Szatan i Judasz: Klęska Szatana. Tom 4 - Karol May - ebook

Szatan i Judasz: Klęska Szatana. Tom 4 ebook

Karol May

3,3

Opis

Szatan i Judasz: Klęska Szatana. Tom 4

„Szatan i Judasz” to 11-tomowy cykl przygodowy autorstwa Karola Maya, twórcy słynnego Winnetou. Indiański wódz pojawia się,by wraz z innymi znanymi bohaterami wspólnie odbyć niebezpieczną podróż pełną ekscytujących przygód.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 150

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (3 oceny)
1
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May
Klęska Szatana

cykl Szatan i Judasz

Tom IV

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2018

Karol May„Klęska Szatana”

Copyright © by Karol May, 1926

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Druk: Zakł. Druk. „Bristol”

Wydawnictwo: Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East

Warszawa, 1926

ISBN: 978-83-8119-383-2

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

I POD ZIEMIĄ.

Konie nasze uginały się pod ciężarem, ponieważ z przezorności zaopatrzyliśmy się w żywność, paszę, we wszystko, co było niezbędne na trzy — cztery dni. Między rzeczami, które, jak należało przypuszczać, mogły nam się przydać, zabraliśmy rownież paczkę świec i pęk długich woskowych pochodni. Znaleźliśmy spory ich zapas na wozie. Ponieważ używa się ich do pracy podziemnej, przeto Melton nabył je od kupca w Ures. Na wozie znaleźliśmy również trzy beczułki z oliwą palną. Wskazywało to, jak zresztą wiele innych okoliczności, że Melton szczegółowo przygotował swój „business“, zanim jeszcze dobił targu z hacjenderem. Tak więc obrobił interes z Yuma i przekazał im do transportu wszystko, co mogło być natychmiast przydatne do robót kopalnianych. Herkules opowiadał mi, że trzystu Yuma miało przeszło czterysta koni, a więc o sto ponad liczbę. Jeżeli nawet odliczymy sześćdziesiąt koni dla wychodźców, to pozostaje czterdzieści ciężko obładowanych zwierząt, które miały potaszczyć transport w góry.

 Oczywiście, zanim rozjechaliśmy się z Winnetou, wtajemniczyłem go w swoje zamierzone poczynania, aby mógł mnie łatwo odszukać w razie, gdyby mi się co Przytrafiło i gdybym nie wrócił po czterech dniach. Przedewszystkiem więc powiedziałem Apaczowi, że zamierzam zbadać jaskinię Playera i podziemny korytarz, odkryty przez Herkulesa. Tu się zaczynała nitka, któraby go prowadziła, gdyby musiał nas odszukać.

 Ponieważ poprzedniego dnia zboczyliśmy z właściego kierunku, więc musieliśmy — ja i Mimbrenjo — wrócić na ostatni odcinek wczorajszej drogi. Z zadowoleniem stwierdziłem brak śladów po koniach i wozach. Jeżeli nawet gdzie niegdzie dały się zauważyć rzadkie odciski, to można było przypuszczać, że dzień, który obecnie wschodził, zatrze je doszczętnie. Teraz byłem przekonany, że ewentualni wywiadowcy Meltona nie znajdą śladów naszego obozowiska.

 Po blisko czterogodzinnej jeździe na południe, skierowałem się na wschód i wkrótce dotarliśmy do zapowiedzianej przez Playera granicy roślinności. Tutaj zaczynała się pustynia. Zatrzymaliśmy wierzchowce na krańcu trawnika, aby dać im paszę i godzinny odpoczynek. Poczem ruszyliśmy w dalszą drogę.

 Jechaliśmy przez prawdziwą pustynię. Ziemia układała się w długie, niskie fale, oddzielone od siebie płytkiemi wgłębieniami; dookoła były skały, kamienie, lub piasek. Ani źdźbła trawki. Nagi kamień ssał promienie rozognionego słońca, dopóki się nie nasycił, poczem upał utworzył wysokie na cztery czy pięć stóp, [wr?]zące jezioro żaru nad ziemią, Trudno było oddychać. Pot parował z całego ciała. Nie było rady. Pędziliśmy bez wytchnienia przed siebie; aby nie tracić dnia, musieliśmy przybyć do Almaden przed zapadnięciem zmroku.

Nie rozmawialiśmy ze sobą. Mimbrenjo nie ośmielił się do mnie przemówić, a jednostajność zaś drogi nie dawała mi bodźca do rozmowy. Jechaliśmy w milczeniu, dopóki sobie nie uświadomiłem, ze Almaden leży na północ od nas. Skręciliśmy przeto w tym kierunku, badając grunt, poszukując tropu. Kiedy słońce przybiło do widnokręgu, wyłoniła się przed nami woddali niska, jednakże ostro od horyzontu odcinająca się skała, olbrzymiejąca w miarę, jak się do niej zbliżaliśmy. — To na pewno Almaden — rzekłem. — Teraz należy podwoić czujność.

 — Czy mój wielki brat Oid Shatlerhand zsiądzie z konia? — zapytał skromnie Mimbrenjo.

 Jeźdźca o wiele łatwiej spostrzec, niż piechura. Wprawdzie sam porzuciłbym siodło, ale cieszyła mię jego uwaga, ponieważ dowodziła roztropności. Zsiedliśmy z koni i, prowadząc je za uzdy, poszliśmy naprzód.

 Ziemia nie była już falista. Kroczyliśmy po płaskim gruncie, który niby pierścień okalał Almaden. Stąd sięgał wzrok daleko. Nie widać było nigdzie ludzkiego stworzenia, co, oczywiście, nie sprawiło nam przykrości.

 Lecz nagle zaczęła się spadzista pochyłość. Staliśmy na brzegu wgłębienia, pośrodku którego sterczała Almaden; mówiąc ściślej, staliśmy na brzegu wyschłego jeziora ze skalistą wyspą, która dziś nosiła nazwę Almaden.

 Wskutek jednostajności okolicy mimo woli zboczyłem z kierunku! do Almaden dotarliśmy nie z południowej, lecz z południowo-zachodniej strony. Było to niebezpieczne — przypuszczałem bowiem, że Indjanie wypatrują nas od strony zachodniej, — lecz zato pozwoliło mi odrazu ujrzeć skałę, o której opowiadał Player i Herkules, a którą musiałbym w innym wypadku dopiero odszukać.

 Ogromny blok skalny, sterczący z dna wyschłego jeziora, u góry był płaski i tworzył niemal prawidłowy sześcian, o ścianach biegnących prawie dokładnie w czterech kierunkach wiatrów. Ponieważ stanęliśmy przy południowo-zachodniej krawędzi, widzieliśmy przeto stronę południową i zachodnią. Pierwsza wznosiła się prosto, miała wszakże głębokie rysy na powierzchni, pośrodku zaś — tunel, który, jak łatwo było zauważyć, biegł pod górę. Potwierdzało to słowa Playera, że płaskowzgórze jest dostępne z południowej i północnej strony.

 Zachodnią ścianę stanowiła pionowa powierzchnia, nieprawidłowa tylko w dolnej części pośrodku, gdyż leżał tam głaz, który, oderwawszy się od ścian, runął niegdyś wdół. Widzieliśmy dokładnie kamienie wypełniające lukę między głazem, a ścianą.

 Moglibyśmy tam dotrzeć po dziesięciu lub piętnastu minutach marszu, nie odważyłem się jednak, aczkolwiek nie widać było dookoła żywej duszy. Na górze, na plateau, niechybnie czuwali ludzie i mogliby nas łatwo spostrzec.

 Przedewszystkiem należało wybadać, gdzie są Indjanie. Naturalnie, sam się tego podjąłem, chłopca zostawiając przy koniach. Zwróciwszy się na zachód, skradałem się wzdłuż brzegu byłego jeziora. Musiałem bardzo uważać, gdyż nic mnie nie kryło i gdybym kogoś spostrzegł, w tejże chwili byłbym sam spostrzeżony.

 Uszedłszy spory szmat drogi, zauważyłem na północno-zachodniej stronie małe, rzadkie chmurki, czy fale, które powoli wznosiły się rozprzestrzeniały i niknęły. Był to niezawodnie dym, słaby dym z indjańskiego ogniska, nieconego na skąpym podkładzie drzewa. Mogłem jeszcze chodzić normalnie przez parę chwil, poczem zacząłem biec jak zwierzę czworonożne.

 Wkrótce zobaczyłem pięć, czy sześć namiotów, koło których krzątali się ludzie. Gdybym chciał jeszcze bliżej podejść, musiałbym się czołgać na brzuchu. Od namiotów dzieliła mnie odleglość tak mała, że z łatwością rozpoznałem zdobiące je malowidła.

 Każdy Indjanin maluje na namiocie, przynajmniej na letnim, swoje imię, lub obraz, odnoszący się do wybitnego zdarzenia z życia. Na jednym więc wił się olbrzymi, na czerwono wymalowany wąż. Na drugim widniał koń, na innym — niedźwiedź. Między namiotami kręcili się Indjanie, lub też siedzieli na ziemi, paląc fajki. Dwie włócznie opierały się o namiot z wężem. Był to zapewne namiot wodza.

 Wiedziałem już, gdzie obozują Yuma. Chciałem się wycofać, kiedy troje osób, dwóch mężczyzn i kobieta, wyszło z owego namiotu. Kobietę poznałem odrazu: była to Judyta, piękna Żydówka. Jednym z mężczyzn był Melton, drugi Indjaninem, niewątpliwie mieszkańcem namiotu. Rozmawiali przez chwilę, poczem Indjanin wrócił do siebie, Melton zaś z Żydówką poszedł dalej. Wspierała się na jego ramieniu— o, gdyby Herkules widział tę poufałość!

 Byłem zadowolony, że już na początku zobaczyłem Melton — okoliczność ta groziła mi jednak poważnem niebezpieczeństwem. Oboje podeszli na tak bliską odległość, że mogłem się słusznie przerazić. Leżałem na piasku. Z szybkością, na jaką mnie stać było, wyrzucałem piasek przed siebie. Usypałem górkę dość wysoką, aby, nie rzucając się w oczy, mogła mnie ukryć przed spojrzeniem, przynajmniej niezbyt podejrzliwem.

 Nie lękałem się wcale. Gdyby mnie nawet Melton zobaczył, nic straconego. Wiedziałem, co w takim wypadku należy czynić. Schwyciłbym go i miał zakładnika, którym mógłbym się opędzić Indjanom. Jednakże lepiej, że się tak nie stało; minęli mnie, nie spojrzawszy w moją stronę. Rozmawiali i śmieli się; w lepszym byli humorze, niż jej ojciec, który tkwił teraz głęboko we wnętrzu skały. Szli w kierunku północnego jej zbocza i zniknęli za krawędzią zachodnią.

 Teraz mogłem powrócić; z początku czołgałem się na brzuchu, potem pobiegłem na czworakach, wreszcie na nogach. Słońce ukryło się za widnokręgiem i zapadł tak krótki w tamtych stronach zmierzch. Wróciłem wreszcie do koni. Musieliśmy wykorzystać krótki czas, kiedy jest już dość ciemno, aby nie wystawiać się na widok, a dość jeszcze jasno, aby bez wielkiego trudu odkryć wejście do jaskini.

 Kiedy nadeszła taka chwila, zjechaliśmy wdół, na dno wyschłego jeziora. Dotarłszy do skały, zsiedliśmy z koni, wspięli się po kamieniach, aby usunąć je z kąta skały. Wkrótce ujrzeliśmy przed sobą dziurę, która coraz bardziej się rozszerzała. Kiedy była już dość pokaźna, zapaliłem woskową pochodnię i zlazłem wdół, w jaskinię, To obszerne wydrążenie dokładnie odpowiadało opisowi Playera. Miało wysokość dwóch ludzi i mogło z łatwością pomieścić setkę. W małej bocznej jaskini zebrała się bardzo zimna woda. Zbadanie dna odłożyłem na później — przedtem musiałem wprowadzić konie.

 Trzeba więc było powiększyć wejście. Rzecz oczywiście niezbyt przyjemna, lecz uporaliśmy się z tem i przeprowadzili wierzchowce, które uległością i rozwagą ułatwiły nam robotę. W nagrodę napiły się wody i dostały porcję maisu. Teraz mogłem zbadać dno jaskini, a raczej obejrzeć je, ponieważ patrzenie w przepaść nie jest badaniem.

 Była to prawdziwa otchłań. Gdy rzuciłem kamuszek, usłyszałem dopiero po dłuższej chwili słaby odgłos uderzenia o dno.

 Player nie mógł odkreślić szerokości otchłani, ponieważ nie miał światła. Natomiast moja pochodnia świeciła tak jasno, że stojąc na jednym brzegu, widziałem, wyraźnie przeciwległy. Ciemność oszukała Playera, ja zaś wiedziałem, że przepaść nie jest szersza nad dziesięć, jedenaście łokci. Tymczasem młody Mimbrenjo ukląkł i badał grunt. Dłubał palcem, później zaczął skrobać nożem.

 — Czy Old Shatterhand zechce zobaczyć, że tu znajduje się dołek? — rzekł, klingą wyskrobawszy ziemię.

 — Utworzyła go — odpowiedziałem — woda kapiąca ze sklepienia.

 — W tym wypadku wydrążenie byłoby okrągłe. Tak jednak nie jest.

 — Zobaczymy.

 Nachyliłem się i pomogłem mu grzebać. Istotnie. Czworokątny, na łokieć głęboki dołek.

 — Poszukajmy, czy niema jeszcze drugiego, — rzekłem.

 Wkrótce odkryliśmy trzy inne. Usunęliśmy ziemię, która je pokrywała. Mimbrenjo spojrzał na mnie pytająco. Ośmieliłem go przeto:

 — Jeśli mój młody brat chce coś powiedzieć o tych wgłębieniach, to proszę, niech mówi.

 — Nie mam nic do powiedzenia — odparł. — Drąży się w ziemi dółki poto, aby w nich coś schować. Co jednak mogło tkwić w tych oto wgłębieniach? Old Shatterhand wie zapewne.

 — Nietrudno się domyślić, ale język mego brata nie ma na to nazwy. Czy wiesz, czem jest kołek lub klamra?

 — Nie wiem.

 — Drzewo lub żelazo, które wbite w ziemię przytrzymuje największe ciężary. W danym wypadku ciężarem był most nad przepaścią. Bezwątpienia na drugim jej brzegu pozostały takie same cztery dołki.

 — Ale gdzie się podział most?

 — Niema go już. Zapewne ci, którzy z niego ostatnio korzystali, strącili go w otchłań. Zależało im na tem, aby nikt nie potrafił przedostać się na drugą stronę. W tym celu zatkano też dołki. Ale oczy mego młodego brata są ostre i przenikliwe.

 — Nie oczy, lecz stopy wyczuły, że ziemia wtem miejscu jest miększa, niż gdzie indziej. Gdyby most stał podawnemu, moglibyśmy przejść na drugą stronę.

 — Przejdziemy i tak. Dostaniemy się do tunelu, który wylot ma na płaskowzgórzu, lecz posiada również inne zamaskowane wejście. Trzeba je odszukać.

 — Kiedy? Dziś wieczór?

 — Nie, jutro. Wejście zatkane i poomacku nie potrafię go znaleźć, światła zaś zapalać nie można. Poradzimy sobie przy świetle dziennem. — Tymczasem posilimy się, poczem wyjdę na zwiady.

 — Czy Old Shatterhand zabierze mnie ze sobą?

 — Nie. Z przyjemnością zabrałbym cię, lecz musisz zostać przy koniach.

 — Tu stoją bezpiecznie. Nie znajdą ich Yuma.

 — Istotnie, ale konie nie są obeznane z miejscem. Zlęknione są, tylko przy naszym boku zachowują się spokojnie. Jeśli je pozostawimy w mrokach, możemy po powrocie znaleźć rumaki w przepaści.

 Chłopiec musiał zostać. Po spożyciu owocowej wieczerzy ruszyłem na zwiady. Niewiele spodziewałem się odkryć w takich ciemnościach. Dobrnąłem do północnego kantu skały i usiadłem na kamieniach, czekając, aż gwiazdy rozbłysną jaśniej.

 Siedziałem godzinę. Dookoła panowało głuche milczenie. Gwiazdy, dotychczas blade, roziskrzyły się jarko. Zamierzałem już powstać i pójść naprzód, gdy rozległy się wpoblizu czyjeś kroki. Przypuszczając, że nadchodzący przejdzie koło mnie, schroniłem się za głazem. Po chwili ujrzałem Indjanina, który przystanął wpoblizu mego ukrycia i wzrokiem powiódł dokoła. Nie widząc nikogo, westchnął, zbliżył się jeszcze bardziej i usiadł na kamieniu, w odległości trzech kroków ode mnie.

 To było fatalne, fatalne w najwyższym stopniu. Kamienie były tak rozstawione, że niesposób wycofać się bez szmeru. Nie pozostawało mi nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość i czekać na jego odejście.

 — Uff! — zawołał po długiej pauzie Indjanin stłumionym głosem. Podniósł się z kamienia i podążył parę kroków naprzód. Ktoś nadchodził — to była Żydówka. Ukryty za kamieniem, podsłuchałem niezwykle ciekawą rozmowę.

 Indjanin nazywał siebie „Wężem“. Był więc mieszkańcem namiotu, który widziałem, i dowódcą trzechset Yuma, którzy tu obozowali. Władał angielskim i hiszpańskim w sposób, jak na Yuma, niezwykły — ona zaś nie posiadała ani dwudziestej części jego wiedzy; nie umiała też słowa po Indjańsku. Mimo to porozumiewali się doskonale, wyręczając w razie potrzeby gestami.

 Wziął ją za rękę, doprowadził do kamienia, na którym był siedział i rzekł:

 — Przebiegły Wąż już sądził, że Biały Kwiat nie przyjdzie. Dlaczego kazałaś mi czekać?

 Musiał swoje pytanie kilkakrotnie w rozmaitej formie powtórzyć, zanim zrozumiała i odrzekła:

 — Melton mnie zatrzymywał.

 Teraz on nie rozumiał. Powtórzyła słowa i zobrazowała myśl znakami.

 — Co teraz robi? — zapytał Wąż.

 — Śpi — wyjaśniła raczej pantominicznie, niż słownie.

 — Czy Melton sądzi, że Biały Kwiat również śpi?

 — Tak.

 — W takim razie jest głupcem, słusznie oszukanym, ponieważ sam pragnie oszukiwać. Biały Kwiat nie powinna mu wierzyć. Okłamuje ją, nie dotrzyma danego przyrzeczenia.

 Każdemu zdaniu towarzyszyły liczne gesty wyjaśniające. Ponieważ przedstawienie prawdziwego przebiegu rozmowy byłoby uciązliwe dla mnie, jak dla czytelnika, więc opiszę ją tak, jakgdyby oboje porozumiewali się gładko.

 — Czy wiesz, co mi Melton przyrzekł?

 — Wyobrażam sobie. Czy nie powiedział ci, że otrzymasz wielkie skarby?

 — Tak. Melton sądzi, że na tej skale zarobi miljon. Wowczas zostanę jego żoną, będę miała brylanty, perły i wszelkiego rodzaju kosztowności, zamek w Sonora i pałac w San Francisko.

 — Nie dostaniesz ani klejnotów, ani złota, ani pałacu. Melton dużo zarobi, ale nic z tego nie będzie posiadał.

 — Jakto?

 — To jest nasz sekret. Ale gdyby nawet stało się tak, jak on pragnie, tybyś nic z tego nie miała. Jesteś jedynym kwiatem na tem ustroniu. Dlatego myśli o tobie. Kiedy zobaczy inne, ciebie porzuci.

 — Niech się tylko ośmieli! Zemszczę się i wyjawię wszystkie jego występki.

 — Nie będziesz mogła. Tu można łatwo zdeptać kwiat, który wyblakł, a stał się niebezpiecznym. Wierzaj mi, żadna z twoich nadziei przy nim się nie spełni.

 — Mówisz tak, ponieważ chcesz mnie posiąść. Daj mi dowód.

 — Przebiegły Wąż może ci dowieść. Powiedz, dlaczego pozwoliłaś zesłać ojca do podziemi?

 — Ponieważ miał zostać nadzorcą i zarobić sporo pieniędzy.

 — Ojciec twój jest związany, jak inni, musi pracować jak inni, i nie otrzymuje lepszego pokarmu, niż inni. Wiem, że obiecano go wypuszczać od czasu do czasu z szybu, aby mógł się z tobą widzieć i odetchnąć świeżem powietrzem, lecz przyrzeczenie to nie będzie [s]pełnione.

 — Zmuszę Meltona, aby dotrzymał słowa!

 — Nie wierz! Nad takim mężczyzną tysiąc najpiękniejszych kobiet świata nie mogłoby uzyskać żadnej władzy. Zażądaj spotkania z ojcem, a przekonasz się, że nie uczyni ci zadość.

 — W takim razie porzucę go!

 — Spróbuj — zaśmiał się czerwonoskóry — uwięzi cię we wnętrzu skały, gdzie twoją piękność i zdrowie pożre trucizna rtęci. To kłamca, powtarzam. Moje serce natomiast szczerze myśli o tobie. Dam ci słowo na to, co on kłamliwie przyrzeka. Gdybym chciał, byłbym o wiele, o wiele bogatszy od Meltona.

 — Bogaty Indjanin?! — roześmiała się Judyta.

 — Wątpisz? My jesteśmy prawymi posiadaczami kraju, którego gwałtem pozbawiają nas biali. Przy naszym trybie życia, co nam po złocie, srebrze, skarbach! Wiemy jednak, gdzie się złoto znajduje w olbrzymich ilościach, a nie powiemy tego białym. Lecz gdyby Biały Kwiat chciał zostać moją squaw, dałbym jej tyle złota srebra, ileby zapragnęła; dałbym to wszystko, co Melton przyrzekł kłamliwie.

 — Czy naprawdę? Wiele złota, klejnotów, pałac, zamek, piękne szaty i wiele służby?

 — Wszystko, wszystko czego zapragniesz! Kocham cię tak, jakbym nie mógł kochać żadnej czerwonoskórej. Mógłbym cię uczynić moją squaw wbrew twojej woli, gdyż my, Indjanie, porywamy dziewczęta, których inaczej nie możemy dostać. Lecz ty zostań moją squaw dobrowolnie! Nie użyję przemocy. Poczekam, aż sama oddasz mi serce. Czy nie uczynisz tego już teraz?

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok