Szkoła dla elity II - Abril Zamora - ebook

Szkoła dla elity II ebook

Zamora Abril

2,5

Opis

Nowy zabójczy rok szkolny w życiu piątki nastolatków wmieszanych w główne wątki drugiego sezonu serialu „Szkoła dla elity”.

Oglądałeś serial „Szkoła dla elity”? Czy na pewno wiesz wszystko o losach jej bohaterów? Poznaj całą historię!

Gorka, Melena, Janine i Paula są już o rok starsi i zamierzają podnieść głowę niczym aksolotl – płaz zdolny do regeneracji i wygojenia własnych ran tak, by nie pozostała po nich blizna.

Wokół Las Encinas kręci się tajemnicza postać w szkolnym mundurku, która skrywa twarz za kominiarką, budząc panikę wśród uczniów. Jednak nasi bohaterowie muszą żyć dalej.

Gorka wplątał się w skomplikowany związek z Andreą, doskonałą pod każdym względem córką lewicowego polityka, nową w ich szkole. Melena porzuciła naukę, żeby pomóc matce w kawiarni i za wszelką cenę próbuje podtrzymać ich odnowioną relację. Janine obsesyjnie pragnie wyjaśnić tajemnicze przypadki śmierci i uchronić przyjaciół przed niebezpieczeństwem. Paula postanawia rzucić szkołę i podjąć pracę, musi więc zmierzyć się z dorosłym życiem.

Czy grupce zepchniętych na margines nastolatków uda się znaleźć swoje miejsce w toksycznym środowisku Las Encinas.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (2 oceny)
0
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści

Karta tytułowa

Prolog

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Epilog

Karta redakcyjna

Prolog

Ścia­ny sali ope­ra­cyj­nej po­ma­lo­wa­no na nie­zbyt uspo­ka­ja­jący ja­skra­wo­nie­bie­ski ko­lor. Pau­la nie mo­gła się uwol­nić od my­śli, że to bar­wa smer­fów. To sko­ja­rze­nie tyl­ko do­dat­ko­wo ją de­ner­wo­wa­ło. Wspo­mnie­nie kre­skó­wek w cza­sie, gdy sie­dzia­ła roz­kra­czo­na na fo­te­lu po­ro­do­wym w kli­ni­ce abor­cyj­nej, jesz­cze moc­niej wszyst­ko jej uświa­da­mia­ło. Była dziew­czyn­ką. Dziew­czyn­ką z no­ga­mi roz­ło­żo­ny­mi na szpi­tal­nym łó­żku. Nie było jej wy­god­nie, nie była spo­koj­na, bała się bólu i tego, że za­bieg po­ci­ągnie za sobą dłu­go­fa­lo­we skut­ki… Nie fi­zycz­ne – pani dok­tor już jej to wy­ja­śni­ła – lecz emo­cjo­nal­ne. Mia­ła ocho­tę ze­sko­czyć z łó­żka, za­pi­ąć ko­szu­lę, żeby prze­stać świe­cić go­łym ty­łkiem i uciec stam­tąd… Ale nie mo­gła… Nie mo­gła do­no­sić tej ci­ąży z wie­lu po­wo­dów. W ogó­le nie bra­ła pod uwa­gę uro­dze­nia tego dziec­ka. A przy­naj­mniej tak po­wie­dzia­ła ma­mie, gdy zwie­rzy­ła się jej, że chy­ba jest w ci­ąży. Od dnia, w któ­rym po­wie­dzia­ła ro­dzi­com i uj­rza­ła na ich twa­rzach prze­ra­żo­ne miny, ja­kich ni­g­dy wcze­śniej u nich nie wi­dzia­ła, ani przez mi­nu­tę nie prze­sta­wa­ła my­śleć o Anie, bo tak w du­chu ochrzci­ła swo­ją cór­kę.

Wiem, że to dziew­czyn­ka, to zna­czy, że to by­ła­by dziew­czyn­ka. Wiem, że gdy­bym jej nie usu­nęła i po­zwo­li­ła jej uro­snąć, to by­ła­by dziew­czyn­ka. Czu­ję to, wiem o tym. Cze­mu Ana? To pierw­sze imię, ja­kie wpa­dło mi do gło­wy. Moja bab­cia tak się na­zy­wa­ła, a poza tym w dzie­ci­ństwie prze­czy­ta­łam ksi­ążkę – Ania z Zie­lo­ne­go Wzgó­rza – o ta­kiej zbun­to­wa­nej dziew­czyn­ce. Je­stem do niej po­dob­na… i moja cór­ka też by była. Ana. Cały czas do niej mó­wię. We wszyst­kim, co wi­ąże się z abor­cją je­steś, mó­wi­ąc szcze­rze, strasz­li­wie sama. No wia­do­mo, mama cały czas trzy­ma­ła mnie za rękę, opie­ko­wa­ła się mną, gła­dzi­ła po gło­wie, jak­bym mia­ła osiem lat, ale to wszyst­ko jest dziw­ne, pe­łne sprzecz­no­ści, bo to te­mat tabu, o któ­rym nie mó­wi­my, a jed­nak cały czas wisi w po­wie­trzu. Kie­dy rano mama kła­dzie mi to­sty na ta­lerz, pa­trzą na mnie i krzy­czą: „WY­SKRO­BIESZ SIĘ, SUKO!”. Kie­dy wkła­dam na­czy­nia do zmy­war­ki i wyj­mu­ję tacę, by usta­wić rze­czy, roz­le­ga się coś w ro­dza­ju „ZA­CHO­WU­JESZ SIĘ JAK ZA­WSZE, ALE SIĘ WY­SKRO­BIESZ!”. Mil­cze­nie, kie­dy mama no­ca­mi sia­da w bu­ja­nym fo­te­lu, krzy­czy: „TWO­JA CÓR­KA USU­NIE CI­ĄŻĘ! JE­STEŚ NAJ­GOR­SZĄ MAT­KĄ NA ŚWIE­CIE!”. Przed­mio­ty mó­wią o nas, ci­sza i ni­co­ść szep­czą o tym, co ro­śnie w mo­jej ma­ci­cy, ale my o tym nie wspo­mi­na­my, cho­ciaż jest mnó­stwo do po­wie­dze­nia. Na­praw­dę mnó­stwo. Więc kie­dy mama gła­dzi mnie po gło­wie, jak już mó­wi­łam, albo gdy pa­trzy na mnie z sa­lo­nu, kie­dy prze­cho­dzę przez we­ran­dę, albo gdy tata przy­gląda mi się pod­czas ko­la­cji w re­stau­ra­cji – wiem, że my­ślą tyl­ko o tym. To ła­ńcuch po­wi­ąza­nych my­śli, ni­czym scho­dy. Pierw­szy po­ko­ny­wa­ny sto­pień to abor­cja, wia­do­mo, no i oczy­wi­ście nie jest nam na nim wy­god­nie, więc po­su­wa­my się o ko­lej­ny scho­dek w dół i do­cie­ra­my do piw­ni­cy sto­sun­ków płcio­wych po­prze­dza­jących ci­ążę. Ża­den ro­dzic nie lubi wy­obra­żać so­bie swo­jej cór­ki w łó­żku albo na czwo­ra­kach na tyl­nym sie­dze­niu auta i to nie ma nic, ale to nic wspól­ne­go z tym, że je­stem nie­pe­łno­let­nia. Mo­gła­bym mieć trzy­dzie­ści osiem lat, a tata i tak cier­pia­łby, wy­obra­ża­jąc so­bie moją noc po­ślub­ną, ro­zu­miesz? Ro­dzi­ce nie chcą my­śleć o tym, że je­steś płod­na, mo­żesz się pie­przyć, ab­so­lut­nie nie chcą… Ale jesz­cze bar­dziej nie chcą do­pu­ścić do świa­do­mo­ści, że sie­dzisz roz­kra­czo­na na fo­te­lu gi­ne­ko­lo­gicz­nym, kie­dy wła­śnie za­bie­ra­ją się, by wy­skro­bać ci „pra­wie płód” z sa­mej głębi two­je­go je­ste­stwa. Wszyst­ko to jest do dupy.

A ja? Nie pła­ka­łam ani razu przez cały ten czas. Wszyst­ko po­szło bły­ska­wicz­nie, było szyb­kie, a za­ra­zem wiecz­ne. Kla­sy­ka ga­tun­ku: „Po­win­nam już do­stać. Boże, nie do­sta­ję…”. A wów­czas – wszyst­kie mo­żli­we py­ta­nia. Sądzi­łam, że za­wsze ro­bi­łam to z pre­zer­wa­ty­wą, ale po­tem nie by­łam już tego taka pew­na, a jesz­cze pó­źniej po­my­śla­łam, że któ­raś mo­gła być dziu­ra­wa albo prze­ter­mi­no­wa­na. Roz­wa­ży­łam wie­le mo­żli­wo­ści. Nie­któ­re bar­dzo lo­gicz­ne w ro­dza­ju: „Gor­ka zro­bił mi dziec­ko”, inne bar­dzo głu­pie: „Nie po­win­nam była sia­dać w tam­tej pu­blicz­nej to­a­le­cie”, a wresz­cie już ca­łkiem idio­tycz­ne, zwłasz­cza po Mrocz­nych nie­bach, fil­mie o ko­smi­tach: „A je­śli zo­sta­łam upro­wa­dzo­na przez ob­cych?”. Nie, nie, nikt mnie nie upro­wa­dził ani nie za­szłam w ci­ążę w to­a­le­cie kina Ci­nes Ide­al. Nie. Za­szłam w ci­ążę, bo utrzy­my­wa­łam sto­sun­ki płcio­we i mój eks­ko­le­ga wy­try­snął we mnie wie­le razy. Tyle. A wspo­mnia­łam o tym pła­czu, bo je­stem z sie­bie dum­na, że nie ro­bi­łam dra­ma­tu. Za­wsze by­łam bek­są, prze­cież wiesz. Na wi­dok dwóch kre­se­czek na te­ście ci­ążo­wym prze­szłam o dwa po­zio­my wy­żej w doj­rza­ło­ści, tak przy­pusz­czam, ale ci­ąża wy­pe­łni­ła mi sto­py ce­men­tem i po­czu­łam się… nie wiem, jak to wy­ja­śnić, ci­ężka. Bach! Ci­ężka i zdol­na po­kie­ro­wać wła­snym ży­ciem. „Nie je­stem już dziec­kiem – po­wta­rzam so­bie – i nie pła­czę”. „Nie je­stem już dziec­kiem – po­wta­rzam so­bie – i nie pła­czę, nie pła­czę…”.

Pau­la się roz­sz­lo­cha­ła. Od sa­me­go po­cząt­ku po­wstrzy­my­wa­ła łzy, je­cha­ła na za­ci­ągni­ętym ha­mul­cu ręcz­nym, nie zda­jąc so­bie z tego spra­wy, a to – jak­kol­wiek by pa­trzeć – spra­wia, że auto się psu­je. Strasz­na była ta nie­bie­ska ścia­na, strasz­ne my­śli o smer­fach, wi­dok mamy po dru­giej stro­nie z usta­mi wy­krzy­wio­ny­mi w dziw­nym, lek­kim uśmie­chu ma­jącym ją na­tchnąć spo­ko­jem. Wszyst­ko było strasz­ne, czu­ła się dziec­kiem bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej i się roz­pła­ka­ła, ale po jej po­licz­kach nie po­to­czy­ły się ci­che łzy, nie. To był je­den z tych szlo­chów, od któ­rych trzęsie się bro­da, któ­re pró­bu­jesz za­trzy­mać, ale im dłu­żej sta­rasz się to zro­bić, tym wi­ęk­sza ro­śnie ci gula w gar­dle: je­den z tych właś­nie. Płacz dziew­czy­ny, któ­ra do­pie­ro co sko­ńczy­ła sie­dem­na­ście lat. Czy doj­rza­ła? No ra­czej! Ale do­ra­sta­nia nie da się po­rów­nać do od­blo­ko­wa­nia no­we­go po­zio­mu w grze wi­deo. Ow­szem, od­blo­ko­wu­jesz nowe za­da­nia i nowe przy­go­dy, ale prze­cież nie po­zby­wasz się na­gle, za jed­nym za­ma­chem swo­ich lęków. Nie. Doj­rze­wa­nie to sta­wia­nie czo­ła no­wym pro­ble­mom, któ­re wi­dzisz z da­le­ka lub na­wet nie wiesz, że ist­nie­ją, ale to nie ozna­cza prze­cież, że ja­ki­mś cu­dow­nym spo­so­bem otrzy­mu­jesz na­rzędzia, by so­bie z nimi po­ra­dzić, ro­zu­miesz? Pau­la tego nie ro­zu­mia­ła i dla­te­go pła­ka­ła, dla­te­go chcia­ła uciec, a za­ra­zem wie­dzia­ła, że nie ma gdzie się schro­nić. Po­my­śla­ła, że dziec­ko z nią zo­sta­nie, je­śli nie po­zwo­li, by ta igła wbi­ła się w jej cia­ło. Za­po­mnia­ła ja­ki­mś cu­dem wszyst­ko, co wy­ja­śni­ła jej le­kar­ka. Wi­dzia­ła tyl­ko, że zbli­ża się do niej ja­kieś ostre na­rzędzie. Spoj­rza­ła na mat­kę, któ­ra da­lej mia­ła na twa­rzy tę dziw­ną minę, sta­no­wi­ącą część do­tych­czas nie­zna­ne­go jej re­per­tu­aru; spró­bo­wa­ła coś szep­nąć, coś, cze­go nikt na sali prócz jej mat­ki nie mógł zro­zu­mieć.

– Prze­pra­szam.

Czu­ła się dziw­nie, że nie po­wie­dzia­ła nic Gor­ce; za­jęło jej spo­ro cza­su, za­nim so­bie uświa­do­mi­ła, że chy­ba po­win­na z nim po­roz­ma­wiać, ale uzna­ła, że to już za wie­le pro­ble­mów, a chcia­ła, żeby to wszyst­ko szyb­ko się sko­ńczy­ło, żeby nikt nie wie­dział… I choć gdzieś w głębi ser­ca do­brze wie­dzia­ła, że źle robi, bez tru­du uspra­wie­dli­wia­ła się naj­ró­żniej­sze­go ro­dza­ju wy­mów­ka­mi, bar­dziej lub mniej prze­ko­nu­jący­mi. A Gor­ce już co in­ne­go było w gło­wie, za­ko­chał się i umiał per­fek­cyj­nie wy­kro­ić fi­le­ty z ło­so­sia na mega pro­fe­sjo­nal­ne sa­shi­mi.

Sa­shi­mi wy­cho­dzi mi za­je­bi­ście. Ro­dzi­ce nie po­tra­ci­li gło­wy, ale strasz­nie mnie pil­nu­ją. Okrop­nie. Prze­sad­nie. No ja­sne, wia­do­mo, o co cho­dzi. Ko­le­żan­ka z mo­jej kla­sy, dziew­czy­na, któ­ra do­ra­sta­ła na na­szych oczach i miesz­ka­ła kil­ka do­mów da­lej, zo­sta­ła bru­tal­nie za­mor­do­wa­na.

Śmie­rć Ma­ri­ny po­ru­szy­ła całą oko­li­cę i zmu­si­ła ro­dzi­ców do ode­rwa­nia wzro­ku od ich ko­mó­rek i ta­ble­tów, do odło­że­nia na chwi­lę na bok Sky­pe’a z mi­ędzy­na­ro­do­wy­mi spo­tka­nia­mi; te­raz oka­za­ło się, że trze­ba chwy­cić byka za rogi. W tym wy­pad­ku pro­blem spro­wa­dzał się do tego, że być może za­nie­dba­li swo­je dzie­ci.

Nie wszy­scy ro­dzi­ce wpa­dli od razu w pa­ni­kę, nie wszy­scy sku­pi­li uwa­gę na dzie­ciach. Nie­któ­rym przy­szło do gło­wy, by z nimi po­roz­ma­wiać i do­wie­dzieć się nie­co wi­ęcej o ich ży­ciu, co zresz­tą nie za­wsze przy­no­si­ło ocze­ki­wa­ne efek­ty. Jed­nak ro­dzi­ce Gor­ki tak, prze­stra­szy­li się, i to bar­dzo, ode­bra­li śmie­rć Ma­ri­ny jako nie­ocze­ki­wa­ny sy­gnał alar­mo­wy. Co zro­bi­li? Za­po­mnie­li o tym, cze­go się na­uczy­li wcze­śniej. Od kie­dy chło­pak sko­ńczył pi­ęt­na­ście lat, da­wa­li mu dużo wol­no­ści, w efek­cie wspa­nia­łe re­la­cje, ja­kie mie­li wcze­śniej, za­częły się roz­lu­źniać z po­wo­du emo­cjo­nal­nej skry­to­ści ich na­sto­let­nie­go syna. W domu rzad­ko mó­wi­ło się o uczu­ciach, to wszyst­kich pe­szy­ło, ale trze­ba było dać coś z sie­bie i za­brać się za to. To nie zna­czy­ło, że jego ro­dzi­ce wi­ni­li ro­dzi­ców Ma­ri­ny za śmie­rć cór­ki, ale w głębi du­szy my­śle­li, że gdy­by bar­dziej na nią uwa­ża­li, być może dziew­czy­na na­dal by żyła, do­ka­zy­wa­ła i cie­szy­ła się swo­im sty­pen­dium.

Za­częli ro­bić ró­żne rze­czy całą ro­dzi­ną, ta­kie tam pro­ste po­my­sły. Po­now­nie od­wie­dza­li mu­zea, wy­cho­dzi­li ra­zem na ko­la­cję lub na­wet wspól­nie ogląda­li fil­my i se­ria­le. Gor­ka był z na­tu­ry miły i ro­zu­miał tro­skę ro­dzi­ców, zga­dzał się więc na to po­zor­nie bez opo­ru, jed­nak z naj­wi­ęk­szą chęcią za­mie­ni­łby ka­żdy z tych wie­czo­rów na mo­żli­wo­ść za­gra­nia kil­ku run­dek w Call of Duty, taka praw­da.

Kurs wy­ra­fi­no­wa­nej kuch­ni ja­po­ńskiej dla sma­ko­szy? Nie­zbyt mi to pa­so­wa­ło, ale co mia­łem zro­bić? Po­wie­dzieć ro­dzi­com, żeby spa­da­li na drze­wo, za­pew­nić, że nie pad­nę ofia­rą mor­der­stwa, je­śli zo­sta­nę w domu albo pój­dę na si­łkę? No ra­czej nie. W su­mie to tyl­ko trzy wie­czo­ry w ty­go­dniu i fak­tycz­nie nie był to ty­po­wy kurs. Pi­li­śmy sake i bia­łe wino. Tak, moim ro­dzi­com zu­pe­łnie nie prze­szka­dza, że piję al­ko­hol, pod wa­run­kiem, że ro­bię to z nimi. Wy­gląda to na sprzecz­no­ść przy ca­łym tym ga­da­niu o od­po­wie­dzial­nej opie­ce i tak da­lej, ale póki je­stem pod ich nad­zo­rem, uwa­ża­ją za ca­łkiem nor­mal­ne, że mach­nę so­bie piw­ko.

Kurs od­by­wał się w dość szcze­gól­nym miej­scu. Mó­wię szcze­gól­nym, bo wcho­dzi­łeś przez me­ta­lo­we drzwi i do­cie­ra­łeś do cze­goś w ro­dza­ju za­mkni­ęte­go ogro­du pe­łne­go drzew, ro­ślin i lam­pek na ścia­nach i su­fi­cie. Szmer wody do­cho­dzący chy­ba z ja­kie­jś fon­tan­ny, któ­rej ni­g­dy nie uda­ło mi się zlo­ka­li­zo­wać, two­rzył faj­ną at­mos­fe­rę, i choć cza­sa­mi chcia­ło się od tego si­kać, w su­mie było to dość re­lak­su­jące. Nie, nie mia­łem ocho­ty na ten kurs, ale kie­dy po raz pierw­szy tam wsze­dłem…

…za­ko­chał się.

Za­ko­cha­łem się.

An­drea wła­śnie ro­bi­ła so­bie kit­kę, by dłu­gie i ciem­ne wło­sy nie wpa­da­ły jej na twarz. Uśmie­cha­ła się i szep­ta­ła coś ze swo­ją sio­strą – Clau­dią, z któ­rą ma­ni­pu­lo­wa­ły przy wiel­kim ka­wa­łku tu­ńczy­ka. Miss Yama­bu­ki, ich na­uczy­ciel­ka, przed­sta­wi­ła Gor­kę i jego ro­dzi­ców, przy­łącza­jąc ich do gru­py. Le­d­wo dziew­czy­na pod­nio­sła wzrok i na­po­tka­ła spoj­rze­nie chło­pa­ka, po­wsta­ło mi­ędzy nimi nie­zwy­kłe przy­ci­ąga­nie. An­drea nie wie­dzia­ła, dla­cze­go wci­ąż upo­rczy­wie na nie­go zer­ka, ale ob­le­wa­ła się ru­mie­ńcem, wi­dząc, że z nim dzie­je się to samo. Nie mo­gli ode­rwać od sie­bie wzro­ku.

An­drea my­śli, że jest przy­stoj­ny, a jego od­sta­jące uszy są bar­dzo sek­si. Po­do­ba się jej, że jest od niej wy­ższy o kil­ka cen­ty­me­trów i hip­no­ty­zu­je ją spo­sób, w jaki po­ru­sza ręka­mi. Przy­gląda się, jak kroi rybę i robi kul­ki z ryżu do ni­gri, a po­tem wy­obra­ża so­bie te ru­chy w zwol­nio­nym tem­pie. Sły­sza­ła, jak mówi, i choć po­cho­dzi z do­bre­go domu – bo to sły­chać – ma też ja­kiś pro­le­ta­riac­ki ak­cent, co do­da­je mu eg­zo­tycz­ne­go uro­ku.

Gor­ka my­śli, że to mega atrak­cyj­na la­ska. Choć jej syl­wet­ka nie przy­po­mi­na klep­sy­dry, czy­li jego ulu­bio­ne­go typu – Gor­ka za­li­cza się do chło­pa­ków, któ­rzy na stro­nach por­no za­wsze szu­ka­ją La­ty­no­sek – wy­da­je mu się, że szczu­pła ta­lia dziew­czy­ny re­kom­pen­su­je nie­zbyt sze­ro­kie bio­dra. Po­do­ba mu się też jej dzie­cin­na twa­rzycz­ka i za­ró­żo­wio­ne po­licz­ki na bar­dzo bla­dej ce­rze. I wło­sy. Te wło­sy do­pro­wa­dza­ją go do sza­le­ństwa.

Ma wło­sy jak Ja­pon­ka. Pro­ste, bar­dzo pro­ste, dłu­gie, strasz­nie dłu­gie i czar­ne, do tego ta pro­sta grzyw­ka, któ­ra przy­po­mi­na mi bo­ha­ter­ki man­gi. Pi­ęk­ne, pe­łne war­gi i naj­dłu­ższe rzęsy, ja­kie kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łem. Poza tym kil­ka razy spoj­rza­łem na nią z bli­ska i wiem, że nie ma na so­bie ani gra­ma ma­ki­ja­żu.

Istot­nie pierw­sze­go dnia nie mia­ła ani gra­ma ma­ki­ja­żu. Na dru­gi dzień, kie­dy Gor­ka wpa­dł jej już w oko, wy­to­czy­ła ci­ężkie dzia­ła w po­sta­ci ko­rek­to­ra i odro­bi­ny błysz­czy­ka w brzo­skwi­nio­wym to­nie, któ­ry spra­wił, że jej usta sta­ły się błysz­czące i po­nęt­ne. Nie była głu­pia i wie­dzia­ła, że wil­got­ne war­gi przy­ci­ąga­ją chło­pa­ków ni­czym świa­tło ćmy. An­drea nie pla­no­wa­ła ra­czej ni­ko­go uwo­dzić, ni­g­dy nie po­świ­ęca­ła chło­pa­kom zbyt wie­le uwa­gi. Bar­dziej za­le­ża­ło jej na zdo­by­ciu przy­ja­ciół, bo nie­daw­no wró­ci­ła z eks­klu­zyw­ne­go in­ter­na­tu w Mo­na­chium i wo­la­ła nie zmar­no­wać tego no­we­go po­cząt­ku na zo­sta­nie czy­jąś dziew­czy­ną. Chcia­ła się zdy­scy­pli­no­wać, sku­pić na na­uce, do­brze za­cząć… Jed­nak na jej nie­szczęście te pla­ny wzi­ęły w łeb, gdy tyl­ko Gor­ka wkro­czył na sce­nę.

Wca­le nie pla­no­wa­łam go pod­ry­wać, ale wy­dał mi się taki faj­ny, że po­sta­no­wi­łam nie­co po­móc lo­so­wi i po­szłam umyć ręce w tym sa­mym cza­sie co on. No OK, moja sio­stra Clau­dia za­chęci­ła mnie, że­bym tak zro­bi­ła, a ja po­trak­to­wa­łam to jak swe­go ro­dza­ju za­ba­wę. Nie wie­dzia­łam, że zo­ba­czę go jesz­cze kie­dy­kol­wiek po za­ko­ńcze­niu trzy­dnio­we­go kur­su, dzi­ęki któ­re­mu sta­wa­li­śmy się na­sto­let­ni­mi znaw­ca­mi ja­po­ńskiej kuch­ni. A tam znów były te jego dło­nie, na­my­dlał je pod kra­nem. No i do­bra, po­de­szłam.

Więc po­sze­dł na ca­łe­go.

– Ta­kie ład­ne miej­sce, szko­da, że kra­nu le­piej nie do­pra­co­wa­li. Pro­szę, pro­szę, ja już ko­ńczę… – po­wie­dział z uśmie­chem na ustach, a uśmie­cha­jąc się, mru­żył oczy.

Od sło­wa do sło­wa za­częli roz­ma­wiać o tym, jak trud­no zro­bić do­bre su­shi, ba­nal­ne rze­czy, ja­sne, ale wy­star­czy­ły, żeby tro­chę się po­znać, żeby się prze­ko­nać, że obo­je mają ocho­tę na roz­mo­wę. Uwa­gi w ro­dza­ju: „mało się nie za­ci­ąłem”, „bo te noże to… praw­dzi­we ży­le­ty”. W ko­ńcu ona po­su­nęła się o krok da­lej.

– Nie wy­da­je ci się, że Miss Yama­bu­ki nie jest Ja­pon­ką? Mam wra­że­nie, że na siłę mówi z ak­cen­tem, ale to Chin­ka…

Chło­pak nie umiał po­wstrzy­mać śmie­chu i do­dał, że nie za­sta­na­wiał się nad tym, ale te­raz nie będzie już mógł brać za do­brą mo­ne­tę, kie­dy ona mu po­wie, że robi „wsit­ko zle”.

– Jak masz na imię? Ja je­stem Gor­ka.

– A ja An­drea.

– Nie wi­dzia­łem cię wcze­śniej.

– Nie­daw­no przy­je­cha­łam z za­gra­ni­cy, to zna­czy cho­dzi­łam za gra­ni­cą do szko­ły… przez ja­kiś czas.

Uśmie­cha­ła się, przez co ro­bi­ła wra­że­nie re­zo­lut­nej w kon­tak­tach to­wa­rzy­skich, ale ja­sne było, że jest kłęb­kiem ner­wów: jąka­ła się, jak­by nie umia­ła zna­le­źć od­po­wied­nich słów. On to za­uwa­żył i zro­zu­miał, że też jej się po­do­ba.

Tam­te­go dru­gie­go wie­czo­ra, po roz­mo­wie koło kra­nu, Gor­ka jak na­wie­dzo­ny ze­stal­ko­wał ją w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych. Wy­star­czy­ło kil­ka klik­ni­ęć i do­wie­dział się o niej wszyst­kie­go.

Imię: An­drea

Na­zwi­sko: Ba­tal­lán

Wiek: szes­na­ście lat

Licz­ba ob­ser­wu­jących: 230 ty­si­ęcy

Znak Zo­dia­ku: Skor­pion

Ro­dzi­na: oj­ciec to le­wi­co­wy po­li­tyk – Ju­an­jo Ba­tal­lán. Mat­ka Car­lo­ta to blon­dyn­ka z sze­ro­kim uśmie­chem, o któ­rej nie­wie­le wia­do­mo. Sio­stra Clau­dia ma dzie­wi­ęt­na­ście lat i stu­diu­je po­li­to­lo­gię. Obie uwiel­bia­ją jaz­dę kon­ną.

Ulu­bio­ny se­rial: Trzy­na­ście po­wo­dów

Mu­zy­ka: chęt­nie słu­cha utwo­rów gru­py The Vac­ci­nes i sta­rych pio­se­nek go­ścia na­zwi­skiem Le­onard Co­hen.

Lubi: ko­nie, dia­bel­ski młyn, je­dze­nie, ta­niec fun­ky i man­da­le do ko­lo­ro­wa­nia, in­sta­gra­mo­we kon­ta brzyd­kich psów i gru­be skar­pe­ty.

Nie lubi: nie­to­le­ran­cji, ma­chi­zmu, wy­so­kich ob­ca­sów, okre­su, gdy mia­ła krót­kie wło­sy, pa­jąków, po­nie­dzia­łków, ma­łży, po­lo­wań, Gry o tron.

Tak na­praw­dę nie szu­kał dziew­czy­ny, ale cóż… Je­śli los sam sta­wia na two­jej dro­dze ide­ał, i to ide­ał, któ­ry w do­dat­ku w kó­łko się do cie­bie uśmie­cha i wy­sy­ła sy­gna­ły, wkręcasz się…

Więc Gor­ka się wkręcił, na­wet bar­dzo, i umó­wi­li się kil­ka razy. Pierw­sze spo­tka­nie nie wy­szło naj­le­piej i było dziw­ne, bo obo­je tak bar­dzo chcie­li po­ka­zać się z naj­lep­szej stro­ny, że nie po­zwo­li­li na nie­zręcz­ne mil­cze­nie. Ga­da­li jak najęci. Ich re­la­cja nie opie­ra­ła się na tym, że łączy ich wie­le rze­czy, bo nie łączy­ło, ale na tym, że ła­two się do­sto­so­wy­wa­li. Na dru­gim spo­tka­niu nie byli już tacy spi­ęci, do­pusz­cza­li się na­wza­jem do gło­su; już nie było ci­ągłe­go sło­wo­to­ku ani urwa­nych zdań. On głu­piał, to­nąc w jej ja­snych oczach. Ona gu­bi­ła się w jego nie­złom­nym uśmie­chu. Nie zda­jąc so­bie z tego spra­wy, po­ru­sza­li się po omac­ku, by wresz­cie od­na­le­źć się w po­ca­łun­ku. Obo­je wie­dzie­li, że mają przed sobą wspól­ną hi­sto­rię. Taką praw­dzi­wą, dłu­gą, rze­czy­wi­stą. Po­do­ba­li się so­bie w rów­nym stop­niu. Nie od­gry­wa­li żad­nych dziw­nych ról, nie szu­ka­li pola dla do­mi­na­cji, było tyl­ko wza­jem­ne przy­ci­ąga­nie i cu­dow­ne ko­jące po­czu­cie, że będąc ra­zem, znaj­du­ją się na wła­ści­wym miej­scu, u sie­bie, w domu. Ale tego nie mó­wię ja, to ona…

…Kie­dy spo­ty­kam się z Gor­ką, czu­ję że je­stem w domu. Brzmi to dziw­nie, jak ja­kaś bzdu­ra, ale spędzi­łam dużo cza­su w szko­łach z dala od ro­dzi­ny, w in­ter­na­tach, na­uczy­łam się po­ro­zu­mie­wać w ob­cym języ­ku i znam do­brze to uczu­cie… uczu­cie, że je­steś u sie­bie, w domu. Z Gor­ką je mam. Nie, wca­le nie szu­ka­łam chło­pa­ka, ale je­śli los sta­wia go na mo­jej dro­dze, to co mam ro­bić? Stra­cić oka­zję? Nie… nie. Nie.

I za­częli ze sobą cho­dzić. Wszyst­ko po­szło bar­dzo szyb­ko.

No tak, wiem, że za­da­jesz so­bie to py­ta­nie. Gor­ka tak ła­two za­po­mniał o Pau­li? Od­po­wie­dź brzmi – tak. Kie­dy masz szes­na­ście lat, prze­ży­wasz wszyst­ko bar­dzo in­ten­syw­nie, ale ta­kie eks­tre­mal­ne emo­cje są jak prze­ja­żdżka ko­lej­ką gór­ską… wje­żdżasz na górę, za­czy­na się sza­le­ństwo, ale po­tem tra­sa na­gle się ko­ńczy. No wia­do­mo, jak je­steś ma­so­chi­stą i lu­bisz cier­pieć, mo­żesz wje­chać kil­ka razy pod rząd, ale Gor­ka miał już do­syć ła­że­nia za nią i wy­sia­dł z ko­lej­ki, gdy tyl­ko nada­rzy­ła się spo­sob­no­ść, a po­nie­waż Pau­la na­rzu­ci­ła dy­stans po­mi­ędzy nimi, nie zo­ba­czy­li się od tam­tej pory, co zna­cząco uła­twi­ło mu ode­sła­nie jej w za­po­mnie­nie. Ja­sne, że cza­sa­mi o niej my­ślał, ale tak na­praw­dę tęsk­nił je­dy­nie za przy­ja­ciel­ską stro­ną ich zna­jo­mo­ści, roz­mo­wa­mi i zwie­rze­nia­mi, któ­re łączy­ły ich, za­nim się w niej za­du­rzył, za­nim za­częły się ma­can­ki i nisz­czące przy­ja­źń za­wro­ty gło­wy. Po­go­dził się z tym, że ich dro­gi ro­ze­szły się na do­bre i nie przej­mo­wał się tym za­nad­to. Za­czął nowy roz­dział, a le­d­wo to zro­bił, po­znał An­dreę.

A za­tem lato Pau­li było ma­sa­krycz­ne; lato Gor­ki wy­pe­łni­ły ro­man­tycz­ne unie­sie­nia. A co sły­chać u Ja­ni­ne?

Moje wa­ka­cje? Phi… Jed­na z bar­dziej do­łu­jących rze­czy, ja­kie mo­żesz so­bie wy­obra­zić. Nie po­je­cha­li­śmy ni­g­dzie, bo cio­cia Emi­lia, sio­stra mamy, za­cho­wy­wa­ła się dziw­nie i nie chcie­li­śmy zo­sta­wiać jej sa­mej ani na chwi­lę. Po­wie­dzie­li nam, że ma ja­kąś rzad­ką cho­ro­bę, ale tak na­praw­dę mia­ła gi­gan­tycz­ną de­pre­chę, bo ze­rwa­ła ze swo­im fa­ce­tem i nie chcia­ło jej się wzi­ąć w ga­rść i zmie­rzyć z wła­snym ży­ciem. Żad­na rzad­ka cho­ro­ba nie zmu­sza cię do hi­ste­rycz­ne­go pła­czu co chwi­la ani nie każe ci ła­zić przez cały dzień w pi­ża­mie i obże­rać się lo­da­mi i chip­sa­mi, no gdzie tam, ta­kie efek­ty wy­wo­łu­ją tyl­ko ze­rwa­nia, wiem z wia­ry­god­ne­go źró­dła, bo pa­sja­mi oglądam te­le­no­we­le i se­ria­le. W spra­wach mi­ło­snych może i nie mam zbyt wie­lu wła­snych do­świad­czeń, ale w teo­rii uwa­żam się za eks­per­ta. No więc moje wa­ka­cje, za­je­bi­ste, a ja­kże. Nie mam przy­ja­ciół… i wszy­scy się ode mnie od­su­nęli ze stra­chu, że zno­wu mi od­wa­li i do­nio­sę na kum­pli. Je­śli do­dasz do tego, że bru­tal­nie za­mor­do­wa­no moją ko­le­żan­kę z kla­sy i cho­dzą po­gło­ski, że mor­der­ca na­dal po­zo­sta­je na wol­no­ści – bo nikt nie wie­rzy, że to spraw­ka Nana, któ­re­go za­trzy­ma­no – więc w efek­cie gada się w kó­łko o jed­nym i ro­dzi­ce wolą, żeby ich dzie­ci nie wy­cho­dzi­ły i nie im­pre­zo­wa­ły… a wręcz prze­ciw­nie, po­pie­ra­ją wa­ka­cyj­ne za­mkni­ęcie. Po pro­stu za­je­bi­ście. Małe do­pre­cy­zo­wa­nie: je­stem przy­zwy­cza­jo­na do sa­mot­no­ści i bar­dzo ją lu­bię, ale tyl­ko wte­dy, gdy jest to mój wła­sny wy­bór. Zro­bi­łam kurs edy­cji wi­deo przez YouTu­be’a, tak, my­śla­łam, że może zo­sta­nę youtu­ber­ką, ale po­tem uświa­do­mi­łam so­bie, że nie mam żad­nych tre­ści, któ­re mo­gła­bym tam wrzu­cać, ni­cze­go… więc da­ro­wa­łam so­bie ten po­my­sł. Sa­mot­no­ść pod­sy­ca moją kre­atyw­no­ść na mak­sa, zwłasz­cza no­ca­mi. No­ca­mi wpa­da­ją mi do gło­wy me­ga­po­my­sły, sama nie wiem, na po­wie­ść, ko­miks, film krót­ko­me­tra­żo­wy, ale po­tem rano wszyst­ko to wy­da­je mi się ja­kąś po­ra­żką. Jak gdy­by świa­tło dzien­ne zde­rza­ło mnie na nowo i to cho­ler­nie bo­le­śnie z rze­czy­wi­sto­ścią, a moja obec­na rze­czy­wi­sto­ść wy­gląda tak, jak już mó­wi­łam: zero przy­ja­ciół, zero pla­nów, mnó­stwo śmie­cio­we­go je­dze­nia, któ­re mnie uszczęśli­wia i mnó­stwo te­le­wi­zji z dub­bin­giem… tak, daw­niej ogląda­łam wszyst­ko w wer­sji ory­gi­nal­nej, ale się roz­le­ni­wi­łam… Nic mi się nie chce.

Łak­nę wrze­śnia jak ka­nia dżdżu. Będzie ci­ężko. Są lu­dzie, zwłasz­cza kum­ple Ma­ria, któ­rzy mnie nie­na­wi­dzą, ale w grun­cie rze­czy wpro­wa­dzi to w ko­ńcu ja­kieś oży­wie­nie, dużo wi­ęk­sze niż pro­gram bli­źnia­ków, któ­rzy ro­bią re­mon­ty, moje je­dy­ne za­jęcie… po­mi­ja­jąc opie­kę nad ak­so­lo­tlem.

Na za­ko­ńcze­nie roku szkol­ne­go brat po­da­ro­wał mi ak­so­lo­tla… Ja też nie mia­łam po­jęcia, co to ta­kie­go, po­wiem wi­ęcej, kie­dy go zo­ba­czy­łam, wy­dał mi się mega od­ra­ża­jącym przy­by­szem z pod­zie­mi. Wy­gląda, jak­byś zmik­so­wał pa­skud­ną żabę z po­marsz­czo­nym fiu­tem ja­kie­goś sta­ru­cha, jak ja­kiś ko­smi­ta… Ale kie­dy uwa­żnie mu się przyj­rzysz, do­strze­gasz, że wła­śnie w tym dzi­wacz­nym wy­glądzie kry­je się jego esen­cja. Jest jak al­bi­nos, ma czar­ne, błysz­czące oczy i od­no­sisz wra­że­nie, że cały czas się do­bro­dusz­nie uśmie­cha. Mój brat bar­dzo się prze­jął tą spra­wą z Ma­riem i po­da­ro­wał mi go, bo ak­so­lo­tle mają pew­ną szcze­gól­ną wła­ści­wo­ść: le­czą wła­sne rany, ale w ta­kim już na­praw­dę od­je­cha­nym wy­mia­rze, w ro­dza­ju, utnij mi nogę, a ona i tak od­ro­śnie. Mają ge­ne­tycz­nie uwa­run­ko­wa­ną zdol­no­ść do sa­mo­re­ge­ne­ra­cji i na­wet nie zo­sta­ją im bli­zny, więc brat po­my­ślał, że to będzie dla mnie do­bry przy­kład. Do­syć ki­czo­wa­te, ale praw­dę mó­wi­ąc, wzru­szy­ło mnie to… I na­wet je­śli tro­chę się go brzy­dzę, to sym­bo­li­zu­je coś pi­ęk­ne­go. Tak, cała ro­dzi­na za­uwa­ży­ła, że nie naj­le­piej ze mną, że po­pa­dam w mrocz­ne emo kli­ma­ty bar­dziej niż zwy­kle i w su­mie… nie dzi­wi mnie, że spo­dzie­wa­ją się, iż lada dzień rzu­cę się z mo­stu, ale nic z tego… Moje ży­cie jest sza­re i do dupy, ale czło­wie­ku, i tak mi na nim za­le­ży. Ży­cie jest jak bieg z prze­szko­da­mi. Trze­ba ska­kać, trze­ba biec, ale jest pi­ęk­ne… tak przy­naj­mniej uwa­żam. Te­raz mam gor­szy okres, no wia­do­mo, nie da się ukryć, ale jadę da­lej, w ko­ńcu prze­cież przyj­dą lep­sze cza­sy, tyl­ko, bła­gam, NIECH TO BĘDZIE JUŻ!

Chcia­ła nie tyl­ko lep­sze­go okre­su, tak na­praw­dę chcia­ła mieć chło­pa­ka. Ale nic z tego. No tak, pró­bo­wa­ła na Tin­de­rze, ale nikt jej nie pa­so­wał. Już na­wet nie cho­dzi­ło o roz­głos wo­kół hi­sto­rii z Ma­riem, mó­wi­ło się o tym przez kil­ka ty­go­dni, lecz po­tem zo­sta­ło to oczy­wi­ście przy­ćmio­ne przez śmie­rć Ma­ri­ny. Za to Wen­dy, eks Ma­ria wzi­ęła na sie­bie trud roz­sie­wa­nia ziar­na nie­na­wi­ści do Ja­ni­ne, opo­wia­da­ła wszyst­kim, że ta ma nie­rów­no pod su­fi­tem, i że sama so­bie wy­my­śli­ła całą tę hi­sto­rię o prze­mo­cy… No i wia­do­mo, chło­pa­ki wo­la­ły się z nią nie za­da­wać. Nie­któ­rzy wie­dzie­li, że mia­ła ra­cję, ale i tak nie chcie­li ry­zy­ko­wać. Ja­ni­ne wo­la­ła­by, żeby ni­g­dy nie do­szło do kon­flik­tu z Ma­riem, na­wet wi­ęcej, chcia­ła­by, żeby po­przed­ni rok ca­łkiem znik­nął z jej ży­cio­ry­su, ale to było nie­mo­żli­we, zwłasz­cza że lada chwi­la miał się za­cząć pro­ces. Do­sta­wa­ła po­gró­żki na In­sta­gra­mie, ra­ni­ące ko­men­ta­rze od osób, któ­rych na­wet nie zna­ła, no ale w sie­ci tak już jest. Ma­rio miał być osądzo­ny przez sąd, Ja­ni­ne osądza­li wszy­scy użyt­kow­ni­cy Twit­te­ra i In­sta­gra­ma, więc choć, obiek­tyw­nie bio­rąc, była ofia­rą, wie­lu uwa­ża­ło ją za gru­ba­wą dzi­wacz­kę, któ­ra za wszel­ką cenę pra­gnie zwró­cić na sie­bie uwa­gę.

Ko­lej­ną spra­wą, któ­ra ci­ąży­ła Ja­ni­ne, był ka­ta­stro­fal­nie ża­ło­sny krąg przy­ja­ciół, ja­kim dys­po­no­wa­ła. Krąg ten za­wsze był mały, lecz te­raz jesz­cze na do­bit­kę wy­glądał, jak­by prze­szło po nim tor­na­do. Gor­ka po­znał ja­kąś dziew­czy­nę i po­świ­ęcał jej cały swój czas, z ma­ły­mi prze­rwa­mi na si­łkę. Pau­la ca­łkiem gdzieś znik­nęła, a Me­le­na… ni­g­dy nie przy­ja­źni­ły się zbyt bli­sko, a obec­nie tym bar­dziej, bo dziew­czy­na była za­jęta ka­wiar­nią, któ­rą otwo­rzy­ły z mat­ką, i nie mia­ła cza­su. Te­raz pra­co­wa­ła, te­raz mia­ła ro­dzi­nę, te­raz mia­ła wło­sy, te­raz mia­ła ja­kieś ży­cie…

Moje ży­cie zmie­ni­ło się o… mnó­stwo stop­ni, trzy­sta sze­śćdzie­si­ąt tego nie od­da­je. Ko­ja­rzysz te fil­my, w któ­rych dziec­ko wy­po­wia­da ja­kieś bar­dzo sza­lo­ne ży­cze­nie przy tor­cie uro­dzi­no­wym lub ja­kie­jś ma­gicz­nej za­baw­ce i to ży­cze­nie się spe­łnia? Wiesz, o co mi cho­dzi? Więc gdy­by ktoś za­py­tał mnie o ży­cze­nie w ze­szłym roku, po­wie­dzia­ła­bym, że chcę mieć nor­mal­ne ży­cie i do­kład­nie ta­kie mam… By­łam przy­zwy­cza­jo­na do wy­gód i to się zmie­ni­ło, ale je­stem… szczęśli­wa, aż boję się to mó­wić, ale wszyst­ko idzie do­brze. Pew­nie obiek­tyw­nie bio­rąc, moja sy­tu­acja nie jest naj­lep­sza, ale je­śli po­rów­nasz moje obec­ne ży­cie z tym, ja­kie wio­dłam w ze­szłym roku szkol­nym, trud­no prze­oczyć ró­żni­cę. Kłót­nie z mat­ką zmie­ni­ły się w dziw­ną re­la­cję, jak u bo­ha­te­rek Ko­cha­nych kło­po­tów, któ­ra łączy nas te­raz. Moje pro­ble­my z nar­ko­ty­ka­mi za­stąpi­ła po­tężna daw­ka do­świad­czeń zwi­ąza­nych z re­stau­ra­tor­stwem, a oschłą, zgorzk­nia­łą minę za­stąpił uśmiech…

No do­bra, nie oszu­kuj­my się, nie je­stem ja­kąś pie­przo­ną re­kla­mą pod­pa­sek. Lu­bię jo­in­ty i nie szko­dzą mi spe­cjal­nie… Pew­nie, wi­dzia­łam fil­my do­ku­men­tal­ne, gdzie mó­wią, że uszko­dze­nia po­wo­do­wa­ne przez zio­ło uwi­dacz­nia­ją się do­pie­ro po wie­lu la­tach nad­uży­wa­nia… Ale czy ja wiem… jed­na luf­ka przed snem to chy­ba jesz­cze nie żad­na tra­ge­dia, dla mnie nie, po­ma­ga mi się roz­lu­źnić i na ra­zie nie za­mie­rzam tego rzu­cać, ale mu­szę przy­znać, że to na­dal tabu i ro­bię to ukrad­kiem… Z ka­wiar­nią idzie su­per. Spraw­dzi­ły­śmy wie­le opcji i w ko­ńcu zde­cy­do­wa­ły­śmy się na bar­dzo faj­ną fran­czy­zę, oni za­jęli się wszyst­kim, tak że w parę mie­si­ęcy wszyst­ko było go­to­we, a my pra­co­wa­ły­śmy ra­mię w ra­mię. Ni­g­dy w ży­ciu bym nie po­my­śla­ła, że zo­sta­nę kel­ner­ką… ale je­stem nią, po­do­ba mi się to i po­ma­ga mi tro­chę w kon­tak­tach z lu­dźmi. Nie że­bym była ja­ki­mś mi­zan­tro­pem albo szcze­gól­nie trud­no na­wi­ązy­wa­ła re­la­cje z in­ny­mi, ale mia­łam już do­syć sa­mej sie­bie i by­łam dość dziw­nym stwo­rem. Za to te­raz czu­ję się OK, je­stem jak ka­żda inna dziew­czy­na i wszyst­ko idzie su­per, se­rio…

Po­mi­ja­jąc ten drob­ny i głu­pi de­tal, że Me­le­na na­dal była za­ko­cha­na w Gor­ce. Czy mo­gła go uwa­żać za swo­je­go przy­ja­cie­la? Tak, ale jako że mie­li wie­le gó­rek i do­łków w swo­ich re­la­cjach – rzecz ty­po­wa dla do­brych przy­ja­ciół, ta­kich na całe ży­cie, te­raz cię lu­bię, te­raz mam cię gdzieś, te­raz cię po­trze­bu­ję, i tak w kó­łko – a w do­dat­ku zna­la­zł so­bie aku­rat dziew­czy­nę, więc ich kon­tak­ty bar­dzo się zre­du­ko­wa­ły. Wi­dy­wa­li się cza­sem, przy­cho­dził nie­kie­dy do ka­wiar­ni, ale nie dzwo­ni­li do sie­bie ani nie wy­sy­ła­li bła­hych wia­do­mo­ści, żeby sko­men­to­wać co­dzien­ne zda­rze­nia… Me­le­na prze­ży­wa­ła pod­ręcz­ni­ko­we za­ko­cha­nie, ale jako by­stra dziew­czy­na umia­ła do­brze ana­li­zo­wać rze­czy­wi­sto­ść, była re­alist­ką, to wy­cho­dzi­ło jej do­sko­na­le. Nie mia­ło naj­mniej­sze­go sen­su ko­chać się w chło­pa­ku, któ­ry ni­g­dy się nią nie za­in­te­re­su­je, ale jej było wszyst­ko jed­no, na­wet wi­ęcej, de­lek­to­wa­ła się swo­imi mi­ło­sny­mi do­zna­nia­mi i wca­le nie li­czy­ła na coś wi­ęcej.

No ko­cham go, nie? I co z tego? By­łam tym tro­chę sko­ło­wa­na, bo za­ko­cha­łam się jak ja­kaś pry­mi­tyw­na dzi­da. Naj­dziw­niej­sze, że nie mam ero­tycz­nych my­śli na te­mat Gor­ki. Nie ro­bię so­bie do­brze z my­ślą o nim, nie, skąd… nie na­le­żę ra­czej do zbyt ak­tyw­nych sek­su­al­nie, ani ze sobą, ani z kim­kol­wiek in­nym. Mam ni­skie li­bi­do i na­wet Gor­ka mnie nie po­bu­dza. No do­bra, gdy­by wsze­dł do ka­wiar­ni i zrzu­cił fi­li­żan­ki na podło­gę, żeby zro­bić to ze mną na któ­ry­mś sto­li­ku, to bym się nie opie­ra­ła, ale nie jest to te­mat, któ­ry spędza­łby mi sen z po­wiek.

Wiesz co? Lu­bię być w nim za­ko­cha­na… brzmi to za­je­bi­ście dziw­nie, ale lu­bię być w nim za­ko­cha­na, przy­zwy­cza­iłam się do tego sta­nu i gdy­by to się sko­ńczy­ło, czu­ła­bym, że cze­goś mi brak. Lu­dzie bar­dzo się mylą co do mi­ło­ści. Fil­my na­mie­sza­ły nam w gło­wach i to po­rząd­nie. To że ko­goś ko­chasz, nie zna­czy za­raz, że mu­sisz wal­czyć o jego mi­ło­ść, albo że two­im je­dy­nym ce­lem po­win­no być sie­dze­nie ra­zem z nim i ca­ło­wa­nie się, nie, to wszyst­ko bzdu­ry… Je­śli lu­bisz mu­zy­kę, to nie zna­czy od razu, że mu­sisz wy­dać pły­tę albo za­ło­żyć ze­spół. Tak wła­śnie mam z Gor­ką. Po­do­ba mi się, OK, ko­cham go, do cho­le­ry, ale nie mu­szę z nim być, bo już zro­zu­mia­łam, że to się ni­g­dy nie zda­rzy, a jego dziew­czy­na, ta la­ska, ta bru­net­ka, co wy­gląda jak kró­lew­na Śnie­żka, jest bar­dzo w po­rząd­ku i bar­dziej do nie­go pa­su­je niż ja… Chcia­łam przy­po­mnieć, że Gor­ka my­ślał, że je­stem ja­kąś cho­ler­ną za­bój­czy­nią i za­nió­sł mój pie­przo­ny pa­mi­ęt­nik sfru­stro­wa­nej na­sto­lat­ki na ko­mi­sa­riat… Ra­czej nie za­ko­chu­jesz się w dziew­czy­nie, o któ­rej my­ślisz, że ma nie­rów­no pod su­fi­tem, nie? No to spra­wa ja­sna. On jest z cór­ką czer­wo­ne­go po­li­ty­ka i tyle. Wszyst­ko w po­rząd­ku.

Po­szłam do pierw­szej ko­mu­nii, zmu­si­li mnie, mama sprze­da­ła re­por­taż do cza­so­pi­sma „Hola”, nic szcze­gól­nie pa­mi­ęt­ne­go, dwie ko­lo­ro­we stro­ny, na któ­rych uda­ło jej się pi­ęk­nie za­ro­bić za cenę po­ka­za­nia me­diom cór­ki ubra­nej w bia­łą, nie­zno­śnie pre­ten­sjo­nal­ną su­kien­kę. Ogó­łem je­dy­na rzecz, któ­rą pa­mi­ętam z ka­te­chi­zmu, to zda­nie z bar­dzo brzyd­kie­go pla­ka­tu w sal­ce pa­ra­fial­nej:

„Bóg daje ci spo­kój du­cha, byś za­ak­cep­to­wał to, cze­go nie mo­żna zmie­nić, od­wa­gę, byś zmie­nił to, co mo­żesz, i mądro­ść, byś roz­ró­żnił jed­no od dru­gie­go”.

Je­śli usu­niesz z tego zda­nia Boga, uzy­skasz moje mot­to:

„Miej spo­kój du­cha, byś za­ak­cep­to­wał to, cze­go nie mo­żna zmie­nić, od­wa­gę, byś zmie­nił to, co mo­żesz, i mądro­ść, byś roz­ró­żnił jed­no od dru­gie­go”.

Tę myśl po­wta­rzam so­bie od dziec­ka ni­czym man­trę. To zna­czy nie chcę uj­mo­wać za­sług Bogu, ale w nie­go nie wie­rzę, bo za­wsze czu­łam, że on nie wie­rzy we mnie, wo­la­łam więc po­le­gać w ca­ło­ści na so­bie i nie za­le­żeć od jego bo­skich łask. No cóż, ate­ist­ka ze mnie.

Rozdział 1

Ma­rio nie chciał jesz­cze wra­cać do domu. Ro­dzi­ce pew­nie cze­ka­li na nie­go z ko­la­cją. Ko­la­cją pe­łną bia­łka, zgod­nie ze wszyst­ki­mi i ka­żdą z osob­na wska­zów­ką die­te­ty­ka. Si­łow­nia sta­ła się sen­sem jego ży­cia. Je­dy­nym za­jęciem, czy­mś, co po­zwa­la­ło mu nie my­śleć i wsłu­chać się w sie­bie. Ma­rio nie czuł po­ci­ągu do mi­stycz­nych te­ma­tów, ni­g­dy go to nie in­te­re­so­wa­ło, ale jak ła­two po­jąć, po spo­rze z Ja­ni­ne w ze­szłym roku szkol­nym, w ocze­ki­wa­niu na datę roz­pra­wy, wci­ąż ana­li­zo­wał sa­me­go sie­bie, swo­je ży­cie, przy­szło­ść, a nade wszyst­ko prze­szło­ść. Ma­rio mógł się wy­da­wać dup­kiem bez skru­pu­łów, bez­tro­skim głup­kiem ro­dem z Mu­je­res y Hom­bres y Vi­ce­ver­sa1… i może na­wet nim był, jed­nak wy­ra­fi­no­wa­ne wy­kszta­łce­nie oraz kosz­tow­ne upodo­ba­nia i przy­wi­le­je, któ­ry­mi cie­szył się z uwa­gi na swój sta­tus, obu­dzi­ły w nim pew­ne nie­po­ko­je. Nie był umy­sło­wym le­niem, nie, nie był obi­bo­kiem, po pro­stu miał w ży­ciu inne prio­ry­te­ty i w re­zul­ta­cie ni­g­dy nie mu­siał po­wa­żnie się za­sta­na­wiać nad swo­im po­stępo­wa­niem. Aż do tej pory.

1 Mu­je­res y Hom­bres y Vi­ce­ver­sa – hisz­pa­ński pro­gram te­le­wi­zyj­ny z ele­men­ta­mi re­ali­ty show, pod­czas któ­re­go uczest­ni­cy wy­bie­ra­ją so­bie part­ne­ra spo­śród gru­py kan­dy­da­tów za­bie­ga­jących o ich względy (wszyst­kie przy­pi­sy po­cho­dzą od tłu­ma­cza).

Wie­czo­rem po tre­nin­gu, gdy wy­ła­do­wał gniew na wor­ku bok­ser­skim, przed po­wro­tem do domu lu­bił tro­chę po­spa­ce­ro­wać. Nie za­wsze sze­dł tą samą dro­gą. Na­sta­wiał na mak­sa słu­chaw­ki bez­prze­wo­do­we i po­zwa­lał, by mu­zy­ka pro­wa­dzi­ła go w tej włó­czędze od ósmej do dzie­si­ątej. Dwie go­dzi­ny na roz­my­śla­nia, wy­rzu­ty su­mie­nia i cie­sze­nie się drob­ny­mi i nic nie kosz­tu­jący­mi rze­cza­mi, któ­rych ni­g­dy do­tąd nie spró­bo­wał, jak na przy­kład usi­ąść na ław­ce ot tak, na nic nie cze­ka­jąc, lub pó­jść nad je­zio­ro i pa­trzeć na zmierzch. Stał się sa­mot­ni­kiem. O ile wcze­śniej był li­de­rem swo­jej gru­py, kró­lem im­pre­zy, a jego na­zwi­sko sta­no­wi­ło że­la­zną po­zy­cję na wszyst­kich li­stach dys­ko­te­ko­wych na so­bo­tę wie­czo­rem, te­raz stał się zwy­kłym czło­wie­kiem, jed­nym wi­ęcej, a na­wet go­rzej – ni­kim. Kimś, kto rzad­ko się od­zy­wa, ni­g­dzie nie wy­cho­dzi i pró­bu­je zna­le­źć roz­ryw­kę we wła­snych roz­ter­kach i sa­mot­no­ści.

Go­dzi­na 21.47. Ma­rio roz­sia­dł się na tra­wie nad je­zio­rem. Było mu zim­no w ty­łek. Choć wie­dział, że jest już pó­źno, wo­lał jesz­cze tro­chę po­cze­kać. Mo­żna po­wie­dzieć, że jego ro­dzi­ce prze­strze­ga­li swe­go ro­dza­ju pro­to­ko­łu w kwe­stii pory ko­la­cji: je­śli o wpół do dzie­si­ątej nie zja­wił się przy sto­le, je­dli bez nie­go, i wo­lał, żeby tak wła­śnie się sta­ło. Męczy­ło go sie­dze­nie na­prze­ciw nich, co ozna­cza­ło wy­sta­wia­nie się na ich roz­cza­ro­wa­ne spoj­rze­nia, od któ­rych czuł się jesz­cze go­rzej. Dla­te­go za­wsze sta­rał się przy­cho­dzić pó­źniej, by nie za­ła­pać tuż przed snem jesz­cze wi­ęk­szej de­pre­chy niż ta, któ­ra już i tak go gnębi­ła.

A więc Ma­rio był zdo­ło­wa­ny? No pew­nie. Jed­nak ani on, ani jego ro­dzi­na nie zda­wa­li so­bie z tego w pe­łni spra­wy. W ostat­nią wrze­śnio­wą nie­dzie­lę za­pa­dł zmrok i bry­za prze­sta­ła nie­ść ła­god­ną świe­żo­ść, zmie­nia­jąc się w po­wiew prze­ni­ka­jący do szpi­ku ko­ści, któ­re­go nikt nie lubi. Ma­rio czuł się smut­niej­szy niż zwy­kle. Dla­cze­go? Ła­two się do­my­ślić. Była nie­dzie­la, ostat­nia nie­dzie­la przed po­cząt­kiem roku w Las En­ci­nas, przed wy­strza­łem star­te­ra, któ­ry za­po­cząt­ku­je nowy se­mestr. Nie po­tra­fił uwol­nić się od wspo­mnie­nia emo­cji, ja­kie wcze­śniej wy­wo­ły­wa­ła w nim ostat­nia nie­dzie­la wa­ka­cji… By­łby go­tów za­pła­cić, żeby znów się tak po­czuć. Jed­nak te­raz wszyst­ko było ina­czej, on oczy­wi­ście ni­g­dy już nie za­cznie żad­ne­go roku szkol­ne­go, a go­rycz oczy­wi­ście na za­wsze za­bar­wi wszyst­kie jego uczu­cia.

Zim­ny ty­łek do­skwie­rał mu co­raz bar­dziej. Wil­goć prze­nik­nęła przez gru­by ba­we­łnia­ny dres, więc wstał. Ciem­no­ść spo­wi­ła wszyst­ko i choć do­sko­na­le znał dro­gę, nie chciał wdep­nąć w ja­kąś ka­łu­żę lub bło­to, za­pa­lił więc la­tar­kę w ko­mór­ce, ale nie star­czy­ła mu na dłu­go. Tyle mu­zy­ki na mak­sa i tyle 4G spra­wi­ło, że jego ba­te­ria nie­mal na­tych­miast pa­dła. Wszyst­ko wo­kół skry­ła ciem­no­ść. Wszyst­ko wo­kół czar­ne; by­naj­mniej nie w prze­no­śni, noc była po­chmur­na.

Trzask! Od­głos zła­ma­nej ga­łęzi za­sko­czył chło­pa­ka, któ­ry ob­ró­cił się za­nie­po­ko­jo­ny. Nie uda­ło mu się ni­cze­go do­strzec w gęstej ro­ślin­no­ści. Zdjął słu­chaw­ki – bez sen­su było w nich cho­dzić, sko­ro ni­cze­go nie słu­chał – chciał je scho­wać, kie­dy usły­szał od­głos, któ­ry prze­stra­szył go jesz­cze bar­dziej i w efek­cie jed­na ze słu­cha­wek upa­dła mu na zie­mię. Cho­le­ra! – mruk­nął pod no­sem.

My­śla­łem, że to ja­kiś pie­przo­ny zwie­rzak psu­je mi hu­mor, ale za­raz mnie zmro­zi­ło, bo przy­po­mnia­łem so­bie, że w oko­li­cy nie ma du­żych zwie­rząt, a po­lna mysz prze­cież nie zła­ma­ła­by ga­łęzi. Ni­g­dy nie by­łem spe­cjal­nie stra­chli­wy, za­wsze mia­łem jaja na swo­im miej­scu, ale kie­dy zo­ba­czy­łem, że coś się po­ru­sza w ciem­no­ści, ob­le­ciał mnie strach. Pa­mi­ętam nie­wie­le. Jak przez mgłę. Ktoś sze­dł w moją stro­nę.

Ktoś sze­dł w jego stro­nę. Ma­rio tego nie za­uwa­żył, ale oso­ba ta mia­ła na so­bie szkol­ny mun­du­rek z Las En­ci­nas. Ciem­no­ści ca­łkiem to skry­wa­ły, ale skąpe pro­mie­nie ksi­ęży­co­we­go świa­tła w pierw­szej kwa­drze od­bi­ły się w ha­fto­wa­nym E z go­dła. Czy zo­ba­czył twarz? Nie, twarz była ca­łkiem za­sło­ni­ęta ko­mi­niar­ką. Ma­rio nic nie po­wie­dział, nie krzyk­nął ani nie za­py­tał: „kto tu cho­dzi?”. Sce­na wy­da­ła mu się tak dziw­na, że uczy­nił je­dy­nie to, co dyk­to­wa­ły mu ser­ce i nogi: zmył się stam­tąd. Rzu­cił się do uciecz­ki, ale trud­no, i to bar­dzo, biec po mo­krej zie­mi obok je­zio­ra. Bło­to, ga­łęzie i ka­łu­że utrud­nia­ją wszyst­ko, tym bar­dziej kie­dy nie masz przy so­bie la­tar­ki, więc Ma­rio wkrót­ce upa­dł na zie­mię i po­bru­dził swój mar­ko­wy dres.

To było strasz­ne. Wie­le razy śnił mi się ten kosz­mar, że ści­ga mnie ktoś, kto chce mi zro­bić krzyw­dę, a ja je­stem wol­niej­szy niż zwy­kle, no ale to dla­te­go, że kie­dy przy­sze­dłem nad wodę, nie za­uwa­ży­łem, że wszędzie jest pe­łno bło­ta. Spró­bo­wa­łem się po­de­rwać, ale za­nim zdąży­łem oprzeć się na rękach, coś bar­dzo moc­no ude­rzy­ło mnie w ple­cy. Nie wi­dzia­łem, kto… po­czu­łem tyl­ko cios i znów upa­dłem. Ta oso­ba sia­dła mi na ple­cach i nie mo­głem nic zro­bić, chcia­łem się wy­rwać i wte­dy już fak­tycz­nie za­cząłem krzy­czeć, wzy­wać po­mo­cy, ale usta wy­pe­łni­ły mi się zie­mią i bło­tem, więc nie­wie­le zdzia­ła­łem. Po­czu­łem, że coś robi, a po­tem ten dziw­ny za­pach, po któ­rym stra­ci­łem przy­tom­no­ść…

Kie­dy się ock­nąłem, było już za pó­źno, na wszyst­ko, na co­kol­wiek. Nie mia­łem ani krzy­ny siły, naj­mniej­szej woli wal­ki ani na­dziei, któ­re skło­ni­ły­by mnie do pró­by opo­ru. Było zim­no, czu­łem ci­ężar bło­ta na so­bie. Ktoś wle­kł mnie po zie­mi. Ale nie za ra­mio­na czy nogi, nie, za sznur, któ­ry mia­łem na szyi. Nie mo­głem się po­ru­szyć i choć mój mózg się bu­dził, cia­ło nie od­bie­ra­ło roz­ka­zów, któ­re wy­sy­łał. Wiem, że pła­ka­łem, może jęcza­łem, pa­mi­ętam też, że na tym eta­pie już się pod­da­łem. Ka­mie­nie po dro­dze ra­ni­ły mi ple­cy. Ob­ró­ci­łem gło­wę, pró­bu­jąc zo­ba­czyć tego skur­wie­la, któ­ry mnie ci­ągnął. Do­strze­głem ciem­ną po­stać, być może kurt­kę od szkol­ne­go mun­dur­ka, sam nie wiem… nic nie wiem. Za­mknąłem oczy i prze­sta­łem się opie­rać. Sta­ra­łem się wa­żyć wi­ęcej niż w rze­czy­wi­sto­ści, wy­obra­zi­łem so­bie ko­wa­dła u swo­ich stóp, ko­twi­ce unie­mo­żli­wia­jące tej oso­bie, czy co­kol­wiek to było, prze­ci­ągni­ęcie mnie tam, gdzie so­bie za­pla­no­wa­ła. Za­trzy­mał się. Za­trzy­ma­łem się. Przez chwi­lę po­my­śla­łem, że to ko­niec udręki i po­czu­łem ulgę, ale nie… tra­ge­dia do­pie­ro się za­czy­na­ła. Chcia­łem znów krzyk­nąć, ale usta mnie nie słu­cha­ły, nie mo­głem wy­do­być gło­su, chcia­łem prze­pro­sić, je­że­li zro­bi­łem coś, co mu się nie spodo­ba­ło, chcia­łem bła­gać i po­wie­dzieć mu, że je­stem bar­dzo mło­dy i mam przed sobą całe ży­cie, ale nie zdo­ła­łem wy­du­sić z sie­bie żad­ne­go dźwi­ęku. Nic nie wi­dzia­łem, ale wszyst­ko sły­sza­łem. Usły­sza­łem, jak za­rzu­ca na ga­łąź drze­wa dru­gi ko­niec liny, któ­rą mia­łem za­ci­śni­ętą na szyi. I jak na­pi­na ją z ca­łej siły. Na­past­nik nie był zbyt sil­ny. Po­ci­ągnął, za­szlo­chał, po­ci­ągnął i nie­mal pod­nió­sł mnie z zie­mi, ale upa­dłem i grzmot­nąłem o gle­bę. Nie za­bo­lał mnie ten upa­dek, nie pa­no­wa­łem nad wła­snym cia­łem, co da­wa­ło mi ta­kże dziw­ną moc, bo nie czu­łem bólu, by­łem jak­by od­rętwia­ły… Spró­bo­wał jesz­cze raz, tym ra­zem z wi­ęk­szą siłą. Szarp­nął za linę i mnie pod­nió­sł. Po­my­śla­łem o ma­mie. Szarp­nął za linę i mnie po­wie­sił, po­my­śla­łem o ta­cie. Zdo­łał przy­wi­ązać do cze­goś ko­niec liny, a wte­dy to fak­tycz­nie był już ko­niec. Tak. Zo­sta­wił mnie tam wi­szące­go. Sznur na­tych­miast za­ci­snął mi się na szyi, zgnia­ta­jąc ją ni­czym gąb­kę. Po­my­śla­łem o bab­ci. Usły­sza­łem trzask, jak­by coś we mnie pękło, może kark, może ży­cie… i tam, pew­nej wrze­śnio­wej nie­dzie­li, cały ubło­co­ny, nie wie­dząc na­wet, kto mi to zro­bił… tam wła­śnie uma­rłem.

Po­zba­wio­ne ży­cia cia­ło Ma­ria ko­ły­sa­ło się po­wo­li, bar­dzo po­wo­li, ob­ra­ca­jąc się w kie­run­ku prze­ciw­nym do ru­chu wska­zó­wek ze­ga­ra. Czub­ki jego te­ni­só­wek nie­mal do­ty­ka­ły zie­mi, dzie­li­ło je od niej le­d­wie kil­ka mi­li­me­trów, co ro­bi­ło wra­że­nie, jak­by pró­bo­wał sto­pa­mi si­ęgnąć podło­ża, ale było to je­dy­nie złu­dze­nie. Ma­rio ni­cze­go już nie czuł i ni­cze­go nie mógł pró­bo­wać. Ży­cie ca­łkiem z nie­go uszło. Ro­we­rzyst­ka, któ­ra zna­la­zła go o szó­stej rano, opi­sa­ła chło­pa­ka w sło­wach przej­mu­jących dresz­czem prze­ra­że­nia. Ma­rio przy­zwy­cza­ił się, że dziew­czy­ny mia­ły go za Ado­ni­sa o wy­dat­nej szczęce i nie­od­par­tym spoj­rze­niu, ale ta uży­ła je­dy­nie dra­ma­tycz­nych i od­ra­ża­jących przy­miot­ni­ków, by opi­sać jego zwło­ki. Otwar­te usta, oczy wy­cho­dzące z or­bit, jak­by za­raz mia­ły wy­strze­lić, twarz sina i za­puch­ni­ęta.

Nie mo­żna po­wie­dzieć, że miej­sco­wa po­li­cja była mało sku­tecz­na lub le­ni­wa, trze­ba przy­znać, że wszyst­ko wska­zy­wa­ło na sa­mo­bój­stwo. Na Ma­riu ci­ąży­ło oska­rże­nie o prze­moc i cze­kał go pro­ces, co zruj­no­wa­ło mu re­pu­ta­cję i po­zy­cję to­wa­rzy­ską. Jego ro­dzi­ce przy­chy­li­li się do teo­rii sa­mo­bój­stwa, mó­wi­ąc, że choć od­su­wa­li od sie­bie te my­śli, oba­wia­li się, że ich syn może po­pe­łnić ja­kieś sza­le­ństwo, bo nie był już sobą. Włó­czył się bez celu z domu do si­łow­ni i z si­łow­ni do domu, nie wy­cho­dził na mia­sto, z ni­kim nie ga­dał. Śmie­rć Ma­ri­ny była moc­nym cio­sem dla ich spo­łecz­no­ści i nie mo­gli po­zwo­lić so­bie na dal­sze pra­nie bru­dów, więc taka hi­po­te­za była dla wszyst­kich wy­god­niej­sza, bo śmie­rć Ma­ria sta­wa­ła się po pro­stu ko­lej­nym sa­mo­bój­stwem na­sto­lat­ka. Jego mat­ka nie mia­ła wąt­pli­wo­ści.

Z moim chłop­cem było nie­do­brze. Wie­dzia­łam, że to się może zda­rzyć w ka­żdej chwi­li. Pró­bo­wa­łam go chro­nić, na­praw­dę, ale to było jak pró­ba pod­pie­ra­nia ścia­ny. Nie da się. Nie mogę przez cały czas trzy­mać war­ty pod ścia­ną… On już nie żył, był żywy, ale jak­by ca­łkiem nie­obec­ny… zu­pe­łnie zga­szo­ny, przy­kro było na to pa­trzeć. Sta­ra­łam się pod­nie­ść go na du­chu, my­śla­łam, że to je­dy­nie trud­ny okres i… przy­kro mi, nie chcę wi­ęcej o tym mó­wić. Na­praw­dę nie chcę mó­wić nic wi­ęcej…

Nie myśl, że wia­do­mo­ść o sa­mo­bój­stwie Ma­ria awan­so­wa­ła w Las En­ci­nas do ran­gi wiel­kie­go, tra­gicz­ne­go wy­da­rze­nia roku, nie. Lu­dzie – po­mi­ja­jąc Ja­ni­ne i Wen­dy, byłą zma­rłe­go – nie pa­mi­ęta­li za do­brze o kon­flik­cie i prze­mo­cy ani o tym, że Ma­rio po­rzu­cił szko­łę przed ko­ńcem roku, bo chło­pak wy­pa­dł już ze śmie­tan­ki to­wa­rzy­skiej w Las En­ci­nas, już się nie li­czył. Dla­te­go ow­szem, ktoś tam usły­szał, że uma­rł i te­mat po­ja­wił się w roz­mo­wach dwóch czy trzech jego niby-przy­ja­ciół, ale dra­mat stop­niał rów­nie szyb­ko jak pian­ka na pi­wie la­tem w ka­wiar­nia­nym ogród­ku. W oka­mgnie­niu.

Ja­ni­ne wsta­ła pe­łna ener­gii. Do­syć już mia­ła uża­la­nia się nad sobą i by­cia nud­ną ofia­rą, któ­ra spędza całe dnie w swo­jej pry­wat­nej ja­ski­ni. Z we­rwą wy­szczot­ko­wa­ła wło­sy i wy­pró­bo­wa­ła trzy czy czte­ry fry­zu­ry. Od­rzu­ci­ła ko­ński ogon, dwa war­ko­czy­ki z fi­ku­śny­mi gum­ka­mi z po­sta­cia­mi z Pora na przy­go­dę! i to, co sama na­zy­wa­ła fry­zu­rą na elfa, czy­li dwa cie­niut­kie war­ko­czy­ki za­czy­na­jące się na skro­niach i scze­pio­ne na kar­ku z po­mo­cą spin­ki w kszta­łcie fi­go­we­go list­ka. No do­bra, dziw­nie się z tym czu­ła i po­sta­no­wi­ła roz­pu­ścić wło­sy i za­ło­żyć opa­skę, taką naj­zwy­klej­szą, bo te w for­mie dia­de­mu albo wy­sa­dza­ne pe­re­łka­mi były za­re­zer­wo­wa­ne dla Lu. Nie spi­sa­no tej za­sa­dy na pi­śmie, ale wszy­scy uwa­ża­li to za oczy­wi­ste i wo­la­ła oszczędzić so­bie jej gro­źne­go spoj­rze­nia. Zresz­tą fak­tycz­nie wy­da­wa­ło się, że Mek­sy­kan­ka ma gło­wę jak­by stwo­rzo­ną do no­sze­nia ta­kich ozdób i nikt nie mógł usu­nąć jej w cień.

Z roz­pusz­czo­ny­mi wło­sa­mi i w nie­ska­zi­tel­nym mun­dur­ku Ja­ni­ne prze­kro­czy­ła drzwi pro­wa­dzące na ten dłu­gi, sza­ry ko­ry­tarz, gdzie wy­da­wa­ło się, że czas stoi w miej­scu. Była pe­łna do­brych chęci i nie­mal się uśmiech­nęła, czu­jąc, że od­zy­ska­ła ano­ni­mo­wo­ść, za któ­rą tak tęsk­ni­ła.

Ni­g­dy bym nie po­my­śla­ła, że za­pra­gnę znów być prze­gry­wem, z tych, co sie­dzą w głębi kla­sy, ale tak wła­śnie jest… Po­pu­lar­no­ść to me­ga­spra­wa, ale by­cie nie­wi­dzial­ną nie­sie ze sobą pew­ne ko­rzy­ści w kwe­stiach to­wa­rzy­skich.

Wszyst­ko szło do­brze, ró­żne ele­men­ty uło­ży­ły się na nowo w do­god­nych miej­scach i wy­gląda­ło na to, że Ja­ni­ne na po­wrót sta­je się nie­wi­dzial­na.

Wte­dy, gdy już mam we­jść do kla­sy, w mo­men­cie, gdy czu­ję się jed­ną oso­bą wi­ęcej w tłu­mie, faj­nym prze­gry­wem, w tej wła­śnie cen­nej chwi­li ktoś – i mó­wię ktoś, bo na­wet nie mam po­jęcia, kto to był – mówi mi, że Ma­rio nie żyje, że zsze­dł ze sce­ny, tak, zda­je się, że wła­śnie ta­kie­go sfor­mu­ło­wa­nia użył: „zsze­dł ze sce­ny”. Ze­jść ze sce­ny, my­ślę so­bie. To zna­czy z tej głów­nej, naj­wa­żniej­szej sce­ny, z ży­cia. Łup. Czu­ję, że ser­ce mi pęka, ale ko­ści też. Chy­ba nie usto­ję na no­gach, chy­ba nie, prze­ry­wam na­gle roz­mo­wę i zo­sta­wiam tego ko­goś w pół sło­wa. Mu­szę uciec, biec, od­dy­chać, ale nie je­stem w sta­nie zro­bić dwóch kro­ków, sia­dam na scho­dach, a tym­cza­sem tłum uczniów, pierw­szo­rocz­nia­ków prze­ta­cza się obok mnie ni­czym la­wi­na, któ­ra na­wet mnie nie mu­ska. Ma­rio nie żyje. Tak, chło­pak, z któ­rym zro­bi­łam to pierw­szy raz na po­ście­li w zwie­rząt­ka upra­wia­jące sport, pierw­szy, któ­ry mnie… wszyst­ko, ten wła­śnie, nie żyje. Już nie od­dy­cha, ni­g­dy się nie uśmiech­nie ani nie otwo­rzy oczu, by spoj­rzeć bez­czel­nie, pe­wien, że to on jest kró­lem ży­cia…

Od­dech Ja­ni­ne stał się dziw­ny, po­dob­nie jak ten pierw­szy po­ra­nek no­we­go roku szkol­ne­go. Wsta­ła z tru­dem i wspie­ra­jąc się o ścia­nę, ru­szy­ła do ła­zien­ki. Ucznio­wie we­szli do sal, zo­sta­ła sama. Ci­sza wy­pe­łni­ła wszyst­ko, choć w jej gło­wie dud­ni­ły ja­kieś gło­sy. Gło­sy za­czerp­ni­ęte z ró­żnych roz­mów, rze­czy­wi­stych lub zmy­ślo­nych, któ­re od­by­ła z Ma­riem. Jak gdy­by ktoś włączył im wszyst­kim jed­no­cze­śnie play, wy­wo­łu­jąc nie­zno­śny ja­zgot, ha­łas zmie­sza­nych słów i wspo­mnień, praw­dzi­wych bądź fa­łszy­wych. Chcia­ło jej się pła­kać i roz­pła­ka­ła się z dło­nią na klam­ce od drzwi ła­zien­ki, jak gdy­by wie­dzia­ła, że wcho­dząc do środ­ka, prze­sta­nie dbać o wszel­kie po­zo­ry i to, co te­raz było kil­ko­ma łza­mi, uto­ru­je dro­gę dla tsu­na­mi roz­sza­la­łych emo­cji. Nie my­li­ła się. Gdy­byś po­dej­rzał przez ja­kąś dziur­kę wy­buch pła­czu i usły­szał wrza­ski, któ­re wy­do­by­ły się z ust Ja­ni­ne, gdy­byś zo­ba­czył, jak za­wo­dzi, ko­pie, prze­my­wa twarz wodą, płu­cze usta, by się prze­ko­nać, czy uda jej się wy­pluć z sie­bie część bólu, pła­cze i szlo­cha, do­słow­nie rwie so­bie wło­sy z gło­wy i wy­mie­rza kop­nia­ki, jak gdy­by ścia­ny i szaf­ki mo­gły je po­czuć, gdy­byś ją zo­ba­czył, po­my­śla­łbyś, że na ca­łym bo­żym świe­cie nie ma oso­by w wi­ęk­szej roz­pa­czy. Obiek­tyw­nie rzecz bio­rąc, mo­gło się to wy­dać prze­sa­dzo­ną re­ak­cją, ale Ma­rio sym­bo­li­zo­wał wie­le rze­czy w świe­cie Ja­ni­ne, był jed­nym z naj­moc­niej­szych fi­la­rów jej hi­sto­rii, był jed­nym z pro­ta­go­ni­stów jej losu. To tak jak gdy­by strasz­nie ci się po­do­bał czar­ny cha­rak­ter z ja­kie­goś se­ria­lu i na­gle z dnia na dzień go nie ma. Ten zły bo­ha­ter jest ko­niecz­ny, żeby ci do­brzy byli do­brzy. No i ona tro­chę tak wła­śnie się czu­ła. Te­raz, gdy znik­nął je­den z naj­istot­niej­szych bo­ha­te­rów jej bio­gra­fii, mia­ła wra­że­nie, że wszyst­ko to sta­ło się okrop­nie ni­ja­kie. Ostat­ni spó­źnial­scy do­cie­ra­li do swo­ich klas, a tym­cza­sem zdru­zgo­ta­na Ja­ni­ne ru­szy­ła w prze­ciw­nym kie­run­ku niż wszy­scy. Mia­ła już do­syć na dzi­siaj, wo­la­ła wró­cić do domu, za­mó­wić ca­bi­fy2, po­ło­żyć się do łó­żka i ma­rzyć o tym, by mo­gła cof­nąć się do nie­dzie­li po­prze­dza­jącej ten fa­tal­ny po­ra­nek.

2 Hisz­pa­ński od­po­wied­nik Ube­ra.

An­drea i Gor­ka sie­dli w osob­nych ław­kach. Cho­dzi­li do tej sa­mej kla­sy i nie chcie­li być ty­po­wą par­ką za­ko­cha­nych go­łąb­ków, któ­ra flir­tu­je, gdy na­uczy­cie­le przy­nu­dza­ją. Nie za­mie­rza­li trzy­mać się za rącz­ki. Ona mia­ła sil­ne po­sta­no­wie­nie, żeby się uczyć i roz­wi­jać, za cel po­sta­wi­ła so­bie osi­ągni­ęcie do­brych wy­ni­ków. Nie chcia­ła, żeby wy­szło na to, że ra­cję mie­li wszy­scy ci do­ro­śli idio­ci, któ­rzy po­wta­rza­li, że mi­ło­ść w wie­ku szes­na­stu lat może od­wró­cić two­ją uwa­gę od rze­czy na­praw­dę istot­nych. Gor­ka czuł się tro­chę dziw­nie, ale z dru­giej stro­ny było mu na rękę, że jego zwi­ązek po­zo­sta­nie po części ta­jem­ni­cą. An­drea była nowa w Las En­ci­nas, a on nie miał, po­wiedz­my so­bie, spe­cjal­nie do­brej re­pu­ta­cji i wo­lał, żeby nie wie­dzia­ła, że w szko­le pra­wie się nie li­czy. Oba­wiał się, że ktoś z naj­star­szej kla­sy po­dej­dzie do jego naj­dro­ższej i rzu­ci coś w ro­dza­ju: „po co się za­da­jesz z tym fra­je­rem?”. Tak, tro­chę się tego oba­wiał, więc pa­so­wa­ło mu, że ka­żde z nich będzie so­bie ra­dzi­ło na wła­sną rękę, cho­ciaż, i to już była bar­dziej oso­bi­sta kwe­stia, wku­rza­ło go, że nie może się po­chwa­lić swo­ją dziew­czy­ną… bo była bar­dzo ład­na, jemu wy­da­wa­ła się bar­dzo ład­na, mało tego… była na­praw­dę su­per.

Rok szkol­ny nie mógł za­cząć się spo­koj­nie. Gu­zmán po­bił się z Sa­mu­elem na ko­ry­ta­rzu i Azu­ce­na we­szła do nich, żeby wy­gło­sić nie­odzow­ny spe­ech, że nie będzie to­le­ro­wać ta­kich za­cho­wań i tak da­lej. Wszy­scy trzy­ma­li stro­nę Gu­zmána. Wy­star­czy­ło tyl­ko zo­ba­czyć jego na­bie­głe krwią i cier­pie­niem oczy, by po­jąć, że chło­pak nie upo­rał się jesz­cze ze śmier­cią Ma­ri­ny no i, wia­do­mo, nikt w stu pro­cen­tach nie był pe­wien, że to Nano ją za­bił, ale na ra­zie to on sie­dział za krat­ka­mi, przez co po­zy­cja to­wa­rzy­ska Sa­mu­ela sy­tu­owa­ła się gdzieś na sa­mym dnie po­śród szla­mu i mułu. Bied­ny Sa­mu­el… Pod ostrza­łem, w tra­gicz­nej sy­tu­acji, nie­zbyt ty­po­wej dla na­sto­lat­ka… Co by się sta­ło, gdy­by Pau­la za­ko­cha­na w nim od za­wsze, zo­ba­czy­ła to po­ran­ne star­cie na ko­ry­ta­rzu? Za­pew­ne nic, bo Pau­la zu­pe­łnie nie zwra­ca­ła na Sa­mu­ela uwa­gi. Ci­ąża spra­wi­ła, że wy­do­ro­śla­ła i nie in­te­re­so­wa­ły jej już głu­pie szkol­ne ro­man­se. Jej nowa szko­ła była… dość szcze­gól­na, przy­naj­mniej je­śli po­rów­nać ją do eli­tar­ne­go Las En­ci­nas. Za­cznij­my od tego, że ucznio­wie nie no­si­li mun­dur­ków, dzi­ęki cze­mu dziew­czy­na mo­gła z ła­two­ścią wszyst­kich oce­nić. Wca­le nie była snob­ką. Może parę lat wcze­śniej, ale te­raz już nie. Ale nie da się ukryć, że w wie­ku szes­na­stu lat wy­gląd mówi wie­le o we­wnętrz­nym bi­go­sie.

Sala była w opła­ka­nym sta­nie. Po­czu­łam się tro­chę jak Mi­chel­le Pfe­if­fer na tym fil­mie z lat dzie­wi­ęćdzie­si­ątych, gdzie jest na­uczy­ciel­ką, któ­ra przy­cho­dzi do pra­cy w ja­kie­jś okrop­nej szko­le, nie pa­mi­ętam już ty­tu­łu, bo by­łam bar­dzo mała… ale szkol­ne me­ble wy­gląda­ły jak przy­wle­czo­ne wprost ze śmiet­ni­ka. Nie było mun­dur­ków, więc fak­tycz­nie od razu mo­głeś się zo­rien­to­wać, przed kim trze­ba się mieć na bacz­no­ści. Chcia­łam unik­nąć kli­ma­tu Le­gal­nej blon­dyn­ki z do­bre­go domu, któ­ra przy­by­wa do szko­ły dla ubo­gich, więc ubra­łam się bar­dzo pro­sto, zbyt pro­sto. Gdy­by zo­ba­czy­ła mnie Car­la albo Lu, za­py­ta­ły­by, czy wszyst­ko do­brze u mnie w domu, choć wca­le się nie przy­ja­źni­my, ale za­py­ta­ły­by o to…

Z jed­nej stro­ny było paru emo, kil­ku po­dej­rza­nych typ­ków wy­gląda­jących na nie­do­ro­bio­nych ski­nów, ja­kieś bla­cha­ry, no do­bra, mnó­stwo bla­char, kil­ka bar­dziej „nor­mal­nych” osób w ciu­chach z In­di­te­xu sprzed trzech czy czte­rech se­zo­nów i nie­wie­le poza tym. Nikt nie zwró­cił na mnie uwa­gi, nikt się ze mnie nie na­bi­jał, ale też nikt mi ni­cze­go nie uła­twiał. Wca­le nie o to cho­dzi, że czu­łam się od nich lep­sza, no ale po­wiedz­my so­bie szcze­rze, fakt, że zro­bi­łaś so­bie skro­ban­kę, chcesz czy nie, czy­ni cię nie­co doj­rzal­szą od in­nych. Na prze­rwie usły­sza­łam głu­pie i ba­nal­ne roz­mo­wy o Ope­ra­ción Triun­fo i in­nych re­ali­ty show, ale ta­kie rze­czy ni­g­dy mnie nie in­te­re­so­wa­ły, więc na­wet gdy­bym bar­dzo chcia­ła, i tak nie mo­gła­bym się włączyć do roz­mo­wy… ale w su­mie to bez zna­cze­nia, bo nie chcia­łam. Lek­cje w pierw­szym dniu były se­rią pro­ściut­kich pre­zen­ta­cji, pod­czas któ­rych sze­reg znu­dzo­nych na­uczy­cie­li wy­ja­śnił nam, jaki eks­cy­tu­jący rok szkol­ny nas cze­ka, pe­łen te­ma­tów, któ­re zna­łam już na pa­mi­ęć. Moje ży­cie to­wa­rzy­skie nie mu­sia­ło się po­grążyć w wy­ni­ku tego ze­jścia na ni­ższy po­ziom, ale je­śli cho­dzi o na­ukę, roz­to­czy­ła się przede mną moc­no ja­ło­wa pa­no­ra­ma. Nie chcę iść na stu­dia, no do­bra, może nie tyle nie chcę, co wi­dzę, że sys­tem na­ucza­nia, ten sys­tem, nie jest dla mnie. Po­sta­no­wi­łam zmie­nić szko­łę z wie­lu po­wo­dów, ale te­raz, gdy je­stem już z dala od Las En­ci­nas, uświa­da­miam so­bie, że to ta­kże nie moja dro­ga.

Co Pau­la chcia­ła przez to po­wie­dzieć? Coś bar­dzo pro­ste­go. Była jesz­cze nie­pe­łno­let­nia, ale czu­ła się bar­dzo doj­rza­ła i mia­ła wra­że­nie, że jej ży­cie jest pu­ste. Cały po­przed­ni rok szkol­ny zsze­dł jej na flir­tach, za­ko­chi­wa­niu się i od­ko­chi­wa­niu, nie za­sta­na­wia­ła się nad sobą, nad tym, do­kąd wła­ści­wie zmie­rza… Pew­nie, że wo­la­ła nie mieć dziec­ka, nie mo­gła go mieć, ale nie mo­gła też ukryć, że jej ży­cie utknęło na mie­li­źnie ani uda­wać, że nic się nie sta­ło. Mia­ła co do tego ja­sno­ść, ca­łko­wi­tą ja­sno­ść. Po­sa­dzi­ła ro­dzi­ców na bu­ja­nej ław­ce ogro­do­wej na we­ran­dzie, na­wet nie zrzu­ca­jąc ple­ca­ka, jak naj­szyb­ciej.

Gdy­bym nie zro­bi­ła tego szyb­ko, być może ni­g­dy bym tego nie po­wie­dzia­ła, być może po­zwo­li­ła­bym, żeby po­ci­ąg mi ucie­kł i za­cho­wa­ła dla sie­bie te sło­wa, nie wy­ja­śni­ła mo­ich od­czuć: „Mamo, tato… nie chcę… nie chcę się da­lej uczyć. Wiem, że to was zszo­ku­je i wiem, że od ja­kie­goś cza­su od­da­lam się co­raz bar­dziej od wi­ze­run­ku przy­kład­nej cór­ki, ale czu­ję się pew­na, spo­koj­na i zdol­na po­dej­mo­wać wła­sne de­cy­zje”.

Ro­dzi­ce spoj­rze­li po so­bie pew­ni, że za­raz wy­buch­nie bom­ba w ro­dza­ju:

a) Chcę wstąpić do za­ko­nu, Pan mnie wzy­wa.

b) Chcę po­je­chać do For­men­te­ry i sprze­da­wać tam klap­ki.

c) Wy­cho­dzę za mąż za pi­ęćdzie­si­ęcio­lat­ka.

W su­mie opcja b) nie była aż tak da­le­ka od praw­dy.

Sądzę, że do­brze mnie wy­cho­wa­li­ście, że­bym wie­rzy­ła w sie­bie, że­bym była od­po­wie­dzial­ną do­ro­słą oso­bą i wiem, że może się wy­da­wać, że wca­le taka nie je­stem albo nie by­łam, ale chcę rzu­cić szko­łę… nie chcę się wi­ęcej uczyć. Czu­ję, że już ni­cze­go istot­ne­go się nie na­uczę, a to, cze­go mogę się na­uczyć, mnie nie in­te­re­su­je. Czu­ję… i bar­dzo pro­szę nie prze­ry­waj­cie mi, że tak bar­dzo mnie chro­ni­li­ście, że nie je­stem na nic przy­go­to­wa­na w ży­ciu i mu­szę się tego na­uczyć, po­pe­łnić błędy, doj­rzeć… No więc sądzę, że zna­la­złam się w mar­twym punk­cie. To nie przez szko­łę, na­praw­dę nie, to prze­ze mnie. Chcę mieć ja­kieś nie­po­ko­je, mieć cele i ma­rze­nia, a ich nie mam… Gdy­bym wy­bie­ra­ła te­raz kie­ru­nek stu­diów, zwy­czaj­nie nie wie­dzia­ła­bym, co zro­bić, na co się zde­cy­do­wać, cze­go tak na praw­dę chcę w ży­ciu, a nie chcę po­dej­mo­wać ta­kich de­cy­zji pod pre­sją. To wca­le nie zna­czy, że w przy­szłym roku nie będę chcia­ła wró­cić do szko­ły, ale te­raz chcę się uczyć in­nych rze­czy, cze­goś, co będzie dla mnie wa­żne… Chcę się do­wie­dzieć wresz­cie, kim, do cho­le­ry, je­stem. Wy­bacz­cie brzyd­kie sło­wo…

Ro­dzi­ce ode­tchnęli głębo­ko i nie mu­sie­li na sie­bie pa­trzeć, by wie­dzieć, co po­win­ni od­po­wie­dzieć. Nie byli ro­dzi­ca­mi ka­stru­jący­mi, a gdzież tam, ra­czej dość po­stępo­wy­mi i faj­ny­mi, uwa­ża­li za oczy­wi­ste, że tłam­sze­nie wol­no­ści cór­ki może je­dy­nie wpędzić ich w jesz­cze wi­ęk­sze ta­ra­pa­ty. Oj­ciec po­chy­lił się do przo­du, za­ta­rł dło­nie i od­po­wie­dział jej to­nem pew­nym i do­bit­nym, mó­wił jak do­ro­sły z do­ro­słym, rów­ny z rów­nym.

– Pau­la, je­śli je­steś tego pew­na, mo­żesz li­czyć na na­sze wspar­cie. Nie chcie­li­by­śmy, że­byś ro­bi­ła coś, co cię uniesz­częśli­wi, więc sko­ro uwa­żasz, że to nie jest do­bry mo­ment na dal­szą na­ukę, prze­ko­na­my się, co ży­cie trzy­ma dla cie­bie w za­na­drzu.

Mat­ka ki­wa­niem gło­wy po­twier­dza­ła ka­żde sło­wo, a wresz­cie wtrąci­ła:

– Bar­dzo cię ko­cha­my, có­recz­ko. Nie chcę, to zna­czy nie chce­my, że­byś my­śla­ła, że ta hi­sto­ria z abor… – Ugry­zła się w język. – Nie było to ła­twe, ale naj­wa­żniej­sze, że­byś czu­ła się do­brze i o wszyst­kim nam mó­wi­ła. Je­ste­śmy tu po to, by ci po­móc, by być z tobą… A je­śli sama jesz­cze nie wiesz, co da­lej ro­bić, to nie rób nic. Tyl­ko ostro­żnie, nie mu­sisz za­raz ła­pać pierw­szej lep­szej pra­cy, jaka wpad­nie ci w ręce… nie po­trze­bu­je­my pie­ni­ędzy, ko­cha­nie, i je­śli chcesz się cze­goś na­uczyć lub zo­ba­czyć, jak to jest w pra­cy…

– Ale mnie wca­le na tym nie za­le­ży, mamo – prze­rwa­ła jej dziew­czy­na. – Ani na jed­nym, ani na dru­gim… Je­stem wam mega wdzi­ęcz­na za wy­kszta­łce­nie, ja­kie otrzy­ma­łam, za wszyst­kie moje ka­pry­sy, któ­re spe­łni­li­ście, ale chcę po­ra­dzić so­bie bez tego, prze­ko­nać się, kim je­stem bez wa­szej opie­ki. Wiem, że tu je­ste­ście, ni­czym mi­ęk­ki ma­te­rac, a ja jak ta akro­bat­ka na tra­pe­zie… No ale wła­śnie, je­stem akro­bat­ką i chcę spró­bo­wać, OK?

– OK – od­par­li ro­dzi­ce.

W tym wła­śnie mo­men­cie re­la­cji ro­dzi­ce–cór­ka Pau­la ofi­cjal­nie prze­sta­ła być sie­dem­na­sto­let­nią uczen­ni­cą, by prze­mie­nić się w… sie­dem­na­sto­let­nią bez­ro­bot­ną, ale za to taką, któ­ra ma wiel­ką po­trze­bę od­na­le­źć swo­ją ży­cio­wą ście­żkę.

Po lek­cjach Gor­ka po­sze­dł do An­drei na obiad, ostat­nio sta­ło się to zwy­cza­jem. Jej ro­dzi­ców nie było w domu, a ku­char­ka nie przej­mo­wa­ła się za­nad­to gło­dem na świe­cie – go­to­wa­ła jak dla od­dzia­łu woj­ska. Dom An­drei był im­po­nu­jący: ob­szer­ny, ja­sny, z mnó­stwem wiel­kich okien i dwo­ma ba­se­na­mi, ale z przy­tul­nym wy­stro­jem. Mie­szan­ka kon­cep­cji dość nie­ty­po­wa u de­ko­ra­to­ra wnętrz. Sofa była sta­ra, ale bar­dzo wy­god­na i wy­da­rzy­ło się na niej tyle rze­czy, że ro­dzi­ce nie chcie­li jej wy­rzu­cać. Po obie­dzie naj­częściej An­drea pro­wa­dzi­ła do niej swo­je­go chło­pa­ka, po­py­cha­ła go na nią i wtu­la­ła się w nie­go, a po­tem ca­ło­wa­li się, jak gdy­by nic in­ne­go w ży­ciu się nie li­czy­ło. Dom był prak­tycz­nie pu­sty, nie mu­sie­li więc się ha­mo­wać, gdy fol­go­wa­li swo­im języ­kom. Ca­ło­wa­li się ca­ły­mi go­dzi­na­mi, prze­ry­wa­li cza­sem, ale tyl­ko po to, żeby za­czerp­nąć po­wie­trza i wró­cić do wcze­śniej­sze­go za­jęcia. Ich języ­ki pa­so­wa­ły do sie­bie nad­zwy­czaj do­brze. To nie ta­kie oczy­wi­ste, kie­dy je­steś bar­dzo mło­dy, no w su­mie po­tem też nie. Usta An­drei za­wsze były wil­got­ne i świe­że, ale nie jak mi­ęta, tyl­ko jak przed chwi­lą ze­rwa­na w ogro­dzie tru­skaw­ka, a języ­kiem po­ru­sza­ła, jak­by spraw­dza­ła wszel­kie mo­żli­wo­ści, ja­kie da­wał ten mi­ęsień. Te­raz go ob­ró­cę, te­raz wsu­nę głębiej, te­raz tyl­ko mu­snę nim two­je war­gi… A Gor­ka do­trzy­my­wał jej kro­ku. On też umiał się ca­ło­wać – Pau­la może to po­twier­dzić – a wiel­kie­go spe­cja­li­stę w tej kwe­stii czy­ni­ła zeń umie­jęt­no­ść do­sto­so­wa­nia się do po­ru­szeń part­ner­ki, to za­wsze się spraw­dza­ło. Ca­łu­ski, cmok­ni­ęcia, głębo­kie po­ca­łun­ki z języcz­kiem czy bez­li­to­sne ukąsze­nia, byli go­to­wi spędzać całe go­dzi­ny przy­ssa­ni do sie­bie. Czuł się szczęśli­wy, po­tem wy­cho­dził z ge­ni­ta­lia­mi na­brzmia­ły­mi od mi­ło­ści, tak to już jest, ale ra­dził so­bie z tym na wła­sną rękę w domu. Jed­nak tam­te­go dnia coś się sta­ło i wszyst­ko po­szło ina­czej…

An­drea wzi­ęła go za rękę i po­ło­ży­ła ją so­bie mi­ędzy no­ga­mi, nie­mal od­ru­cho­wo, jak­by wy­pe­łnia­jąc na­ka­zy abe­ca­dła na­sto­let­nich zwi­ąz­ków. Po­czuł cie­pło bi­jące od jej kro­cza i gwa­łtow­nie się od­su­nął; nie był szorst­ki, w żad­nym ra­zie, ale prze­rwa­nie w tak na­mi­ęt­nym mo­men­cie, w chwi­li gdy ona prze­ja­wi­ła ini­cja­ty­wę, było jak wtar­gni­ęcie z krzy­kiem i włączo­nym na full reg­ga­eto­nem do ko­ścio­ła. Bar­dzo de­pry­mu­jące. Spoj­rza­ła na nie­go, on na nią i po chwi­li mil­cze­nia trwa­jącej le­d­wie trzy se­kun­dy, któ­re im wy­da­ły się nad­zwy­czaj dłu­gie, wstał, wło­żył rękę do spodni, żeby le­piej uło­żyć swo­ją uwi­ęzio­ną erek­cję i po­wie­dział:

– Idę.

– Co? – za­py­ta­ła ca­łkiem zbi­ta z tro­pu.

– No… mu­szę już iść.

– Tak?

– Tak…

– Aha.

Gor­ka się za­wa­hał, wy­da­wa­ło się, że chce coś jesz­cze po­wie­dzieć, ale osta­tecz­nie ro­zej­rzał się wo­kół, po­ca­ło­wał dziew­czy­nę w po­li­czek i wy­sze­dł, jak­by na­gle so­bie przy­po­mniał, że zo­sta­wił włączo­ny gaz i jego dom lada chwi­la może wy­le­cieć w po­wie­trze.

CO SIĘ STA­ŁO? Za­sta­nów­my się… może i nie mam za wiel­kie­go do­świad­cze­nia z chło­pa­ka­mi, ale nie wi­dzę wiel­kiej ró­żni­cy po­mi­ędzy ma­ca­niem się, obści­ski­wa­niem i do­ty­ka­niem wszędzie, a kie­dy mó­wię WSZĘDZIE, to zna­czy WSZĘDZIE, i tym, co za­pro­po­no­wa­łam… No w ko­ńcu prze­cież nie za­chęca­łam go do ni­cze­go dziw­ne­go, chcia­łam tyl­ko po­su­nąć się o kro­czek da­lej. Och, Boże, pew­nie po­my­ślał so­bie, że je­stem ja­kąś na­pa­lo­ną la­ską i się prze­stra­szył. Gor­ka rze­czy­wi­ście nie prze­ja­wia przy mnie zbyt wiel­kiej ini­cja­ty­wy, ale za­wsze my­śla­łam, że to dla­te­go, bo mnie sza­nu­je. Ro­zu­miem, że a prio­ri, bio­rąc pod uwa­gę mój ima­ge, nie wy­glądam zbyt zmy­sło­wo… ale to prze­cież nie zna­czy, że nie mam ocho­ty się z nim prze­spać. WŁA­ŚNIE, ŻE MAM NA TO WIEL­KĄ OCHO­TĘ, na­praw­dę wiel­ką. Po­do­ba mi się. Cho­dzi­my ze sobą. A ja nie je­stem żad­ną świ­ętą, w do­dat­ku jed­ną z tych nie­licz­nych rze­czy, któ­re wiem o jego wcze­śniej­szych zwi­ąz­kach jest to, że on też nie żył do­tych­czas w ce­li­ba­cie… Ale w ta­kim ra­zie DLA­CZE­GO ZWIAŁ? Je­stem pa­ra­no­icz­ką, więc za­raz po­my­śla­łam, że to moja wina, że może śmier­dzę albo tusz mi się roz­ma­zał i wy­glądam jak pan­da, ale nie… Cza­sem, wszyst­ko, co ma ja­kiś zwi­ązek z… z moim cia­łem, wpędza mnie w lek­ką ob­se­sję. Cze­kaj, jak by ci to wy­ja­śnić, żeby nie wy­jść na wa­riat­kę… Cia­ło dziew­cząt, na­gie cia­ło dziew­czy­ny… ma spe­cy­ficz­ny za­pach, no do­bra, o tym aku­rat wszy­scy wie­dzą, ra­czej nie od­czy­ta­łam w tym mo­men­cie ka­mie­nia z Ro­set­ty. To nor­mal­ne, że je­śli bie­rzesz rano prysz­nic, a po­tem idziesz do szko­ły i masz WF i nie wy­kąpiesz się zno­wu, to twój… two­ja oso­ba będzie wy­dzie­la­ła cha­rak­te­ry­stycz­ny za­pa­szek. Tak, do­sta­wa­łam już to­tal­nej pa­ra­noi na myśl, że za­pach mo­ich miejsc in­tym­nych mógł go wy­stra­szyć, ale to kom­plet­na bzdu­ra, bo po­tem po­szłam do ła­zien­ki wzi­ąć prysz­nic i wszyst­ko było… w po­rząd­ku. No to o co cho­dzi­ło? Po­do­bam mu się, ale… A może mu się nie po­do­bam? Nie? Ależ tak… pa­trzy na mnie z mi­ło­ścią, do­ty­ka mnie z czu­ło­ścią… no to… dla­cze­go nie do­tknął mnie tam, gdzie chcia­łam? Je­stem ca­łkiem sko­ło­wa­na, wy­ślę mu wia­do­mo­ść. Bar­dzo ostro­żną i nie wprost, bo nie chcia­ła­bym też do­pro­wa­dzić do kłót­ni albo żeby po­czuł się dziw­nie.

Hej, mi­siacz­ku, wszyst­ko w po­rząd­ku?Pi­sze…Pi­sze…Tak, już w dro­dze na si­łkę.

No OK, uni­ka te­ma­tu, za­cho­wu­je się jak gdy­by ni­g­dy nic… To ja też. Na pew­no by­ło­by doj­rza­lej i le­piej, gdy­bym ośmie­li­ła się za­py­tać go wprost: „dla­cze­go nie chcia­łeś mnie tam do­tknąć?” albo „dla­cze­go wy­bie­głeś ode mnie z domu, jak­by coś cię ugry­zło?”. Ale po­nie­waż oba­wiam się kłót­ni, a mi­ędzy nami jest bar­dzo do­brze, le­piej to prze­mil­czę, nic nie po­wiem i prze­ku­ję całą moją dez­orien­ta­cję w wia­do­mo­ść na What­sAp­pie ta­kiej tre­ści:

Świet­nie, mi­siacz­ku! Daj cza­du.

I do­dam jesz­cze emo­ti­kon­kę z bi­cep­sem i bu­źkę pusz­cza­jącą oczko i jesz­cze jed­ną z uśmie­chem, któ­ry w ogó­le nie od­da­je mo­je­go na­stro­ju, bo zu­pe­łnie mi nie do śmie­chu, ale to zu­pe­łnie. Cho­ciaż to też praw­da, że ga­da­nie o ta­kich rze­czach w wia­do­mo­ściach jest głu­pie, le­piej oso­bi­ście. Ju­tro na prze­rwie z za­sko­cze­nia przy­ci­snę go do muru i lek­kim to­nem po­wiem, że chcia­ła­bym po­su­nąć się da­lej. Tak, tak będzie doj­rza­lej. Nie będę mu ro­bić wy­rzu­tów: NIE DO­TKNĄŁEŚ MNIE! Za­ła­go­dzę te­mat, za­ga­ję po ci­chut­ku, ku­sząco: „Chcę, że­by­śmy to zro­bi­li, Gor­ka”.

Ka­wiar­nia Me­le­ny była miej­scem, któ­re najła­twiej da­ło­by się opi­sać od­ra­ża­jącym sło­wem „słi­ta­śna”. Nie ja tak mó­wię, tyl­ko opi­nie na Tri­pa­dvi­so­rze:

„Słi­ta­śne miej­sce, do­bre, żeby wpa­ść na kawę albo umó­wić się z przy­ja­ció­łmi. Tort mar­chew­ko­wy jest dość su­chy, ale kel­ner­ki bar­dzo się sta­ra­ją i są miłe”.

„Przy­tul­nie i ro­dzin­nie. Po po­łud­niu za­tło­czo­ne, ale je­śli przyj­dziesz na ko­niec, jest OK”.

„Mają za­rąbi­sty wy­bór kawy i cho­ciaż cza­sem trze­ba dłu­go cze­kać, bo są tyl­ko dwie kel­ner­ki, lo­kal jest wpo­rzo”.

„Tort mar­chew­ko­wy przy­po­mi­na po­de­szwę”.

„Mają wi-fi i do­brą kawę”.

Co mo­że­my wy­wnio­sko­wać z tych opi­nii? Praw­dę. Ka­wiar­nia była faj­na, in­te­res sze­dł do­brze i często za­rów­no Me­le­na, jak i jej mat­ka Aman­da nie nadąża­ły ze wszyst­kim. Lo­kal miał miły kli­mat i kiep­ski tort mar­chew­ko­wy, któ­ry oczy­wi­ście szyb­ko wy­co­fa­ły ze sprze­da­ży.

W tam­ten po­nie­dzia­łek, pierw­szy w roku szkol­nym, Me­le­na wy­szła chwi­lę przed za­mkni­ęciem, bo chcia­ła wy­pró­bo­wać na ko­la­cję prze­pis, któ­ry zna­la­zła w In­ter­ne­cie. Aman­da była sama. Ostat­ni klient wy­sze­dł i wła­ści­ciel­ka lo­ka­lu usta­wia­ła na sto­li­kach krze­sła, ka­żde z inną ta­pi­cer­ką, żeby umyć podło­gę. W ka­wiar­ni na­dal pach­nia­ło świe­żo za­pa­rzo­ną kawą, cho­ciaż eks­pres już od­po­czy­wał, wy­łączo­ny od dłu­ższej chwi­li. Azu­ce­na, dy­rek­tor­ka szko­ły, ob­ser­wo­wa­ła ten ob­ra­zek z ze­wnątrz, ni­czym duch mi­nio­nych świ­ąt Bo­że­go Na­ro­dze­nia. Dziw­nie było pa­trzeć na tę ele­ganc­ką pa­nią, smu­kłą i bar­dzo atrak­cyj­ną, jak ubra­na w far­tuch wy­ma­chu­je mo­pem. Wy­raz jej twa­rzy ró­żnił się bar­dzo od tego, co Azu­ce­na pa­mi­ęta­ła z pra­sy, ma­lo­wał się na niej spo­kój i... cho­ćby za­brzmia­ło to pre­ten­sjo­nal­nie – ja­kaś har­mo­nia i uko­je­nie. Aman­da prze­rwa­ła na chwi­lę, by po­pra­wić so­bie kit­kę, w któ­rą ze­bra­ła bu­rzę wło­sów ze zło­ty­mi re­flek­sa­mi, gdy ode­zwał się dzwo­ne­czek przy drzwiach.

– Już za­mkni­ęte – po­wie­dzia­ła mi­ęk­ko.

– Wiem – od­pa­rła Azu­ce­na. – Przy­szłam, żeby z pa­nią po­roz­ma­wiać.

– Mam na­dzie­ję, że nie cho­dzi o zdjęcia i tak da­lej, pro­szę…

– Nie, nie, nie…

– No bo lu­dzie nie dają mi spo­ko­ju, chy­ba nie mogą zro­zu­mieć, że te­raz tu pra­cu­ję – wy­ja­śni­ła, wra­ca­jąc do prze­rwa­ne­go za­jęcia.

– Pew­nie ich to dzi­wi.

Aman­da spoj­rza­ła na nią, cze­ka­jąc, aż po­wie coś wi­ęcej i tak wła­śnie się sta­ło:

– Wi­dzę, że mnie pani nie pa­mi­ęta. Nie szko­dzi, tro­chę się zmie­ni­łam, do tego fry­zu­ra…

– Och, nie przy­po­mi­nam so­bie.

– Je­stem Azu­ce­na, dy­rek­tor­ka Las En­ci­nas.

Aman­da lek­ko się zde­ner­wo­wa­ła i od­sta­wi­ła mop, opie­ra­jąc go o ladę.

– Moja cór­ka już się tam nie uczy, zda­je się, że nie mam żad­nych za­le­gło­ści w cze­snym, praw­da?

– Nie, nie, niech się pani nie mar­twi… Przy­szłam, bo… by­ło­by do­brze, gdy­by pani cór­ka wró­ci­ła do Las En­ci­nas. Pew­nie uzna to pani za sza­lo­ną pro­po­zy­cję, wiem, że ona tu pra­cu­je, ale wy­star­czy przej­rzeć jej tecz­kę, żeby się prze­ko­nać, że Ma­ría Ele­na jest bar­dzo zdol­ną uczen­ni­cą.

Aman­da nie chcia­ła prze­cho­dzić do obro­ny, ale ode­bra­ła to jako za­wo­alo­wa­ny atak.

– Uwa­ża pani, że to źle, że moja cór­ka tu pra­cu­je? Sądzi pani, że ka­wiar­nia to nie naj­lep­sze miej­sce dla sie­dem­na­sto­let­niej dziew­czy­ny… Mnie w su­mie też się tak wy­da­je.

– Skąd, nie o to cho­dzi. Mogę być z pa­nią szcze­ra?

– Tak, pro­szę…

Aman­da ge­stem za­pro­si­ła dy­rek­tor­kę, by…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Autor: Abril Zamora

Tłumaczenie: Magdalena Olejnik

Redakcja: Mariusz Kulan

Korekta: Agnieszka Knapek

Projekt graficzny okładki: Goldfinger Artur Krutowicz

Zdjęcie na okładce: © Netflix, 2020. Used with permission.

Zdjęcie autorki: © Jesūs Romero de Luque

eBook: Atelier Du Châteaux

 

Redaktor inicjująca: Maria Łakomik

Redaktor prowadząca: Agnieszka Górecka

 

© Copyright Abril Zamora, 2020

© Netflix, Inc., 2020

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

 

Bielsko-Biała 2021

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828, fax 338282829

[email protected], www.pascal.pl

 

ISBN 978-83-8103-863-8