Sylwek Cmentarnik - Eliza Orzeszkowa - ebook

Sylwek Cmentarnik ebook

Eliza Orzeszkowa

5,0

Opis

Sylwek Cmentarnik” to powieść autorstwa Elizy Orzeszkowej, jednej z najważniejszych pisarek polskich, epoki pozytywizmu.

 

Głównym bohaterem utworu jest Sylwek, porzucony przez matkę w niemowlęctwie, a wychowany w domu stróżów cmentarnych i dlatego nazywany Cmentarnikiem. Któregoś dnia chłopak dowiaduje się, kto jest jego ojcem, i postanawia się zemścić za swój pełen cierpienia i biedy los.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-66362-09-3
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Część pierwsza

I

Dzień jesienny miał się ku końcowi. Pomiędzy niebem a rozłogami brunatnych ról, wisiała mgła drobnego deszczu. W mgle téj toczyły się turkoty i gwarzyły szepty wiatrów, a u spodu jéj fale wielkiéj rzeki biły się z pluskiem o wysokie brzegi.

 Gdyby ktokolwiek, zawieszony na jednéj z chmur, ciężko wlokących się pod brudno-białém niebem, spojrzał z góry na pas przestrzeni, równoległy od jednego z brzegów rzeki, ujrzałby trzy punkty różnych wielce rozmiarów, lecz na jednéj linii i w niewielkiéj od siebie odległości zostające. Pierwszym i największym z punktów tych było miasto, zajmujące sobą wielkie koło gruntu i wybiegające po za to koło kilkunastu prostemi i krętemi odroślami. Odrośle te wyglądały jak ramiona, wyciągane, przez olbrzyma ku przestrzeni, po łup albo ratunek. Ujęte w gęstszą, niż gdzieindziéj mgłę deszczu i wyziewów, niby w banię z brudnego szkła, miasto owo wydzierać się zdawało w górę wieżami swych kościołów, a żalić się przed samotnością pól lub z niéj naigrawać się mruganiem i blaskiem, gęsto po ciemném tle rozsianych, ogników. Z szerokiego koła tego, od wywijających się zeń ramion, od mrugających świateł, nad strzeliste wieże, nad obejmującą to wszystko brudno-szklanną banię, wzbijały się głuche, chaotyczne gwary, w których, gdyby przez długą chwilę zatopiło się baczne ucho, usłyszałoby turkoty kół, dźwięki muzyki, szczekania psów, uderzenia dzwonków, rubaszne śmiechy, urwane wołania, wrzaski, szepty, szmery mnóstwa śpieszących kroków, cały słowem wiecznobrzmiący akord zbiorowego ludzkiego żywota. Gwary te buchały w niebo gorączką, lecz spodem ich wiała nieznurtowana melancholia ludzkich przeznaczeń.  Drugim punktem był cmentarz, szeroko na wysokim a spadzistym brzegu rzeki rozłożony, podobny w zmroku do gaju, napełnionego tłumem postaci nieruchomych, niewyraźnych, szarych, albo śnieżnie białych. I tu także ciszy zupełnéj nie było. Nie przerywały jéj wprawdzie szepty wiatru w drzewach i pluski deszczu, bijącego o grobowce, były to bowiem składowe jakby jéj części; lecz mącił ją gwar, złożony z kilku głosów ludzkich i donośnego, choć ochrypłego nieco, śpiewu, napełniający dom cmentarnego stróża. Dom ten, przyrosły jakby do murowanego ogrodzenia cmentarza, był raczéj murowaną chatą, niż domem. Nizki, zżółkły od wilgoci i zaniedbania, z zapadłym dachem, posiadał on jedne drzwi i trzy okna. W dwu oknach gorzało jaskrawe światło rozpalonych łuczyw; u jednego z nich stała wązka ławka, wilgocią przesiąkła. Rozmowy i śpiewy, napełniające cmentarną chatę, leciały z jednéj strony na groby, z drugiéj — na błotniste i suchemi badylami sterczące grunta.  Punktem trzecim, o kilka stai od cmentarza oddalonym, lecz coraz ku niemu zbliżającym się, była kobieta, powoli bardzo i z ciężkością widoczną, postępująca nad stromym brzegiem rzeki. Zkąd szła? Od dalekich jakichś krańców brunatnych pól tych, które słały się aż pod stopy niedojrzanych prawie lasów, czarną nicią odznaczających skłon nieba. Z najdalszéj głębi téj deszczowéj mgły, która od krańca do krańca napełniała widnokrąg. Od punktu jakiegoś niewiadomego, z którego wyrywały się wiatry te, które, uderzając w jéj plecy, zdawały się wypędzać ją zkądciś, kędyś ją gnać, za coś ją karcić. Szła sama, zupełnie. Ani przed nią, ani za nią, nie widać było żadnéj żywéj duszy ludzkiej. Chwilami wiatr miotał połami jéj odzienia, a gdy uciszyło się w powietrzu, stawała przy drzewie albo krzaku przydrożnym, dla odpoczynku zapewne. Doszedłszy do cmentarza, powoli i nieśmiało zbliżyła się ku domowi stróża i usiadła na ławie, pod ścianą jego stojącéj. Czerwona smuga światła ukośnie spływała na nią z okna. Odzież, okrywająca ją, nie była bardzo ubogą, lecz na wskróś przejętą deszczem i gęsto oblepioną błotem, po drodze zebraném. Na głowie i ramionach miała wielką czarną chustkę, która i twarz jéj także zakrywała do połowy, tak, że w migotliwém i skąpém oświetleniu ukazywało się tylko głęboko śniade czoło jéj, włosami kruczéj czarności bezładnie zarzucone i pod czołem tém gorejące wielkie czarne oczy. W ramionach trzymała, a siadając na kolanach swych złożyła, duże jakieś zawinięcie, kawałem baraniego kożucha okręcone.  Przez okna wylatywały wciąż urywki rozmów i śpiewów. Głos jakiś męzki, lecz cienki i ochrypły, śpiewał.

— Od Boga zesłana, Śmierci ty kochana, Stań się twoje żniwo, Będzie mnie na piwo!

 Sposób odśpiewania cynicznéj strofki téj tém się odznaczał, że dwa piérwsze jéj wiersze brzmiały skocznemi taktami krakowiaka, a dwa ostatnie powlekły się przeciągłą i żałośliwą nutą, przypominającą pieśni kościelne, znane pod nazwą Gorzkich żalów.

 W odpowiedzi, odezwał się głos kobiécy krzykliwy i rozjątrzony.  — Piwo! piwo! jemu tylko piwo w głowie! weselenie się! radowanie się! chichotanie! śpiewanie! Będziesz ty miał na piwo, jak cię ks. dziekan od mogiłek odpędzi! Kijem cię wtedy pod kościół pognam! Lokajem za młodu byłeś, kościelnym dziadem umrzesz!  — Ano! — ozwał się głos, który przed chwilą śpiewał piosnkę do śmierci, — gdzie umrzeć, to umrzeć, byle wesoło przeżyć! czy na schodach kościelnych, czy w złocistych pałacach, śmierć znajdzie się i chwyci! Ja stróż cmentarny, tamten pan wielki; ja człek prosty i tylko marnych prochów ludzkich pilnować umiem, tamten uczonym jest i gwiazdy na niebie liczy, a wszyscyśmy równi w obec Ojca naszego Wszechmogącego, który pochwalonym niech będzie na wieki wieków, Amen!  — Amen, — z wyraźném przejęciem się powtórzyło chórem kilka głosów a wnet potém dał się słyszeć wykrzyk cienkiego i chrapliwego męzkiego głosu:  — Nastasiu! kiełbasy kawałeczek daj! no, daj kiełbasy! na zakąskę po piwie kiedy poczęstunek, to już niech będzie poczęstunek! kiedy bal, to bal!  — Nie trzeba, nie trzeba! niech pani Łukaszowa nie fatyguje się! — ozwali się goście, a jeden z nich ciągnął:  — My tak sobie, na gawędkę tu przychodzim i dla okazania grzeczności naszéj. Pana Łukasza słuchać lubo! jakby z książki nabożnéj czytał!  Gospodyni, udobruchanym nieco, lecz zawsze grubym i popędliwym głosem, z kąta izby, w którym szukała może żądanéj kiełbasy, odrzekła:  — Ja tam poczciwym ludziom, co nam grzeczność okazują, nie żałuję niczego. Kiedy jest, to niech sobie będzie. Już on mnie do tego przyzwyczaił. Tylko strach pomyśleć, ot, o starości! człek goły, jakby tylko co się urodził! On, co zarobi, to przepije i przeweseli, a potém co? żebrać przyjdzie?  Im więcéj mówiła, tém więcéj w głosie jéj brzmiało rozjątrzenie, zmieszane z płaczliwością. Gliniane naczynie jakieś, misa czy talerz, stuknęło o stół, na który stawiła go popędliwa snać ręka, a cienki głos męzki przewlekle mówić zaczął:  — To nasze, co dziś, Nastasiu, to nasze, co dziś! Czas ucieka, śmierć goni, wieczność czeka! Człowiecze, z matki śmiertelnéj zrodzony, nie wiesz dnia, ani godziny swojéj. Dziś jesteś, jutro cię nie będzie. W zimną ziemię cię włożą, piaskiem oczy zasypią i czego nie widziałeś, to już i nie zobaczysz, a czego nie zjadłeś, to już i nie zjesz, a czego nie uradowałeś się, to już nie uradujesz się... Do królestwa niebieskiego droga daleka i przez czyściec wiodąca.  I wnet potém ozwała się znowu piskliwa i chrapliwa śpiewka:

— Oj, głębokaż to mogiła, W któréj leży ludzi siła; Gdy w nią legniesz, grzeszny człecze, Strawa z misy ci uciecze....

 — Cha, cha, cha, cha, cha! piskliwym, lecz serdecznym chichotem zakończył śpiewający, a zarażając się jakby wesołością jego, zaśmieli się i inni. W wesołym chórze tym jeden tylko głos kobiécy odzywał się gdérliwém i rozjątrzoném mruczeniem.  Czy kobiéta, siedząca na ławie, u zewnętrznéj ściany domu, słuchała tych rozmów, śpiewów i śmiechów, które przecież wyraźnie do ucha jéj dochodziły, trudno było powiedzieć. W oprawie czarnéj chusty, okrywającéj głowę jéj i ramiona, twarz jéj zostawała wciąż nieruchomą. Błyszczącemi oczami swemi patrzała wciąż w jeden punkt szaréj przestrzeni. W sztywnym wzroku jéj malowało się osłupienie, sięgające stopnia bezmyślności. Z wystającego gzémsu dachu, pod którym siedziała, spadały na odzież jéj gęste i grube krople deszczu, lecz ona nie zdawała się ich czuć, ani spostrzegać, i nic nie czyniła, aby się od nich uchronić. Parę razy podniosła się z ławki, jakby do odéjścia, postała chwilę, z twarzą zwróconą ku miastu, i siadła znowu.  W chacie cmentarnego stróża gwar, to wzmagał się, to przycichał. Od czasu do czasu wybuchał zeń gruby, rozjątrzony głos kobiécy, zdający się zapowiadać srogą kłótnię. Za każdym razem jednak, cienki głos męzki przewlekle, i tonem monotonnie odmawianego pacierza, recytować zaczynał o doczesności człowieka na ziemi i o potrzebie użycia, dopóki czas, wszelkich uciech żywota, a kończył śpiewem, którego piérwsze takty skoczne były i wesołe, a ostatnie z żałośliwych pieśni kościelnych zapożyczone, a w których figurowały nieodmiennie: śmierć i piwo, mogiła i misa. W obec przemówień tych i przyśpiewek kłótliwy i rozjątrzony głos kobiécy topił się w gniewne, lecz ciche i jakby zniechęcone, mruczenie.  Nakoniec, otworzyły się drzwi domostwa i biesiadnicy po jednemu wychodzić z niego zaczęli. Byli to wszyscy ludzie prości i grubijańscy w ubogiéj odzieży, ze zczerniałemi twarzami. Każdy z nich, na progu jeszcze, wymawiał jakieś słowo uprzejmego pożegnania i podziękowania za częstunek, każdy téż, mijając siedzącą u ściany kobiétę, spoglądał na nią przez chwilę z obojętną ciekawością i odchodził. Z za otwartych drzwi od sieni gospodarz wykrzyknął jeszcze pożegnanie:  — A bywajcie tam zdrowi i żywi, bo wasze umieranie człowiekowi i dziurawych butów nie przysporzy!  Tu na nótę krakowiaka zaśpiewał:

— Od Boga zesłana Śmierci ty kochana.... Zatrzęś kostkami swojemi....

 I dokończył monotonnym pacierzowym tonem.  — Nad pałacami złocistemi, nad kamienicami murowanemi, nad szkatułami pełnemi, nad tymi, co nosy do góry zadzierają, a przed tobą w proch padają, jak marne twory Pana Boga Wszechmogącego, któremu niech będzie cześć i chwała na wieki wieków, Amen.  Gdy przekleństwo to, w dziwny sposób z modlitwą zmieszane, milkło w głębi domostwa, na progu zjawiła się gruba i wysoka postać kobieca. Obejrzała się dokoła i nagle krzyknęła.  — A toż co? Zgiń maro, przepadnij! Kto tu taki siedzi pod ścianą?  Kobiéta, siedząca pod ścianą, zwróciła głowę ku mówiącéj i zwolna powstając, z cicha i nieśmiało wymówiła;  — Przepraszam... to ja!...  — Kto ja? jakie ja? — brzmiał w progu głos gniewny, gruby i kłótliwy. Włóczęgo jakaś? czy żebraczka? czy złodziejka może? Panie Boże, odpuść! Po nocach włóczyć się i pod cudzemi oknami siadać...  Z pod ściany, cichy i nieśmiały głos odezwał się.  — Siadłam odpocząć...  — Odpocząć! jak odpocząć? co odpocząć? gdzie odpocząć? pod naszemi oknami odpoczywać! Podsłuchiwać może i podpatrywać! Czy nie Jeżewicz to czasem przysłał tu panią, żebyś nas szpiegowała i żeby do ks. dziekana z językiem lecieć: u Łukasza piją! u Łukasza jedzą! u Łukasza hulają! Idź, idź, zkąd przyszłaś, i gadaj coś widziała i coś słyszała...  Kobiéta, całkiem teraz ukryta w cieniu, wymówiła:  — Przyszłam z daleka...  — Zdaleka! zdaleka! Od Jeżewicza, od wroga naszego od szpiega naszego! z pod Fary! z kamiennego zaułku! zdaleka! zdaleka! zkądże naprzykład?  W cieniu ozwał się szept:  — Ze wsi...  Tym razem kobiéta, stojąca w progu, nie odpowiedziała nic. Nagle jakoś umilkła i wyciągnęła szyję w kierunku przybyłej, chcąc snać śród cienia dostrzedz jéj rysy. Po chwili, ciszéj znacznie i łagodniéj, niż wprzódy, wymówiła.  — Ze wsi... A zkądże? z jakiéj strony?  — Z Targowa, — odrzekła przybyła.  — Z Targowa? Nie znam. Nie wiem. Gdzież to jest?...  — Dziesięć mil ztąd... za temi wielkiemi lasami...  — Za lasami... — w zamyśleniu powtórzyła gospodyni domostwa i dodała: dziesięć mil... no, no! kawał drogi! I cóż? piechotą szłaś? długo? wieleż dni?  — Piechotą. Trzy dni. Nie mogę iść prędko...  — No, no! ze wsi... za lasami!... ze wsi! cóż, możebyś lepiéj w chacie odpoczęła, jak tutaj! Z dachu leje się... cały boży dzień deszcz padał. Możebyś przenocowała u nas. Noc ciemna... ludzie ot zaraz spać pokładną się... jak pójdziesz do miasta, to chyba na ulicy nocować będziesz... chodź do chaty...  Przybyła nie poruszyła się z miejsca. Milczała.  — No cóż — z powracającą niecierpliwością powtórzyła gospodyni, — głucha jesteś, czy niema? Ja do niéj gadam jak do człowieka, a ona jak słup... O Matko Boska! jakiż wicher zrywa się na dworze! Chodź do chaty!  Przybyła, z większą jeszcze, jak wprzódy, nieśmiałością szepnęła.  — Dziękuję pani... przenocowałabym... czemuż? zmęczona jestem i... tak zimno. Ale... nie wiem... ja mam...  — Chodź do chaty! słyszysz! — stentorowym już głosem i trzęsąc się od gniewu krzyknęła gospodyni. Noc taka, że psa z domu nie wypędzić... a ona tu jeszcze: dziękuję! niewiem!... ceregiele, fanaberye, głupstwa jakieś stroi! Jak nie pójdziesz mi zaraz, to obiję, przepędzę i drzwi zarygluję! Idź i przepadaj! Cóż idziesz — czy nie?  — Idę, idę, — szybko odrzekła przybyła i weszła do domostwa.  Gospodyni z gwałtownym stukiem zaryglowała drzwi od podwórza.  Sporą izbę z dwoma niewielkiemi oknami, wklęsłemi głęboko w mur i ujętemi w przegniłe i zczerniałe ramy, oświetlał płomyk łuczyny, dopalającéj się i zwisającéj u szczeliny glinianego pieca. Przy drgającém, czerwonawem światełku tém, sprzęty, napełniające izbę, zlewały się w ciemną i bezładnie grupującą się masę. Były to stoły grube i nieheblowane, drewniane zydle, koszlawe stołki, cebry, niecki, garnki, grabarskie i ogrodnicze narzędzia. Przez otwarte i nizkie drzwi ukazywała się druga malutka izdebka, z dwoma szerokiemi tapczanami, służącemi za łóżka, i z długim szeregiem świętych obrazów i obrazków zawieszonych na ścianie, a w różnokolorowe i pozłacane ramki oprawionych. Przed jednym z obrazów tych, po samym środku ściany zawieszonym, na mosiężnym łańcuszku zwieszona, blado paliła się mała lampka. W pierwszéj od wejścia izbie czuć było wilgoć, stęchliznę, duszne gorąco silnie rozpalonego pieca, resztki swędu od jakiegoś smażonego mięsa i cuchnący dym tytuniu najgorszego gatunku. Słychać téż tam było przeciągłe chrapanie kogoś śpiącego. Na zydlu pod ścianą, z twarzą ku sufitowi zwróconą i rękami zarzuconemi na głowę, spał suchy, kościsty człowiek, w wyszarzanym spencerze, nie posiadającym rękawów. Cienkie a długie ramiona jego okryte były rękawami grubéj, szaréj koszuli.  — Masz tobie! — wchodząc do izby mruknęła gospodyni, — już i śpi! tak to zawsze! najé się, napije, wygada się, wyśpiewa i chrapie... a cała robota na moje ręce spada. Kto naczynie po nim i po jego częstunkach pomyje? ja. Kto graty pozbiera, żeby w brudzie nie marnowały się? ja. Kto drzewa z sieni na jutro nanosi? ja. Kto Jeżewiczowi oczy wydrapie za jego przeklęte plotki i intrygi? ja. Kto przed księdzem dziekanem wyjęczy i wypłacze, żeby nas ztąd nie wypędzał? ja. Wszystko ja. A co mnie za to? ot dziura ta na teraz, a na starość... kościelne schody i tyle! Żebym ja była lepiéj światła dziennego nie zobaczyła... jeżeli kiedy żebraczką mam być...  W ten sposób szeptem lub półgłosem gdérząc i żaląc się, chodziła po izbie wielkiemi, ciężkiemi krokami, zbierała ze stołu i przy piecu myła gliniane, ubogie naczynia, resztki jadła starannie chowała, grubym fartuchem ścierała ze stołu okruchy chleba i rozlane piwo. Nagle zwróciła się ku drzwiom.  — Cóż tak stoisz pod progiem, jak bałwan jaki! — zawołała. Czemu nie siadasz? Czy może ława nasza za twarda, izba za ciasna... Podejdź, siądź... i pogadaj po ludzku, a nie, to ruszaj sobie... Ja tu martwych nie potrzebuję, mam już ich dosyć tam...  Rzuciła ręką w stronę cmentarza.  Przybyła zbliżyła się cicho, usiadła na zydelku pod piecem i milcząc rozwijać zaczęła zawinięcie, które wciąż przedtém trzymała w ramionach. Gospodyni stanęła na środku izby, jak wryta.  — Co to? — zawołała. Dziecko?  — Dziecko, — odpowiedziała przybyła.  — Czyjeż? twoje?  — Moje.  — Aha! rozpowińże to! udusić się może w takiém gorącu.  Dziecko zakwiliło zcicha.  — Wieleż to ma? — zapytała gospodyni.  — Ośm miesięcy.  — Z takiém maleństwem, w taką porę, w drogę wyprawiać się... no! — O kilka kroków stojąc, bacznie przypatrywała się przybyłéj.  — Wdowa, co? mąż zmarł? — zapytała.  — Nie, — krótko brzmiała odpowiedź!  — Cóż? porzucił może łotrzysko jakiś?  — Nie, — ciszéj jeszcze odpowiedziała kobiéta.  — Nie i nie! cóż tedy? dla czegóż włóczysz się po świecie, sama jedna i z dzieckiem?  Nagle umilkła i pytać przestała.  — Aha! — rzekła, jakby dowiedziała się już o wszystkiém.  — No, no, — zaczęła potém łagodnie. Cóż robić? cóż robić? zdarza się różnie na świecie. Źle, bo źle. Wstyd i obraza boska! ale kiedy stało się, to już się nie odstanie. Chrystus Pan nam powiedział: kto z was bez grzechu, niech kamień rzuci!  We wspaniałomyślnéj przemowie téj było nieco szczeréj pobłażliwości; daleko więcéj jednak wywołała ją ciekawość, bo małe oczki jéj, zagłębione śród policzków pulchnych, lecz żółtą bladością okrytych, dziwnie żywo błysnęły i zamigotały. Usiadła pod piecem, obok przybyłéj.  — Biedna ty! — zaczęła, — któż ty taka? na panienkę jakby wyglądasz? sukienka elegancka kiedyś była, tylko teraz poplamiona i podarta, a i ten płaszczyk niczego... na chłody nie zdał się... ale cienki... zgrabny, któżeś ty taka...  Przybyła uczuła się znać ujętą i ośmieloną przez okazywane jéj współczucie. Czarne źrenice jéj, zatopione w malutkich, szarych oczkach pytającéj, posiadały w téj chwili wyraz śmiertelnie ranionéj łani.  — Sługą byłam, — odpowiedziała głośniéj, niż mówiła wprzódy, — garderobianą u nieboszczki pani, matki młodego pana... dzieckiem z chaty mię wzięli, lubili, robót uczyli, ładnie ubierali... dobrze mi było.  Umilkła.  — Cóż daléj? co daléj? — natarczywie pytała gospodyni.  Przybyła, kołysząc w ramionach dziecię i nie spuszczając z twarzy gospodyni cierpiącego wzroku swego, mówiła daléj:  — Kiedy nieboszczka pani umarła, byłam jeszcze cały rok przy pannie Placydzie, krewnéj pana; ale jak panna Placyda za mąż poszła, ot będzie już ze cztery lata temu, pan bratu memu dom zbudował w lesie i leśnikiem go zrobił. Mieszkałam przy bracie: pijak on i złośnik, bratowa prosta chłopka, ale pana lękali się i dobrzy dla mnie byli...  — No to czegożeś od nich wyszła? Trzeba było w chacie siedziéć i z braterstwem pracować.  Przybyła, po chwili milczenia, odpowiedziała.  — Wypędził.  — Kto wypędził?  — Brat.  — A za cóż on cię wypędził? leniuch pewnie jesteś, albo złośnica!  — Nie, tylko się mu na nic nie zdałam. Żąć nie umiem, ani ogrodów kopać, ani strawy gotować... przytém... ludzie mu za mnie dojadali... i pan przestał przez palce patrzeć na to, że on drzewo z pańskich lasów sprzedaje... Komisarz zapowiedział, że wypędzi go ze służby, bo złodziejem jest i pijakiem... Wtedy on do mnie przyczepił się: a ty taka i taka! co ja z ciebie za korzyść mam? czego ty tu siedzisz mnie na karku i chleb zjadasz! Już to rok minął od tego czasu... cierpiałam, znosiłam... ale raz, jak upił się, to tak mnie wybił, że kaszlać zaczęłam i teraz jeszcze piersi bolą i kaszlę... A bratowa mówi: idź ty od nas, bo on jeszcze zabije cię kiedy po pijanemu i kryminał będzie... To i poszłam...  Gospodyni słuchała z uwagą.  — No, no, — rzekła, — coto się na tym świecie dzieje! Źleś ty zrobiła, nie ma co! bardzo źle! ależ i braciszek, niech go! póki korzystał, trzymał; jak korzyści nie miał, przepędził! No...  Zawahała się chwilę, lecz ciekawość przemogła wszystkie inne względy.  — No, a... pan? — zapytała bardzo cicho i nad samem niemal uchem przybyłej.  Pytanie to wywarło na znękaną kobiétę wpływ szczególny. Wstrząsnęła się cała, jakby od elektrycznego uderzenia, z miejsca się porwała, dziecko uśpione na ławie złożyła i chustę gwałtownym ruchem z głowy i ramion zerwała.  — Ach! ach! ach! — krzyknęła, — żeby jemu każda godzina taka gorzka była, jak całe moje życie! żeby on światłości boskiéj nigdy nie oglądał! Niech jemu Pan Bóg krzywdy mojéj nie pamięta! niech szczęście jego będzie takie wielkie, jak moja niedola! Niech jemu własne dziecko nóż w serce zatopi! niech go Aniołowie Stróżowie strzegą od mąk takich, jak moje! żeby jemu jednę godzinę tak gorzko było, jak mnie będzie do śmierci!  Łzy potokiem lały się po rozognionéj jéj twarzy. Oczy jéj gorzały, głos to wzdymał się namiętnie, to przebrzmiewał żalem, połączonym z rzewnością.  Gospodyni wstrząsała głową, wpół z litością, wpół z pośmiewiskiem.  — Waryatką jesteś, moja kochana, — ozwała się trochę już gniewnie, — przeklinasz i winszujesz... nienawidzisz i lubisz... sama nie wiesz co gadasz i koniec! Ale, jakże to tam było? hę!  Z wrytemi w ziemię oczami, przybyła odpowiedziała ponuro:  — Ożenił się.  Uspokoiła się nieco, siadła znowu na ławie i, kołysząc w ramionach dziecko, zaczęła:  — Ot byłby może i nie ożenił się jeszcze; ale ludzie gadać zaczęli, że on ma romans z jedną panną z sąsiedztwa. Ktoś mu to w żywe oczy powiedział... Była podobno z tego powodu wielka kłótnia... wyzwał na pojedynek tego, kto o téj pannie takie rzeczy mówił... strzelali się... plotki zrobiły się z tego jeszcze większe... raniony był w ramię i, jak tylko wyzdrowiał, oświadczył się téj pannie i ożenił się... Panu Sienickiemu, który z nim w wielkiéj przyjaźni żyje, powiedział: ja nie ścierpię, żeby przezemnie kobiéta stracić miała honor i opinię... Stałam wtedy pod oknem i podsłuchałam. On bo już taki jest, moja pani; dobrego serca i strasznie honorowy... to i nie dziw, że za panną ujął się i wynagrodził jéj krzywdę, przez złe języki ludzkie wyrządzoną...  Anastazya słuchała opowiadania tego ze szczególnym uśmiechem na wydatnych i bladych wargach. Małe oczki jéj świeciły gniewną ironią.  — No, a tenże? — zapytała. Czemuż tobie nie wynagrodził?  Przybyła ze zdziwieniem wpatrzyła się w nią.  — Toż to wcale co innego, rzekła. Tamta pani z panów, śliczna jak obraz, po francuzku mówi i na fortepianie gra... czy mnie z nią równać się?...  Nie było w słowach tych ani goryczy, ani szyderstwa. Mówiła szczerze.  Anastazya zamyśliła się. Zmarszczki, okrywające wielkie, blade jéj czoło, poruszały się i falowały, pod wpływem jakby ciężko pracującéj myśli.  — Tak to tak, to prawda, — zwolna i po chwili mówić zaczęła. Pani z panów... po francuzku mówi... co nam równać się do takich... Jednakowoż, żeby mój Łukasz nie spał, a słuchał... on, widzisz, leniwy jest i obżarty, nie opój broń Boże, bo piwo tylko pije, a wódki do gęby nie bierze; ale, co obżarty, to obżarty, i tęgo sobie leniwy... ale przytém rozumny bardzo, tak że aż ludzie schodzą się słuchać jego gadania... toż żeby on nie spał teraz to ani chybi powiedziałby: ja stróż cmentarny, tamten pan wielki, ja prosty człek, tamten uczony i gwiazdy liczy... a wszyscyśmy równi w obec Ojca naszego Wszechmogącego...  Chwilę milczały obie. Przybyła ozwała się piérwsza.  — Żeby mi tylko chłopca z rąk zbyć... jakkolwiek już dałabym sobie rady... w służbę pójdę.  — Do miasta? — zapytała gospodyni.  — Do miasta, czy na wieś, jak się zdarzy... ale z dzieckiem ciężko... nie weźmie nikt...  — A no! zostawcie chłopca u kogo na hodowanie, płacić za niego będziecie, a sami służyć.  — U kogo zostawić? w mieście żywéj duszy nie znam.  Anastazya zamyśliła się.  — Ochrzczone to? — zapytała.  — A jakże! w targowskiéj parafii. Metrykę z sobą wzięłam, bo ludzie mówili, że bez niéj nikt chłopca nie weźmie.  Zwróciła się do gospodyni i kolana jéj rękami objęła.  — Matko najmilsza, — zaczęła, — narajcie mi miejsce jakie, dla dziecka chatę jaką, gdzieby je przytulili, a podhodowali choć troszkę. Ja w służbę pójdę i całą choć pensyę oddawać będę, sobie tylko na trzewiki i łachman jaki zostawiając... Narajcie dla miłości boskiéj, zarekomendujcie, pomóżcie, bo sama sobie w nieznajomem mieście rady nie dam!  Anastazya milczała długo.  — A no, — ozwała się z trochą wahania w głosie, niech może chłopiec u nas zostanie... Dzieci nie mamy, we dwoje tu, w dziurze téj mogilnéj jak wilki mieszkamy i bogactwa u nas nie ma, oj nie ma! bo choć jaki taki grosz wpadnie czasem do chaty, to go mój wnet przeje i przeweseli...  Przybyła pochwyciła jéj rękę i ucałowała ją gorąco. Długi jednak kwadrans upłynął, zanim zawarły z sobą stanowczą umowę. Anastazya wahała się. Chciała i nie chciała. Obiecywała i odmawiała.  — Dobrzeby było, — mówiła, — mieć jaką taką pomoc dotego nędznego naszego życia i czasem... śmiech dziecinny posłyszeć. My bo tylko dzwony a śpiewy pogrzebowe, lamenty a płacze słyszym ciągle i na mogiły patrzym... dla tego może Łukasz mój weselić się tak lubi... niechby moją wesołością chłopiec ten był... bezdzietnam.  Po chwili jednak, ostro wpatrując się w przybyłą, zapytywała.  — A jeżeli nam nic dawać nie będziecie? pójdziecie kędyś na skraj świata... goń wiatr w polu... my zaś jednéj gęby więcéj karmić nie mamy za co, nie mamy, nie mamy...  Z ostrych i gniewnych błysków, które strzelały z oczów jéj, gdy to mówiła, można było odgadnąć, jak bardzo byłaby rozgniewaną, gdyby przyszło jéj dziecko to za darmo hodować.  Przybyła przyrzekała być słowną, przysięgała i w ręce ją całowała.  Po długiéj rozmowie Anastazya wzięła w ramiona uśpione dziecię i, przypatrując się mu, mówić zaczęła:  — Pan Bóg Wszechmogący, niech się stanie wola Jego święta, szczęścia mi nie dał... Ze szlacheckiéj okolicy rodem jestem, szlachcianką urodziłam się... i tęgą kiedyś dziewuchą byłam. Starało się o mnie wielu, ale ot Łukasza umiłowałam... dla czego? Bógże to wie! Za serce mię wziął mądrém swojém gadaniem i może tym czarnym surdutem, który nosił na sobie, bo lokajem w sąsiednim dworze był. Przeciw woli rodziców i familii całéj poszłam za niego, a tu traf! i za nieposłuszeństwo kara boska na nas spadła. Miejsce stracił... powędrowaliśmy do miasta. W mieście, jak w mieście... on, to miał służbę, to nie miał, a żyć z grosza na bruku, ciężko. Prałam tedy, maglowałam, do ciężkich robót wszelakich najmowałam się, wodę nawet wiadrami nosiłam, jak się zdarzyło; zwyczajnie kobiéta, bez domu ni łomu zostająca. Aż tu raz, zachorował... z choroby wstał, ale służby już ani rusz! nie dostał. Panowie mówili, że stary, mizerny, niepozorny i niezgrabny. Gdy bez służby został, bywało z początku ani go w chacie utrzymać, ani do roboty jakiéj napędzić... na lokajskim chlebie żreć tylko, a weselić się przywykł, toż go i krótko trzymać zaczęłam... bez pardonu łajałam, biłam, jak wypadało... do piłowania drzewa i kopania miejskich ogrodów napędzałam i jakoś, z łaski boskiej! nie rozpił się przynajmniéj, a uczciwym i rozumnym człekiem jak był, tak i pozostał... Potém, zdarzyło się to ot miejsce, przy mogiłkach. Chata, kawał ogrodu i jaki-taki grosz od tych, co tu swoich mają, a mogił doglądać każą... Dwanaście lat już tu siedzim, ale kto wié, czy długo siedziéć będziem! Źli ludzie intrygują, a szczególniéj Jeżewicz ten, któremu te miejsce pachnie... Ks. dziekan powiada, że to zgorszenie i nieprzystojność, aby u cmentarnego stróża zgromadzenia jakieś bywały i gadania i śmiechy. A mój bez tego ani rusz! jak tylko grosz jaki w kieszeni, gości sprasza i częstuje... co ja mu zrobię! Już i sił nie mam krzyczéć i bić i żal mi go... stérany! Jeżelić jednak nas ztąd wypędzą, o Bożeż mój! prościuteńko pod kościół pójdziem. On stary, cherlawy i do żadnéj pracy, a ja... pięćdziesiąt téż z górą lat mam i ot... zmęczyłam się... Niby to nic tak przy umarłych żyć... jednakowoż umarli żywych śmiercią zarażają... W obojgu nas zdrowia nie ma, ani za grosz... ja niby gruba jestem i silna na oko, ale w rękach i w nogach mocy żadnéj i w piersiach coś takiego, że czasem ledwie dyszę...  Zadyszała się istotnie od długiego mówienia i długo milczéć musiała, zanim odpoczęła nieco. Umiejętne oko rozpoznałoby natychmiast, że była silnie astmatyczną. Zarazem jednak była ona i gadatliwą. Odpocząwszy, więc mówiła daléj:  — I z charakteru nie byłam ja taka dawniéj, jak teraz. Złość w duszę z biedą razem wstąpiła. Dawniéj bywało, żeby mi tam nie wiem co, znoszę i milczę, a kiedy dobrze, to tak śmieję się i wyśpiewuję, że aż z rodzicielskiéj chaty, na ogrody i pole chichoty i pieśni moje lecą... Oj, ogrody i pola i lasy szumiące i potok ten czysty, co po zielonéj łące płynie!... Wszak ci to cała młodość moja tam pomiędzy niemi przeszła... starość przechodzi między mogiłami!...  Małe, zapadłe jéj oczki zwilżyły się, policzki pulchne i wydatne, lecz pozór chorobliwéj obrzękłości mające, zadrgały; nizko na pierś głowę opuściła.  — Terazem taka zła, — mówiła znowu po chwili, — że w złości gotowam człowieka zabić... Ot tak, co trzymam w ręku tém cisnę... Jużem się i spowiadała z tego i codzień Pana Boga proszę, aby mi cierpliwość i poprawę zesłał. Nie i nie. Coś we mnie wstąpiło i to nie od razu. Wstępowało, wstępowało, aż i opanowało. A najmocniéj nieczysty wtedy mnie trzyma, jak sobie wspomnę, co ze mną i z Łukaszem będzie, kiedy nas ztąd wypędzą... Nie, już nam przyjdzie ostatnie lata nasze pod kościołem przeżyć i gdzie, pod płotem jakim, zamrzéć... Uf!  Zatrzęsła się cała i obydwoma rękami objąwszy głowę, z któréj spadały w nieładzie siwiejące włosy, kołysała, przez chwilę, w strony obie grubą postać swoję, luźnym wyszarzanym kaftanem okrytą.

 Nazajutrz, o wschodzie słońca, przybyłéj wczoraj kobiéty nie było już w domostwie cmentarnego stróża. Ledwie zaświtało, wstała, chwilę porozmawiała z Anastazyą i zostawiwszy jéj trochę piéniędzy, a ręce jéj ucałowawszy, wybiegła. Była to kobiéta dwudziestokilkoletnia, piękna, z cygańską cerą i namiętnemi, czarnemi jak noc, oczami. Szła ku miastu, które budzić się już zaczynało, nie tak jak wczoraj, z ciężkością i powoli, lecz szybko i śmiało. Znać było, że spadł z niéj ciężar, któremu podołać nie mogła, którego może dźwigać nie chciała. W wyrazie ust jéj, w wyrazie oczu, utkwionych w mury miejskie, nie było już ani wstydu, ani trwogi. Czoło jéj tylko, zorane nieco, zdradzało wielką jakąś boleść przeżytą, a w głębinach serca jeszcze tlejącą. Lecz, nad zgliszczami temi podniosły się widocznie nowe jakiéś nadzieje, żądza życia, ciekawość przyszłości. W starannie oczyszczoném i nawet gdzie-niegdzie barwistym łachmankiem jakimś upstrzoném odzieniu, biegła raczéj, niż szła, aż wpadła w tę banię z brudnego szkła, w któréj ciemna i ciężka, w fantastyczne kształty połamana masa, będąca miastem, zaczynała rozwidniać się, gwarzyć, jęczyć dzwonami swemi i połyskiwać oknami purpurowo i złocisto gorejącemi we wschodzącem słońcu. Wpadła w banię tę i zniknęła, niby ziarnko piasku, porwane ruchem klapsydry.  W téj saméj chwili, Łukasz, stróż cmentarny, po krótkiéj rozmowie z żoną, zbliżył się do małego okna, oprawionego w zczernione i zgniłe ramy, rozwinął zmięty arkusz papieru i nie bez trudności wysylabizował.  „Roku 18... d. w parafialnym kościele targowskim, ochrzczoném zostało dziecię płci męzkiéj, urodzone z Rozalii Klinównéj, włościanki i niewiadomego ojca. Imię mu dano Sylwester.“

II

Pierwszą sceną z lat dziecinnych, którą Sylwek przypominał sobie potém jasno i wyraźnie, była następująca.  Jednego z wiosennych poranków obudził się pośród cmentarza, na wielkiéj spadzisto ułożonéj płycie białego marmuru. Bose nogi jego opierały się o wypukłe marmurowe kwiaty, zdobiące grobowiec, a głowa spoczywała na tablicy z grobowym napisem. Dniało. Powietrze posiadało blado-siną barwę i przezroczystą gęstość zwolna rozwiewającego się dymu. Szarawe drzewa cmentarne i białe grobowce milczące były i nieruchome. Kędyś tylko, w dole, zcicha szemrała rzeka i od czasu do czasu chłodny wiatr przylatywał, wstrząsał sinawém powietrzem, kołysał gałęźmi drzew i milkł nagle, a wszystko dokoła stawało znowu, w pełnéj niby oczekiwania i sztywności, ciszy.  Chłodnemi powiewy temi zbudzony ze snu Sylwek, przeciągnął się, ziewnął i wpół nagie ramiona zarzucił na głowę, okrytą niezmierną gęstwiną, głęboko czarnych, kędzierzawych włosów. Z twarzą, zwróconą ku niebu, ścigał wzrokiem powolne falowanie górnych warstw powietrza, które z sinawych stawały się żółtawemi i jak z lekka pozłocone dymy zakreślały przeróżne koła i skręty, pod błękitniejącem coraz sklepieniem. Bawiła go snać ta napowietrzna gra barw i linij, bo przypatrywał się jéj i bacznie i wesoło. Po cienkich, bladawych wargach jego przebiegały uśmiechy, a bose małe nogi wybijać poczęły fantastyczne jakieś takty, po zimnéj i twardéj płycie marmuru. Nagle, nad samą prawie głową jego, przeleciał szary ptaszek, wpadł w gałęzie płaczącéj brzozy, zaszamotał niemi i na jednéj z nich zawiesił się w ten sposób, że młode liście musnęły czoło chłopca i oblały je gęstemi kroplami rosy. Sylwek zaśmiał się głośno. W téj saméj zaś chwili, na krańcu widnokręgu, wybuchnęło jaskrawe, ogromne ognisko słońca. Pomiędzy drzewa cmentarne spadł deszcz iskier i błyskawic. Po zielonych mogiłach i białych grobowcach popłynęły złote i różowe łuny, a jedna wielka płachta światłości spadła pod stopy kilku brzóz płaczących, na płytę białego marmuru i dziecko, pośród niéj rozciągnięte, a śmiejące się do ptaka, który nad twarzą jego kołysał się na srebrzystéj gałęzi. Była to dla Sylwka chwila niewymównéj rozkoszy. Przedewszystkiém zziębłe, od chłodu nocy i marmuru, małe członki jego obejmowało i przenikało, na wskroś, miłe słoneczne ciepło. Nie po raz to piérwszy wprawdzie przepędzał on noc w ten sposób pod gołém niebem i na kamiennéj pościeli, lecz jakiemi bywały dotąd przebudzenia jego — nie wiedział. Nie posiadał jeszcze wyraźnéj pamięci przeszłości. Dziś, po raz piérwszy, uczuł świadomą siebie rozkosz ciała, wygrzewającego się w słońcu po długim chłodzie, a uczuł ją z mocą, zapowiadającą naturę silną i namiętną. Wyciągnął się na płycie w całéj swéj długości, stopy zarzucając już po za wieniec róż marmurowych, które płytę i jego obejmował dokoła, ramiona chude i śniade, podobne w słońcu do ciemnego brązu, z uczuciem niewypowiedzianéj błogości rozrzucił w krzyż. Oprócz jednak fizycznéj téj przyjemności, doświadczał on jeszcze innego uczucia, które, w sposób niewyraźny, wydawało mu się już znajomém, nienowém, lecz które w téj chwili dopiéro stawało się świadomém siebie, jakkolwiek ani umiałby on go nazwać, ani o nazywaniu go pomyślał. Było to przecież uczucie, pospolicie nazywające się zachwyceniem. Piérwsze drgnienia wewnętrznéj struny téj, którą nie każdy organizm i nie w równym stopniu posiada, a którą przyroda w organizmie Sylwka zaciągnęła, piérwsze drgnienia téj struny uczuł on przed chwilą, kiedy z ciekawością i upodobaniem szczególném przypatrywał się górnemu falowaniu mgieł porannych, przemieniających zwolna barwę sinawą na żółtą a rozpływających się w różnokształtne szmaty. Teraz, w słoneczném oświetleniu, nad nim i dokoła niego, rozległ się obraz, złożony z ogromnego bogactwa szczegółów, które twórcza natura składa w najskromniejszy choćby zakątek swego państwa. Cmentarz wyglądał jak czara, po brzegi napełniona pięknością i kipiąca życiem. Sylwek nie rozważał szczegółów obrazu, ani się nad żadnym z nich nie zastanawiał. Patrzał na wszystko. Patrzał z uśmiechem zrazu, potém ze szczególną powagą, zdradzającą się zarysem, w jaki ułożyły się drobne jego wargi, i wyrazem czarnych źrenic, które promień słoneczny, a także uczucie jakiego doznawał rozogniały. Jak inne dzieci, w wieku jego będące, bawią się błyszczącém i dzwoniącém cackiem, tak on bawił się pięknościami natury. Patrząc na żeglujące pod niebem obłoki, wyciągnął w górę ramiona i wpół ze śmiechem, wpół z gniewem, mówił do siebie. Uciekają! uciekają! uciekają! Najdrażliwszym jednak ze zmysłów jego był słuch. Kiedy bowiem po raz piérwszy, nad głuchy gwar poranku, wzbiła się i powietrzem popłynęła srebrna i smętna melodya dzwonów miejskich, Sylwek porwał się, usiadł, łokieć wsparł na kolanie, a bronzowo-śniadą twarz na małéj, chudéj dłoni i słuchać zaczął. Dla czego słuchał? Ani wiedział, ani myślał zapytywać się o to. Płynąca powietrzem melodya, w nawpół obnażonéj piersi jego, podnosiła falę uczucia zupełnie mu niezrozumiałego, lecz które przejmowało go i bólem i rozkoszą. W uczuciu tém biegły psycholog odnalazłby dwa pierwiastki: tęsknoty i gniewu. Za czém Sylwek tęsknił, na co i na kogo gniewał się? Nie wiedział nawet o tem, że tęsknił i gniewał się, a gdyby dowiedział się, nie umiałby wskazać, ani przedmiotów tęsknoty swéj, ani przyczyn gniewu. Jednakże uczucie, które w nim melodya dzwonów obudziła, nie było czém innem, tylko tęsknotą i gniewem. Zasłuchał się, spochmurniał i żałośnie westchnął. Oj, Bożeż mój, Boże! Lecz, kiedy dzwony uderzyły silniéj, a wiatr, który powiał w tę stronę, pchnął nad cmentarz potężny, zgiełkliwy akord huczeń ich i jęków, Sylwek oderwał dłoń od twarzy, ścisnął obie pięści i wstrząsając niemi w powietrzu, wykrzyknął: a żeby was wszystkich dyabli wzięli! żeby pod wami ziemia rozstąpiła się! żeby was piekło pochłonęło!...  Czarne brwi jego zbiegły się pod brązowém czołem, z oczu posypały się iskry.  W téj saméj chwili, kędyś od krańca cmentarza ozwał się donośny, gniewny głos kobiécy.  — Sylwek! Sylwek! Sylwek!  Zasłuchany w napowietrzną muzykę, a wpatrzony w ognisko światła, które tuż przed nim zapaliło się w krzaku głogowym i oświetliło ukryte w głębi jego gniazdo ptasie, Sylwek nie słyszał wołań tych, powtarzających się wciąż i zbliżających się ku niemu.  Sylwek! Sylwek! Sylwek! brzmiało wciąż wołanie na ścieżkach i w gąszczach cmentarza, ale coraz bardziéj zmęczonym i zdyszanym głosem powtarzane. Nagle, chłopak uczuł się porwanym z tyłu przez dwoje twardych a gwałtownych ramion, które ścisnęły go, jak żelazne obręcze, i uniosły z nad marmurowéj płyty. Nad twarzą jego pochylała się twarz kobiéca wielka, żółta, z boleśnie pooranem czołem i małemi oczkami, które wśród obrzękłych policzków i wydatnych siwych brwi zatopione, błyszczały złością. Na owo czoło poorane, z pod brudnéj chusty, opadały pasma siwych włosów. Łagodny szmer powietrza i melancholijną muzykę dzwonów, zagłuszył w uchu Sylwka grad łajań i złorzeczeń..  — Mléko! mléko! — krzyczała kobieta, — gdzie moje mléko, którém wczoraj w garnku za piecem postawiła! Wypiłeś je łotrze, złodzieju, włóczęgo, podrzutku jakiś! Do dna, do ostatka, do kropelki wypił mléko! A nam teraz krupnik postny jeść i tego nawet nędznego posiłku nie ma, którym ja za ostatni grosz przygotowała! Poczekaj! niech ja cię tylko do chaty przyniosę! Będziesz ty miał mléko!  Ramiona jéj i pięści wpijały się w ciało Sylwka, ze zdyszanéj piersi buchał ciężki astmatyczny oddech, oblewający mu twarz duszném gorącem. Pomimo, iż zdawała się dusić prawie, nie puszczała dziecka i szła z nim ścieżkami cmentarza, okrążając mogiły.  W izbie palił się w piecu szeroki ogień; niedaleko pieca leżał stos nierówno porąbanych i ułożonych polan. Anastazya, wszedłszy do izby, postawiła Sylwka na ziemi, a sama upadłszy na zydel, długo i ciężko dyszała. Nie mogąc jednak przez chwilę jakąś ani słowa przemówić, ani poruszenia żadnego uczynić, oczami roziskrzonemi piorunowała chłopca, który, przysiadłszy na ziemi, oparł twarz na obu rękach i osłupiałym wzrokiem wpatrzył się w ogień. Gdy odpoczęła już trochę, porwała się z siedzenia, pochwyciła znowu Sylwka i, uniósłszy go z nad ziemi, umieściła na stosie porąbanego drzewa, w postawie klęczącéj.  — Klęcz! — wołała, — klęcz tu przez cały dzień, do wieczora. Wstać nie pozwolę i jeść nie dam! niech ci polana nogi pokaleczą! niech ci brzuch z głodu przepadnie!  Sylwek chciał być posłusznym nie przez łagodne poddanie się woli karcącéj go kobiéty, ale przez trwogę, którą go ona napełniała i mieszającą się z trwogą głuchą złość! Gdyby go miała zabić, nie przemówiłby w téj chwili do niéj ani słowa i nie spojrzałby na nią. Odwracając głowę, uparcie patrzał w ogień, który nawet zaczął go zajmować i bawić. Trwało to jednak krótko. Szczególny piedestał, na którym klęczało dziecię, oblane gorącą łuną płomienia, począł stawać się ruchomym. Polana rozsuwały się pod nim. Nie mówiąc nic, nie odwracając twarzy od ognia, Sylwek usiłował zachować równowagę. Odzież jego była zniszczoną i podartą; ostre szpilki drzewne bez przeszkody wchodziły mu w ciało. Nagle, runęło wszystko, polana rozpadły się we wsze strony, a Sylwek upadł na nie twarzą.  — A żebyś ty wskróś ziemi się zapadł! — krzyknęła Anastazya, — podnieś się mi zaraz i klękaj znowu!  Podniósł się i, milcząc zawzięcie, ukląkł znowu. Kilka kropel krwi ukazała się na policzku jego, zranionym w upadku. Kolana jego, oparte o kanciasty kawał drzewa, drżały; na całéj twarzy pobladłéj, ponuréj, malowała się męka.  W téj chwili pod oknami domostwa rozległy się szybkie, pośpieszne kroki i do izby wpadł suchy i przygarbiony człowiek, z grobowo bladą twarzą i odrobiną rudawo-siwych włosów, sterczących nad wpół łysą czaszką. Ze stukiem drzwi otwierając, wołał:  — Po umarłym, Nastasiu! po umarłym! po umarłym!  — Po umarłym! — powtórzyła kobiéta tonem takim, jakby rozumiała już o co chodzi. A skądże wiesz? nie kłamiesz?  — Ot kłamię! a cobym miał ciebie i siebie oszukiwać! Dzwony posłyszawszy, poleciałem ku miastu i spotkałem zaraz Ambrożego. Stróż nocny wié o wszystkiém, co się w nockę Bożą z ludziskami dzieje. Umarł kto? pytam. A cóżeś to ogłuchł? mówi. Toż słyszysz. Dzwonią. A kędy dziś śmierć chodziła? pytam. Sklepową ulicą, odpowiada, do pięknéj kamienicy weszła i bogatego kupca schwyciła. Kiedy kończył się, pod samemi oknami jego puściłem grzechotkę moję w taniec. Myślał pewnie, że śmierć mu nad uchem kościami klekoce! ha, ha, ha, ha!  Długo i wesoło śmiał się z ponurego konceptu przyjaciela swego, nocnego stróża. Potém zawołał.  — Będzie zarobek, Nastasiu, będzie i dobry! Żonkę zostawił i dzieci już podrosłe. Patrzéć tylko, jak zacznie się kopanie, murowanie, stawianie pomnika, ubieranie mogiły... A bez stróża cmentarnego, nic nie zrobią, nic, nic! O wszystko muszą mnie prosić, bo ja tu pan... to moje hrabstwo udzielne, moja arenda, moja szkatuła...  Wziął się w boki i na środku izby podskakując, a szczególne jakieś hołubce, stopami zaledwie okrytemi dziurawém obuwiem, wybijając, zanucił:

— O śmierci kochana, Przez Boga zesłana, Trząś ty kośćmi swemi.

 Nagle wzrok jogo upadł na dziecko, klęczące wciąż przed ogniem. Stanął i śpiewać przestał.

 — A to co? — zapytał. Za co ty, Nastasiu, klęczeć jemu kazałaś? i to na polanie! aj, aj! piękna mnie poduszka, kości przepiłować może! Co zrobiłeś łotrzyku ty? Może swojéj opiekunce i dobrodziejce niegrzecznie odpowiedziałeś. Może, tak jak onegdaj, z żaru kartofle wygrzebałeś i za piecem zjadłeś? cha, cha, cha, cha! sprytny z ciebie łotrzyk!  — Śmiéj się, śmiéj się jeszcze! — zawołała Anastazya ze znacznie jednak mniejszą już, niż wprzódy, złością; — tobie wszystko śmiech a mnie tylko troska i biéda! Mléko mi z garnka wypił podrzutek ten! Wczoraj wypił i z chaty uciekł, na mogiłkach nocował! Jeszcze go tam kiedy na chłodzie nocnym cholera weźmie, z mogiły wylazłszy, i grześć go nam przyjdzie!  — Mléko wypił! — powtórzył Łukasz z namysłem, — aha mléko ci wypił z garnka! znaczy ukradł, znowu ukradł! onegdaj kartofle, wczoraj mléko! źle, bardze źle, Sylwku! Boskie przykazanie: nie kradnij! Nauczyłem cię przecież 10-ciu boskich przykazań! No, mów za pokutę dziesięć boskich przykazań! Jam jest Pan Bóg twój... no, mów dalej!  — Jam jest Pan Bóg twój... — ozwał się głosik dziecinny, w którym łzy drgały. Kolana poranione i policzek, przerżnięty drzazgą, taki ból sprawiały Sylwkowi, że dotychczasowy stoicyzm jego topniał szybko, a oczy szkliły się łzami. Łukasz stał przed nim, z rękami opartemi na kłębach i najsroższym tonem, na jaki zdobyć się mógł cienki głosik jego, do śmiechu jakby stworzony, powtarzał:  — No, mów daléj!  Sylwek recytował dziesięć przykazań tak, jakby spodziewał się, że koniec ich będzie końcem jego męki. Na wyrazie: nie kradnij! Łukasz zatrzymał go.  — O! — zawołał, wyciągając ku niemu wskazujący palec, — o! nie kradnij! widzisz! Pan Bóg Wszechmogący, Stwórca nasz, rzekł Mojżeszowi na górze Synai: nie kradnij! A tyś mléko ukradł? Dla czegoś kradł? dla czegoś grzeszył?  Oczy dziecka oschły nagle i strzeliły namiętną błyskawicą. Wpatrzył się w opiekuna swego i krzyknął:  — Głodny byłem!  Ramiona Łukasza opadły nagle i głowa, z wyrazem pognębienia, opuściła się na piersi. Chwilę milczał i trząsł głową. Potém mówić zaczął:  — Głodny był! ukradł dla tego, że był głodny! Nastasiu! o, jest racya! głód, to rzecz brzydka! kiedy w brzuchu pusto, to i w głowie robi się niejako... brzydkie myśli zaczynają po niéj chodzić... Wiem ja to, wiem z praktyki! Ho, ho! Bożeż mój! wiele to razy człowiek głodny był w téj ziemskiéj pielgrzymce swojéj...  — A przecież złodziejem nie byłeś, choć ci głód nieraz dokuczył, z nad garnka, w którym mieszała strawę, mruknęła Anastazya.  Łukasz nie odpowiedział nic. Siwe brwi jego ściągnęły się ponuro, wzrok utkwił w ziemi, a garstka włosów jego, jeżąca się zwykle, zdawała się bardziéj jeszcze zjeżoną. Milczał długo; potém, podnosząc nagle głowę i prostując się, wypowiedział:  — Nastasiu! — dodał, — daruj ty już łotrzykowi temu winę jego! I odpuść nam nasze winy, jako i my... niechaj wstanie sobie i siądzie po ludzku! głodny był, to i ukradł!  Anastazya, która przez całą powyższą scenę zajmowała się gotowaniem strawy, zupełnie już z gniewu ochłonęła. Czy perspektywa grubego zarobku, przynoszonego przez śmierć bogatego kupca, złagodziła wzburzone jéj uczucia? czy zresztą gniewy jéj, o ile były gwałtowne, o tyle musiały być krótkiemi? Obojętnie już spojrzała na Sylwka i rzekła:  — No, wstań już! wstań!  Sylwek z ciężkością powstał i wnet usiadł na ziemi pod piecem, bo na nogach, zbolałych i poranionych, utrzymać się nie mógł.  Anastazya nalała dwie misy krupniku z kartoflami, okraszonego trochą słoniny i, postawiwszy je na stole dla siebie i męża, napełniła strawą trzecią sporą miseczkę i umieściła ją na ziemi, przed chłopcem.  Usiadła i zaczęła jeść, ale po chwili zwróciła się ku dziecku, które chciwie pochłaniało strawę drewnianą łyżką.  — Może więcéj kartofli chcesz? — zapytała. Hm? chcesz jeszcze kartofli?  I nie czekając odpowiedzi, wstała i z garnka, stojącego przed ogniem, wydobywszy warząchwią trochę kartofli, włożyła je do miseczki dziecka.  — Kiedy mam sama, to ci daję, — mruknęła; a kiedy wszystkim nam głodno, to i tobie także! co to gadać! U nas tak: jednego dnia za wiele, drugiego za mało! co ja winna?  Zmoczyła szmatę jakąś w zimnéj wodzie i omyła nią skaleczony policzek Sylwka. Pod łagodném dotknięciem grubéj i wielkiéj jéj dłoni, chłopiec pozostał równie sztywnym, ponurym, jak wtedy, gdy ściskała go, niby kleszczami twardemi ramiony, i rzucała na raniący stos polan. Potém, w zwyczajny sobie sposób, wsparłszy łokieć na kolanie, a twarz na dłoni, kołysać począł w obie strony drobną swą postać i żałośliwie, przeciągle westchnął: oj, Bożeż mój, Boże!  Takiem było piérwsze, zupełnie jasne, wspomnienie Sylwka. Miał wtedy lat pięć.  Wkrótce potém zaszło zdarzenie, które w pamięci jego, a bardziéj jeszcze w uczuciach i myślach, twarde pozostawiło ślady.  Było to w śnieżny wieczór zimowy, nazajutrz po pogrzebie jednego z zamożnych mieszkańców miasta. Łukasz miał pieniądze i wyprawiał bal. Przy świetle jednéj łojówki, palącéj się na stole, i szerokiego ogniska płonącego w piecu, na zydlu i stołkach siedziało kilku mężczyzn w podartych i zbrudzonych siermięgach lub kożuszkach, z ciemnemi, grubemi twarzami. Pili piwo, a zakąsywali razowym chlébem i twardym sérem. Przed ogniem, Anastazya gniewna i ponura, jak bywało zwykle, gdy mąż jéj sprawiał częstunek, zacierała mąkę na kluski i na trójnożku smażyła słoninę. Przy stole rozmowa toczyła się gwarna, lecz spokojna. U Łukasza ludzie jedli i pili, ale nie upijali się nigdy. Nie pozwalała na to blizkość cmentarza, budzącego zawsze pewną cześć, zmieszaną z przestrachem; sprzeciwiał się temu urząd cmentarnego stróża, nadzorowany przez kościelną władzę; nie pozwoliłaby na to przedewszystkiém Anastazya, która, na samo wspomnienie o wódce, i z mężem i z gośćmi obeszłaby się ze zwykłą sobie, a w wybuchach swych straszną, bezwzględnością. Mieszkańcy zresztą ubogiéj dzielnicy miasta, przez kawał pola tylko rozdzielonéj z cmentarzem, zupełnie szczerze twierdzili, iż cmentarnego stróża odwiedzają daleko mniéj dla poczęstunku, który ich tam oczekiwał, jak dla rozumu i pięknéj mowy gospodarza, który kawał świata w życiu swojém zwiedził, wiele ciekawych rzeczy widział, różne pieśni i piosenki śpiewał, a nawet sam je komponować umiał. W zdaniach, które o życiu i ludziach wygłaszał Łukasz, i w piosnkach, które wyśpiewywał, było coś, co głaskało mętne pojęcia i dla nich samych może tajemne pragnienia i żale ludzi takich, jak brodaty i ponury Ambroży, stróż nocny; stary i siwy Jakób, niegdyś cieśla, dziś tracz; blady i wysmukły Antosiek, parobek ogrodniczy; Janek mularz, nigdy roboty nie mający i t. p. Kędyś tam, na mieście, różnie z nimi bywało, ale tutaj trzeźwi byli i tylko, od czasu do czasu, żarty lub przyśpiewki gospodarza wtrącały ich w wesołość, objawiającą się wybuchem śmiechów i tryumfujących jakby wykrzyków.  W chwili właśnie jednego z takich wybuchów wesołości powszechnéj, otworzyły się drzwi izby i w progu pokazał się człowiek, nikomu z towarzystwa całego nieznany. Był to człowiek niewielkiego wzrostu, szczupły bardzo, w dostatnim, choć prostym, baranim kożuszku, grubém, lecz mocném i do kolan sięgającém, obuwiu i czapce, oszytéj baraniém futrem. Na plecach niósł spory tłómok, a w ramionach podługowatą skrzynię, starannie w płótno i ceratę owiniętą.  Stanął na progu i odezwał się:  — Pokój temu domowi!  Obecni zwrócili się ku niemu twarzami.  — Pokój ludziom prostym i dobrym, weselącym się w niewinności serc swoich! — wyrzekł jeszcze przybyły.  — Dziękujemy! — odpowiedziało parę głosów, a Łukasz zawołał:  — Prosimy do chaty pana podróżnego, prosimy! Na dworze mróz i śnieżyca. Wejdźcie i ogrzejcie się!  Anastazya, z warząchwią w ręku, pożerała oczami i podróżnego, który, ku wielkiemu jéj niezadowoleniu, powiększyć miał grono tych, których ona „objadaczami“ nazywała, i męża swego, który go zapraszał.  Podróżny wszedł do izby.  — Dziękuję ci, gościnny i dobry człowieku, zaczął, mógłbym pójść do miasta nocować... ale zobaczyłem wesoły ogień w oknach domówstwa waszego, usłyszałem wasze poczciwe głosy i serce pociągnęło mię ku wam.  Mówiąc to zdjął z pleców tłómok, postawił na zydlu podługowatą skrzynię i otrząsnąwszy z odzienia okrywający je śnieg, zbliżył się do stołu.  Czy był młodym albo starym? trudno byłoby powiedzieć na pewno. Włosy miał lnianéj prawie barwy, mękkie i długie; czoło bardzo białe, lecz zorane rojem drobnych zmarszczek; oczy błękitne jak turkusy z niezmiernie łagodném, nieruchomém spojrzeniem. Zresztą, twarz jego, blada i bez zarostu, młodzieńczą wydawała się i zarazem zestrzałą.  Zbliżywszy się do stołu mówić zaczął.  — Jestem Szymon Kępa, nauczyciel wiejski z powołania. Niemam potrzeby taić przed nikim nazwiska mego. Nic złego nikomu nie uczyniłem, a pragnę czynić wszystko, co jest w możności mojéj, aby służyć ludzkości, szczególniej zaś tym z jéj członków, którzy pędzą życie w prostocie, niewinności i niezasłużonych cierpieniach. Kocham ludzkość, kocham przedewszystkiém wszystkich ubogich, poniżonych i skrzywdzonych. Kocham i was, bracia moi, choć pirwszy raz w życiu spotykam się z wami. Pozwólcie mi zasiąść w kole swojem; nie splamię go z pewnością ani słowem, ani czynem.  Szczególnéj przemowy téj obecni słuchali z pootwieranemi od zdziwienia ustami. Anastazya, przed ogniem stojąca, mruknęła. Ależ gada! jak najęty!  Sylwek wylazł z ciemnego kąta jakiegoś w którym dotąd niewidzialny zostawał, przeniósł się do innego kąta, bliższego stołu, i przykucnąwszy na ziemi, oczy swoje, ogniste, bystre a ciekawe, w przybyłego wlepił.  Łukasz miał pozór człowieka zachwyconego. Przybywał mu gość, towarzysz do gawędy i szklanki, a w dodatku jakiś bardzo rozumny i wymowny. Goście podzielali uczucie gospodarza domostwa. Piękna wymowa była pośród nich we czci szczególnéj. Jak zwykłe bywa z ludnością miejską bezwiednie uczuwającą w sobie pracę pojęć i żądz, do dna nurtujących ogniska cywiizacyi, namiętnie lubili oni słuchać górnych wyrazów, długich rozpraw, płynnie wypowiadanych okresów, choćby w małéj tylko części zrozumiéć je byli w stanie. Rozsunęli się téż pośpiesznie i z uszanowaniem, czyniąc pośród siebie miejsce przybyłemu. Przybyły usiadł, a gospodarz, z ledwie tajoną ciekawością, wnet go zapytał.  — Zkądże Pan Bóg prowadzi? Zdaleka pewno?  — Nie tak bardzo i zdaleka, — odparł przybyły; — mnie, przywykłemu do pieszych wędrówek, mil piętnaście ujść, rozglądając się po okolicach, podziwiając wszędzie rozsiane piękności natury i od czasu do czasu wchodząc pod skromne dachy, aby z prostymi i dobrymi ludźmi przełamać się chlébem i sercem, to rozkosz i nauka. Bo uczyć się, bracia moi, powinniśmy wszyscy i nieustannie, uczyć cię budowy świata, piękności i dobroczynności natury, a przedewszystkiém miłości, téj wzajemnéj miłości, która wszystko rozumié, wszystko przebacza, wszystkiém się dzieli i kiedyś ziemię tę naszę w raj przemieni.  Umilkł; turkusowe oczy jego znieruchomiały; po cienkich, zwiędłych wargach przesunął się uśmiech niewymownego zachwycenia. Przy stole dało się słyszéć parę głośnych i głębokich westchnień, takich zupełnie, jakie wtórują kwiecistym kazaniom, donośnie rozlegającym się pod sklepieniami kościołów.  Szare źrenice Łukasza migotały z wielkiego zadowolenia.  — Tak to, tak, — zaczął; — kiedyś lepiéj będzie na świecie a tymczasem trzeba biédę klepać i zgryzotę, jak można, odpędzać misą, szklanką i dobrym humorem. Kiedy Chrystus Pan pokaże się na obłokach i podzieli ludzi na kozły i barany, kto wié, gdzie człowiek popadnie? Co dziś, to nasze!  — Kozły, mój bracie, — zaczął przybyły, — to pyszni, samoluby, ludzie z twardemi sercami, którzy nic nie czynią dla przybliżenia królestwa niebieskiego ku ziemi, ale owszem oddalają je przez swoje grzeszne rozkosze i zbytki. Barany, moi bracia, czyli wybrani i błogosławieni, to wy, którzy pracujecie w pocie czoła, niesiecie krzyż swój w pokorze, a serca macie niepokalane cudzą krzywdą, i to ja także, który myślą moją, a przedewszystkiém sercem mojém, zobaczyłem wielkie dzieło przyszłości i opowiadam je maluczkim, aby, widząc je, umieli iść ku niemu.  Przy ostatnich wyrazach położył na piersi rękę swą, długą i bladą, a na twarz całą wytrysnęły mu: duma i radość. Przy stole ozwały się znowu westchnienia. Słuchacze uczuwali się wzruszonymi i zarazem zgnębionymi rzuconym na nich potokiem słów, które wydawały się im i bardzo pięknemi i zarazem niezmiernie zadziwiającemi. Jakby dla ulżenia sobie, Antosiek, parobczak ogrodniczy, który młodzieńcze lata swe na wsi przepędził, zapytał:  — A jakież tam urodzaje po wsiach, panie podróżny? czy runie pięknie z jesieni pokazywały? Téj bo zimy chléb zdrożał. Gadają, że, w przeszłym roku, żyto pod wczesnemi śniegami wygniło. Nie wiedziéć, jak to na przyszły rok będzie?