Szatan i Judasz: Śmierć Judasza. Tom 11 - Karol May - ebook

Szatan i Judasz: Śmierć Judasza. Tom 11 ebook

Karol May

3,0

Opis

Szatan i Judasz: Śmierć Judasza. Tom 11
„Szatan i Judasz” to 11-tomowy cykl przygodowy autorstwa Karola Maya, twórcy słynnego Winnetou. Indiański wódz pojawia się,by wraz z innymi znanymi bohaterami wspólnie odbyć niebezpieczną podróż pełną ekscytujących przygód

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 128

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May
Śmierć Judasza

cykl Szatan i Judasz

Tom XI

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2018

Karol May„Śmierć Judasza”

Copyright © by Karol May, 1927

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Druk: Zakł. Druk. „Bristol” 

Wydawnictwo: Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East

Warszawa, 1927

ISBN: 978-83-8119-376-4

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

I NA ŁYSINIE CANONU

JJak już wspomniałem, chmura przykryła gwiazdy. Pod starą karocą było jeszcze mroczniej, niż dokoła, a ponieważ znajdowałam się w cieniu, przeto wartownik nie mógł mnie zobaczyć, aczkolwiek ja go widziałem dokładnie.

 Ku wielkiemu zdumieniu ujrzałem, że zwrócone ku mnie okno wozu było otwarte. Jeśli w powozie siedzieli jeńcy, Mogollonowie dopuścili się karygodnej nieostrożności. Może jednak umieszczono ich teraz gdzie indziej i mylił się Winnetou. A może, — hm, to byłoby głupie! — może siedział w wozie drugi wartownik?

 Zamierzałem rozmówić się z jeńcami, więc niechętniebym z tego zrezygnował. Ale jakże się do tego zabrać? Mogły zajść dwa wypadki: albo nic było ich wewnątrz, albo siedzieli w towarzystwie Mogollona. Jakże się tu przekonać, który z tych wypadków zachodzi, ale wystawiając się przytym na niebezpieczeństwo? Podniosłem się do połowy, ale przy kołach, tak, że dwa koła dzieliły mnie od wartownika nad wodą, który nie mógł mnie przeto zobaczyć. Zapukałem do drzwi i natychmiast przykucnąłem z powrotem. Zapukałem tak, że siedzący wewnatrz mogli usłyszeć, ale nie ów strażnik, leżący na trawie. Jeśliby w wozie siedział Mogollon, to na pewnoby wyjrzał oknem. Oczami zwrócony ku niebu, mogłem wyraźnie widzieć - nie ukazywała się niczyja głowa. Zapukałem po raz wtóry. również daremnie. Zapukałem po raz trzeci, poczem dopiero odpowiedziało mi lekkie pukanie w dno karety. Ach, a zatem byli tam! I to bez nadzoru! — Ale zapewne spętani; w przeciwnym razie nie otwieranoby okna. Podniosłem się tedy, oparłem głowę o parapet i zapytałem szeptem:

 — Mr. Murphy, czy to pan?

 — Yes.

 — Czy dosyć miejsca z tej strony?

 — Tak. Czy chce pan wejść, sir? Na miłość Boską, odrazu pana zdybią!

 — Nic podobnego! Wewnątrz jestem o wiele pewniejszy, niż tutaj, u koła. Czy drzwi skrzypią, skoro się je otwiera?

 — Nie. Metalowe zawiasy zerwały sią gdzieś po drodze i zastąpiono je skórzanemi.

 — Dobrze, a więc wsiadam!

 Pytania i odpowiedzi padały szybko, jak tego oczywiście wymagała sytuacja. Przyległem w trawle i poprzez przednie i tylne koła zerknąłem ku strażnikowi. Siedział w tem samem miejscu. Wyciągnąłem kamień, wycelowałem dobrze i rzuciłem tak, że padł o wiele kroków za strażnikiem. Indjanin, usłyszawszy szmer, zerwał się i natężył słuch. Wyjąłem drugi kamień i rzuciłem jeszcze dalej. Mogollon dał się oszukać i ruszył w klerunku szmeru, a zatem nie mógł nas widzieć, ani słyszeć. W okamgnieniu podniosłem się, otworzytem drzwi, wsiadłem i zamknąłem zpowrotem. Nie rozległ się najlżejszy szmer. Omackiem wyczułem z lewej strony oboje jeńców, siedzących przy sobie. Z prawej strony było dosyć miejsca dla mnie. Usiadłem. Ku ponownemu zdumieniu zauważyłem, że i z drugiej strony okno było otwarte.

 — Otóż i pan, sir! — szepnął adwokat śpiesznie. — Co za zuchwałość! Ważył się pan — —

 — Ciszej! — przerwałem. — Teraz ani słowa! Muszę obserwować strażnika.

 Wyjrzawszy oknem, zobaczyłem, jak wracał zaniepokojony. Rozglądał się nieufnie, podszedł do wozu i zapytał:

 — Czy oboje biali są tu jeszcze?

 Wysławiał się w spaczonym angielskim żargonie.

 — Yes! — odpowiedzieli oboje naraz.

 Sądziłem, że to mu wystarczy, wszelako myliłem się, gdyż dodał teraz w swoim żargonie hiszpańsko-indjańskim:

 — Słyszałem szmer. Czy więzy są na miejscu? Zbadam je.

 Postawił nogę na stopniu powozu, sięgnął ręką przez okno i dotknął śpiewaczki. Przekonawszy się, że jej pęta nie są naruszone, zszedł ze stopnia i podążył ku drugiemu oknu.

 Co rychlej odsunąłem się, jak mogłem najdalej. Ukazał się przy drugim oknie, sięgnął i zbadał więzy prawnika. Poczem znikł z niepojętym pomrukiem. Przez okno zobaczyłem, jak usiadł zpowrotem na swojem dawnem miejscu.

 — Teraz możemy mówić — rzekłem. — Lecz strzeżcie się wymawiać głośno „s“, czy inne świszczące dźwięki. Strażnik się uspokoił.

 — Mój Boże, w jakiemże byłeś pan niebezpieczeństwie! Przecież wystarczyło tylko sięgnąć ręką, a jużby miał pana! — Lub ja jego. Nie troszcz się pan o mnie! Zostanę w powozie, dopóki mi się spodoba, i opuszczę go, kiedy zechcę.

 — Ale chodzi nietylko o wolność, ale i o życie! — szepnęła Marta drżącym głosem.

 — Ani o jedno, ani o drugie, — jestem absolutnie bezpieczny. — Jak was spętano?

 — Przywiązano nas do siebie lassem i opleciono jego końcem. Potem związano nam ręce na plecach. A wreszcie, na szyi mamy petlę, przytwierdzoną na dole do siedzenia. Nie możemy się podnieść.

 — Jest to wielce skomplikowany sposób zabezpieczenia waszych osób. Przy tem wszystkiem zbyteczny jest wartownik. Nie dziwię się też, że otworzyli okna, aby wam dać nieco świeżego powietrza.

 — Okna? To jest tylko ułuda! Niema tu okien; wyjął je własnoręcznie wódz. Wiedziałby pan, jaką ogromną wartość przedstawiają takie dwie szyby dla czerwonego draba!

 — To prawda. Więc dlatego okna są otwarte. Pięknie! Przedewszystkiem muszę wam powiedzieć, co macie czynić na wypadek, jeśli mnie odkryją.

 — Co?

 — Poczekajże pan, aż zbadam wasze pęta.

 Rezultat badań godził się z opisem, podanym przez Murphy′ego.

 — Tak — rzekłem, — Teraz wiem, jak obracać nożem.

 — Nożem?

 — Tak. Jeśli mnie nie odkryją, niewola wasza potrwa do jutra rana, ale jeśli odkryją, będziecie natychmiast wolni. Uważajcie! Skoro tylko mnie zauważą, przetnę wasze pęta. To wymaga niewięcej, niż dziesięć minut. Potem dwoma rewolwerami powstrzymam czerwonych, wy zaś tymczasem wyskoczycie z lewej strony powozu i pomkniecie w prostym kierunku do zagajnika. Tam usłyszycie wystrzały. To Winnetou — wykrzyknijcie jego imię. Skoro go dopadniecie, jestejcie bezpieczni, gdyż wszyscy Mogollonowie, nawet w liczbie trzech czy czterechset, jeśli usłyszą imię Winnetou, nie ośmielą się ścigać was w ciemnościach.

 — Dobrze, ale pan? Czy chce pan zostać?

 — Ani mi to w głowie nie postało! Skoro tylko zobaczę, że uciekliście szczęśliwie, pójdę za waszym przykładem.

 — Okrążą pana, zastrzelą, zastrzelą!

 — Pshaw! Bądżcle dobrej myśli! Nie znacie Zachodu, ja natomiast znam go, jak własnych pięć palców, i wiem, jak się, to wszystko odbędzie. Być może, wódz, lub, jeśli nastąpi zmiana warty, wasz strażnik zechce się przekonać o waszym stanie. Tylko w tych wypadkach można mnie odkryć. Będziemy mieli do czynienia w każdym razie z dwoma, najwyżej trzema, czy czterema osobami, a tylu sprzątną moje kule w trzy, lub cztery sekundy. Oczywiście, powstanie alarm, ale i, co za tem idzie, popłoch, więc nikt się nie odważy podejść do miejsca, skąd padły strzały, to znaczy, do powozu. Tymczasem was już dawno nie będzie, a i ja najwyżej jeszcze po paru strzałach się ulotnię. Zresztą, prawdopodobnie będę się salwował razem, z wami.

 — Pioruny! — rzekł adwokat. — Gra idzie o śmierć i życie, a pan mówi tak chłodno, tak spokojnie, jakgdybyś miał wyjaśnić małym dzieciom, że dwa razy osiem stanowi nie piętnaście, lecz szesnaście!

 — Jakże mam mówić inaczej? Nie grozi mi teraz najmniejsze niebezpieczeństwo. — A zatem wiecie, co czynić w razie, jeśli mnie przyłapie jakiś ciekawski. Jeśli zaś to się nie stanie, będziecie wolni dopiero jutro rano.

 — Oby Bóg dał, żeby się zapewnienia pana urzeczywistniły! Ale poza naszem uwolnieniem iest jeszcze sporo roboty. Trzeba schwytać Jonatana Meltona.

 — Jużeśmy go schwytali.

 — Jak — co — sir —!

 — Ciszej sza! — ostrzegałem, przerywając mu. — To nazywa pan szeptem? Czerwony gotów usłyszeć!

 — To prawda! Czy mam wierzyć? Sir,. chciałbym głośno krzyknąć hura i victoria!

 — Później będzie pan mógł krzyczeć na całe gardło.

 — Gdzież go pan schwytał? — U głębokich Wód, gdzie poprzednio wasz powóz się zatrzymał. Mam i Meltona, i pieniądze.

 — Gdzie, gdzie? — zapytał ciekawie. — Tu w kieszeni.

 — Jak? Co? Nosi pan przy sobie tak ogromną sumę!

 — Naturalnie! Czy miałam ją zawiesić na drzewie, lub zakopać w ziemi?

 — I zapędził sie pan aż tutaj, pomiędzy cztery seciny wroga, aż do tego dyliżansu? Jeśli pana zdybią, to z pieniędzmi znów koniec!

 — Nie zdybią mnie! Mam niezłomne przekonanie, że moje kieszenie są wciąż; jeszcze lepszym schowkiem na te pieniądze, niż pańska kasa w New-Orleanie. Zresztą, okoliczność, że trzymam przy sobie pieniądze, może świadczyć, jak pewnie się czuję w tym starym dyliżansie. Życzyłbym tylko sobie, aby majątek, skoro go wręczę prawemu właścicielowi, nie był wystawiony na większe niebezpieczeństwo, niż teraz w mojej kieszeni. Ale, zeszliśmy z naszego tematu. Chcieliśmy mówić o Jonatanie Meltonie.

 — Tak. Żałuję, że nie był pan świadkiem jego zachowania się wobec mnie, kiedy przyjechał do Mogo!lonów i ujrzał nas w niewoli  — Czy jeszcze wciąż się podawał a prawdziwego Smalla Huntera?

 — Ani mu się śniło. Pragnąłbym go zadusić własnemi palcami!

 — Jego przyznanie się bardzo nam się później przyda.

 — Oznajmił mi nawet z piekielną radością, że ani ja, ani Mrs. Werner nie ujrzymy już Frisco.

 — Zato on sam zobaczy go niebawem, i to w waszem i mojem towarzystwie. Nareszcie został unieszkodliwiony, chociaż nie traci nadziei, że zdoła się uwolnić.

 — Tak? Czyżby?

 — Powiedział mi to wyraźnie.

 — Ten szubrawleel Opowiadaj, opowiadaj-że, sir! Muszę wiedzieć, w jaki sposób wpadł w wasze ręce!

 Nie trzeba chyba napomykać, że, rozmawiając zachowywaliśmy wszelkie środki ostrożności i że wartownik często patrzył się w okno. Adwokat, który się dobrze — wśród paragrafów prawa, ale nie na pustkowiu, lękał się o samego siebie, a co doplero o mnie. Śpiewaczka była zdjęta niemniejszym lękiem, Ja natomiast rozpierałem się bez troski we wnętrzu starej karocy, która była bezpieczniejszem dla mnie schroniskiem, aniżeli pobliski zagajnik. Mogłem przeto z swobodą opowiadać dzieje schwytania Meltona, oczywiście, rzucając częste spojrzenia na strażnika. Jednakże nie obeszło się bez niebezpiecznej przeprawy. Nie skończyłem jeszcze opowieści, gdy byłem zmuszony umilknąć. Usłyszałem kroki i, wyjrzawszy, zobaczyłem nadchodzącego czerwonego, który miał zluzować swego kamrata. Ten podniósł się, tamten jednak podszedł uprzednio do powozu, stanął na stopniu i zbadał więzy w ten sam sposób, w jaki to poprzednio uczynił jego poprzednik, z początku więc z prawej, a następnie z lewej strony. Oczywiście, za jednym i drugim razem przycisnąłem się do przeciwległych kątów dyliżansu. dzięki czemu uniknąłem niebezpieczeństwa.

 Poprzedni wartownik odszedł, a obecny, usiadł na jego miejscu. Opowiedziawszy jeńcom pokrótce o Meltonie, dodałem:

 — Mogollonowie z pierwszym brzaskiem wyruszą. Wy zostaniecie przez jakiś czas w powozie pod odpowiednim nadzorem. Napadniemy na waszą eskortę, a wówczas będziecie wolni.

 — Jak to brzmi! — odezwał się adwokat. — Napadniemy na eskortę, a wówczas będziecie wolni! Jakgdyby kto powiedział: — Wypełnimy akta, a wy je podpiszcie! — A więc pan mniema, że eskorta nie będzie się broniła?

 — Być może, a nawet prawdopodobnie.

 — Straszne! I to mówi sir z takim spokojem! Sir, proszę pana, zaprowadź mnie tylko tym razem szczęśliwie do domu! Przenigdy w życiu moja noga nie postanie na Dzikim Zachodzie! Jak pan sądzi, czy konwój będzie silny?

 — Wątpię. Wódz zostawi tylko niezbędną ilość wojowników, przypuszczalnie dziesięciu.

 — Ci wszak nie podołają wam i waszej setce Nijorów!

 — Pełnej setki nie mamy; część oddziału musi strzec schwytanych Mogolionów. Mimo to, będzie nas sześcio czy siedmiokrotnie więcej, niż Mogollonów. Dodajmy do tego przestrach i oszołomienie znienacka zaskoczonych wrogów. Mam nadzieję, że obejdzie się bez krwi rozlewu. No, już na mnie pora.

 — Miej się pan na baczności, aby cię nie dostrzegł strażnik!

 — Oddalę go tak samo, jak jego poprzednika.

 Wyciągnąłem dwa kamyki z kieszeni. Teraz odezwała się Marta po niemiecku, podczas gdy dotychczas rozmawialiśmy po angielsku:

 — Tak wiele panu zawdzięczamy, że ledwie śmiem prosić, aby powiększył pan mój dług o jeszcze jedną przysługę.

 — Chętnie ją wyświadczę, jeśli będę mógł.

 — Może pan, Oszczędzaj się! Czemu musi zawsze wybiegać naprzód! Pozostaw pan jutrzejszy napad innym!

 — Dziękuję pani za życzliwość, która jest treścią tej „przysługi”. Chociaż zawsze się oszczędzam, chętnie pani przyrzeknę, że jutro szczególnie będę się miał na baczności.

 Rzuciłem kamyk. Zauważyliśm,. że strażnik nadsłuchiwał. Po drugim rzucie podniósł się i, skoro rzuciłem trzeci kamień, oddalił się w kierunku szmeru.

 — Dobranoc! — rzekłem. — Wszystko się dobrze skończy. Bądźcie dobrej myśli. Do widzenia, do jutra rana!

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok