a potem zniknęły Adamowi z oczu.

– A czy pan Rylan mógłby wyjść i z nami pograć? – zapytał panny Montgomery chłopiec z potarganymi włosami.

– Teraz nie, pracuje – odpowiedziała, a potem krzyżując na piersi ramiona i udając, że marszczy w grymasie niezadowolenia swój lekko zadarty nos, zapytała: – Chcesz powiedzieć, że ja nie jestem dla was wystarczająco dobra?

Chłopiec uśmiechnął się szeroko.

– Nie jest pani zła... jak na dziewczynę.

Mruknąwszy teatralnie, bez wątpienia na pokaz, zaczęła gonić brzdąca. Ten tylko pisnął i dał nura obok niej. Adam był tak zajęty obserwowaniem całej tej sceny i ujmującej młodej kobiety, że zbyt późno dotarło do niego, że chłopiec zmierzał prosto w stronę bramy, przy której właśnie stał. Szybko skrył się za wysokim żywopłotem odgradzającym go od podwórka. Czy zdążyli go zauważyć?

Głośne szepty zmroziły go. Ucieczka nie miała sensu. Tylko by zwrócił na siebie uwagę, uciekając z miejsca zbrodni. Ostatnim razem, gdy tego próbował, nie skończyło się to dla niego dobrze.

Brama otworzyła się, skrzypiąc, jakby zawiasy chciały wyrazić swój protest. Szum materiału obszernej spódnicy był coraz bliżej i zanim Adam zdołał wziąć oddech, kobieta podeszła i stała tuż przed nim.

– Czy mogę w czymś panu pomóc, sir? – Choć pytanie pozornie było grzeczne, z wyrazu jej twarzy i tonu głosu łatwo dało się wyczytać podejrzliwość.

Jej oczy, w chłodnym, zielonoszarym odcieniu, działały na niego hipnotycznie. Zamrugał i wyprostował się, wychodząc zza swojej zielonej kryjówki.

– Nie, dziękuję, proszę pani.

Oparła na biodrach zaciśnięte w pięści dłonie.

– Co pan tu robi, szpiegując tak nas?

Ależ zadziorna. Mimo że przewyższał ją o głowę, nie okazała ani cienia strachu. Adam przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Jak miał wyjaśnić swoje zachowanie?

– Przykro mi, jeśli stałem się powodem jakiegoś niepokoju. Głosy dzieci przywabiły mnie tutaj. – Uchylił czapki i skinął szybko. – Dobrego dnia pani życzę.

Kobieta zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. Stóp odzianych w zużyte buty, poprzez zbyt duże ubranie, które wisiało na jego ramionach, aż po głowę okrytą czapką, która nie była w stanie ukryć jego zmierzwionych włosów. Co sobie o nim mogła myśleć? Nieszczęśliwy kloszard poszukujący jałmużny? Serce waliło mu w piersi... i wcale nie było to niemiłe. Po raz pierwszy od lat czuł, że może żyć pełnią życia, doświadczać wszystkich uczuć.

Przeszyła go groźnym wzrokiem, jakby chciała obrzucić go kolejną naganą, ale zamiast tego uniosła brodę i rzekła:

– Proszę się tu nie kręcić albo będę musiała wezwać policję.

– Nie ma takiej potrzeby, panienko. Już sobie idę. – Tak bardzo chciał zapytać o Colleen, ale to postawiłoby jego siostrę w niezręcznej sytuacji, gdyż musiałaby się tłumaczyć z tego, kim on był i dlaczego nie chciał wejść do środka, żeby z nią porozmawiać.

Z dziwną niechęcią, której sam nie był w stanie sobie wytłumaczyć, odwrócił się i skierował się w stronę dróżki prowadzącej na główną ulicę, w duchu żałując, że nie spotkał tej miłej panny Montgomery wcześniej, zanim zniszczył swoje życie.

Maggie kroczyła po miłym pluszowym dywanie, którym wyściełany był główny korytarz domu dziecka.

– Nigdy bym się nie spodziewała, że sierociniec może być taki piękny – wyznała do idącej obok Colleen.

Wcześniej Maggie opiekowała się dziećmi na zewnątrz, niespodziewanie dołączając do ich gry w softballa, kiedy Colleen musiała zająć się pilną kwestią związaną z zamówieniem produktów spożywczych do kuchni. Teraz już mogła się całkowicie skupić na obiecanym jej zwiedzaniu domu dziecka.

Colleen uśmiechnęła się.

– Wierz mi, wiem, co czujesz. Kiedy przybyłam tu po raz pierwszy, wyobrażałam sobie szczury biegające po korytarzach i hordy dzieciaków w łachmanach.

Maggie roześmiała się głośno.

– Masz bogatą wyobraźnię.

– Oj, mam. – Colleen, śmiejąc się, otworzyła drzwi do jednego z pomieszczeń i wprowadziła tam Maggie. – Małżeństwo, które podarowało ten budynek siostrom, chciało, by był jak najlepiej umeblowany i wykończony. Pragnęli, żeby te nieszczęśliwe dzieci, które straciły najważniejsze osoby w życiu oraz własne domy, mogły być tu otoczone opieką i miłością.

– Z tego, co widzę, dzieci wydają się doceniać to wszystko, co mają.

– Większość. – Colleen poprowadziła ją przez kolejne drzwi. – To jest wspólna sala. Korzystamy z niej na potrzeby większych zgromadzeń, począwszy od modlitwy po występy muzyczne.

Każdy szczegół olbrzymiego pomieszczenia przygasł w chwili, gdy Maggie dostrzegła wielkie pianino. Przyciągana siłą, której nie potrafiła poskromić, podeszła do wspaniałego instrumentu i z uwielbieniem przesunęła palcami po mahoniowych rzeźbieniach.

– Zostało nam ofiarowane przez to samo małżeństwo. Z tego, co mi mówiono, kobieta znakomicie grała na pianinie. Czy ty też potrafisz grać?

Maggie podniosła wzrok i skrzyżowała go z zaciekawionym spojrzeniem Colleen.

– Tak. Na pianinie i na organach – odparła i z nabożnym skupieniem musnęła klawisze, wyłapując czujnie delikatny dźwięk. – Zarabiałam dodatkowo, dając lekcje dzieciom, których rodziców było na to stać.

Colleen uniosła ze zdziwieniem brew.

– Nie przypominam sobie, żebym podczas naszej wizyty widziała gdzieś u was w domu pianino.

– Proboszcz pozwalał mi używać kościelnego instrumentu. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo brakowało mi grania.

– Możesz spokojnie na nim grać, gdy tylko dzieci nie będą miały lekcji. A właśnie... chodź, pokażę ci salę lekcyjną.

Z pewnym ociąganiem Maggie oderwała się od pianina, obiecując sobie, że skorzysta z okazji, gdy tylko będzie mogła, a potem ruszyła za Colleen do pomieszczenia obok.

Maggie objęła wzrokiem rzędy biurek, półki z książkami i powieszoną z przodu sali tablicę.

– Wspaniała. Dużo milsza niż nasze sale w Irlandii. – Nagle poczuła, jak ściska ją tęsknota za jej rodzimą szkołą i podopiecznymi.

Colleen rozpierała widoczna duma.

– Jest miła, prawda? Zapewne, jako nauczycielka, chętnie przyjrzysz się jej dokładnie.

– Ależ tak. – Maggie podeszła do biblioteczki i przesunęła palcem po grzbietach książek. Wysoka szafka na końcu sali wyraźnie ją zainteresowała. – Czy mogę?

– Oczywiście.

Maggie otworzyła drzwiczki i zobaczyła istną skarbnicę: ołówki, pióra, buteleczki atramentu, stosy papieru, linijki i pudełka z kredą. Wdychała zapach, który przypominał jej ten z własnej klasopracowni, i ponownie poczuła ukłucie tęsknoty za domem. Miała nadzieję, że jej uczniowie jakoś sobie bez niej radzą.

Colleen poprawiła żaluzje w jednym z okien wychodzących na ulicę.

– Maggie, czy chciałabyś pomagać dzieciom w nauce podczas swojego pobytu tutaj? Zawsze nam się przyda dodatkowa para rąk, zwłaszcza przy najmłodszych.

Maggie klasnęła w dłonie i radośnie odparła:

– Miałam nadzieję, że o to zapytasz. Z radością, o ile tylko siostry nie będą miały nic przeciwko.

Colleen uśmiechnęła się.

– Siostra Weronika przyjmie cię z otwartymi ramionami. Masz szczęście, że siostra Małgorzata już prawie w ogóle nie pracuje. Trzeba się było z nią liczyć, gdy uczyła.

Na twarzy Maggie pojawił się szeroki uśmiech. Zamykając szafkę, rzuciła:

– Coś mi się zdaje, że Rylan wtajemniczył mnie w tę historię... coś tam było o tobie i rozlanym atramencie?

Policzki Colleen spąsowiały.

– To niewiarygodne, że on ci to wszystko opowiedział.

Maggie puściła jej oko.

– Rylan chyba właśnie wtedy się w tobie zakochał. A może to było wtedy, gdy pomagał ci przy wykolejonym powozie i oboje wylądowaliście w błocie.

Colleen podparła się pod boki i rzekła wojowniczo:

– Widzę, że nic się tutaj nie uchowa w tajemnicy. Czekaj, aż zobaczę się z mężem wieczorem. Już ja mu powiem do słuchu. – Następnie wybuchnęła śmiechem, który zdradził jej prawdziwe myśli.

Maggie wyszła za nią na korytarz.

– Ty i Rylan macie wielkie szczęście. Jesteście razem i możecie wspólnie pracować na tak ważne dzieło. – Przejęło ją uczucie tęsknoty. – Mam nadzieję, że pewnego dnia też mi się tak uda.

Colleen poklepała ją po ramieniu.

– Przykro mi z powodu twoich nieudanych zaręczyn. Ale masz zaledwie dwadzieścia lat. Jeszcze tyle czasu przed tobą.

Myśli o Neillu Fitzgeraldzie – te, które Maggie starała się tak bardzo zostawić za sobą w Irlandii – powróciły w pamięci, przynosząc ze sobą falę żalu w związku z tym, jak zakończyła się ich relacja. Wyglądało na to, że małżeństwo z Neillem nie było jej przeznaczeniem.

– Może i tak... W międzyczasie zajmę się pomaganiem dzieciom. Jestem przekonana, że to moje życiowe powołanie. – To i jej muzyka. Pomyślała, że mogłaby nauczyć dzieci grać parę prostych melodii podczas swojego pobytu tutaj, dzięki czemu zasiałaby w nich zamiłowanie do muzyki.

Zerknęła na Colleen i zdążyła dostrzec cień smutku, który przemknął przez jej oblicze.

– Ja także ostatnio myślałam o swoim życiowym powołaniu. – Colleen stanęła w holu i złożyła ręce przed sobą na sukni. – Być może te dzieci będą jedynymi, którymi dane mi będzie się opiekować. – Wzruszyła nieznacznie ramionami. – Nie zrozum mnie źle. Jestem bardzo wdzięczna za Delię, ale trudno mi zaprzeczyć, że bardzo pragnęłabym własnego dziecka.

Maggie uścisnęła ramię bratowej.

– Chyba każda kobieta tego pragnie. Obiecuję podwoić swoje westchnienia do nieba w twojej intencji.

– Dziękuję. Im więcej modlitw, tym lepiej. – Colleen wyprostowała plecy i starała się pozbierać. – Powinnyśmy przyprowadzić dzieci na lunch. Robią się marudne, gdy są głodne.

Kiedy Maggie szła za Colleen w stronę tylnego wyjścia, nagle przypomniała sobie o nieznajomym stojącym przy bramie.

– Nie chciałabym cię niepokoić, Colleen, ale dzisiaj wcześniej widziałam mężczyznę obserwującego dzieci przy tylnej bramie. Odgoniłam go. Jednak wydaje mi się, że powinnaś o tym wiedzieć.

Maggie przypomniała sobie rozmierzwione rude włosy mężczyzny, zaniedbaną brodę i niewysłowioną rozpacz, którą emanował. A jednak coś się kryło pod tą rozpaczą – jakiś rodzaj żalu, który szczególnie do niej przemawiał, przez co nie odczuwała przed nim lęku.

Colleen zmarszczyła lekko brwi.

– To mógł być jakiś rodzic, próbujący zobaczyć choć na chwilę swoje dziecko, które musiał zostawić tu z jakiegoś powodu. Powiem innym opiekunom, by byli czujni i pilnowali dzieci, gdy będą na zewnątrz.

– Dobrze. Myślę, że odrobina ostrożności nikomu nie zaszkodzi.

Irlandzkie Łąki. Jeszcze nigdy te dwa słowa nie zawierały w sobie tyle miłości i nienawiści naraz.

Adam zwolnił kroku, kiedy zbliżył się do długiej, wijącej się drogi, prowadzącej do rezydencji jego rodziców na Long Island, do domu jego dzieciństwa. Gdyby miał inne miejsce, do którego mógłby się udać, poszedłby tam bez wahania. Jednakże był teraz bez pieniędzy, a poza tym nie zamierzał po raz kolejny zranić matki. Gdyby dowiedziała się, że wyszedł z więzienia, a nie chciał się z nią zobaczyć, nigdy by mu tego nie wybaczyła.

Wyprostował się i odrzucił od siebie lęki, które próbowały go opanować. Obawiał się, że ojciec wpadnie w szał na jego widok, ale wiedział, że musi to znieść dla dobra matki.

Kiedy dotarł do dwóch ceglanych kolumn połączonych łukiem, które stanowiły bramę do rezydencji, ścięło go poczucie niedowierzania. Nad wejściem zawieszony był nowy emblemat, którego widok zalał go goryczą.

Irlandzkie Łąki: O’Leary and Whelan Enterprises.

Poczuł potężny zastrzyk gniewu przepływający w jego żyłach. Ta krwiopijcza gadzina dokonała tego. Zmusił ojca do włączenia go w rodzinny interes. Gilbert Whelan, sierota, którego rodzice Adama przyjęli pod swoje skrzydła, zajął jego miejsce w rodzinie. Adam zacisnął dłonie w pięści. Gdyby Whelan był tu teraz, z pewnością chętnie mocnym ciosem posłałby go aż na rozciągające się za domem pastwiska.

Adam przeszedł przez bramę, usiłując ugasić oburzenie słowami, które starał się mu wpoić kapelan więzienny. „Boże, daj mi mądrość, bym zaakceptował przeszłość i odwagę, bym z czystym sercem zmierzył się z przyszłością”.

Wziął głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze z płuc. Nic nie zmieni przeszłości, którą opłacił swoją wolnością. Ale Adam mógł zmienić swoją przyszłość. I pierwszym krokiem, by osiągnąć ten cel, będzie zrezygnowanie z dawnych animozji.

Im bliżej był domu, tym bardziej czuł, jak mocno spocone miał dłonie. W rzeczywistości był jak syn marnotrawny powracający, by prosić o poślednie zajęcie na farmie ojca. Jeśli będzie musiał sprzątać stajnie, karmić zwierzęta albo nawet spać w oborze, przyjmie to. Cokolwiek, byle tylko odzyskać zaufanie i szacunek matki. Nie mógł znieść myśli o bólu, jaki sprawił tej jednej osobie, która przez całe życie kochała go bezwarunkowo.

A jednak w tym momencie czuł, jak opuszcza go odwaga. Gdyby tylko udało mu się złapać samą mamę, wszedłby bez wahania głównym wejściem. Ale na myśl o grymasie, który stale wykrzywiał twarz ojca w jego obecności, Adam wolał odłożyć w czasie to spotkanie.

Obszedł dom i skierował się w stronę jasnego, białego ogrodzenia otaczającego łąki na wschodniej części posiadłości oraz wyznaczającego w środku owalny tor wyścigowy. Ciepłe słońce grzało go w plecy przez marynarkę. Ziemia była świeżo zrównana, najprawdopodobniej przez głównego trenera, Sama Turnbulla, który chętnie wstawał o świcie i każdego poranka przygotowywał tor.

Z ponurą determinacją Adam odwrócił wzrok od wierzby ocieniającej w oddali staw, przypominającej o niewysłowionej tragedii, która jeszcze bardziej podkopała jego i tak kruchą więź z ojcem.

Huk kopyt na miękkiej ziemi przykuł jego uwagę z powrotem do toru. Na szczęście trener przejechał, nie spoglądając nawet w jego stronę. Chyba tak z przyzwyczajenia, po pobycie w więzieniu, gdzie pozostawanie anonimowym było kwestią przeżycia, Adam automatycznie skrył się w cieniu klonu i przemknął w stronę oddalonej stajni – miejsca, które było dla niego niczym raj od chłopięcych lat.

Zapach wiórów i siana powoli koił jego nerwy. Wziął głęboki oddech, upajając się tym dawnym odczuciem. Gdy tylko wzrok przyzwyczaił się do przyciemnionego wnętrza, przeszedł wzdłuż boksów. O tej porze dnia wszystkie konie pociągowe albo pracowały w polu, gdzie pomagały przy zaoraniu pól, na których ojciec hodował siano na pasze, albo pasły się na zachodnich łąkach. Adam minął kwaterę Sama i przeszedł do niewielkiego pomieszczenia, w którym znajdował się stół warsztatowy.

Poczuł, jak emocje zbierają się mu w gardle. Nic nie zmieniło się od czasu, gdy wyjechał. Te same zużyte narzędzia poukładane były z jednej strony poznaczonego nacięciami blatu. Adam czule przesunął palcami po kawałku drewna, które Sam ostatnio szlifował. Ile to lat minęło, odkąd Adam po raz ostatni mógł stworzyć jakiś mebel? Albo jakiś odnowić? Nie miał okazji oddawać się swojej pasji obróbki drewna, od kiedy opuścił Irlandzkie Łąki. Od kiedy dał się wciągnąć w bagno kryminalnego światka.

Ujął w dłoń wiórki ze stołu i pozwolił im rozsypać się między palcami.

– A więc wreszcie wróciłeś do domu. – Zza pleców Adama, od strony wejścia rozległ się szorstki głos Sama Turnbulla.

Adam wyrzucił trzymane w dłoni wiórki i zwrócił się twarzą w stronę mężczyzny, który był dla niego zarówno nauczycielem, jak i przyszywanym ojcem.

– Witaj, Samie. Kopę lat. – Nie do końca pewny, jak mężczyzna go powita, Adam otrzepał dłonie z kurzu i czekał.

– W rzeczy samej, synu. – Sam podszedł bliżej i bez wahania pochwycił Adama w mocnym uścisku.

Adam wdychał znany mu zapach drewna i koni, nadaremnie próbując sobie przypomnieć, kiedy ktoś po raz ostatni tak go uściskał.

Sam odchrząknął i cofnął się o krok.

– Kiedy wróciłeś do domu?

Adam powstrzymał się od śmiechu. W ustach Sama to brzmiało tak, jakby udał się gdzieś na jakąś egzotyczną wycieczkę, a nie siedział w zamknięciu we wnętrznościach ziemi. Napotkawszy jego milczące spojrzenie, odparł:

– Dzisiaj rano. Przyjechałem pierwszym pociągiem.

– Jak cię tam traktowali?

– Całkiem nieźle.

Sam podrapał się po siwiejącej koziej bródce.

– Wiesz, Adamie... Przepraszam, że ani razu cię nie odwiedziłem... – Przerwał.

– W porządku, Samie. Nie oczekiwałem tego od nikogo.

Sam westchnął.

– Twoja matka pewnie każe pani Harrison przygotować dla ciebie ucztę. – Zmrużył oczy. – Czy ona już wie, że wróciłeś?

– Jeszcze nie. Nie potrafiłem tam od razu pójść. – Adam przeczesał dłonią rozczochrane włosy.

– Pewnie przydałaby ci się gorąca kąpiel i świeże ubrania.

– Chętnie.

– O ile mi wiadomo, wszyscy są poza domem. Może pójdziesz i odświeżysz się przed spotkaniem z nimi?

Adam poczuł, jak zalewa go poczucie ulgi.

– Chyba tak właśnie zrobię. – Będzie mu dużo łatwiej stanąć przed ojcem, gdy będzie się czuł sobą, a nie jak jakiś włóczęga.

Sam położył rękę na ramieniu Adama i przeszedł z nim przez stajnię. W głównych drzwiach Adam zawahał się, ale zmusił się i zadał to pytanie, które powinien:

– Wiesz może, czy ojciec potrzebuje kogoś do pracy w stajni?

Współczucie wypełniło brązowe oczy Sama.

– Będziesz musiał zapytać Gilberta. On teraz zajmuje się najmem pracowników.

Ależ oczywiście, że on. Ironia tej sytuacji uderzyła go niczym cios wymierzony prosto w brzuch. Czyżby to była dalsza kara od Boga? Musiał nie tylko wyrzec się chowanej przeciwko Gilowi urazy, ale też płaszczyć się u jego stóp, prosząc o jakąś poślednią pracę na farmie, którą zawsze darzył nienawiścią? Adam zmusił się, by przywołać w pamięci obraz zimnych, stalowych krat, które ograniczały jego swobodę wśród zawilgoconych ścian więzienia. Tu, w Irlandzkich Łąkach, mógł być na wolnym powietrzu, miał zieloną trawę i niebieskie niebo. Jeśli ceną za to miało być ukorzenie się, niech i tak będzie.

Uśmiechnął się cierpko w stronę starego przyjaciela.

– Porozmawiam potem z Gilem.

– Cieszę się, że wróciłeś, synu.

Adam skinął i przełknął kurz, który zalegał mu w gardle, a następnie wyszedł na zewnątrz.

Gdyby tylko jego ojciec podzielał tę radość.

3

Adam kończył się ubierać, modląc się w duchu, żeby nikt nie nakrył go tutaj, w jego dawnym pokoju. Służące, zgodnie ze zwykłym planem dnia, o tej porze wypełniały obowiązki w innej części domu, a wszyscy członkowie rodziny po powrocie od swoich zajęć, zapewne czekali już w salonie, aż zawoła się ich na obiad.

Stanął przed lustrem, poprawił mankiety marynarki i przyjrzał się swojemu odbiciu. Kąpiel i szybkie przycięcie kasztanowych włosów oraz brody, a także czyste ubrania znacznie poprawiły jego wygląd, tak iż mógł określić go jako przyzwoity. Mimo to czuł w brzuchu nieustający nerwowy ucisk. Jak rodzina zareaguje na jego powrót? Mama z pewnością będzie niezmiernie uradowana, podobnie jak jego rodzeństwo. Adam modlił się tylko, żeby ich radość złagodziła jakoś reakcję ojca.

Wyciągnął z kieszeni zegarek i sprawdził godzinę. Obiad miał być podany tuż-tuż. Wyprostował plecy i omiótł wzrokiem dobrze znaną mu sypialnię, którą matka kazała zachować w takim stanie, jak przed jego wyjazdem. Potem zamknął drzwi i zszedł na dół, by przywitać się z rodziną.

Dźwięk ożywionych głosów dotarł do jego uszu, gdy tylko znalazł się na parterze. Zatrzymał się na moment i patrzył, chłonąc piękno eleganckiego domu – mahoniowych balustrad, olbrzymiego żyrandola wiszącego u sufitu oraz marmurowego wejścia. Gdy dorastał, traktował ten luksus jak coś normalnego, ale po pobycie wśród betonowych ścian i żelaznych krat, jego dom wydawał się teraz królewskim pałacem.

Tubalny śmiech ojca było słychać już w przedpokoju. Adam skulił się, wyobrażając sobie, jak ten dobry humor wkrótce ulegnie zmianie.

Stojąc w drzwiach wejściowych prowadzących do salonu, Adam zajrzał do środka i przez chwilę przyglądał się zastanej tam scenie. Ojciec siedział w swoim ulubionym fotelu koło kominka, z twarzą zasłoniętą gazetą. Młodsze rodzeństwo Adama, Deirdre i Connor, usadowili się na kanapie po obu stronach matki.

Adam odczuł, jak ściska go w gardle, kiedy zauważył siwe pasma przetykające kasztanowe włosy mamy. Wokół jej oczu i ust dostrzegł drobne zmarszczki, które były kolejną oznaką mijających lat. Ponownie doświadczał palącego poczucia winy, mając na uwadze ten ból, który jej wyrządził, co najprawdopodobniej jeszcze przyczyniło się do tych zmarszczek. Nawet gdyby miało mu to zająć całe życie, chciał jej to wynagrodzić – w ten lub w inny sposób.

Zebrawszy się w sobie, Adam wszedł do salonu.

– Mam nadzieję, że nie spóźniłem się na obiad. – Ze wszystkich sił starał się, by jego wypowiedź brzmiała radośnie i dodatkowo okrasił ją mizerną próbą uśmiechu.

Przez parę sekund wydawało się, jakby czas się zatrzymał. Cztery pary oczu zwróciły się na niego. Gazeta ojca spadła na podłogę, a matka gwałtownie westchnęła. W tym samym momencie jej oczy wypełniły się łzami.

– Adamie! Wróciłeś! – Deirdre pierwsza spośród nich doszła do siebie i w charakterystycznym dla siebie niesfornym stylu ruszyła biegiem, rzucając się w stronę brata, by go uściskać. Choć była już prawie nastolatką, nadal nosiła rude warkocze, luźno opadające na jej ramiona.

– Cześć, Dee-Dee. – Porwał jej szczupłą sylwetkę w objęcia, odrywając z lekkością od ziemi i ciesząc się tym uściskiem. – Jak się miewa moja dziewczynka? Ależ ty wyrosłaś, odkąd cię ostatni raz widziałem.

– A ty schudłeś – orzekła, marszcząc brwi.

– Niezbyt mi smakowało to, co dawali do jedzenia, tam gdzie byłem. – Choć Adam poświęcał uwagę siostrze, coraz bardziej docierała do jego świadomości sztywna postawa ojca i fakt, że matka podeszła bliżej. Connor trzymał się na uboczu, jakby sam nie wiedział, jak powinien zareagować.

Adam postawił Deirdre na nogach i skierował swoją uwagę na matkę. W środku czuł ścierające się w nim emocje.

– Mamo. Dobrze cię widzieć – wydusił z siebie w końcu.

– Mój synek wrócił. – Łzy płynęły po jej policzkach i pochwyciła go w mocnym uścisku. Cała drżała, łkając w jego ramionach. – Tak bardzo za tobą tęskniliśmy.

Adam czuł rozdzierający ból serca.

– Ja też za wami tęskniłem. – Myślami wrócił do tego jednego razu, kiedy odwiedziła go w więzieniu, pomimo jawnego sprzeciwu ojca. Gdy zobaczył swoją uczciwą mamę w tamtej norze, coś w nim pękło. Przyrzekł sobie wtedy, że gdy tylko wyjdzie, zmieni swoje życie, żeby ona już nigdy nie musiała widzieć go w takim stanie poniżenia.

Mama zrobiła krok w tył i otarła twarz chusteczką.

– Dlaczego nie dałeś znać, że wracasz? Przygotowalibyśmy twoje ulubione dania, twój pokój...

– Przepraszam. To wszystko stało się tak szybko i nie było czasu. Poza tym nie chciałem nikomu sprawiać kłopotów. – Uśmiechnął się do matki, która zawsze się za nim wstawiała.

Connor podszedł bliżej. Teraz był już tyczkowatym nastolatkiem z typowymi dla rodziny kasztanowymi włosami. Uścisnął rękę brata, mówiąc:

– Witaj w domu, Adamie.

Taki poważny piętnastolatek.

– Dziękuję ci, Connorze. Ty także wyrosłeś. Jesteś już prawie tak wysoki jak ja. Choć pewnie wciąż będę w stanie wygrać z tobą na rękę.

Wargi chłopca drgnęły.

– Nie byłbym taki pewien. Już kilka razy pokonałem Gila – pochwalił się, ale jego uśmiech zrzedł, gdy nagle przypomniał sobie o trudnej relacji pomiędzy Adamem a Gilem.

Choć kosztowało go to niemało wysiłku, Adam zdołał zachować pogodny wyraz twarzy, gotowy zrobić pierwszy trudny krok w stronę zakopania topora wojennego.

– Cieszę się, że Gil trzyma cię w ryzach.

Wreszcie Adam skierował całą swoją uwagę na ojca, który stał teraz koło kominka. Jego kamienny wyraz twarzy nie napawał optymizmem. Wyglądało na to, że to Adam będzie musiał wykonać pierwszy ruch.

– Witaj, ojcze. Dobrze wyglądasz.

– Trudno to samo powiedzieć o tobie. To chyba więzienie tak zmienia człowieka.

Matka wzięła gwałtowny wdech, ale Adam zignorował to.

– Tak, sir. Pewnie tak. – Przełknął i wsunął ręce w kieszenie spodni. – Jeśli to nie będzie zbyt impertynenckie, chciałbym dołączyć do rodzinnego obiadu, a potem może moglibyśmy porozmawiać... na osobności.

Twarz mężczyzny nie zmieniła się, poza drgnięciem szczęki. Adam wyczuł, że matka nerwowo oczekuje na decyzję męża.

– Dobrze. – Ojciec schylił się, by podnieść gazetę z podłogi, a potem położył ją na stoliku kawowym. Wyprostował się i spojrzał na mamę. – Kathleen, wiesz może, czy Gilbert dołączy do nas na posiłek?

– Tak, chyba że powiedział coś innego pani Harrison.

Adam rozejrzał się dookoła, uświadamiając sobie nagle, że brakuje jego siostry.

– A co z Bree?

Mama uśmiechnęła się.

– Jeszcze przez kolejny tydzień jest w college’u.

W holu rozległ się echem odgłos kroków i Gilbert wszedł szybko do pokoju.

– Przepraszam za spóźnienie. Mam nadzieję, że nie musieliście na mnie czekać. – Zamarł w chwili, gdy zobaczył Adama. – Adam. Cóż za niespodzianka.

Adam od razu dostrzegł kosztowny krój marynarki Gila i jego złote spinki do mankietów, ale zdusił w sobie poczucie urazy. To powinno być moje życie. Ukradł mi je.

– Witaj, Whelan.

Zwrócił się do niego po nazwisku, co dawniej zawsze bolało Gila i teraz też zadziałało podobnie. Gil zacisnął szczęki, a potem stwierdził:

– Nie wiedziałem, że tak szybko cię wypuszczą.

– Dobre zachowanie się opłaca.

Nagle nastała niezręczna cisza. Mama odchrząknęła i ująwszy pod ramię Adama, rzekła:

– Chodźmy, przenieśmy się do jadalni. Zaraz na pewno podadzą obiad.

Adam pozwolił, by mama poprowadziła go korytarzem do jadalni, przygotowując się już na to, że jeśli trzeba będzie, przełknie wielki kęs pokory.

Oddział dziecięcy w szpitalu Bellevue wybrzmiewał śmiechem. Ten dźwięk sprawiał, że Aurorze Hastings robiło się ciepło na sercu. Przez parę krótkich chwil podczas jej wizyty te dzieci mogły zapomnieć o bólu i po prostu się cieszyć. Aurora uwielbiała udzielać się w szpitalu jako wolontariuszka, podobnie jak spędzać parę godzin, pomagając w domu dziecka Świętej Rity. Im więcej przebywała wśród tych nieszczęśliwych maluchów, tym bardziej była przekonana, że opieka pielęgniarska jest jej prawdziwym powołaniem. Drogą, którą przygotował dla niej Bóg.

Aurora czytała dalej opowiadanie, starając się ubogacać je mimiką twarzy i teatralną interpretacją, tak by historia była jeszcze ciekawsza. Gdy zamknęła książkę, dobył się gromki jęk zawodu ze strony wszystkich dzieci.

– Czy moglibyśmy jeszcze jedno opowiadanie, panno Hastings? Prosimy...

Nauczyła się już, kiedy należy zakończyć wizytę, wiedząc, że dzieci zawsze będą prosić o jeszcze, a zbyt wiele byłoby dla nich męczące.

– Obawiam się, że to niemożliwe. Ale niedługo wrócę i na następny raz przyniosę ze sobą nową książkę.

Zrobiła obchód na pożegnanie, tuląc każde dziecko i starając się sprawić, by poczuło się ważne, choćby tylko przez chwilę. Potem pomachała im i wyszła z sali na główny korytarz. Westchnąwszy, oparła się o ścianę, czekając, aż trochę uspokoi się jej serce. Zawsze potrzebowała tych kilku minut, by opuścił ją smutek, który ogarniał jej wnętrze, gdy patrzyła na te maluchy – przejęte bólem, leżące samotnie w łóżkach. Jakże bardzo pragnęła móc je zabrać na wyjście do parku czy piknik. Ale brakowało jej decyzyjności i środków, by zrealizować to marzenie.

– Panno Hastings.

Męski głos przerwał jej zadumę. Odwróciła się i zobaczyła, że to doktor Reardon zbliżał się w jej kierunku. Przepełniło ją miłe uczucie.

Przez ostatnie kilka miesięcy doktor Reardon był dla niej mentorem na każdej płaszczyźnie, pozwalając jej obserwować pracę pielęgniarek z pacjentami, dzięki czemu miał określić, czy Aurora nadaje się do tego zawodu. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, miała nadzieję złożyć aplikację na pielęgniarstwo jeszcze tej jesieni, a rekomendacja doktora doda znaczenia jej kandydaturze.

Philip Reardon stanął obok niej, a na jego policzkach widać było nieznaczny rumieniec.

– Dobrze, że zdążyłem panią zatrzymać przed wyjściem.

Aurora przywitała go uśmiechem.

– W czym mogę panu pomóc, doktorze?

– Mam ciekawy przypadek na pierwszym piętrze. Pomyślałem, że może chciałaby się pani przyjrzeć leczeniu, które tu zastosujemy. – Wyglądał na nieco zdenerwowanego, kiedy tak zaciskał palce na stetoskopie przewieszonym przez szyję i zwisającym na jego białym fartuchu.

– Z wielką chęcią. – Poprawiła książki ułożone na przedramieniu, po raz kolejny zauważając, jakim przystojnym mężczyzną był jej rozmówca.

Miał krótkie brązowe włosy i starannie przycięty wąsik. Z jego oczu w kolorze mlecznej czekolady emanowało ciepło i empatia – cechy, które najbardziej sobie ceniła.

Philip Reardon był człowiekiem, którego jej ojciec z pewnością zaakceptowałby jako jej adoratora. Człowiekiem oddanym swojemu zawodowi. Człowiekiem, którego, co sama musiała przyznać, zaczynała postrzegać jako kogoś więcej niż tylko mentora.

– Wspaniale. Czy jest pani gotowa?

– Tak. Właśnie skończyłam u dzieci. Mogę poświęcić chwilę, zanim pójdę do domu.

Rozpromienione oblicze doktora zdradzało coś ponad zwykłą zawodową uprzejmość. Czy to możliwe, żeby Philip żywił wobec niej inny rodzaj uczucia? Choć nie była to niemiła jej myśl, Aurora wahała się nieco, czy powinna zaczynać coś, co mogłoby zniszczyć ich relacje zawodowe. W obecnej chwili dużo bardziej potrzebowała Philipa jako osobę, która będzie ją wspierać niż adorować.

Zrównała z nim krok i ruszyli razem w kierunku schodów.

– Czy mówiła już pani rodzicom o swoich planach rozpoczęcia pielęgniarstwa? – zapytał, gdy weszli na pierwsze piętro.

Poczuła, jak jakaś niewidzialna pętla zaciska się jej na szyi.

– Obawiam się, że jeszcze nie zdobyłam się na to. – Zerknęła na niego. – Wolałabym zmierzyć się z setkami zarazków, niż rozzłościć tatę.

Doktor Reardon zaśmiał się tylko krótko.

– Rozumiem. Pani ojciec może budzić postrach.

– To mało powiedziane.

Popatrzył na nią z ukosa.

– Spodziewałem się, że będzie chciała pani poinformować go o swoich planach. Jeśli zobaczy, że pani poważnie myśli o swojej karierze, być może przestanie nakłaniać panią do poszukiwania męża.

– Może i tak, jednak istnieje możliwość, że podwoi swoje wysiłki, żeby mi kogoś znaleźć – odparła Aurora. – Ale ma pan rację. Będę musiała mu wkrótce powiedzieć.

Doktor zatrzymał się przed jednoosobową salą i zwrócił się do niej twarzą.

– Jeśli nie zabrzmi to zbyt impertynencko, mógłbym zaproponować, że sam porozmawiam z pani ojcem. Gdybym nakreślił, jak doskonałą pielęgniarką byłaby pani, mógłby ujrzeć pani wymarzoną karierę w korzystniejszym świetle.

Aurora zawahała się. To byłoby takie proste przyjąć jego pomoc. Ale musiała poradzić sobie z ojcem na swój własny sposób.

– Doceniam pańską ofertę i może w którymś momencie z niej skorzystam. Jednak jestem dorosłą kobietą i muszę nauczyć się radzić sobie z tatą jak dorosła. – Zaśmiała się cicho. – To pierwsze z wyzwań, z którymi będę musiała się zmierzyć na ścieżce swojej kariery.

W oczach doktora mignęła iskierka szacunku.

– Czuję, że świetnie sobie pani poradzi, panno Hastings.

Zauważalne ciepło oblało jej policzki, gdy tak pławiła się w jego uznaniu. Mężczyzna, który podziwiał ją za jej talenty, to była miła odmiana. Większość bowiem postrzegało ją jedynie jako piękną dziedziczkę ogromnej fortuny Hastingsów i wcale nie interesowało się jej zdaniem lub intelektem.

W głowie błysnął jej obraz Gilberta Whelana i jak zwykle poczuła ukłucie żalu. Po zdradzie Gilberta i niemiłym zakończeniu ich zaręczyn, Aurora wyrzekła się wszelkich romantycznych marzeń o małżeństwie. Teraz, trzy lata później, ból ustąpił już do przyzwoitego poziomu, ale nie potrafiła do końca zapomnieć surowej lekcji, którą od niego wtedy dostała.

Doktor Reardon otworzył drzwi i wprowadził Aurorę do sali. Kobieta była pewna, że zainteresowanie Philipa nie ma nic wspólnego z jej ojcem czy pozycją jej rodziny. Łączył ją z Philipem wzajemny szacunek i szeroko pojęte zainteresowanie niesienia pomocy chorym, co stanowiło solidny fundament pod trwały związek.

Jednak w obecnej sytuacji będzie musiała poczekać na odpowiedni moment i zachować dla siebie wszelkie kiełkujące w jej sercu uczucia, do czasu uzyskania rekomendacji i potwierdzenia przyjęcia na pielęgniarstwo w Bellevue.

A wtedy, gdy już będzie miała zapewnioną przyszłość, może otworzy serce na tę miłość.

Gabinet ojca nie zmienił się od tych trzech lat nieobecności Adama. Każda książka, każdy puchar, starannie złożona kupka papierów w rogu biurka... miał wrażenie, że czas się tutaj zatrzymał. Adam wdychał znajomy mu zapach tytoniu, który ojciec palił zawsze po obiedzie i przejęła go słodko-gorzka nostalgia. Jako chłopiec wkradał się do tego pokoju, siadał w fotelu ojca i marzył o dniu, gdy będzie na tyle dorosły, żeby móc razem z nim zapalić fajkę.

– Brandy? – Ojciec trzymał kryształową karafkę i popatrzył na niego, unosząc jedną brew.

To było pytanie czy test?

– Nie, dziękuję. – Adam usiadł w wysokim fotelu obok paleniska i poprawił marynarkę. Odzwyczaił się od tak dopasowanych ubrań. To, co nosił w więzieniu, wisiało jak jutowe worki na większości osadzonych.

Ojciec nalewał drinka i w ciągu tych dwóch minut Adam miał czas, by jeszcze raz powtórzyć sobie w głowie przemowę, którą zawczasu przygotował. Ojciec opuścił swoją zwalistą sylwetkę na fotel naprzeciw niego i powoli wlał w siebie łyk bursztynowego płynu.

Adam odkaszlnął i zaczął:

– Tak między nami, chciałem formalnie przeprosić za wszelkie kłopoty, których przysporzyłem rodzinie. Do końca życia będzie mi wstyd za hańbę, którą ściągnąłem na nazwisko O’Leary. – Pochylił głowę nisko i wpatrywał się w tańczące na palenisku płomienie. – Wiem, że nie zasługuję na drugą szansę, ale przyszedłem tutaj, by prosić o twoją łaskę.

Ojciec trwał w milczeniu. Nie drgnął mu nawet jeden mięsień.

Adama zaczęła opuszczać odwaga, ale walczył dalej.

– Ponieważ potrzebuję obecnie pracy, miałem nadzieję, że może przyda ci się jakaś pomoc w stajni. Chętnie zacznę od najprostszych prac. Zrobię cokolwiek będzie trzeba, by odzyskać łaskę w rodzinie.

Ojciec zaciągnął się tylko głęboko fajką i wypuścił długą smugę dymu. Jego niebieskie oczy lśniły jak zimny marmur.

– Czy ty w ogóle masz pojęcie, jak ja się poczułem, gdy dowiedziałem się, co tak naprawdę zrobiłeś? Że przekazywałeś tajne informacje o koniach moich klientów gangsterom? – Zmrużył oczy. – Jak mogłeś mnie tak zdradzić?

Adam zwiesił głowę, pragnąc znaleźć jakieś wytłumaczenie, ale nawet on sam nie do końca rozumiał, dlaczego to zrobił.

– Muszę przyznać, że po części wynikało to z zazdrości o Gila. Ten absolwent college’u wrócił tu tak po prostu, żeby podzielić się swoją inteligencją z nami, prostymi wieśniakami. Tak, jakby miał być wybawcą dla Irlandzkich Łąk. – Gdy to mówił, czuł w ustach gorycz.

Musisz wyrzec się tej niechęci – w głowie wybrzmiewały na nowo słowa jego kierownika duchowego.

Ojciec powoli opuścił fajkę.

– Dlaczego ty zawsze nienawidziłeś Gilberta? Co on ci takiego zrobił?

Czy on był ślepy? A może po prostu nieświadomy tego, że traktował swojego podopiecznego, jakby był złotym dzieckiem, które nigdy się nie myli?

Adam zaprzeczył ruchem głowy.

– Nie nazwałbym tego nienawiścią. Raczej niechęcią.

Ojciec uderzył otwartą dłonią w podłokietnik fotela.

– Gdybyś wykazał choć trochę zainteresowania działaniem firmy... – Zacisnął mocno powieki, wyraźnie starając się pohamować swój gniew. – Obiecałem twojej matce, że nie będę z tobą walczył i zamierzam dotrzymać tej obietnicy. – Podniósł się i przeszedł w stronę okna. – Ponieważ Gilbert jest teraz równoprawnym partnerem, muszę omówić to z nim. Jeśli on się zgodzi, możesz zacząć od prac w oborze... na okres próbny.

Adam w myślach zaśmiał się z ironii tej sytuacji, że teraz to w rękach Whelana leżała jego przyszłość. Nikt nie zatrudni człowieka, który właśnie wyszedł z więzienia, a on musiał znaleźć sposób, by zarobić pieniądze, jeśli miał kiedykolwiek odłożyć trochę i zacząć własną działalność.

Wszystko po kolei...

Wstał i podszedł do biurka.

– Dziękuję ci. Obiecuję, że nie będziesz musiał żałować swojej decyzji.

Ojciec odwrócił się od okna i zmierzył go ostrym wzorkiem.

– Przysporzyłeś matce tak wiele żalu... Miałem nadzieję, że po śmierci Danny’ego nigdy nie będzie przez to ponownie przechodzić... – Jego oskarżycielskie spojrzenie sprawiło, że Adam miał ochotę się skulić w sobie. – Nie waż się sprawić, by miała uronić jeszcze choćby jedną łzę.

Wyrzuty sumienia ścisnęły sercem Adama.

– Obiecuję.

– Myślę, że lepiej byłoby, abyś zamieszkał w oborze. Nie życzyłbym sobie, żebyś miał jakikolwiek zły wpływ na Connora i Deirdre. Zwłaszcza na Connora. Przechodzi teraz przez trudny okres.

Dawna niechęć wkradła się znów do duszy Adama, ale z pewnym wysiłkiem zdołał ją poskromić. Musiał zignorować to kłujące poczucie bycia niegodnym, by dzielić dach z rodziną. Przełknął ciężko swoją dumę, wspominając ze smutkiem wygodne łóżko w sypialni na piętrze, i skierował się w stronę drzwi.

– Aha... Adamie... W przyszłym tygodniu będziemy świętować ukończenie studiów Brianny na Barnard College. Twoja matka planuje wielkie uroczystości. Byłoby lepiej, gdybyś trzymał się z dala. Nie chcemy, by osiągnięcia Brianny zostały przyćmione twoim powrotem, który nastąpił w tak niefortunnym czasie.

Adam zacisnął mocno usta, czując zalewający go czysty gniew. Skinąwszy szorstko głową, wyszedł z pokoju, starając się ze wszystkich sił, by nie trzasnąć za sobą drzwiami.

Aurora podeszła bliżej w kierunku olbrzymiej rezydencji państwa Simmons, ciesząc się w duchu, że spotkanie sufrażystek odbywało się dzisiaj akurat tutaj, tak niedaleko od szpitala. Mogła więc bez trudu dostać się tu na piechotę, bez potrzeby wtajemniczania rodzinnego szofera w swoje sekretne wyjście.

Zapukała w zdobione drewniane drzwi i jeszcze raz przeanalizowała założenia na ten wieczór, utwierdzając się w postanowieniu, by nie dopuścić do siebie kolejnych zbyt rozgadanych kobiet. Przyszła tu, żeby usłyszeć o nowych posunięciach ruchu sufrażystek i jeśli musiała znosić bezsensowne plotki, postara się po prostu lekceważyć to próżne gadanie obecnych tam pań. Aurora miała nadzieję dowiedzieć się o jakichś większych spotkaniach w tej okolicy, gdzie kobiety pragnące kariery mogą się wzajemnie wspierać, bo bardzo chciała dołączyć do grupy osób, które myślały podobnie jak ona.

Otworzyła jej gospodyni, witając ją:

– Dobry wieczór, panno Hastings. Proszę wejść.

– Dziękuję. – Aurora zdjęła okrywający ramiona szal i wręczyła go kobiecie, która następnie wskazała jej salon.

Puszysta pani Simmons zasiadała na swoim krześle w stylu królowej Anny, przewodnicząc innym paniom, które regularnie spotykały się, by omawiać prawa kobiet.

– Dobry wieczór, Auroro. Cieszę się, że mogłaś do nas dołączyć. – Twarz pani Simmons rozpromieniła się w uśmiechu, który sprawiał, że jej podbródek drżał.

– Dziękuję. Miło mi, że mogę tu być. – Aurora przeszła po pluszowym dywanie i zajęła miejsce na jednym w wolnych krzeseł, przyglądając się twarzom zgromadzonych osób.

– Dzisiaj mamy gościa – zapowiedziała pani Simmons. – To szwagierka Colleen, Maggie Montgomery, która przyjechała do nas z Irlandii. Witaj, Maggie.

Młoda kobieta uśmiechnęła się.

– Dziękuję, pani Simmons, za tak gościnne przyjęcie.

Jej uroczy akcent zainteresował Aurorę. Szkoda tylko, że była spowinowacona z rodziną O’Learych. Od kiedy Brianna, siostra Colleen, skradła uczucia Gilberta Whelana, każde wspomnienie o tej rodzinie zostawiało gorzki posmak w ustach Aurory. Było to coś, o czym bardzo pragnęła zapomnieć.

– Dobrze się czujesz, Auroro, kochanie? Jesteś taka blada.

Aurora wyprostowała się na oparciu krzesła i odparła:

– Wszystko w porządku, dziękuję.

– Mam nadzieję, że nie złapałaś jakiejś strasznej choroby podczas tego wolontariatu w szpitalu? Twoja droga matka i ja ostrzegałyśmy cię...

– Czuję się doskonale, zapewniam panią. – Aurora zmusiła się do uśmiechu, licząc, że to przekona pozostałe kobiety o jej dobrym samopoczuciu.

– Dobrze. Zaczynajmy zatem. – Pani Simmons wyciągnęła kartkę papieru leżącą na małym stoliku obok i założywszy na nosie okulary do czytania, poprawiła je, a potem wyrecytowała: – Jako pierwszy punkt naszego spotkania mam dla was dobrą wiadomość. Narodowa Federacja Klubów Kobiet przegłosowała, by formalnie udzielić poparcia dla działań sufrażystek.

W pokoju rozległ się pomruk.

– Wsparcie tak poważanej organizacji oznacza dla całego ruchu bardzo wiele. Jesteśmy już o krok od uzyskania praw wyborczych kobiet w Nowym Jorku.

Aurora poczuła jak przyspieszyło jej tętno. To rzeczywiście bardzo dobra wiadomość. Odnotowała w pamięci nazwę tej federacji, by móc później dowiedzieć się o niej czegoś więcej.

Jedna z kobiet, pani Pinkerton, skrzyżowała ramiona na swoim obfitym biuście i oświadczyła:

– Ja natomiast będę się cieszyć, gdy będziemy mogły się spotykać, nie obawiając się potępienia, nie tylko ze strony mężczyzn, ale też ze strony innych kobiet. Jak to możliwe, że nie chcą wspierać praw kobiet?

Pani Simmons uniosła brew.

– Moja droga Harriet, jako wdowy możemy się cieszyć, że nie musimy podporządkowywać się mężczyznom. Ale wiele innych, jak na przykład Aurora, muszą być podległe głowie rodziny.

– Tak, w rzeczy samej. – Pani Pinkerton pochyliła się w przód. – Wszystkie jesteśmy świadome poglądów Arthura Hastingsa na miejsce kobiety w społeczeństwie, co zapewne może też potwierdzić sama Aurora.

Wszystkie głowy zwróciły się w jej stronę, tak że miała ochotę zapaść się pod ziemię. Choć bardzo wspierała działania ruchu, Aurora ze wstrętem myślała o stanowieniu żywego przykładu świadczącego o potrzebie wolności dla kobiet.

– Czyż głównym celem twojego ojca nie jest wydać cię za mąż tak szybko, jak to tylko możliwe... Pomimo upokorzenia, którego doświadczyłaś po odrzuceniu przez Gilberta Whelana? – Pani Pinkerton wydęła policzki. – Nadal nie mogę uwierzyć, że rzucił cię dla jakiejś prostej panny od O’Learych...

Colleen Montgomery zerwała się na równe nogi, a na jej twarzy widoczne były purpurowe wypieki.

– Chciałabym przypomnieć, że ta „panna od O’Learych”, o których pani wspomina, to moja siostra, a Gil wkrótce będzie moim szwagrem.

Pani Pinkerton siedziała z otwartymi ustami.

Colleen przeszła ostentacyjnie przez środek pokoju, mówiąc:

– Proszę mi wybaczyć, pani Simmons, ale muszę wyjść zaczerpnąć świeżego powietrza.

Maggie także wstała z wyraźnym zakłopotaniem na twarzy.

– Miło było was poznać. – Dygnęła lekko, a potem wyszła za Colleen do przedpokoju.

Wszystkie oczy były teraz zwrócone na Aurorę i nagle w pokoju zrobiło się duszno. Nieudane zaręczyny z Gilem były ostatnią rzeczą, o jakiej chciała myśleć. Poza tym czuła, że już nic więcej ciekawego nie dowie się z tego spotkania, więc zerwała się z krzesła i rzekła:

– Obawiam się, że na mnie też już czas, pani Simmons. Mam nadzieję, że zaproszą mnie panie na kolejne spotkanie.

Pani Simmons odprowadziła ją na korytarz.