Szeleszcząca śmierć - Grzegorz Kalinowski - ebook

Szeleszcząca śmierć ebook

Grzegorz Kalinowski

4,3

Opis

Warszawa, wrzesień 2017 roku. Początek nowego roku szkolnego. Dzieci wracają do szkół, a protesty przeciwko zmianom w sądownictwie czołowy polityk przebija zdjęciami z wakacji.

W budzącym się po wakacjach mieście dochodzi do serii morderstw popełnionych na majętnych przedsiębiorcach, prawnikach i inwestorach. Podany przez świadków rysopis jest nie do przyjęcia przez szefów policji i MSW. To co widzieli było zbyt fantastyczne, a oni sami są niewiarygodni.

Czy można ufać pogrążonemu w alkoholizmie rysownikowi komiksów i chłopakowi, który lubi pobudzić się dopalaczami? Zeznania świadków można podważyć, ale zapis z monitoringu? Prowadzący sprawę komisarz Konieczny musi zmagać się nie tylko ze zwykłymi trudami śledztwa, ale i ze swoimi przełożonymi i politykami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 450

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (25 ocen)
11
12
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ahywka

Nie oderwiesz się od lektury

Warszawą wstrząsa seria zabójstw prawnika, biznesmena oraz jeszcze kilku osób z tak zwanej "śmietanki towarzyskiej". Policja, w toku działań śledczych odkrywa, że rysopis mordercy, podawany przez kolejnych świadków, jest podejrzanie podobny do kogoś ze świecznika sceny politycznej. Takiego rysopisu przeecież nie można podać do wiadomości publicznej, bo wybuchnie skandal! Czy fakt, że policja ma utrudnioną pracę ze względów politycznych pozwoli sprawcy niepostrzeżenie zniknąć? Wątki się mnożą zaciemniając obraz sprawy, ale komisarz Konieczny i sierżant Wiśniewski nie dają za wygraną, nawet pod groźbą odsunięcia od śledztwa. Bardzo dobrze napisany wielowątkowy kryminał. Pełne i brawurowo napisane postaci głównych bohaterów! Uwielbiam przepychanki słowne pomiędzy dwójką śledczych (afroszkocka brandy! :) ). Podążanie za fabułą wymaga sporego skupienia, ze względu na ilość ciekawostek i innych dygresji polityczno-kulturalnych :) Bardzo bym chciała zobaczyć co narysował świadek Psota podając...
00
grazynasadalska

Dobrze spędzony czas

Ciekawie napisana książka Trzyma w napięciu
00
alenajpierwksiazka

Dobrze spędzony czas

Znacie policyjny albo wojskowy żargon? 😁 Dla mnie to są zjawiska językowe, zdecydowanie warte poznania 😀 📚RECENZJA📚 Warszawa, wrzesień 2017 roku. Seria zbrodni, których ofiarami stają się bogaci biznesmeni rozpoczyna śledztwo, które prowadzą komisarze Konieczny i Wiśniewski. Trudności jakie napotykają na swojej drodze w trakcie, wynikają nie tylko z zagadki do rozwiązania, ale także ingerencji osób trzecich (polityków oraz swojego szefostwa) Muszę przyznać uczciwie, że początek książki nie zachęca. Zanim akcja na dobre się rozkręci, trzeba przebrąć przez jej przegadany początek. "Szeleszcząca śmierć" jest kryminałem zdecydowanie nietuzinkowym. Nie pojawiają się tu bowiem krwawe opisy ,ale mnóstwo ciekawych elementów fabuły, które wzbogacają wiedzę czytelnika. Takie jak policyjny żargon, procedury policyjne czy chociażby porównanie stopni policyjnych z wojskowymi😁 Poza tym, w fantastyczny sposób zostały przytoczone ciekawostki historyczne dotyczące Warszawy (da się wyczuć...
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

dobrze się czyta, fajna akcja.
00
burgundowezycie

Dobrze spędzony czas

„Każdy, kto oglądał Vabank Juliusza Machulskiego, pamięta ten tekst: „To jest tłumik, rozumie pan, czy ja mam do niego dokręcić rewolwer?". W niniejszej historii tego pytania nie będzie, bo tłumik już został dokręcony i nikt nikogo o nic nie będzie pytał. Pistolet z lufą obciążaną charakterystycznym walcem nie leżał już w dłoni tak dobrze jak przedtem, ale w końcu precyzja nie będzie potrzebna. Tu najważniejsze będzie zdecydowanie i pewność, że to, co się stanie, jest słuszne i właściwe.” „Szeleszcząca śmierć” to powieść kryminalna autorstwa Grzegorza Kalinowskiego. Autor zabiera nas do roku 2017 do Warszawy, gdzie na tle społecznych i politycznych zamieszek dochodzi do serii morderstw. Ofiarami stają się ludzie bogaci i wpływowi czyli sama śmietanka towarzyska Warszawy, morderca pozostawia po sobie tajemnicze ślady. Jaki jest jego motyw? Zemsta, szaleństwo, zazdrość, a może coś innego? Na tropie sprawcy jest komisarz Konieczny i jego partnerka dziennikarka Becker, którzy muszą się zm...
00

Popularność




Re­dak­cjaPa­weł Wie­lo­pol­ski
Ko­rektaMag­da­lena Świer­czek-Gry­boś
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Grze­gorz Ka­li­now­ski, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83292-48-9
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ra­fa­łowi Biel­skiemu

i ca­łemu, obec­nemu i by­łemu

ze­spo­łowi Skarpy War­szaw­skiej.

Tu­zin ksią­żek w jed­nym wy­daw­nic­twie,

a to jesz­cze nie jest ko­niec...

PRO­LOG

Każdy, kto oglą­dał Va­bank Ju­liu­sza Ma­chul­skiego, pa­mięta ten tekst: „To jest tłu­mik, ro­zu­mie pan, czy ja mam do niego do­krę­cić re­wol­wer?”. W ni­niej­szej hi­sto­rii tego py­ta­nia nie bę­dzie, bo tłu­mik już zo­stał do­krę­cony i nikt ni­kogo o nic nie bę­dzie py­tał. Pi­sto­let z lufą ob­cią­żaną cha­rak­te­ry­stycz­nym wal­cem nie le­żał już w dłoni tak do­brze jak przed­tem, ale w końcu pre­cy­zja nie bę­dzie po­trzebna. Tu naj­waż­niej­sze bę­dzie zde­cy­do­wa­nie i pew­ność, że to, co się sta­nie, jest słuszne i wła­ściwe.

Pi­sto­let raz jesz­cze zo­stał zwa­żony w ręce, po czym po raz nie wia­domo który zo­stała po­wtó­rzona pro­sta se­kwen­cja: dłoń po­wę­dro­wała do kie­szeni kurtki, ener­gicz­nie, ale nie gwał­tow­nie, tak jakby to było szu­ka­nie dzwo­nią­cej ko­mórki. W drugą stronę ruch był szyb­szy, ale nie­znacz­nie. Nie trzeba było go wy­ko­ny­wać w zbyt wiel­kim po­śpie­chu, bo bę­dzie się miało po swo­jej stro­nie efekt za­sko­cze­nia. Peł­nego za­sko­cze­nia. Żeby tego nie ze­psuć, wy­ma­gana była płyn­ność ru­chu, po­wtórka sche­matu wbi­tego w umysł i ciało. Pa­mięć ru­chowa, tak to na­zy­wają woj­skowi i po­li­cyjni spe­cjalsi oraz spor­towcy.

I raz jesz­cze, dłoń z pi­sto­le­tem szybko prze­mie­rzyła trasę od kie­szeni w kie­runku lampy, a wy­lot lufy za­trzy­mał się o pół me­tra od aba­żura lampy, który od­gry­wał rolę głowy. W tym sa­mym mo­men­cie pa­lec wska­zu­jący po­wi­nien po­cią­gnąć spust i za­koń­czyć sprawę, a chwilę póź­niej, już z bli­ska, po przy­sta­wie­niu lufy do le­żą­cej na ziemi głowy, na­stę­po­wał wielki fi­nał. Ten drugi strzał miał być od­dany w skroń, oko albo tył głowy, wszystko za­le­żało od tego, jak upad­nie ciało. Tak dla pew­no­ści, żad­nych szans na re­wanż.

Bo to nie ro­man­tyczny po­je­dy­nek, tylko eg­ze­ku­cja, po któ­rej nie ma szans na ape­la­cję. Tak po­winno być, tego chce zde­cy­do­wana więk­szość, choć pra­wie każdy, przy­naj­mniej ofi­cjal­nie, za­piera się, że tak nie można, bo są kon­we­nanse, po­praw­ność po­li­tyczna i wszyst­kie te gór­no­lotne dyr­dy­mały. Śmie­chu warte! Na­wet ci wszy­scy no­wo­cze­śni i li­be­ralni, świę­to­je­bliwi na swój spo­sób, choć nie ko­ściół­kowi, po­prawni do ze­sra­nia Eu­ro­pej­czycy i świa­towcy, wszy­scy oni, a na­wet część kleru, mó­wią gło­śno: żad­nej kary śmierci, ze­msty i eg­ze­ku­cji, bo to nie­hu­ma­ni­tarne i poza bo­skim po­rząd­kiem. Pier­dolą tak so­bie aż do mo­mentu, kiedy spo­tka ich coś strasz­nego, kiedy im zo­sta­nie ode­brane coś, z czego stratą po­go­dzić się nie mogą. Wtedy przy­po­mi­nają im się za­sady ko­deksu Ham­mu­ra­biego, które są naj­kla­row­niej­sze i naj­prost­sze: oko za oko, ząb za ząb!

Gdyby się nad tym za­sta­no­wić głę­biej i odejść od kla­sycz­nego po­ję­cia za­da­nia śmierci, czyli za­bój­stwa, i roz­sze­rze­nia go nie tylko o przy­mu­sze­nie lub do­pro­wa­dze­nie ko­goś do sa­mo­bój­stwa... Co z ra­bun­kiem albo oszu­stwem, które nie do­pro­wa­dzają do śmierci bez­po­śred­nio, ale wpę­dzają w cho­robę lub nę­dzę, które przy­śpie­szają ko­niec ży­cia? Czy wpły­nię­cie na prze­bieg czy­je­goś losu w spo­sób dia­me­tral­nie nie­ko­rzystny i w kon­se­kwen­cji za­bój­czy nie jest mor­dem, tyle że odło­żo­nym w cza­sie? Skoro oko za oko, ząb za ząb, to może kulka w serce za za­wał serca? A jak uka­rać za zszar­ga­nie układu ner­wo­wego, sza­leń­stwo lub de­pre­sję? Spra­wie­dliwe jest, że spie­prze­nie gru­pie osób pa­ru­na­stu lat ży­cia prze­kłada się na wprost pro­por­cjo­nalną karę dla zło­czyńcy, to prze­cież ja­sne i oczy­wi­ste, zro­zu­mie to chyba każdy, tyle że ko­deksy tego nie prze­wi­dują! No i mamy: wy­nisz­czasz ko­goś, spy­chasz go z ob­ra­nej drogi, ruj­nu­jesz zdro­wie, wpę­dzasz w kło­poty całe ro­dziny, a po­tem bez­stre­sowo ży­jesz, nie przej­mu­jąc się ni­czym.

A prze­cież za ta­kie rze­czy po­winno się pła­cić, od­po­wia­dać we­dług spe­cjal­nej ta­ryfy za sumę grze­chów: dura lex, sed lex! Bez dwóch zdań mo­ralny ni­hi­lizm po­wi­nien być ka­rany z całą sta­now­czo­ścią! Ale to tylko teo­ria, po­peł­nia­jący zwy­kłą, ba­nalną zbrod­nię wy­wija się spra­wie­dli­wo­ści lub po­nosi śmieszną karę, to co może spo­tkać zło­dzieja i oszu­sta? Czy ktoś oskarża ta­kiego o skró­ce­nie ko­muś ży­cia, czy ja­kiś sąd po­waż­nie pod­cho­dzi do ta­kiego pro­blemu? Wolne żarty i nie­sły­chana nie­spra­wie­dli­wość!

Nie ma więc wyj­ścia. Żeby wy­rów­nać ra­chunki, trzeba wyjść poza prawo ko­dek­sowe i kie­ro­wać się czy­stą, na­tu­ralną spra­wie­dli­wo­ścią! Tak jak spra­wie­dliwy władca nie musi być wy­brany w spo­sób de­mo­kra­tyczny, tak spra­wie­dli­wość nie musi być zgodna z ko­dek­sem kar­nym. Za­miast pro­sić o nią na ko­la­nach, trzeba o nią wal­czyć, prze­stać szlo­chać i uty­ski­wać, za to śmiało, bez wa­ha­nia i lęku za­koń­czyć ko­lejne nie­sły­chane łaj­dac­two. Ra­chunki krzywd trzeba wy­rów­nać ener­gicz­nie, zde­cy­do­wa­nie i z klasą, tak jak się to robi w do­brze pro­wa­dzo­nym biz­ne­sie. Ni­czym w ban­ko­wo­ści lub izbie skar­bo­wej ma to być pro­ce­dura taka jak pła­ce­nie ra­chunku, ścią­ga­nie na­leż­no­ści czy wy­da­wa­nie reszty. I tak się do tego trzeba za­brać: pro­fe­sjo­nal­nie i z pełną po­wagą, bez tru­ją­cych wąt­pli­wo­ści i bez rów­nie tok­sycz­nego szału ze­msty, wy­ko­nać me­to­dycz­nie i sta­ran­nie, dba­jąc o każdy szcze­gół.

Nie można ni­czego za­nie­dbać, dla­tego raz jesz­cze trzeba spraw­dzić ma­ga­zy­nek, prze­ła­do­wać broń i usta­lić, czy cel jest już na ostat­niej pro­stej. I jesz­cze jedno: strój kata, bo prze­cież nie można zo­sta­wić śla­dów, nie można się zbru­kać krwią zło­czyńcy i trzeba pa­mię­tać, że to nic oso­bi­stego.

To po pro­stu spra­wie­dli­wość.

Roz­dział I 

Na­sza Klasa

Wrze­sień pierw­szy week­end roku szkol­nego,

noc z po­nie­działku na wto­rek,

War­szawa, Szczę­śli­wice i Sa­dyba

Ja­cek Ar­gencki, były pre­zes no­to­wa­nej kie­dyś na War­szaw­skiej Gieł­dzie Pa­pie­rów War­to­ścio­wych spółki Wars­Bu­ild, miał po­wody do za­do­wo­le­nia, choć spółka się prze­wró­ciła. Zda­rza się. Nie ona pierw­sza i nie je­dyna, nie ta­kie marki i nie tacy gi­ganci biz­nesu za­li­czali wtopy. Każ­demu, na­wet ta­kiemu ma­gi­kowi jak on, może się przy­tra­fić wpadka. Tak, Ar­gencki był cza­ro­dzie­jem fi­nan­sów, za­tem na tym upadku nie ucier­piał. Co wię­cej, za­ro­bił, a pie­nią­dze, które jego wspól­ni­kom-słu­pom przy­nio­sła wy­wrotka Wars­Bu­ildu, zo­stały wpom­po­wane w nowe przed­się­wzię­cie, spółkę To­wer­Sys­tem.

Jego nowe dziecko było jak wszyst­kie jego przed­się­wzię­cia na­zna­czone efek­tow­nym lo­giem, które ro­biło wra­że­nie, da­jąc in­we­sto­rom i klien­tom po­czu­cie, że biorą udział w czymś wy­jąt­ko­wym, może na­wet świa­to­wym. Warto było wy­dać hajs na do­bry znak gra­ficzny, a póź­niej na sku­teczną kam­pa­nię w me­diach, która przy­po­mi­nała o naj­więk­szych suk­ce­sach jego po­przed­nich przed­się­wzięć, przy­kle­jała nowy biz­nes do osza­ła­mia­ją­cych zy­sków z prze­szło­ści. Liczby nie kła­mały, bi­lans zy­sków i strat jed­no­znacz­nie wska­zy­wał na to, że pie­nią­dze za­in­we­sto­wane w pro­jekty fir­mo­wane przez Jacka Ar­genc­kiego w ośmiu przy­pad­kach na dzie­sięć były opła­calne, ofe­ru­jąc przy oka­zji nie­spo­ty­kaną stopę zwrotu.

Trzeba to było po­wta­rzać, wbi­jać do głowy, nie po­tęż­nym mło­tem, tylko se­rią do­brze sprze­da­nych in­for­ma­cji są­czo­nych przez pro­gramy i ru­bryki biz­ne­sowe, wy­wiady i wy­stą­pie­nia na bran­żo­wych im­pre­zach. Ta­kie no­wo­cze­sne re­ko­lek­cje dla in­we­sto­rów, spo­sób na uwia­ry­god­nie­nie swo­jej osoby. Jakby się przy­gody jego firm i in­we­sty­cji nie koń­czyły, on za­wsze spa­dał na cztery łapy ni­czym kot. W su­mie to dla wielu był ko­tem, i to nie tylko ze względu na wska­zaną umie­jęt­ność, ale i cha­rak­te­ry­styczną bu­dowę ciała: był wy­soki, miał dłu­gie koń­czyny, nie­zbyt dużą głowę i mięk­kie, płynne ru­chy. Już od pod­sta­wówki, którą koń­czył na war­szaw­skim Ra­kowcu, na­zy­wano go Jink­sem, bo ko­ja­rzył się z czwo­ro­no­giem z po­pu­lar­nej kre­skówki.

Do ko­cich ru­chów do­kła­dał nie­dbałą ele­gan­cję, już w szkole no­sił za­gra­niczne ciu­chy, żadne tam ba­za­rowe ba­ra­chło, a kiedy wziął się za biz­nes, sta­ran­nie bu­do­wał image pro­fe­sjo­na­li­sty żyw­cem wy­ję­tego z fil­mów o Wall Street. Nie­zmien­nie w do­brych gar­ni­tu­rach, ze świet­nymi, ale dys­kret­nymi do­dat­kami i nie­po­ha­mo­waną sła­bo­ścią do ze­gar­ków. To, że miał dro­gie ze­garki, wie­dzieli wszy­scy, któ­rzy znali się na rze­czy. Uwiel­biał je. Nie tylko patki, które miał trzy, ale także marki znane wy­łącz­nie ko­ne­se­rom: Fre­de­ri­que Con­stant czy Jun­ghaus. Nie po­tra­fił się oprzeć i ku­pił so­bie dwa złote cacka od Lon­gi­nesa. Kla­syczna ce­bula to­wa­rzy­szyła mu na co dzień, le­żała na biurku, a lśnią­cego grande clas­si­que ze złotą bran­so­letą za­kła­dał tylko na szcze­gólne oka­zje, nie czę­ściej niż dwa, trzy razy do roku.

Dzi­siaj ubrany był na spor­towo. Gar­ni­tur zo­sta­wił w pracy, prze­brał się w mięk­kie, nie­mal dre­sowe spodnie i lekką kurtkę od Aber­crom­bie and Fitch. Ich ko­lory były sto­no­wane, więc uzu­peł­nił ubiór nieco żyw­szą, nie­bie­ską ko­szulką polo oraz współ­gra­ją­cymi z nią spor­to­wymi pan­to­flami New Ba­lance. W tym ze­sta­wie ze­ga­rek nie mógł wy­glą­dać zbyt wy­zy­wa­jąco, wy­brał więc na ten wie­czór mo­del Tag Heu­era Mo­naco, nie­mal iden­tyczny jak ten, który no­sił w fil­mie Le Mans wielki Steve McQu­een. Kwa­dra­towy chro­no­metr z czarną tar­czą ide­al­nie współ­grał z jego stro­jem, wy­glą­dał pysz­nie, choć pew­nie nikt nie przy­pusz­czał, że kosz­to­wał kil­ka­na­ście ty­sięcy zło­tych. Miał styl, więc czę­sto na tle kon­ku­ren­tów wy­glą­dał jak po­stać z żur­nala rzu­cona na ba­zar. Nie krę­po­wało go to, wprost prze­ciw­nie, do­da­wało pew­no­ści sie­bie i utwier­dzało po­czu­cie wyż­szo­ści. Za­wsze miał się do­brze i rzą­dził w kla­sie. Dziś dzie­ciaki nie znają Jinksa, który ści­gał Pi­xie i Di­xie, oraz mi­siów, Yogiego i Boo-Boo, co­raz mniej lu­dzi pa­mięta o tych kre­sków­kach. Ale aku­rat to było spo­tka­nie tych, co pa­mię­tali, bo wie­czór spę­dził na szkol­nej im­pre­zie.

Kie­dyś skrzyk­nęli się na Na­szej Kla­sie, a te­raz mieli za­mkniętą grupę na Fej­sie. Od czasu do czasu pi­sali do sie­bie w sieci, a raz na parę lat spo­ty­kali się w re­alu. Dzieci pod­ro­sły, więc po­sta­no­wili się za­ba­wić jak gów­nia­rze i na start no­wego roku szkol­nego po­pili na grillu w parku Szczę­śli­wic­kim. Miał tro­chę opo­rów, bo do tej pory był tylko na pierw­szym, in­au­gu­ra­cyj­nym spo­tka­niu, gdyż miał wtedy chwilę sła­bo­ści, którą szybko za­mie­nił w kon­tro­lo­wany od­wrót. Przy­szedł za wcze­śnie, przy­bił piątkę z trzy­oso­bową grupą ini­cja­tywną i z głę­bo­kim ża­lem, bo obo­wiązki wzy­wają, opu­ścił le­d­wie na­po­czętą im­prezę. Tym ra­zem z wy­ra­cho­wa­niem za­ry­zy­ko­wał swój cenny czas i gar­dło, go­towe na przyj­mo­wa­nie nie­co­dzien­nych ilo­ści al­ko­holu.

Opła­ciło się, było we­soło i po­ży­tecz­nie. Nie krę­ciły go wcze­śniej te spo­tka­nia, po­nie­waż wie­dział, że wszy­scy będą mieć do niego ja­kiś in­te­res. Tym ra­zem było ina­czej, bo Jinks po­ja­wił się, by coś ugrać. Kla­sowy ga­moń Ro­mek, na­zy­wany przez wszyst­kich Yogim, zo­stał dy­rek­to­rem de­par­ta­mentu, i to w mi­ni­ster­stwie, które było Ar­genc­kiemu do szczę­ścia po­trzebne. Jinks wie­dział, że ich kla­sowy miś Yogi wszedł w po­li­tykę, ale przez całe lata grał w za ni­skiej dla niego li­dze. Był rad­nym, ocie­rał się i wy­cie­rał tu i tam, aż w końcu wy­sta­wili go w wy­ścigu do sejmu. Nie tra­fił do cyrku przy Wiej­skiej, ale dzięki temu jest te­raz gdzie in­dziej.

„We wła­ści­wym dla mnie miej­scu” – po­my­ślał po pią­tym pi­wie i kilku wód­kach Jinks, który wie­dział, że trzeba po­pra­wić wi­ze­ru­nek w krę­gach rzą­do­wych, moc­niej wejść w nowe po­rządki, bo wi­dać, że to się szybko nie skoń­czy, a biz­nes musi się krę­cić. A na chuj mu kon­trole ze skar­bówki i po­pu­lar­ność wśród no­wych es­be­ków, któ­rych od­dech czuł na ple­cach co­raz moc­niej.

Czas na­glił, bo choć za­wsze po­tra­fił się prze­siąść z po­ciągu do po­ciągu w peł­nym biegu, to tym ra­zem in­stynkt go za­wiódł. Prze­ga­pił wła­ściwy mo­ment i musi nad­ra­biać straty, by znów spaść na cztery łapy! Na ra­zie jed­nak lekko się chwiał, a w gło­wie szu­miało, zu­peł­nie jakby otwo­rzył okno w ho­telu Bryza w Ju­ra­cie. Dawno się tak nie zro­bił, ale trzeba było się po­świę­cić i do­trzy­my­wać kroku Yogiemu. Przez al­ko­ho­lowy szum wró­ciła ra­do­sna pio­senka z pod­sta­wówki, którą Ro­mek in­to­no­wał przy każ­dej ko­lejce:

Raz, dwa, trzy, cztery,

Idzie so­bie Huc­kle­berry,

Za nim idzie mi­sio Yogi,

Co ma strasz­nie krót­kie nogi,

A za nimi Pi­xie, Di­xie,

Co się ką­pią w proszku IXI.

Może Ro­mek Ka­ra­sek, zwany Yogim, ma po­zy­cję, ale to da­lej ga­moń jak kie­dyś. Wy­star­czyło po­pa­trzeć na jego ubra­nie: nie­fo­remne dżinsy z brą­zo­wym pa­skiem do czar­nych bu­tów i gra­na­to­wych skar­pe­tek oraz fa­talna, wor­ko­wata ma­ry­narka! Ob­razu mo­do­wej nę­dzy do­peł­niała roz­cheł­stana pod szyją ko­szula, z któ­rej wy­sta­wała osa­dzona na krót­kiej szyi na­lana, czer­wona twarz z kul­fo­nia­stym no­sem. No i złoty łań­cu­szek na kla­cie. I ta fry­zura! Pod­go­lony łeb ze strą­kami wło­sów. Czło­wiek na tym sta­no­wi­sku po­wi­nien wy­glą­dać ina­czej, z klasą...

Może Ro­mek się kie­dyś wy­robi i może on, stary kum­pel z klasy, mu w tym po­może. Na ra­zie jak zwy­kle Yogi wy­ra­biał się zna­ko­mi­cie, ale w pi­ciu wódki, i tego sa­mego ocze­ki­wał od in­nych. On rzą­dził przy stole, bo lu­bił i umiał pić, a do tego dys­po­no­wał sta­no­wi­skiem, które spra­wiało, że nie po­winno mu się od­ma­wiać ko­lejki. A było tych ko­le­jek nie­mało, Yogi był nie tylko gruby, ale i wy­soki, więc masa po­ma­gała mu mul­ti­pli­ko­wać to­a­sty nie­mal w nie­skoń­czo­ność. Ten we­soły knur mógł wy­pić każdą ilość al­ko­holu i chciał się tą ra­do­ścią dzie­lić z ca­łym świa­tem, a na tej im­pre­zie ca­łym świa­tem był Jinks. Nie był prze­sad­nym by­strza­kiem, ale miał do­sko­nałą pa­mięć i po­tra­fił do­strzec, kto pró­buje opu­ścić ko­lejkę, a na Jacka zwra­cał szcze­gólną uwagę.

– Jinks, nie opier­da­laj się – wo­łał i mru­ga­jąc okiem, wy­cią­gał w jego kie­runku szkło do stuk­nię­cia, po­ka­zu­jąc przy tej oka­zji ze­ga­rek nie­mal tak wielki jak pręd­ko­ścio­mierz w mi­ni­co­ope­rze.

I tak przez cały wie­czór.

Na samo wspo­mnie­nie do­piero co do­koń­czo­nej bie­siady Ar­genc­kiemu od­biło się prze­raź­li­wie. My­ślał na­wet przez mo­ment, że zwy­mio­tuje, ale po­wstrzy­mał sen­sa­cje i ru­szył da­lej. Po­czuł ukłu­cie w boku, boli, ale musi bo­leć te­raz, żeby póź­niej było, jak to po­wie­dział Yogi, ma­li­nowo. I bę­dzie, je­śli Ro­mek Ka­ra­sek, tak jak obie­cy­wał, po­może mu w uzu­peł­nie­niu kon­tak­tów, za­aran­żuje spo­tka­nia, pod­po­wie, jak uga­sić parę po­ża­rów. Sko­rzy­stają na tym obaj!

Bę­dzie do­brze, ale naj­pierw musi dojść do domu, któ­rego za­rys ma­ja­czył na końcu ulicy. Miał na­dzieję, że żona i córka już spały, bo le­piej, żeby go nie wi­działy w ta­kim sta­nie. Do auta rano nie wsią­dzie, bo stra­ciłby prawo jazdy, ale nie ma się czym mar­twić, bo przy­je­dzie po niego kie­rowca, dziś go od­wo­łał, ale nie dla­tego, że się wsty­dził. Pan Wi­tek był dys­kretny i do­sko­nale wie­dział, że szef dla do­bra firmy od czasu do czasu musi wy­pić z waż­nymi ludźmi. Ar­gencki od­pra­wił szo­fera, bo nie chciał się po­pi­sy­wać, wo­lał nie ro­bić zbyt moc­nego wra­że­nia na Yogim, bo w jego par­tii ofi­cjal­nie pięt­no­wano luk­susy i wiel­ko­pań­skie ży­cie. Ktoś na­wet za­żar­to­wał, że pew­nie przy­je­dzie po niego służ­bowa li­mu­zyna, a on po­śmiał się z tego wraz z in­nymi.

Jesz­cze za­baw­niej było po od­chod­niaczku, wtedy oka­zało się, że po­łowa klasy chciała pod­wieźć Yogiego, a po­łowa Jinksa, bo każdy z nich miał po­zy­cję i moż­li­wo­ści, więc taka pod­wózka mo­gła przy­nieść coś wię­cej niż wy­mianę nu­me­rów te­le­fo­nów i wi­zy­tó­wek, która do­ko­nała się już przy bie­siad­nym stole. Wia­domo, że ja­dąc ra­zem, można wię­cej ugrać, no i... kto wie, może tra­fić do domu, a tam wy­pić jesz­cze ko­le­jeczkę, otrzeć się o lep­szy świat. Obaj, tak krań­cowo różni, byli prze­cież kla­so­wymi gwiaz­dami, któ­rymi można się było po­chwa­lić.

Ci z VIIIb mieli w kla­sie gang­stera, który zgi­nął w prze­stęp­czych po­ra­chun­kach, VIIIc miała ak­tora z se­rialu, zna­nego także z re­klamy ubez­pie­czeń i środka na prze­czysz­cze­nie, a w VIIIa byli dumni z po­li­tyka Yogiego i biz­nes­mena Jinksa. A ci z d... oni byli jak zwy­kle do d... Za­śmiał się szy­der­czo, za­sta­na­wia­jąc się, jak wy­gląda kla­sowy mi­ting VIIId. Zjazd prze­gry­wów, ha, ha, ha! Może tam był inny wy­ścig, by się za­ła­pać do Mirka z wa­rzyw­niaka albo do Heli, co była kie­row­niczką w wiel­ko­po­wierzch­nio­wym. A tu... jak w do­brym po­śred­niaku... Co tam w po­śred­niaku! Jak w he­adhun­tingu! Obaj mieli w rę­kach ha­erow­ców, obaj mo­gli dać do­bre po­sady, więc każdy, kto za­ma­wiał tak­sówkę lub miał trans­port za­pew­niony przez ro­dzinę, za­bie­gał o to, by ich pod­wieźć.

Oczy­wi­ście nie wszy­scy brali udział w tym wy­ścigu, a Smoła, czyli Krzy­chu Smo­liń­ski, pró­bo­wał to ob­śmiać. Cho­lerny le­wak, który przy­je­chał tu na ro­we­rze, i jak każdy z nich, ak­ty­wi­stów i wiecz­nych kon­te­sta­to­rów, wy­glą­dał jak ku­rier. Smoła jaw­nie, z pełną bez­czel­no­ścią gar­dził nimi: Jinks był dla niego ka­pi­ta­li­stycz­nym zło­dzie­jem, któ­rego się po­winno ob­ło­żyć przy­naj­mniej sie­dem­dzie­się­cio­pro­cen­to­wym po­dat­kiem, a Yogi na­zi­ka­to­lem. Po­je­bało go zu­peł­nie, ale gdy po­ka­zał, co trzy­mał w tor­bie na wy­pa­dek desz­czu, to Ar­gencki śmiał się ra­zem ze wszyst­kimi.

Yogi się nie śmiał, bo była to pe­le­ryna, taki jaką miał szef naj­waż­niej­szej par­tii na słyn­nych zdję­ciach z wa­ka­cji. Biało-czer­wona pe­le­ryna z pla­stiku, z wiel­kim or­łem, i do kom­pletu cza­peczka to był hit końca wa­ka­cji, po­dobno w Za­ko­pa­nem tu­ry­ści wy­ku­pili wszyst­kie! Jinks opa­mię­tał się i po­wstrzy­mał re­chot, żeby nie wku­rzyć Yogiego, który do po­li­tyki i Pre­zesa naj­wy­raź­niej nie miał dy­stansu. Krzy­chu ro­bił so­bie żarty, Ro­mek się wkur­wiał, a po Jacku wszystko spły­wało.

Smoła pod­padł póź­niej wszyst­kim, bo na­bi­jał się z ko­le­ża­nek i ko­le­gów, któ­rzy two­rzyli wo­kół kla­so­wych no­ta­bli praw­dziwy dwór. Sta­rali się, ale wszy­scy ra­zem po­nie­śli po­rażkę, bo to Ro­mek, po któ­rego przy­je­chała rów­nie ob­szerna co on żona, miał wziąć na po­kład Jinksa. W cza­sie jazdy po­beł­ko­tali tro­chę, po­śmiali się i utwier­dzili w prze­ko­na­niu, że ra­zem mogą zmie­nić świat, a pierw­szym eta­pem bę­dzie pod­pom­po­wa­nie wła­snych port­feli.

Yogi i Gra­żynka, bo tak na­zy­wała się jego żona, nie wy­sa­dzili go pod sa­mym do­mem, ale parę prze­cznic da­lej, na rogu Wiert­ni­czej i Okręż­nej, tak żeby się mógł nieco prze­wie­trzyć. Był to może i do­bry po­mysł, ale Ar­gencki nie prze­wi­dział jed­nego, że al­ko­hol jesz­cze się roz­cho­dził po krwi i świeże po­wie­trze nie było w sta­nie wy­grać z co­raz więk­szym stę­że­niem C2H50H w ży­łach. Zdo­by­wał ko­lejne me­try chod­nika żmud­nie jak hi­ma­la­ista, który do­ko­nuje ataku szczy­to­wego na ośmio­ty­sięcz­nik, nie ko­rzy­sta­jąc z bu­tli tle­no­wej.

W gło­wie roz­po­czy­nała się pro­jek­cja tego, co go czeka, cier­pie­nia, które do­pad­nie go w nocy, a nad ra­nem bólu głowy. Ju­trzej­szy kac-gi­gant ja­wił się jako nie­uchronny za­bieg ima­dłem, które bę­dzie ści­skało głowę. Może za­mówi le­ka­rza, który poda kro­plówkę? Jak ko­goś ta­kiego zna­leźć? Do tej pory z ta­kich usług nie ko­rzy­stał, sły­szał tylko o lu­dziach biz­nesu, któ­rzy prze­sa­dziw­szy z al­ko­ho­lem, de­cy­do­wali się na ra­dy­kalne środki. Spy­tałby są­siada, le­ka­rza, może jesz­cze nie śpi, może spo­tka go przed do­mem, bo dok­tor Ka­węcki czę­sto wy­cho­dził z psem jesz­cze grubo po pół­nocy.

Nie­źle się zro­bił, ważne, że nikt tego nie wi­dział, że kry­zys do­padł go do­piero te­raz, a poza tym... za­wsze może być go­rzej, po­my­ślał, mi­ja­jąc ja­kie­goś pi­jaczka, który sku­lił się pod śmiet­ni­kiem nie­opo­dal jego domu. „Ludz­kie ścierwo” – syk­nął sam do sie­bie, a z ust ule­ciała para. Wcią­gał po­wie­trze głę­bo­kimi hau­stami, ale nie było le­piej, więc gdy do­cho­dził do furtki, wy­jął te­le­fon i wy­stu­kał wi­do­mość do kie­rowcy, żeby ju­tro nie przy­jeż­dżał o 9.30, tylko w po­łu­dnie.

Pu­ścił ese­mesa i wtedy usły­szał za sobą sze­lest. Od­wró­cił się, a to, co zo­ba­czył, o mało nie zwa­liło go z nóg. Nie ze stra­chu, ale ze śmie­chu i zdzi­wie­nia, zdą­żył tylko wy­mam­ro­tać: „E, po­pa­prańcu, a gdzie Smoła i Jojo...?”. Gdy koń­czył ostat­nią gło­skę, już się nie śmiał, a przy­jemne al­ko­ho­lowe cie­pło za­stą­pił prze­ni­kliwy, obez­wład­nia­jący chłód, taki, któ­rego za­znał tylko raz, kiedy dzie­sięć lat temu szedł na czo­łówkę z ti­rem. Obu­dził się wtedy w ro­wie, w któ­rym le­żały szczątki auta.

Ta myśl była ostat­nią w jego nie­spełna pięć­dzie­się­cio­let­nim ży­ciu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki