Święty Tomasz z Akwinu - Gilbert Keith Chesterton - ebook + książka

Święty Tomasz z Akwinu ebook

Gilbert Keith Chesterton

3,3

Opis

 Jeśli nie znasz nawet pobieżnie filozofii, nie pamiętasz lub gubisz się w historii średniowiecza, a terminy Akwinatascholastyk, czy Doktor Anielski, określające św. Tomasza z Akwinu są ci całkowicie obce, to ta książka… jest właśnie dla Ciebie!

Żeby poznać życie i myśl tego wielkiego umysłu, ale jakże skromnego człowieka, nie są potrzebne studia filozoficzne, znajomość epoki średniowiecza, czy nawet łaska wiary. Autor tej książki, znany angielski pisarz G.K. Chesterton, przybliża w charakterystyczny dla siebie sposób współczesnym czytelnikom nie tylko życiorys i dorobek intelektualny bohatera tej pracy, ale kreśli obraz średniowiecznej kultury intelektualnej, która jak żadna inna poddana jest wielu nazbyt uproszczonym przesądom, żeby nie napisać celowym przeinaczeniom. W efekcie każdy, bez względu na wiek, stosunek do wiary czy filozofii, ma szansę na zawarcie znajomości ze św. Tomaszem. Jakie zaś dalsze kroki poczyni z tą znajomością, to już jest każdego czytelnika indywidualna decyzja…

 

Ta książka nie ma pretensji być niczym więcej, jak popularnym szkicem wielkiej historycznej postaci, która zasługuje na większą, niż obecnie, popularność. Cel jej zostanie osiągnięty, jeżeli tym wszystkim, którzy nawet nie słyszeli o św. Tomaszu z Akwinu, posłuży za zachętę do przeczytania o nim innych, lepszych od tej, prac. 

Fragment Wstępu

 

Gilbert Keith Chesterton (1874-1936), angielski pisarz, mistrz groteski, paradoksu i humoru absurdalnego, wielki przyjaciel Polski, konwertyta, zwolennik dystrybucjonizmu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 182

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (3 oceny)
1
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Czytelnik55555

Nie polecam

Książka, której czytanie do końca było męczone. Niewiele w niej jest o św. Tomasza, za dużo jest porównania i gubienia wątków.
00

Popularność




Przy­go­to­wano na pod­sta­wie wy­da­nia z 1949 roku, które uka­zało się na­kła­dem Księ­garni św. Jacka w Ka­to­wi­cach.

ISBN: 978-83-65546-96-8

Ob­raz św. To­ma­sza na okładce:Ka­mil Gał­czyń­ski

Kon­cep­cja ar­ty­styczna okładki:Pa­weł To­boła-Per­t­kie­wicz

Przy­go­to­wa­nie okładki do druku:Ma­ciej Ha­ra­basz

Wy­dawca:Wy­daw­nic­two PRO­HI­BITAPa­weł To­boła-Per­t­kie­wiczwww.pro­hi­bita.plwy­daw­nic­two@pro­hi­bita.plTel: 22 425 66 68www.fa­ce­book.com/Wy­daw­nic­two­Pro­hi­bita

Wy­da­nie tej książki, po­dob­nie jak in­nych pro­jek­tów wy­daw­nic­twa Pro­hi­bita, NIE zo­stało sfi­nan­so­wane z pie­nię­dzy po­dat­ni­ków.

Sprze­daż książki w In­ter­ne­cie:

Do­ro­cie Col­lins

bez któ­rej po­mocy au­tor byłby bar­dziej niż za­zwy­czaj bez­radny.

Słowo wstępne

T

a książka nie ma pre­ten­sji być ni­czym wię­cej, jak po­pu­lar­nym szki­cem wiel­kiej hi­sto­rycz­nej po­staci, która za­słu­guje na więk­szą, niż obec­nie, po­pu­lar­ność. Cel jej zo­sta­nie osią­gnięty, je­żeli tym wszyst­kim, któ­rzy na­wet nie sły­szeli o św. To­ma­szu z Akwinu, po­służy za za­chętę do prze­czy­ta­nia o nim in­nych, lep­szych od tej, prac. Lecz z ko­niecz­nego w tym wy­padku ogra­ni­cze­nia wy­ni­kają już od sa­mego po­czątku nie­unik­nione na­stęp­stwa.

Po pierw­sze: ob­szer­ność opo­wia­da­nia ze względu na tych, któ­rzy, cho­ciaż św. To­masz jest im obcy, mogą się nim jed­nak in­te­re­so­wać po­dob­nie jak ja Kon­fu­cju­szem lub Ma­ho­me­tem. Cho­ciaż ską­d­inąd istotna po­trzeba przed­sta­wie­nia ja­sno od­ci­na­ją­cego się za­rysu tej po­staci wy­maga wkro­cze­nia w stany my­ślowe tych, któ­rzy mają inne po­glądy Gdy­bym pi­sał szkic o Nel­so­nie, prze­zna­czony głów­nie dla cu­dzo­ziem­ców, mu­siał­bym wy­czer­pu­jąco ob­ja­śnić wiele rze­czy zna­nych każ­demu An­gli­kowi a opu­ścić, dla krót­ko­ści, wiele szcze­gó­łów, o któ­rych nie­je­den An­glik chciałby coś wię­cej wie­dzieć. Jed­nakże trudno by było na­kre­ślić bar­dzo żywe i wzru­sza­jące opo­wia­da­nie o Nel­so­nie, zu­peł­nie opusz­cza­jąc fakt jego walk z Fran­cu­zami. Tak samo by­łoby nie­sto­sowne pi­sząc szkic o św. To­ma­szu po­mi­nąć jego walki z he­re­ty­kami, cho­ciażby ten fakt był ba­la­stem w sto­sunku do istot­nych za­mie­rzeń tej książki. Mogę je­dy­nie wy­ra­zić na­dzieję a wła­ści­wie prze­ko­na­nie, że ci, któ­rzy uwa­żają mnie za he­re­tyka, nie będą chyba mieli mi za złe, że wy­po­wia­dam swoje wła­sne po­glądy, a tym bar­dziej, że wy­ra­żam prze­ko­na­nia mego bo­ha­tera. Ta kwe­stia zresztą do­ty­czy tylko jed­nego punktu tego tak pro­stego opo­wia­da­nia. Mia­no­wi­cie wy­po­wie­dzia­nego w nim może nie­jed­no­krot­nie zda­nia, że schi­zma szes­na­stego wieku była wła­ści­wie spóź­nio­nym bun­tem pe­sy­mi­stów trzy­na­stego wieku. Była to po­zo­sta­łość daw­nego pu­ry­ta­ni­zmu au­gu­stiań­skiego, skie­ro­wa­nego prze­ciw ary­sto­te­le­sow­skiemu li­be­ra­li­zmowi. Bez tej wzmianki nie mógł­bym umie­ścić mo­jej, hi­sto­rycz­nej prze­cież po­staci św. To­ma­sza w hi­sto­rii. Jed­nakże ca­łość jest po­my­ślana je­dy­nie jako su­rowy szkic po­staci w kra­jo­bra­zie, a nie jako kra­jo­braz z po­sta­ciami.

Po wtóre wy­nika, że przy tak krót­kim uję­ciu trudno mi wiele po­wie­dzieć o tym fi­lo­zo­fie poza wy­ka­za­niem, że był fi­lo­zo­fem. Da­łem tu je­dy­nie, że tak po­wiem, próbki tej jego fi­lo­zo­fii. Wresz­cie wy­nika stąd, że nie­po­dobna we wła­ściwy spo­sób za­jąć się jego teo­lo­gią. Pewna moja zna­joma, któ­rej wpadł w ręce wy­bór tek­stów św. To­ma­sza z ko­men­ta­rzem, uf­nie za­częła czy­tać roz­dział za­opa­trzony nie­win­nym na­głów­kiem: „Pro­stota Boga”, po czym odło­żyła książkę z wes­tchnie­niem i rze­kła: „Je­żeli to jest Jego pro­stota, to czym jest Jego zło­żo­ność?” Nie ubli­ża­jąc temu do­sko­na­łemu ko­men­ta­rzowi to­mi­stycz­nemu, o któ­rym wspo­mnia­łem, mu­szę przy­znać, że nie chciał­bym, aby ni­niej­szą książkę po pierw­szych prze­czy­ta­nych sło­wach odło­żono na bok z po­dob­nym wes­tchnie­niem. Je­stem zda­nia, że bio­gra­fia jest wstę­pem do fi­lo­zo­fii, a fi­lo­zo­fia wstę­pem do teo­lo­gii, i że mogę je­dy­nie prze­pro­wa­dzić czy­tel­nika poza pierw­szy etap.

Po trze­cie: nie są­dzi­łem za po­trzebne uwa­żać na tych kry­ty­ków, któ­rzy od czasu do czasu grają roz­pacz­li­wie „dla ga­le­rii” i po­wta­rzać za nimi ustę­pów de­mo­no­lo­gii śre­dnio­wiecz­nej w chęci prze­ra­że­nia współ­cze­snej pu­blicz­no­ści uży­wa­niem nie­zna­nego dla niej ję­zyka. By­łem prze­ko­nany, iż lu­dzie wy­kształ­ceni wie­dzą, że św. To­masz z Akwinu i wszy­scy jemu współ­cze­śni za­równo jak wszy­scy jego opo­nenci w póź­niej­szych wie­kach wie­rzyli w czarty i tym po­dobne zja­wi­ska, ale nie zda­wało mi się to godne wzmianki dla tej pro­stej przy­czyny, że nie do­po­mo­głoby do pla­stycz­niej­szego od­two­rze­nia jego por­tretu. Co do tej ma­te­rii nie było by­naj­mniej nie­po­ro­zu­mień mię­dzy teo­lo­gami pro­te­stanc­kimi a ka­to­lic­kimi od sa­mego po­czątku ist­nie­nia teo­lo­gii, przy czym św. To­masz nie od­zna­czał się spe­cjal­nym pod­kre­śla­niem tych spraw, a je­żeli to czy­nił, to bar­dzo oględ­nie.

Je­śli więc nie roz­wi­ja­łem tego te­matu, to nie dla­tego, abym miał ja­ki­kol­wiek po­wód do ukry­wa­nia tych rze­czy, ale dla­tego, że pod żad­nym wzglę­dem nie do­ty­czą oso­bi­ście tej je­dy­nej osoby, którą dać po­znać jest tu moim za­da­niem.

Tak czy owak, nie ma miej­sca dla ta­kiej po­staci jak św. To­masz w po­dob­nych ra­mach.

 

ROZ­DZIAŁ IO dwóch Braciszkach

N

iech mi wolno bę­dzie uprze­dzić ko­men­ta­rze sta­jąc do apelu jako znany śmia­łek, który wdziera się tam, gdzie na­wet Anio­ło­wie Dok­tora Aniel­skiego nie śmie­liby stą­pać. Nie­dawno temu na­pi­sa­łem małą ksią­żeczkę tego sa­mego typu i tej sa­mej ob­ję­to­ści o św. Fran­ciszku z Asyżu – a po pew­nym cza­sie (sam nie wiem kiedy i jak a naj­bar­dziej, dla­czego) obie­ca­łem na­pi­sać książkę tej sa­mej ob­ję­to­ści, czy ra­czej tej sa­mej szczu­pło­ści, o św. To­ma­szu z Akwinu. Obiet­nica ta była fran­cisz­kań­ską je­dy­nie w swej wy­bu­cho­wo­ści, a ta pa­ra­lela bar­dzo da­leką od to­mi­zmu w swej lo­gice. Można zro­bić szkic św. Fran­ciszka, ale mó­wiąc o św. To­ma­szu, można tylko zro­bić jego plan, po­dob­nie jak się kre­śli plan la­bi­ryntu, choć w pew­nym zna­cze­niu można by ująć opo­wia­da­nie o nim rów­nie do­brze w da­leko ob­szer­niej­szej jak i też w o wiele szczu­plej­szej książce. To, co istot­nie wiemy o jego ży­ciu, zmie­ści­łoby się do­sko­nale na kilku stro­nach, gdyż nie roz­wiewa się on, jak św. Fran­ci­szek, we mgle aneg­dot i po­pu­lar­nych le­gend. To, co wiemy lub mo­gli­by­śmy wie­dzieć albo czego by­śmy ewen­tu­al­nie mieli szczę­ście się na­uczyć o jego dziele, za­pełni nie­wąt­pli­wie w przy­szło­ści wię­cej bi­blio­tek niż to uczy­niło w prze­szło­ści. Można było na­szki­co­wać za­rys św. Fran­ciszka, ale gdy cho­dzi o św. To­ma­sza, wszystko za­leży od tego, czym bę­dzie ten za­rys wy­peł­niony. Opra­co­wa­nie Po­ve­rella w for­mie mi­nia­tury było w pew­nej mie­rze ro­botą w stylu śre­dnio­wiecz­nym, od­po­wia­da­jącą jego zdrob­nia­łej na­zwie. Ale skon­den­so­wać Nie­mego Wołu sy­cy­lij­skiego w pa­stylkę prze­cho­dzi wszel­kie ku­li­narne eks­pe­ry­menty, w ro­dzaju wtła­cza­nia wołu do fi­li­żanki. Można by jed­nak spo­dzie­wać się, że da się wy­ko­nać za­rys bio­gra­ficzny św. To­ma­sza dziś, gdy każdy czuje się na si­łach do na­pi­sa­nia za­rysu hi­sto­rii czy ja­kie­go­kol­wiek in­nego. Jed­nakże w da­nym wy­padku wy­miar tego za­rysu stał się ra­czej nad­mia­rem. Nie mamy na skła­dzie sukni, w którą by mógł się po­mie­ścić ten ko­lo­salny bra­ci­szek.

Po­wie­dzia­łem wy­żej, że te szkice mogą być je­dy­nie uwa­żane za por­trety w za­ry­sie. Ale kon­kretny kon­trast tych dwóch po­staci jest tak ude­rza­jący, że na­wet gdy­by­śmy obec­nie uj­rzeli te dwie ludz­kie fi­gury scho­dzące ku nam z pa­górka w swych ha­bi­tach mni­szych, kon­trast, który two­rzą, wy­dałby się nam na­wet ko­miczny. By­łoby to tak, jak­by­śmy wi­dzieli w od­dali syl­wetki Don Ki­szota i San­czo Pansy lub Fal­staffa i pana Chu­do­gęby. Św. Fran­ci­szek był chu­dym, ży­wym czło­wiecz­kiem, cien­kim jak nitka i drga­ją­cym jak na­pięta w łuku cię­ciwa, a w ru­chach po­dobny był do strzały. Przez całe ży­cie da­wał nura, zni­kał lub gdzieś pę­dził. Go­nił za że­bra­kami, goły umy­kał do lasu, wkra­dał się na obcy sta­tek, wci­skał się do na­miotu suł­tana ofia­ro­wu­jąc się wsko­czyć do ognia. Mu­siał być po­dobny do brą­zo­wego szkie­letu je­sien­nego li­ścia wi­ru­ją­cego w wiecz­nym tańcu na wie­trze; w rze­czy­wi­sto­ści jed­nak on sam był wia­trem.

Św. To­masz był wiel­kim, cięż­kim czło­wie­kiem, po­dob­nym do wołu, tłu­stym, po­wol­nym i spo­koj­nym; nie­zmier­nie ła­god­nym i wspa­nia­ło­myśl­nym ale nie bar­dzo to­wa­rzy­skim; nie­śmia­łym nie­za­leż­nie od po­kory to­wa­rzy­szą­cej świę­to­ści; i abs­tra­hu­jąc od sta­ran­nie ukry­wa­nych do­świad­czeń z dzie­dziny transów i eks­tazy. Św. Fran­ci­szek był tak nie­cier­pliwy, a na­wet po­ryw­czy, że du­chowni, przed któ­rymi na­gle się zja­wiał, brali go za wa­riata. Św. To­masz był tak odrę­twiały i ciężki, że ucznio­wie w szko­łach, w któ­rych stale uczył, uwa­żali go za głupca. Istot­nie był sam tego ro­dzaju uczniem, ja­kich się cza­sem spo­tyka, któ­rzy wolą być uwa­żani za głup­ców, niż do­pu­ścić, by bar­dziej przed­się­bior­cze pół­główki wdzie­rały się w ich wła­sne ma­rze­nia.

Ze­wnętrzne te kon­tra­sty za­zna­czały się w każ­dym pra­wie wy­padku u tych dwóch oso­bi­sto­ści. Pa­ra­dok­sem u św. Fran­ciszka było, że bę­dąc na­mięt­nym mi­ło­śni­kiem po­ezji, nie miał za­ufa­nia do ksią­żek. W prze­ci­wień­stwie do niego św. To­masz ko­chał książki i żył nimi, żył ży­ciem uczo­nego czy stu­denta z Opo­wie­ści Kan­tu­aryj­skich[1], co to wo­lał po­sia­dać sto ksią­żek Ary­sto­te­lesa i jego fi­lo­zo­fię, niż ja­kie­kol­wiek bo­gac­twa tego świata. Św. To­masz za­py­tany, za co naj­go­rę­cej Bogu dzię­kuje, od­po­wie­dział z pro­stotą: „Za to, że ro­zu­mia­łem każdą stronę, którą kie­dy­kol­wiek prze­czy­ta­łem”. Po­ematy św. Fran­ciszka były pełne ży­cia, lecz do­ku­menty jego pracy były tro­chę mgli­ste. Św. To­masz po­świę­cił całe ży­cie do­ku­men­to­wa­niu ca­łych sys­te­mów li­te­ra­tury po­gań­skiej i chrze­ści­jań­skiej, a przy oka­zji skom­po­no­wał hymn, niby czło­wiek ko­rzy­sta­jący z wa­ka­cji. Obaj święci za­pa­try­wali się na ten sam pro­ble­mat z róż­nych punk­tów wi­dze­nia: pro­stoty i sub­tel­no­ści. Św. Fran­ci­szek są­dził, że wy­star­czało otwo­rzyć serce przed ma­ho­me­ta­nami, żeby od­wró­cić ich od czcze­nia Ma­ho­meta. Św. To­masz zaś ła­mał so­bie głowę nad każ­dym sub­tel­nym, jak włos, od­róż­nie­niem i de­duk­cją co do Ab­so­lutu lub Przy­pad­ko­wo­ści, je­dy­nie po to, aby ich uchro­nić od błęd­nego ro­zu­mie­nia Ary­sto­te­lesa. Św. Fran­ci­szek był sy­nem kupca, wła­ści­wie han­dlowca na­le­żą­cego do klasy śred­niej, i cho­ciaż całe jego ży­cie było cią­głym bun­tem prze­ciw ku­piec­kiemu ży­ciu ojca, odzie­dzi­czył jed­nak po nim szyb­kość orien­ta­cji i ła­twość ob­co­wa­nia to­wa­rzy­skiego, które ze sklepu ro­bią hu­czący ul, a mimo że był mi­ło­śni­kiem zie­lo­nych pól, można by o nim po­wie­dzieć ję­zy­kiem po­tocz­nym, że nie da­wał tra­wie wy­ra­stać pod sto­pami. Był z tych, któ­rych ame­ry­kań­scy mi­lio­ne­rzy i gang­ste­rzy na­zy­wają live wire – ży­wym dru­tem. Cha­rak­te­ry­styczne jest u zme­cha­ni­zo­wa­nych, współ­cze­snych lu­dzi, że na­wet gdy usi­łują wy­obra­zić so­bie żywą rzecz, mogą ją so­bie je­dy­nie przed­sta­wić jako me­cha­niczną me­ta­forę wziętą z rze­czy mar­twej. Ist­nieje taka rzecz: jak żywy ro­bak, lecz nie ist­nieje: żywy drut. Św. Fran­ci­szek byłby z ra­do­ścią uznał sie­bie za ro­baka; ale był on ro­ba­kiem bar­dzo ży­wym. Bę­dąc naj­więk­szym prze­ciw­ni­kiem ide­ału, da­ją­cego się wy­ra­zić ha­słem: „idź i zdo­by­waj”, nie­wąt­pli­wie za­nie­chał zdo­by­wa­nia, ale wciąż szedł na­przód da­lej.

Św. To­masz prze­ciw­nie, po­cho­dził ze śro­do­wi­ska, w któ­rym mógłby ko­rzy­stać z nie­rób­stwa, i po­zo­stał jed­nym z tych, któ­rych praca ma po­smak spo­koju le­niwca. Był tę­gim pra­cow­ni­kiem, a jed­nak nikt by nie mógł po­są­dzić go o zbytni po­śpiech. Było w nim coś nie­wy­ra­żal­nego, co wy­róż­nia tych, któ­rzy pra­cują, cho­ciaż pra­co­wać nie po­trze­bują, gdyż po­cho­dził z moż­nego domu, a taki spo­kój może trwać z przy­zwy­cza­je­nia, mimo że już utra­cił swoje uza­sad­nie­nie. W nim jed­nak wy­ra­żało się to w naj­mil­szy spo­sób, na przy­kład jego nie­wy­mu­szoną uprzej­mo­ścią i cier­pli­wo­ścią. Każdy święty jest czło­wie­kiem, nim się sta­nie świę­tym, i z każ­dego ro­dzaju i ga­tunku czło­wieka może wy­ro­snąć święty, a więk­szość z nas wy­biera – spo­śród roz­ma­itych ty­pów – świę­tego, który od­po­wiada na­szemu uspo­so­bie­niu. Przy­znaję jed­nak, że cho­ciaż ro­man­tyczna au­re­ola św. Fran­ciszka nie stra­ciła dla mnie nic ze swego bla­sku, to jed­nak w póź­niej­szych la­tach do­ro­słem do od­czu­wa­nia pra­wie rów­nie ser­decz­nego przy­wią­za­nia, a pod pew­nymi wzglę­dami na­wet więk­szego, do tego czło­wieka, który nie zda­jąc so­bie z tego sprawy za­miesz­ki­wał i wiel­kie serce i wielką głowę, tak, jak ktoś, kto odzie­dzi­czył ob­szerny dom i sza­fuje w nim go­ścin­no­ścią rów­nie szczo­drą jak przod­ko­wie, choć może mniej świa­do­mie od nich to czyni. Są chwile, w któ­rych św. Fran­ci­szek, naj­mniej świa­towy czło­wiek, jaki kie­dy­kol­wiek cho­dził po świe­cie, wy­daje mi się pra­wie za bar­dzo ży­cio­wym.

Św. To­masz z Akwinu uka­zał się znów ostat­nio w kul­tu­rze wyż­szych szkół i sa­lo­nów w spo­sób, który byłby cał­kiem zdu­mie­wa­jący na­wet dzie­sięć lat temu. A modne po­wo­dze­nie, któ­rego stał się ośrod­kiem, nie­wąt­pli­wie bar­dzo się różni od po­wo­dze­nia, które uczy­niło po­pu­lar­nym św. Fran­ciszka przed dwu­dzie­stu laty. Każdy święty jest le­kar­stwem, po­nie­waż jest od­trutką. Oto dla­czego święty bywa czę­sto mę­czen­ni­kiem: biorą go omył­kowo za tru­ci­znę, po­nie­waż jest od­trutką. Wi­dzimy go na ogół, gdy uzdra­wia świat prze­sa­dza­niem tego wszyst­kiego, co świat za­nie­dbuje, a co by­naj­mniej nie bywa tym sa­mym pier­wiast­kiem w każ­dej epoce. Każde po­ko­le­nie in­stynk­tow­nie szuka swo­jego świę­tego, nie jest on prze­cież tym, czego lu­dzie pra­gną, lecz ra­czej tym, czego po­trze­bują. Nie­wąt­pli­wie jest wiele nie­po­ro­zu­mień w sło­wach skie­ro­wa­nych do pierw­szych świę­tych: „Je­ste­ście solą ziemi”, które spo­wo­do­wały by­łego kaj­zera do uro­czy­stej uwagi, że to wła­śnie jego wo­łowi, by­czy Niemcy są solą ziemi, ro­zu­mie­jąc przez to, że co jest „by­cze”, jest naj­lep­sze. Lecz sól na­daje smak i kon­ser­wuje wo­ło­winę nie dla­tego, że jest do niej po­dobna, ale wła­śnie dla­tego, że się od niej bar­dzo różni. Chry­stus nie mó­wił do Apo­sto­łów, że są je­dy­nie do­sko­na­łymi ludźmi, albo że są je­dy­nymi do­sko­na­łymi ludźmi, ale że są ludźmi wy­jąt­ko­wymi; wiecz­nie nie­okrze­sa­nymi i kłó­tli­wymi; a słowa o soli ziemi są istot­nie tak ostre, gry­zące i pie­kące, jak sama sól. I wła­śnie dla­tego, że byli wy­jąt­ko­wymi ludźmi, nie po­winni byli utra­cić wy­jąt­ko­wych swych za­let. „Je­śli sól zwie­trzeje, czym so­lona bę­dzie?” Sprawa to da­leko waż­niej­sza niż błahy la­ment nad ceną naj­lep­szej wo­ło­winy. Je­śli świat roz­wija się zbyt po ziem­sku, to Ko­ściół może go skar­cić, ale gdy Ko­ściół ro­śnie zbyt po ziem­sku, to świat nie może skar­cić go od­po­wied­nio za świa­to­wość.

Dla­tego pa­ra­dok­sem w hi­sto­rii jest to, że każde po­ko­le­nie bywa na­wra­cane przez świę­tego, któ­rego typ jest naj­więk­szym prze­ci­wień­stwem epoki. Św. Fran­ci­szek wy­wie­rał dziwny i pra­wie nie­po­jęty urok na spo­łe­czeń­stwo wik­to­riań­skie, na tych An­gli­ków dzie­więt­na­stego wieku, któ­rzy po­wierz­chow­nie zda­wali się być ludźmi zdro­wego roz­sądku i in­te­resu. Nie tylko dość układny An­glik, jak Ma­te­usz Ar­nold[2], ale na­wet an­giel­scy li­be­ra­ło­wie, któ­rych on kry­ty­ko­wał z po­wodu ich układ­no­ści, po­woli za­częli od­kry­wać ta­jem­nicę Śre­dnio­wie­cza w dziw­nym opo­wia­da­niu wy­ra­żo­nym skrzy­dlato i ogni­ście w ha­gio­gra­ficz­nych ob­ra­zach Giotta. Było coś w hi­sto­rii św. Fran­ciszka, co się prze­bi­jało przez wszyst­kie te an­giel­skie za­lety, tak osła­wione i nie­do­rzeczne aż do za­let bar­dziej ukry­tych i ludz­kich: istot­nej mięk­ko­ści serca, po­etycz­nej mgli­sto­ści umy­słu, uko­cha­nia kra­jo­brazu i zwie­rząt. Św. Fran­ci­szek z Asyżu był je­dy­nym śre­dnio­wiecz­nym ka­to­li­kiem, który rze­czy­wi­ście stał się po­pu­lar­nym w An­glii dzięki wła­snym za­le­tom. Stało się to w znacz­nym stop­niu wsku­tek pod­świa­do­mego po­czu­cia, że świat współ­cze­sny za­nie­dbał te szcze­gólne za­lety. Tak więc śred­nie klasy an­giel­skie zna­la­zły swego je­dy­nego mi­sjo­na­rza w po­staci na­le­żą­cej do typu naj­bar­dziej przez nie po­gar­dza­nego – typu wło­skiego że­braka.

Tak jak wiek dzie­więt­na­sty przy­wią­zał się do ro­man­ty­zmu fran­cisz­kań­skiego, wła­śnie dla­tego, że za­nie­dbał był ro­man­tyzm, tak wiek dwu­dzie­sty, po­nie­waż za­nie­dby­wał ro­zum, przy­wią­zuje się dziś do ra­cjo­nal­nej teo­lo­gii to­mi­stycz­nej. Do świata, który był zbyt bez­na­mięt­nym, chrze­ści­jań­stwo po­wró­ciło w po­staci włó­częgi; do świata wzra­sta­ją­cego zbyt dziko chrze­ści­jań­stwo po­wró­ciło pod po­sta­cią na­uczy­ciela lo­giki. W świe­cie Her­berta Spen­cera lu­dzie po­trze­bo­wali ku­ra­cji na nie­straw­ność, w świe­cie Ein­ste­ina po­trze­bo­wali le­czyć się na za­wroty głowy. W pierw­szym przy­padku za­uwa­żyli fakt, że do­piero po dłu­gim po­ście św. Fran­ci­szek za­śpie­wał Hymn do słońca i po­chwałę owo­co­daj­nej ziemi. W dru­gim przy­padku już nie­wy­raź­nie do­strze­gają, że na­wet chcąc tylko zro­zu­mieć Ein­ste­ina, na­leży wpierw zro­zu­mieć po­ży­tek ro­zu­mie­nia. Po­częto się orien­to­wać, że skoro osiem­na­ste stu­le­cie uwa­żało się za wiek ro­zumu, a dzie­więt­na­ste za wiek zdro­wego roz­sądku, to stu­le­cie dwu­dzie­ste nie może jak do­tąd sta­rać się być czymś wię­cej, jak wie­kiem nie­zwy­kłego non­sensu. W tych wa­run­kach świat po­trze­buje świę­tego, ale po­nad wszystko po­trze­buje fi­lo­zofa. A te dwa przy­kłady wska­zują na to, że świat, od­dajmy mu tę spra­wie­dli­wość, in­stynk­tow­nie ro­zu­mie, czego mu po­trzeba. Zie­mia była istot­nie bar­dzo pła­ską dla tych wik­to­rian, któ­rzy z upo­rem po­wta­rzali, że jest okrą­gła; a Al­werno od styg­ma­tów wzno­siło się jako je­dyna góra wśród rów­niny. A dla nich ist­nieje coś bar­dziej stro­mego i na­wet trud­niej­szego do po­ję­cia niż szczyt gór­ski, mia­no­wi­cie: ka­wa­łek praw­dzi­wie so­lid­nego gruntu, po­ziom czło­wieka o zrów­no­wa­żo­nym umy­śle.

W ten spo­sób za na­szych cza­sów obaj święci od­dzia­ły­wali na dwa po­ko­le­nia: po­ko­le­nie ro­man­tyczne i po­ko­le­nie scep­tyczne. Wszakże i w epoce, w któ­rej żyli, prze­pro­wa­dzali to samo dzieło, dzieło, które prze­mie­niło świat.

Tu znowu na­le­ża­łoby przy­znać, że po­wyż­sze po­rów­na­nie jest go­ło­słowne i nie od­twa­rza za­mie­rzo­nego ob­razu na­wet jako fan­ta­zja, po­nie­waż ci dwaj lu­dzie nie byli na­wet z tego sa­mego po­ko­le­nia i nie żyli w tej sa­mej epoce hi­sto­rycz­nej. Je­śli­by­śmy mieli przed­sta­wić dwóch Braci jako Nie­biań­skie Bliź­nięta, ja­sną jest rze­czą, że by­liby to św. Fran­ci­szek i św. Do­mi­nik. Sto­su­nek św. Fran­ciszka do św. To­ma­sza byłby co naj­wy­żej sto­sun­kiem stryja do bra­tanka, a w tym wy­padku moje fan­ta­styczne wy­wody wy­dać by się mo­gły zgoła żar­to­bliwą wer­sją pio­senki „Tomku ustąp miej­sca stry­jasz­kowi”.

Bo je­śli św. Fran­ci­szek i św. Do­mi­nik byli wiel­kimi nie­biań­skimi bliź­nię­tami, to oczy­wi­ście To­masz był pierw­szym wy­bit­nym sy­nem św. Do­mi­nika, tak jak nim był św. Bo­na­wen­tura wzglę­dem św. Fran­ciszka. Nie­mniej mam po­wód (wła­ści­wie dwa po­wody) wpro­wa­dzić do tek­stu dwa opo­wia­da­nia z dwóch ty­tu­ło­wych stro­nic i po­sta­wić św. To­ma­sza obok św. Fran­ciszka za­miast wią­zać go z fran­cisz­kań­skim Bo­na­wen­turą. A to dla­tego, że to po­rów­na­nie, jak­kol­wiek po­zor­nie da­le­kie i prze­krętne, jest rze­czy­wi­ście naj­prost­szym skró­tem do serca hi­sto­rii i wie­dzie nas naj­krót­szą drogą do istot­nej sprawy ży­cia i dzieła św. To­ma­sza z Akwinu. Wielu bo­wiem lu­dzi ma obec­nie w pa­mięci pry­mi­tywny lecz ma­low­ni­czy ob­raz św. Fran­ciszka z Asyżu. A naj­krót­szym spo­so­bem, jak wy­ra­zić sprawę św. To­ma­sza, bę­dzie to ob­ja­śnić, że cho­ciaż ci dwaj lu­dzie róż­nili się od sie­bie każ­dym pra­wie ry­sem, w rze­czy­wi­sto­ści jed­nak ro­bili to samo. Je­den ro­bił to w świe­cie umy­sło­wym, drugi w świe­cie świec­kim. Ale był to je­den i ten sam wielki ruch śre­dnio­wieczny, do­tych­czas za­wsze jed­nak mało ro­zu­miany. W po­ję­ciu kon­struk­tyw­nym był on waż­niej­szy od Re­for­ma­cji. Co wię­cej w kon­struk­tyw­nym sen­sie był on samą Re­for­ma­cją.

Co do tego śre­dnio­wiecz­nego ru­chu przede wszyst­kim na­leży pod­kre­ślić dwa fakty. Nie są one oczy­wi­ście fak­tami sprzecz­nymi, lecz są może od­po­wie­dzią na sprzeczne złudy. Po pierw­sze: wbrew wszyst­kiemu, co się kie­dy­kol­wiek mó­wiło o prze­są­dach Wie­ków Ciem­noty i ja­ło­wo­ści scho­la­styki, był to jed­nak pod każ­dym wzglę­dem ruch po­głę­bia­jący, stale dą­żący ku więk­szemu świa­tłu a na­wet ku więk­szej wol­no­ści. Po dru­gie: po­mimo wszystko, co się póź­niej mó­wiło o po­stę­pie, Od­ro­dze­niu i zwia­stu­nach my­śli współ­cze­snej, ruch ten był za­wsze cał­ko­wi­cie ru­chem pra­wo­wier­nego za­pału teo­lo­gicz­nego, roz­nie­co­nego z we­wnątrz. Nie był on kom­pro­mi­sem ze świa­tem czy pod­da­niem się po­ga­nom lub he­re­ty­kom, albo tylko za­po­ży­cza­niem po­mocy ze­wnętrz­nej, gdy na­wet jej za­po­ży­czał. W miarę jak wy­chy­lał się na świa­tło dnia po­wsze­dniego, było w tym jakby dzia­ła­nie ro­śliny, która o wła­snych si­łach zwraca listki ku słońcu, nie zaś jak dzia­ła­nie obce do­pusz­cza­jące tylko świa­tło dzienne do wię­zie­nia.

Sło­wem ów ruch był tym, co się tech­nicz­nie okre­śla jako roz­wój w dok­try­nie. Ale zdaje się, że pa­nuje dziwne nie­zro­zu­mie­nie nie tylko tech­nicz­nego, ale i zwy­czaj­nego zna­cze­nia słowa roz­wój. Kry­tycy teo­lo­gii ka­to­lic­kiej zdają się są­dzić, że jest to nie tyle ewo­lu­cja, co ucieczka; a w naj­lep­szym ra­zie ad­ap­ta­cja. Wy­obra­żają so­bie, że praw­dzi­wym jego po­wo­dze­niem jest po­wo­dze­nie w pod­da­niu się. Ale to nie jest praw­dziwe zna­cze­nie słowa „roz­wój”. Gdy mó­wimy o dziecku pra­wi­dłowo roz­wi­nię­tym, mamy na my­śli, że wy­ro­sło więk­sze i sil­niej­sze o wła­snej sile, a nie że wy­pchano je po­dusz­kami i że cho­dzi na szczu­dłach, aby wy­glą­dać wyż­sze. Kiedy mó­wimy, że szcze­nię wy­ro­sło na psa, nie twier­dzimy, że jego wzrost jest stop­nio­wym kom­pro­mi­sem z ko­tem, lecz mamy na my­śli, że szcze­nię staje się co­raz bar­dziej psim, a nie co­raz mniej. Roz­wój jest eks­pan­sją wszyst­kich moż­li­wo­ści i za­war­to­ści dok­tryny aż do chwili, kiedy na­leży je po­se­gre­go­wać i nie­które od­rzu­cić, a naj­waż­niej­szym punk­tem jest to, że roz­wój śre­dnio­wiecz­nej teo­lo­gii był po pro­stu cał­ko­wi­tym jej uję­ciem. Jest sprawą pierw­szo­rzęd­nej wagi naj­przód uświa­do­mić so­bie ten fakt co do epoki wiel­kiego Do­mi­ni­ka­nina i pierw­szego Fran­cisz­ka­nina, po­nie­waż ich ten­den­cje hu­ma­ni­styczne i na­tu­ra­li­styczne pod wielu wzglę­dami były praw­dzi­wie roz­wo­jem naj­wyż­szej na­uki, która była za­ra­zem do­gma­tem wszyst­kich do­gma­tów. W tym wła­śnie po­pu­larna po­ezja św. Fran­ciszka i nie­mal ra­cjo­na­li­styczna proza św. To­ma­sza ob­ja­wiają się naj­bar­dziej ży­wot­nie jako cząstka tego sa­mego ru­chu. Są oni obaj ol­brzy­mami ka­to­lic­kiego roz­woju za­leż­nymi od rze­czy ze­wnętrz­nych je­dy­nie o tyle, o ile każda ży­jąca i ro­snąca rzecz jest od nich za­leżna, to zna­czy gdy prze­tra­wia je i prze­mie­nia, ale idzie da­lej z wła­snym, nie za­po­ży­czo­nym od nich ob­li­czem.

Bud­dy­sta może śnić o dwóch rze­czach, które jed­no­cze­śnie wza­jem­nie się po­że­rają, jako o do­sko­na­łej for­mie zjed­no­cze­nia. Ale ina­czej ma się sprawa z ży­wymi isto­tami. Św. Fran­ci­szek rad na­zy­wał sie­bie Tru­ba­du­rem Bo­żym, ale nie był rad z Boga Tru­ba­du­rów. Św. To­masz nie go­dził Chry­stusa z Ary­sto­te­le­sem, ale Ary­sto­te­lesa go­dził z Chry­stu­sem.

Tak, po­mimo kon­tra­stu rów­nie wy­raź­nego a na­wet śmiesz­nego, jak po­rów­na­nie czło­wieka tłu­stego z chu­dym, a czło­wieka wy­so­kiego z ni­skim, po­mimo kon­tra­stu po­mię­dzy włó­częgą a uczo­nym, ter­mi­na­to­rem a ary­sto­kratą, po­mię­dzy czło­wie­kiem nie­na­wi­dzą­cym ksią­żek a ko­cha­ją­cym je, po­mię­dzy naj­dzik­szym z mi­sjo­na­rzy a naj­ła­god­niej­szym z pro­fe­so­rów, wiel­kim fak­tem śre­dnio­wiecz­nej hi­sto­rii jest ten, że ci dwaj lu­dzie wy­ko­ny­wali to samo wiel­kie dzieło, w pra­cowni je­den, a na ulicy drugi. Nie wno­szą oni do chrze­ści­jań­stwa nic no­wego w ro­zu­mie­niu cze­goś po­gań­skiego lub he­re­tyc­kiego, prze­ciw­nie wno­szą do chrze­ści­jań­stwa chrze­ści­jań­skość. Ale zwra­cają ją wbrew na­ci­skowi pew­nych hi­sto­rycz­nych ten­den­cji, które usta­liły się, jak zwy­czaj w wielu wiel­kich szko­łach i au­to­ry­te­tach, u władz chrze­ści­jań­skiego ko­ścioła, a uży­wają przy tym na­rzę­dzi i broni, które wielu wy­da­wały się zwią­zane z po­gań­stwem i he­re­zją. Św. Fran­ci­szek uży­wał na­tury, jak św. To­masz Ary­sto­te­lesa, a nie­któ­rym to się zda­wało wpro­wa­dza­niem po­gań­skiej bo­gini i po­gań­skiego mę­drca. To, co czy­nili w rze­czy­wi­sto­ści, a zwłasz­cza co rze­czy­wi­ście czy­nił św. To­masz, bę­dzie główną tre­ścią tych stro­nic. Jed­nakże nie od rze­czy było, nim do tego przy­stą­pimy, po­rów­nać go ze świę­tym cie­szą­cym się więk­szą niż on po­pu­lar­no­ścią, po­nie­waż w ten spo­sób mo­żemy ze­sta­wić treść tej książki w naj­po­pu­lar­niej­szy spo­sób. Może to brzmieć bę­dzie zbyt pa­ra­dok­sal­nie, gdy po­wiemy, że ci dwaj święci wy­ba­wili nas od du­cho­wo­ści. Sąd to okropny. Może też bę­dzie to źle zro­zu­miane, je­śli po­wiem, że św. Fran­ci­szek swoją wielką mi­ło­ścią dla zwie­rząt wy­ba­wił nas od bud­dy­zmu, a św. To­masz całą swą mi­ło­ścią dla grec­kiej fi­lo­zo­fii ura­to­wał nas od pla­to­ni­zmu. Ale naj­le­piej bę­dzie wy­ra­zić prawdę w jej naj­prost­szej for­mie, a mia­no­wi­cie, że oby­dwaj po­twier­dzili Wcie­le­nie, spro­wa­dza­jąc Boga z po­wro­tem na zie­mię.

Ta ana­lo­gia, która być może wyda się ra­czej od­da­lona, jest naj­lep­szym prak­tycz­nym wstę­pem do fi­lo­zo­fii św. To­ma­sza. Jak to póź­niej zo­ba­czymy bli­żej, czy­sto du­chowa czy też mi­styczna strona ka­to­li­cy­zmu wzięła była znacz­nie górę w pierw­szych wie­kach ka­to­li­cy­zmu, dzięki ge­niu­szowi Au­gu­styna, który był pla­to­ni­kiem, a może ni­gdy nim być nie prze­stał; dzięki trans­cen­den­tal­no­ści przy­pusz­czal­nego dzieła Are­opa­gity; dzięki wschod­niemu kie­run­kowi póź­niej­szego Ce­sar­stwa i temu za­bar­wie­niu azja­tyc­kiemu w nie­mal pon­ty­fi­kal­nym kró­le­stwie Bi­zan­tyj­skim. Wszyst­kie te rze­czy przy­gnio­tły to, co by­śmy dziś po pro­stu na­zwali ele­men­tem za­chod­nim, cho­ciaż mia­łoby rów­nie do­bre prawo być na­zwane ele­men­tem chrze­ści­jań­skim, gdyż ozna­cza po pro­stu świętą swoj­skość słowa, które się stało cia­łem. Tak czy owak musi nam na ra­zie wy­star­czyć, gdy po­wiemy, że teo­lo­go­wie nieco ze­sztyw­nieli byli w pew­nej du­mie pla­toń­skiej, bę­dąc w po­sia­da­niu nie­na­ru­szal­nych i nie­wy­ra­żal­nych prawd we­wnętrz­nych, jak gdyby żadna cząstka ich wie­dzy nie miała wcale ko­rzeni w świe­cie rze­czy­wi­sto­ści. A więc pierw­szą rze­czą, którą uczy­nił To­masz z Akwinu, cho­ciaż by­naj­mniej nie ostat­nią, było ode­zwa­nie się do tych bez­względ­nych trans­cen­den­ta­li­stów mniej wię­cej w te słowa:

„Da­leki jest biedny Bra­ci­szek od za­prze­cza­nia, że ma­cie w gło­wach olśnie­wa­jące dia­menty, ujęte w naj­do­sko­nal­sze kształty ma­te­ma­tyczne i świe­cące czy­sto nie­biań­skim świa­tłem; a wszyst­kie tam ist­niały za­nim jesz­cze za­czę­li­ście my­śleć, a na­wet wi­dzieć, sły­szeć albo czuć. Co do mnie to nie wsty­dzę się przy­znać, że umysł mój ży­wią zmy­sły, że wiele z tych rze­czy, które my­ślę, za­wdzię­czam temu, co wi­dzę, wą­cham, sma­kuję i do­ty­kam. I że tak da­lece, jak to do­ty­czy mego ro­zumu, czuję się zo­bo­wią­zany uznać tę całą rze­czy­wi­stość za rze­czy­wi­stą. Sło­wem, przy­znaję w po­ko­rze, że nie wie­rzę, aby Bóg żą­dał od czło­wieka roz­wi­ja­nia je­dy­nie tego oso­bli­wego, wznio­słego i abs­trak­cyj­nego ro­dzaju in­te­lektu, jaki ma­cie szczę­ście po­sia­dać; ale wie­rzę, że ist­nieje po­śred­nia dzie­dzina zja­wisk do­star­cza­nych przez zmy­sły w tym celu, by stały się przed­mio­tem ro­zumu, i że na tym polu ro­zum ma prawo rzą­dzić jako przed­sta­wi­ciel Boga w czło­wieku. Prawdą jest, że to wszystko jest niż­sze od Anio­łów, ale jest wyż­sze od zwie­rząt i wszyst­kich tych ma­te­rial­nych przed­mio­tów, które czło­wiek znaj­duje wo­koło sie­bie. Na­prawdę, czło­wiek też może być przed­mio­tem i to na­wet po­ża­ło­wa­nia god­nym przed­mio­tem. Ale co czło­wiek czy­nił, niech czyni da­lej, a je­śli sta­ro­świecki stary po­ga­nin zwany Ary­sto­te­le­sem może mi w tym do­po­móc, z całą po­korą mu za to po­dzię­kuję”.

Tak się za­czyna to, co po­tocz­nie się na­zywa we­zwa­niem Akwi­naty do Ary­sto­te­lesa. Mo­głoby też na­zy­wać się to we­zwa­niem do ro­zumu i wła­dzy zmy­słów. I zo­ba­czymy, że jest pewna do tego pa­ra­lela w fak­cie, iż św. Fran­ci­szek nie tylko wsłu­chi­wał się w głosy aniel­skie, ale rów­nież słu­chał śpiewu pta­ków. A za­nim doj­dziemy do tych ści­śle in­te­lek­tu­al­nych aspek­tów św. To­ma­sza, bę­dziemy mo­gli za­uwa­żyć, że i w nim, jak w św. Fran­ciszku, znaj­duje się za­sad­ni­czy pier­wia­stek prak­tyczny ra­czej na­tury mo­ral­nej: pewna do­bro­tliwa i pro­sto­li­nijna po­kora, ta go­to­wość czło­wieka do upa­try­wa­nia, pod pew­nym wzglę­dem na­wet w so­bie, zwie­rzę­cia. Tak św. Fran­ci­szek, jak wiemy, po­rów­ny­wał swoje ciało do osła. Mo­żemy tu do­dać, że kon­trast po­mię­dzy tymi dwiema oso­bami utrzy­muje się we wszyst­kim, na­wet w zoo­lo­gicz­nych me­ta­fo­rach i że je­śli św. Fran­ci­szek był po­dobny do po­spo­li­tego czy ogro­do­wego osła, który na swym grzbie­cie niósł Chry­stusa do Je­ro­zo­limy, to św. To­masz, który za swych cza­sów był po­rów­ny­wany do wołu, był ra­czej po­dobny do tej apo­ka­lip­tycz­nej be­stii zbli­żo­nej do ta­jem­ni­czego asy­ryj­skiego skrzy­dla­tego byka.

Nie wolno nam jed­nak do­pusz­czać, by to wszystko, co sta­nowi mię­dzy nimi kon­trast, za­ciem­niało to, co im było wspólne i za­po­mi­nąć o tym, że ża­den z nich nie byłby za dumny, by cze­kać rów­nie cier­pli­wie jak wół i osioł w sta­jence Be­tle­jem­skiej.

Fi­lo­zo­fia św. To­ma­sza za­wiera oczy­wi­ście, jak wkrótce zo­ba­czymy, wiele in­nych bar­dziej zaj­mu­ją­cych i zło­żo­nych my­śli poza tą pier­wotną my­ślą o ja­kimś za­sad­ni­czym, zdro­wym roz­sądku, od­ży­wia­nym przez pięć zmy­słów. Ale na tym szcze­blu główny punkt sprawy nie po­lega tylko na tym, że to była na­uka to­mi­styczna, ale że jest to praw­dziwa i do­nio­sła na­uka chrze­ści­jań­ska. Al­bo­wiem co do tego współ­cze­śni pi­sa­rze pi­szą mnó­stwo nie­do­rzecz­no­ści i wy­ka­zują wię­cej niż nor­malną na­iw­ność, omi­ja­jąc ten ważny punkt. Przy­jąw­szy od sa­mego po­czątku, jako rzecz bez­sporną, że wszel­kie wy­zwo­le­nie musi od­wró­cić lu­dzi od re­li­gii a pro­wa­dzić do jej braku, w śle­po­cie swej za­po­mnieli, co jest naj­waż­niej­szą ce­chą sa­mej re­li­gii.

Nie da się dłu­żej ukry­wać przed ni­kim faktu, że św. To­masz był jed­nym z wiel­kich oswo­bo­dzi­cieli ludz­kiego umy­słu. Sek­cia­rze sie­dem­na­stego i osiem­na­stego wieku byli za­sad­ni­czo ob­sku­ran­tami i za­cho­wy­wali pełną ciem­noty le­gendę o ob­sku­ran­ty­zmie Scho­la­sty­ków. Była to le­genda mocno już wy­tarta i prze­sta­rzała jesz­cze w dzie­więt­na­stym stu­le­ciu, a cóż do­piero mó­wić o dwu­dzie­stym. Nie ma to nic do czy­nie­nia z praw­dzi­wo­ścią ani ich, ani jego teo­lo­gii, a je­dy­nie z praw­dzi­wo­ścią pro­por­cji hi­sto­rycz­nej, która na nowo się po­ja­wia w miarę za­mie­ra­nia spo­rów. Po pro­stu, jako je­den z fak­tów, które od­gry­wają znaczną rolę w dzie­jach, zgod­nie z prawdą, na­leży po­wie­dzieć, że św. To­masz był bar­dzo wiel­kim czło­wie­kiem, który po­go­dził re­li­gię z ro­zu­mem, który skie­ro­wał go ku na­uce do­świad­czal­nej i pod­kre­ślał, że zmy­sły są oknami du­szy, a ro­zum ma bo­skie prawo od­ży­wiać się fak­tami i że jest to za­da­niem wiary stra­wić cięż­kie mięso naj­tward­szej i naj­prak­tycz­niej­szej fi­lo­zo­fii po­gań­skiej. Jest to fakt po­dobny do stra­te­gii wo­jen­nej Na­po­le­ona, że To­masz w ten spo­sób wal­czył o wszystko, co jest wol­no­ścią i świa­tłem w po­rów­na­niu do swych współ­za­wod­ni­ków lub w tej sa­mej spra­wie – do swych na­stęp­ców, i za­stęp­ców.

Ci, któ­rzy dla in­nych po­wo­dów uczci­wie przy­jęli osta­teczny wy­nik Re­for­ma­cji, mu­szą nie­mniej uznać fakt, że to wła­śnie twórca scho­la­styki był praw­dzi­wym re­for­ma­to­rem, a póź­niejsi re­for­ma­to­rzy byli w po­rów­na­niu z nim re­ak­cjo­ni­stami. Uży­wam tu tego słowa nie w cha­rak­te­rze za­rzutu ze swego wła­snego punktu wi­dze­nia, ale dla stwier­dze­nia faktu ze zwy­czaj­nego współ­cze­snego po­stę­po­wego sta­no­wi­ska. Re­for­ma­to­rzy, na przy­kład, przy­gważ­dżali umy­sły do do­słow­nego poj­mo­wa­nia he­braj­skich Pism świę­tych, pod­czas gdy św. To­masz już mó­wił o Du­chu ob­da­rza­ją­cym ła­ską fi­lo­zo­fię grecką. Gdy on kładł na­cisk na spo­łeczny obo­wią­zek uczyn­ków, na to oni mó­wili tylko o du­cho­wym obo­wiązku wiary. Praw­dziwą tre­ścią na­uki to­mi­stycz­nej było za­ufa­nie do ro­zumu, praw­dziwą tre­ścią na­uki lu­te­rań­skiej była cał­ko­wita nie­uf­ność do ro­zumu.

Te­raz kiedy ten fakt zo­stał stwier­dzony jako taki, za­cho­dzi nie­bez­pie­czeń­stwo, że cała ta nie­usta­lona opo­zy­cja na­gle się prze­rzuci do prze­ciw­nej osta­tecz­no­ści. Ci, któ­rzy do­tąd ła­jali twórcę scho­la­styki jako do­gma­tyka, za­czną po­dzi­wiać go jako mo­der­ni­stę, który do­gmat roz­cień­czył. Wkrótce zaś za­czną zdo­bić jego po­mnik wszyst­kimi zwię­dłymi gir­lan­dami po­stępu, przed­sta­wia­jąc go jako czło­wieka wy­prze­dza­ją­cego swoją epokę, co za­wsze ma ozna­czać, że jest on w zgo­dzie z na­szą epoką i obar­czą go nie­słusz­nym za­rzu­tem twórcy za­sad współ­cze­snych. Wy­kryją tedy po­cią­ga­jący jego urok i nieco zbyt po­spiesz­nie orzekną, że był do nich po­dobny, po­nie­waż był po­cią­ga­jący. Do pew­nego stop­nia można to wy­ba­czyć i do pew­nego stop­nia zda­rzyło się to ze św. Fran­cisz­kiem. Ale w tym wy­padku nie prze­kro­czy­łoby tych gra­nic. Nikt, na­wet tacy wol­no­my­śli­ciele, jak Re­nan[3] lub Ma­te­usz Ar­nold[4]