Światło, które zagasło - Rudyard Kipling - ebook

Światło, które zagasło ebook

Rudyard Kipling

0,0

Opis

Światło, które zagasło” to powieść Rudyarda Kiplinga, angielskiego prozaika i poety, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.

“Jak sądzisz, coby zrobiła ona, gdyby nas tu przyłapała? Wiesz, że nam tego mieć nie wolno, — mówiła Maisie.

— Wybiłaby mnie, a ciebie za karę zamknęłaby w sypialni — odrzekł bez namysłu Dick. — Czy dostałaś naboje?

— Tak, mam je w kieszeni, ale okropnie mi tam chrobocą. Czy kulki rewolwerowe mogą same wystrzelić?

— Nie wiem. Jeżeli się boisz, weź ode mnie rewolwer, a naboje ja poniosę.

— Ja się nie boję.

To rzekłszy, Maisie ruszyła naprzód raźnym krokiem, trzymając rękę w kieszeni i zadarłszy nos do góry. Dick szedł za nią, niosąc mały rewolwer iglicowy.”

Fragment książki - “Światło, które zagasło


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 342

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-265-0
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Kipling i „Światło“

Rok 1891, w którym ukazała się powieść „The Light that failed,“ jest ważną datą w życiu i twórczości Kiplinga. Niedługo przedtem zdobył on sobie nareszcie — po kilku latach niedoceniania i niezrozumienia — rozgłos i uznanie wśród publiczności angielskiej, został — jak to się zwykło mawiać — przez nią odkryty. Myśl o tym rozgłosie niewątpliwie bardzo go wówczas zaprzątała, skoro stała się jednym z głównych motywów rzeczonej powieści. Miał wtedy Kipling dwudziesty siódmy rok życia, a więc mniejwięcej tyle, ile mógł mieć Dick Heldar w chwili, gdy po swych artystycznych studjach, po włóczęgach i awanturach, wrócił nakoniec do Anglji, by rozpocząć pracę zakrojoną na większe rozmiary i o znacznie większych ambicjach. Włóczęgi te były odbiciem studjów artystycznych i podróży samego autora, który wszak jako „literacki inspektor generalny“ (taki mu nadawano żartobliwy przydomek), zwiedził był całe imperjum brytyjskie, ba, i kraje inne, jak Amerykę i Japonję. Dzisiejsi młodzi poeci, którzy za ostatni krzyk mody, postępowości, swych tęsknot, a pono i genjuszu poetyckiego, uważają „Podróż do Bombaju“ winni ze smutkiem raz wreszcie się przekonać, że nie powiedzieli nic nowego, ani oryginalnego; kilkadziesiąt lat temu wyprzedził ich w tem późniejszy autor „Kima," który niedość, że obaczył Bombaj już w chwili urodzenia (1865 r.), ale ponadto zczasem został niezrównanym — po dziś dzień nieprześcignionym — piewcą egzotyzmu i podróżnictwa. Refleksami tych egzotycznych podróży — budzących w sercu Kiplinga takąż nostalgję, jaka się zbudziła w sercu Dicka na głos sygnałów „Barralonga“ — znaczyły się nietylko wcześniejsze opowieści, jak „Under the Deodars“ lub „The Phantom Rikshaw,“ale przedewszystkiem fejletony dziennikarskie — nieco zbliżone do Sienkiewiczowskich „Listów z podróży“ — wydane później razem (1900) w jednym zbiorze p. t. „From Sea to Sea.“ Albowiem od 19-go roku życia przez dość długi czas poświęcał się Kipling publicystyce — stąd to tak świetnie umiał przedstawiać zarówno zakulisowe stosuneczki prasy, jako też dolę i niedolę dziennikarzy. Jedno i drugie spotykamy i w powieści niniejszej: w chytrych kalkulacjach „Syndykatu“ oraz w szczerych poufałościach „braci po piórze“; w bractwie tem zaś wyraziście rysują się dwie postaci: szlachetnego Torpenhowa i komicznego Nilghai. Główny bohater powieści, Dick Heldar, choć wiąże się dość ściśle z gronem korespondentów wojennych, sam nie jest dziennikarzem — atoli i tutaj Kipling nie wyszedł, że tak powiem, poza obręb swych specjalności. Ten wielki poeta obdarzony był przecie jednocześnie oryginalnym i wybitnym talentem malarskim, a przynajmniej rysowniczym — o czem świadczą choćby jego świetne ilustracje do przemiłej książki (1902) „Just so Stories for little Children“. Wspomniałem, że rok 1891 miał być dla Kiplinga — jak dla Dicka Heldara po powrocie do Anglji — erą nowych dzieł, na większą zakrojonych miarę, dzieł o głębszem założeniu i rozleglejszej treści. Tak się też stało istotnie. — Zwracano niejednokrotnie uwagę na to, że najwięksi powieściopisarze (u nas Sienkiewicz, Reymont, Żeromski) zaczynali swą działalność pisarską zazwyczaj od form drobniejszych, a więc od noweli, nierzadko zaś od wierszy: z tych dwu rodzajów literackich pierwszy wdrażał ich do spoistego konstruowania fabuły, drugi do melodyjności lub precyzyjności słowa. Powiedzieć to należy i o Kiplingu, tylko dodać trzeba że pisarz ten do dni sędziwych nie wziął rozbratu ani z nowelą, ani z wierszami; wszak jeszcze w wydanym niedawno jego tomie „Debits and Credits” (1927) spotykamy wśród „prozy“ szereg poezyj, między innemi rzekome przekłady... piątej (!!) księgi „Pieśni“ Horacjusza; zbiorki nowel („Minę Own People“ 1891, „Many Inrentions“ 1893), oraz poezyj (wśród nich świetne ballady koszarowe — „Barrack-Room Ballads“ 1892, „The Seven Seas 1896, „Five Nations”’, 1906) ukazywały się i po wspomnianej dacie. Ponadto wierszami — bądź w postaci motta, bądź przelotnej cytaty, bądź okolicznościowej śpiewki czy rzekomego przysłowia — usiał Kipling wszystkie niemal swe dzieła, co można stwierdzić, choćby w tekście niniejszej powieści. Atoli na pierwsze lata twórczości przypada u Kiplinga — poza działalnością publicystyczną — wyłącznie uprawa poezyj („Departmental Ditties1886, tak oryginalne treścią) i nowelistyki („Plain Tales from the Hills”, 1887, „Soldiers Three“). Rok 1891 rozpoczyna się utworem dłuższym, powieścią; jest to właśnie, jak mówiliśmy, „The Lighl that failed” „Światło, które zagasło. Odtąd już lista dzieł Kiplinga raz wraz obejmuje tytuły powieści. Wymienimy tu najpierw słynne dwie „Księgi Dżungli“ — pierwsza wydana w roku 1894, druga w r. 1895 — genjalne i najwięcej czytane dzieło Kiplinga, mające dotychczas 230 tysięcy egzemplarzy nakładu w języku angielskim oraz tłumaczone na wszystkie języki świata (polski przekład w 5 i 15 tomie B. L. N.); dzieło to jednak — ze względu na wtrącone luźne opowiadania — możnaby w pewnej mierze poczytać raczej za zbiór nowel. Dalej idą „Captains Courageous“ 1897 (wkrótce wyjdzie przekład polski), „Stalky & Co.’’’’ 1899 (wydane w 19-ym numerze B. L. N.), „Kim“’ 1901, (nr. 46 B. L. N.) itd. Mógłby więc w r. 1891 Kipling powiedzieć o sobie słowami naszego wieszcza, że mu się bania z poezją nad głową rozbiła. Przyszły laureat nagrody Nobla miał wówczas w duszy nietylko dumę z uzyskanej już sławy, ale i świadomość, że potrafi cały świat zadziwić wielkiemi dziełami, tworzącemi się właśnie lub mającemi dopiero powstać. Jednakże pyszałkiem Kipling nigdy nie był, nie kusił „zazdrości bogów.“ Zmysł moralizatorski, który nieraz będzie przychodził do głosu w jego powieściach (w „Kapitanach“ najsilniej) kazał mu raz po raz przestrzegać Dicka przed grzechem pychy; przestrogi te, przechodząc od łagodnych do coraz mocniejszych, wyrażają się najpierw pijackim frasunkiem Binata, potem ojcowskiemi, niemal upomnieniami Torpenhowa i drwinami Nilghaiego, potem zakamieniałą nieczułością Maisie, wreszcie — co dla każdego wielce bolesne, lecz dla malarza najokropniejsze — utratą wzroku... To stopniowanie przestróg wobec ludzkiej „hybris“, a wreszcie i sam rodzaj katastrofy, mocno przypomina wstrząsającą arcytragedję grecką — Safoklesowego „Króla Edypa.“ Ale obok tej tragedji starożytnej można w czasie lektury „Światła“ mieć mimowoli w pamięci niemniej wstrząsającą tragedję nowożytną. Mówię o „Upiorach“ Ibsena. Podobieństwo zasadniczego motywu obu dzieł jest uderzające. Jak u Kiplinga Dick Heldar, tak u Ibsena Oswald Allen jest młodym malarzem, rokującym wielkie nadzieje — niestety, tak jeden jak i drugi nagle w przededniu największych triumfów staje się całkowicie niezdolnym do wszelkiej pracy twórczej. Jak Dick, tak i Oswald zrazu nie zdaje sobie sprawy ze swej choroby i bagatelizuje ją — aż dopiero z ust lekarza dowiaduje się strasznej prawdy: „Dostałem silnego bólu głowy, zwłaszcza za ciemieniem; (mówi w Il-gim akcie dramatu) bolało to, jakby mi ktoś głowę ściskał w żelaznem imadle... Początkowo wziąłem to za zwykły ból głowy, na który cierpiałem od lat dziecinnych... Niebawem jednak przekonałem się, że się mylę. Nie mogłem myśleć o jakiemkolwiek zajęciu. Miałem właśnie rozpocząć nowy, wielki obraz... ale byłem jak sparaliżowany... czułem się zupełnie bezsilny... niezdolny do stworzenia sobie jasnego pojęcia o czemkolwiek. W głowie mi kotłowało... przed oczyma kręciło się wszystko... Cierpiałem strasznie. Wezwałem lekarza... i on mi powiedział wszystko bez osłonek“... Znana jest powszechnie ta scena, której urywek przytoczyłem umyślnie, by unaocznić wspomniane podobieństwo. Czy więc mamy do czynienia — u Kiplinga — ze świadomą lub podświadomą reminescencją? Być może. W czasie, gdy Kipling dopiero zdobywał sobie uznanie, cały świat rozbrzmiewał sławą wielkiego Norwega, a „ Upiory“ właśnie odbywały pochód triumfalny po wszystkich niemal scenach europejskich; niepodobna, by autor „Światła“ nie miał się z niemi zetknąć. Może nawet trafne byłoby przypuszczenie, że umyślnie wybrał temat pokrewny, by rywalizować — choć w innym rodzaju literackim — ze sławnym i głośnym pisarzem. Czy tak było, czy inaczej, w każdym razie dopuszczalne jest chyba — nie dla jakichś celów filologicznych, ale dla lepszego uwypuklenia cech twórczych Kiplinga — porównanie dzieł obu. Różnią się one przedewszystkiem winą dramatyczną; Oswald cierpi nie z winy własnej, ale za grzechy rodziców, natomiast Dick sam w znacznej części jest odpowiedzialny za to, co go wkońcu spotkało. Oba te założenia idą — tu i tam — ściśle w parze z charakterami bohaterów. Oswald jest naturą miękką, czułą, w każdym razie mało stanowczą; natomiast Dick jedynie wobec Maisie staje się potulny, a pozatem cechuje go temperament energiczny, żywiołowy, bujny, nierzadko brutalny, wprost dziki czasami; w każdym razie widzimy w nim zawsze człowieka żywego, o fizjognomji wyrazistej, czego o Oswaldzie powiedzieć nie można. Bohater dramatu Ibsena to naogół tylko obdarzona ciałem idea, bez żadnych cech osobniczych — boć zresztą Ibsenowi pewno nawet o to nie chodziło, by stwarzać jakiś typ indywidualny; sławmy okrzyk bólu, tak zawsze elektryzujący słuchaczów w teatrze: „Zgubiony jestem bez ratunku... na całe życie... wszystkie piękne i potężne dzieła, któremi świat zadziwić miałem... nie mnie o nich marzyć... nie mnie myśleć“ — sławmy ten okrzyk, powtarzam, wydziera się poprostu z piersi bolejącego człowieka, obojętne, czy zwie się on Oswald, czy inaczej, choćby nawet Henryk Ibsen, bo to właściwie on sam, autor, własnemi słowami swojemi, pełnemi silnego patosu, sugeruje słuchaczom odczuwaną przez nich litość i trwogę. Inaczej u Kiplinga, któremu słynny „horror of self-expresssion“ nie pozwala na tego rodzaju subjektywne traktowanie przedmiotu. Widząc zachowanie się Dicka tuż przed oślepnięciem, a zwłaszcza już po utracie wzroku, zdajemy sobie dość jasno sprawę, że w ten sposób do swego bólu i do klęski nie może się odnosić nikt inny, tylko on sam, Dick Heldar; po eksperymencie głodówkowym stać go było na szalone wymysły podczas malowania „Melancholji,“ a warjacka eskapada przedśmiertna do Sudanu jest zgoła naturalną niejako konkluzją wszystkich dążeń i postępków jego życia. Tak więc — ku wielkiemu zgorszeniu tych malkontentów-krytyków, którzy pomawiali „Światło“ o brak „pogłębienia psychologicznego“ — gotów jestem twierdzić, że w zestawieniu z „Upiorami“ właśnie na punkcie ujęcia psychologicznego ma dzieło Kiplinga, wolne od retorycznego patosu, nawet z tego patosu niekiedy podrwiwające, stanowczą przewagę. Dodam wreszcie, że co w treści dramatu Ibsena jest piękną i efektowną cyzelaturą, to Kipling pogłębia twardym i ostrym rylcem istotnego przeżycia. Kipling miał już w dzieciństwie wzrok osłabiony; przekonać się o tem można choćby z powieści „Stalky & Co,“ gdzie niejednokrotnie w sposób humorystyczno-dosadny wspomniane są okulary, „zdobiące“’ nos Kiplingowego sobowtóra, Beetle’a. Podróże i uporczywa praca jeszcze bardziej wzrok ten nadwyrężyły, to też był czas, gdy autor „Światła“ mógł istotnie mieć na tym punkcie poważniejsze obawy. Polskiemu czytelnikowi, znającemu dzieje swej literatury, może się rzucić w oczy przypadkowa analogja z genezą postaci Orcia w „Nieboskiej komedji“ Krasińskiego... Ostatnią, przedśmiertną wyprawę Dicka nazwałem „zgoła naturalną niejako konkluzją wszystkich dążności i postępków jego życia“. Zdanie to muszę podkreślić ze względu na pewien fakt dość osobliwy. Oto pewna część wydań angielskich niniejszej powieści ma zakończenie odmienne, zgoła banalne, a mało uzasadnione: Maisie w poczuciu swej winy sprowadza się w dom Dicka i zostaje jego żoną... Uczynił to Kipling na żądanie publiczności, nawykłej do konwencjonalnego zakończenia powieści:

„W waszych miłosnych romansach, Gdy się młodzi pobiorą, kończy trubadur piosenkę... Tylko dodaje, że żyli długo i byli szczęśliwi.“

Słowem, autor „Światła“ postąpił tak, jak był postąpił Dick Heldar, gdy obraz żołnierza, pełnego dzikości bojowej i temperamentu, „ucywilizował“ i wyglansował celem dogodzenia gustom publiczności. Ale jak Dicka przywiodło do upamiętania kopnięcie i rozdarcie obrazu przez Torpenhowa, tak samo i Kiplinga sprowadziły zpowrotem na właściwą drogę głosy rozsądniejszej krytyki, a przedewszystkiem zdrowy rozsądek i gust własny. Obecny przekład opiera się na oryginalnym tekście „nieprzefasonowanym,“ co zresztą stwierdza lapidarna przedmowa autora. Jeden jednakże wzgląd zdawał się przemawiać za słusznością wspomnianej przeróbki: — osoba Maisie. Wielu czytelników i krytyków uznało za rzecz niepodobną do prawdy, by ta „szara myszka,“ jak Kipling nazywa Maisie, ta szara myszka, gryząca okruchy jadła i życia, albo wytrwałe skrobiąca (szpachtlą) swe obrazy, mogła stać się Harpją czy Meduzą, przynoszącą zgubę silnej naturze Dicka, i żeby ta kobieta wogóle mogła aż do tego stopnia być bezlitosną, by nie wzruszyć się katuszą bliskiego jej człowieka, a przytem jej dobroczyńcy... Przecież w cudnej bajce Fedrusa właśnie szara myszka wywdzięcza się ryczącemu z bólu lwu pustynnemu, darząc go życiem i wolnością... Wszystko to być może... jednakże podobno psychologiczną właściwością myszki jest raczej uciekać do nory nietylko na ryk lwa, ale nawet na odgłos cichego stąpania mniej strasznych zwierząt... Nie wiem, czy było winą Maisie, że pomimo pedagogicznych sposobów pani Jennett — nie była myszką oswojoną i wytresowaną... Nie będę się też zastanawiał nad tem, czy Maisie miała żywy prototyp w rzeczywistości; napewno zajmie się tem kiedyś (o ile nie zajął się dotychczas) jakiś Hoesick angielski. Wiele jeszcze szczegółów powieści zasługiwałoby na omówienie. Tak np. możnaby rzec parę słów o tak często przez Kiplinga poruszeniem zagadnieniu: stosunku wychowania w latach dziecięcych do postępowania w latach dojrzalszych. Na dokładniejsze zajęcie się tem zagadnieniem będzie wszakże miejsce raczej to przedmowie do przekładu „Kapitanów,“ więc narazie rozwijać tej sprany nie będę. Pozostaje mi do powiedzenia parę słów o przekładzie. Daleki jestem od przechwałki (mam w pamięci owe przestrogi, jakie znaczyły karjerę artystyczną Dicka Heldara!) jednakże w imię miłości mej dla twórczości Kiplinga i w imię ścisłości informatorskiej stwierdzić muszę, że daję oto w ręce czytelników pierwszy wogóle przekład polski niniejszej powieści. Ci, którzy przede mną spolszczyć ją usiłowali, okazywali wprost furjacką pasję znęcania się nad — i tak już zbolałym do ostateczności — Dickiem Heldarem; jak ci ludzie „znali“ angielszczyznę, dowodem chociażby fakt, że już sam tytuł tłumaczyli w sposób najdziwaczniejszy i najniedorzeczniejszy, np. „Światło z oddali,“ „Zwodne światło,“ „Błędne światło“ itp. Oczywiście „błędne“ i „zwodne“ było tu nie „światło,“ lecz właśnie nieoświecenie tych oprawców, którzy niedość, że przez niezrozumienie poszczególnych wyrazów lub składni fałszowali hurtownie tekst utworu, ale ponadto do krańca ostatniej nędzy zubożali jego fabułę, opuszczając bez skrupułu całe zdania i ustępy, ba nawet całe stronice, które im się wydały „trudne“; że na tem traciła wartość utworu, a nawet zdrowy sens, to nie obchodziło ani ich samych, ani (niestety!) polskich czytelników, ba, nawet niektórych krytyków, którzy na podstawie tych parodyj jeszcze niezbyt dawno wygłaszali czasami apodyktyczne sądy... o dziele oryginalnem. Do reguły (i to niemal we wszystkich „przedwojennych“ i „wojennych“ tłumaczeniach Kiplinga) należało usuwanie wierszy, które u Kiplinga stanowią nietylko ozdobę, ale część integralną powieści. Jak np. można rozumieć „The Light that failed“, gdy się z tekstu usunie pieśni żeglarskie, a nadewszystko urywki „The City of Dreadful Night“ — jest dla mnie rzeczą niepojętą.

J. B.

Dedykacja

Jeżeli mnie powieszą na najwyższej górze, Matulu moja, o matulu moja! Wiem w czyich oczach jeszcze na miłość zasłużę. Matulu moja, o matulu moja! Jeżeli mnie utopią w najgłębszej mórz toni, Matulu moja, o matulu moja! Wiem czyja słona łezka i tam mnie dogoni, Matulu moja, o matulu moja! Jeśli będę potępion na ciele i duszy, Wiem, czyj pacierz mnie zbawi i niebiosa wzruszy. Matulu moja, o matulu moja!

Przedmowa

Oto jest powieść o Świetle, które zagasło — tak jak była pierwotnie obmyślana przez pisarza.

RUDYARD KIPLING.

Rozdział I

Gdy burza minęła, my dalejże w radę I wszystko ułożym jak z płatka: Więc ja, moi drodzy, zostałem w stodole, Bo miałem dopiero trzy latka, A Tadzik chciał pobiec pod tęczy podnóże Pięć lat miał i nie był już chłystkiem... I tak, moi mili, się wszystko zaczęło I tak było dalej z tem wszystkiem. (Powiastki o dużej stodole).

Jak sądzisz, coby zrobiła ona, gdyby nas tu przyłapała? Wiesz, że nam tego mieć nie wolno, — mówiła Maisie.  — Wybiłaby mnie, a ciebie za karę zamknęłaby w sypialni — odrzekł bez namysłu Dick. — Czy dostałaś naboje?  — Tak, mam je w kieszeni, ale okropnie mi tam chrobocą. Czy kulki rewolwerowe mogą same wystrzelić?  — Nie wiem. Jeżeli się boisz, weź ode mnie rewolwer, a naboje ja poniosę.  — Ja się nie boję.  To rzekłszy, Maisie ruszyła naprzód raźnym krokiem, trzymając rękę w kieszeni i zadarłszy nos do góry. Dick szedł za nią, niosąc mały rewolwer iglicowy.  Dzieci niedawno zrobiły odkrycie, że życie ich byłoby nieznośne bez ćwiczenia się w strzelaniu. Po wielu namysłach, po odmówieniu sobie wielu przyjemności, Dick zdołał zaoszczędzić siedem szylingów i sześć pensów — tyle, ile wynosiła cena lichego rewolweru belgijskiej konstrukcji. Maisic mogła złożyć do wspólnej kasy jedynie pół korony na zakupienie setki nabojów.  — Ty umiesz lepiej ode mnie oszczędzać, Dicku, — tłumaczyła; — ja lubię jeść łakocie, a ty za niemi nie przepadasz. Zresztą takie rzeczy należą do chłopców.  Dick nieco zrzędził na takie postawienie sprawy, jednakże poszedł i zrobił zakupy — których wartość zamierzały dzieci natychmiast wypróbować. Posługiwanie się bronią nie wchodziło w zakres ich codziennych zajęć, jako iż zabraniała im tego surowo ich opiekunka, niewłaściwie uważana za zastępczynię matki tych dwojga sierotek. Dick był pod jej opieką już od lat sześciu, w ciągu których ona miała pokaźny dochód z renty sierocej rzekomo przeznaczanej na jego przyodziewek, a ponadto, poczęści od niechcenia, a poczęści przez wrodzoną skłonność do udręki (była bowiem od iluś-tam lat wdową, zabiegającą o powtórne wydanie się za mąż) przytłaczała jego młode barki niemałem brzemieniem codziennych uprzykrzeń. Tam, gdzie chłopak oczekiwał miłości, ona darzyła go najpierw odrazą, a następnie nienawiścią. Tam, gdzie on, w miarę dorastania, chciał znaleźć odrobinę przychylności, darzyła go naigrawaniem. Wszystkie godziny, ile ich tylko zbywało od robienia porządków w małem mieszkanku, poświęcała tak zwanej „edukacji“ Dicka Heldara. W tym względzie pomocą jej była religja — religja jej własnego pomysłu, wysmażona z pilnego rozczytywania się w Piśmie świętem. W chwilach, gdy nie miała powodu do osobistego niezadowolenia z Dicka, kładła mu w uszy, że winien pamiętać o ciężkim rachunku ze Stwórcą; stąd to Dick nauczył się nienawidzić Boga, jak nienawidził pani Jennett — a takie usposobienie nie działa zdrowo na duszę młokosa. Niewiedzieć skąd przyszło jej do głowy uważać go za beznadziejnego kłamczucha; odkąd obawa dotkliwej kary popchnęła go po raz pierwszy do powiedzenia nieprawdy, chłopak, rzecz zrozumiała, stał się kłamcą, ale bardzo powściągliwym i zamkniętym w sobie który nigdy nie pozwolił sobie bez potrzeby nawet na najmniejszą bujdę, a nigdy też nie zawahał się nawet przed najczarniejszem łgarstwem, jeżeli był to jedyny sposób, który mógł nieco ulżyć jego doli. Owo obchodzenie się z nim nauczyło go przynajmniej umiejętności samotnego życia; umiejętność ta przydała mu się, gdy zaczął uczęszczać do szkół publicznych i gdy koledzy wyśmiewali się z jego ubranka, które było uszyte z lichego materjału i bardzo połatane. W czasie wakacyj powracał pod kształcącą opiekę pani Jennett, ażeby zaś węzły karności nie osłabły w zetknięciu się ze światem, zazwyczaj za lada sposobnością dostawał wskórę, jeszcze nim zabawił dwadzieścia cztery godzin pod dachem swej opiekunki.  Jesienią któregoś roku otrzymał towarzyszkę niedoli długowłosą drobinę o szarych oczętach, tak zamkniętą w sobie, jak on sam; snuła się cichuśko dokoła domu, przez kilka pierwszych tygodni rozmawiała jedynie z kozłem, który był najlepszym na ziemi jej przyjacielem i przebywał w ogrodzie za domem. Pani Jennett miała jej za złe owo przestawanie z kozłem, dowodząc, iż jest to zwierzę niechrześcijańskie — co chyba było prawdą.  — W takim razie — mówiła drobina, z wielkim namysłem dobierając słowa, — napiszę do moich prawnych opiekunów i opowiem im, że pani jest bardzo złą kobietą. Amomma jest mój, mój, mój!  Pani Jennett ruszyła w stronę sieni, gdzie znajdowały się jakieś tam parasole i laski, oparte na stojaku. Drobina w równej mierze, jak i Dick, rozumiała, co to oznacza.  — Dostawałam i dawniej wskórę — odezwała się, wciąż tym samym, niewrażliwym głosem; — bili mnie gorzej, niżby pani potrafiła mnie obić. Ale jeżeli mnie pani uderzy, napiszę do mych prawnych opiekunów i opowiem im, że pani za mało daje mi jeść. Ja się pani nie boję.  Pani Jennett nie poszła do sieni, a drobina, upewniwszy się po chwili, że niebezpieczeństwo już zażegnane, poszła wypłakać się gorzko na szyi Amommy.  Dick dowiedział się, że dziewczynka nazywa się Maisie; zrazu głęboko jej niedowierzał, gdyż obawiał się, że może go ona pozbawić nawet tej niewielkiej swobody działania, jaką mu tu zostawiono. Jednakże drobinka nie myślała go krępować, cowięcej, nie była pochopna do żadnej serdeczności, póki Dick sam nie podjął pierwszych kroków. Na długo przed upływem wakacyj całe pasmo kar wspólnie wycierpianych zbliżyło dzieci wzajemnie do siebie — choćby przez to, że zmuszone były działać ręka w rękę, obmyślając różne krętactwa mające zamydlić oczy pani Jennett. Gdy Dick wracał do szkoły, Maisie szepnęła doń:  — Teraz zostanę samiuteńka i własnym sprytem będę musiała radzić o sobie, ale — (tu śmiało skinęła głową) — dam ja sobie radę! Obiecałeś mi przysłać słomkową obróżkę dla Amommy. Przyślij że ją prędko.  W tydzień później zapytywała listownie o tę obróżkę i była wielce niezadowolona, gdy dowiedziała się, że wykonanie tejże zabierze sporo czasu. Gdy nakoniec Dick przesłał podarek, ona zapomniała podziękować zań chłopakowi.  Od onego dnia przeszły już niejedne wakacje, a Dick wyrósł na smukłego dryblasa, który w większej mierze niż wprzódy uświadamiał sobie smutny stan swej odzieży. Pani Jennett ani na chwilę nie wypuszczała go ze swej czułej opieki atoli najzwyklejsze, — ot! — chłosta w szkole publicznej (Dick brał cięgi po trzy razy na miesiąc) przejmowała go pogardą dla sił opiekunki.  Ona mi nic nie zrobi, — tłumaczył Maisie, która go podżegała do buntu, — a gdy już mnie wytłucze, bywa łagodniejsza dla ciebie.  Dick wałęsał się teraz po całych dniach, nieskrępowany na ciele i duszą dziki, o czem mieli sposobność się przekonać młodzi koledzy szkolni, bo ilekroć dał się unieść rozochoceniu, znęcał się nad nimi podstępnie, a z rozmysłem. To samo rozochocenie nieraz wiodło go do próby dokuczenia Maisie, ale dziewczynka nie dawała się skrzywdzić.  — Przecie oboje jesteśmy nieszczęśliwi — mawiała. — Na cóż pogarszać jeszcze sprawę? Znajdźmy sobie jakie zajęcie i zapomnijmy o tem co było.  Owocem tych poszukiwań był rewolwer. Atoli bawić się nim można było jedynie na najbardziej błotnistym cyplu wybrzeża, zdala od budek pływackich i grobel, a poniżej trawiastych stoków Fort Keeling. Przypływ wdzierał się tu nieraz na dwie mile w głąb lądu, a wielobarwne ławice namułu, prażone słońcem, tchnęły ohydną wonią zwiędłych charszczów. Było już dobrze popołudniu, gdy Dick i Maisie przybyli na ono miejsce; Amomma cierpliwie dreptał za nimi.  — U — uch! — rzekła Maisie, wciągając nosem powietrze. — Co za okropna woń bije od tego morza! Nie lubię tego...  — Ty nigdy nie lubisz niczego, co nie dogadza wszystkim twym kaprysom — rzekł Dick opryskliwie. — Daj mi naboje, a spróbuję strzelać pIerwszy. Jak daleko niesie taki mały rewolwer?  — O, na pół mili! — odpowiedziała Maisie skwapliwie. — A w każdym razie wywołuje okropny hałas. Bądź ostrożny z temi nabojami; nie podobają mi się te karbowane obsadki na ich krawędzi. Dicku, bądź ostrożny!  — E, nic strasznego. Wiem, jak się ładuje. Palnę do tamtego słupka na wodzie.  Wypalił. Amomma, spłoszony hukiem, odbiegł w bok, pobekując. Kulka wyrzuciła w górę rozbryzg mułu na prawo od filarów, osnutych zielskiem wodnem.  — Bije w górę i znosi w prawo. Teraz ty spróbuj, Maisie. Pamiętaj, że nabity jest wkoło bębenka.  Maisie wzięła rewolwer i wyszła ostrożne na skraj namuliska, ścisnąwszy silnie ręką kolbę, a wykrzywiwszy usta i lewe oko. Dick usiadł na czubku ławicy i śmiał się do rozpuku. Amomma powracał, zachowując wszelkie środki ostrożności. Był już przyzwyczajony do osobliwych przygód w czasie swych popołudniowych przechadzek, przeto znalazłszy pudełko z kulami, zostawione bez opieki, począł nosem gmerać w jego zawartości. Maisie wystrzeliła, lecz nie mogła dostrzec, gdzie poszła kula.  — Zdaje mi się, że trafiła w słup, — rzekła, przysłaniając oczy dłonią i patrząc na toń morską, na której nigdzie nie widać było okrętu.  — Wiem napewno, że trafiła w dzwoniącą buję koło Marazion! — rzekł Dick, zanosząc się od śmiechu. — Celuj niżej i bardziej w lewo, a może uda ci się trafić. Ach, patrz na Amommę! on nam zjada naboje!  Maisie obróciła się, trzymając rewolwer w dłoni, i obaczyła Amommę uciekającego już, co sił, przed kamieniami, któremi prażył go Dick. Dla kozła niema w świecie nijakiej świętości. Amomma dobrze karmiony i pieszczony przez swą panią, całkiem naturalną rzeczy koleją połknął dwa jeszcze niewystrzelone naboje rewolwerowe. Maisie podbiegła, aby upewnić się, czy Dick nie omylił się w rachunku.  — Tak, zjadł dwa naboje.  — Okropna bestyjka! One gotowe jeszcze zderzyć się w jego bebechach i wybuchną, a wtedy będzie miał się zpyszna.... Dicku.... ach, czy cię zabiłam.  Rewolwer, to rzecz zdradziecka w rękach istot nieletnich. Maisie nie potrafiła wyjaśnić, jak to się stało — ale naraz kłąb gryzącego dymu odgrodził ją od Dicka, a ona była w tej chwili całkiem pewna, że kuła rewolwerowa ugodziła w twarz chłopaka. Potem usłyszała, że Dick coś bełkoce, więc padła przy nim na kolana, wołając:  — Dicku, Czy jesteś raniony? co? powiedz! Ja nie umyślnie...  — Pewnie, że nie umyślnie, — odrzekł Dick, wydobywając się z dymu i obcierając sobie policzek. — Ale omało co mnie nie oślepiłaś. Ależ ten proch strasznie mnie poparzył!  Maluchna centka szarego ołowiu na jednym z kamieni wskazywała, gdzie ugodziła kulka. Maisie zaczęła zcicha popłakiwać.  — Cichaj, — ozwał się Dick, skacząc na równe nogi i otrząsając się. — Nie jestem wcale zraniony!  — No tak, ale ja ciebie o mało co nie zabiłam — żachnęła się Maisie, a kąciki jej ust ściągnęły się boleśnie. — A cóżbym wtedy uczyniła?  — Poszłabyś do domu i powiedziałabyś pani Jennett! — odrzekł Dick, szczerząc w uśmiechu zęby na samą tę myśl; po chwili jednak złagodniał i dodał: — Proszę cię, nie zaprzątaj sobie tem głowy. Zresztą tracimy czas napróżno. Trzeba już wracać na herbatę. Wezmę jeszcze na chwilę rewolwer.  Maisie zbierało się na płacz przy lada zachęcie, jednakże od łez powstrzymywała ją obojętność Dicka, mimo że i jemu trzęsła się ręka, gdy podnosił rewolwer. Legło więc biedne dziewczyniątko na piaskowym wydmuchu, dysząc ciężko, gdy tymczasem Dick nieprzerwanie bombardował kół podwodny.  — Nakoniec trafiłem! — zawołał, gdy przygarść wodnych porostów oderwała się i odpadła od drzewa.  — Dajno, niech teraz ja spróbuję! — ozwała się Maisie rozkazująco. — Czuję się już całkiem dobrze.  Strzelali tak naprzemian, aż mały, wykoszlawiony rewolwer zdawał się prawie rozlatywać w drzazgi, natomiast Amomma, odegnany precz — albowiem w każdej chwili mógł być rozsadzony wybuchem — skubał sobie opodal trawkę i dziwował się, czemu w niego rzucają kamieniami. Następnie dzieci znalazły sobie belkę, pływającą w bajorku u podnóża nadmorskiego stoku Fort Keeling, i usiadły pospołu przed tym nowym celem.  — Na przyszłe wakacje — mówił Dick, gdy całkiem już roztrzęsiony rewolwer kopał go niemiłosiernie w rękę, — kupimy sobie inny rewolwer... o skupionym ogniu... taki niesie dalej.  — Dla mnie już nie będzie przyszłych wakacyj — rzekła Maisie. — Do tego czasu ja już stąd odjadę.  — Dokąd?  — Sama nie wiem. Moi prawni opiekunowie napisali do p. Jennett, że mam być oddana gdzieś na wychowanie... może do Francji... sama nie nie wiem dokąd, ale rada będę stąd się wydostać.  — Mnie to wcale nie raduje. Juści zostanę tutaj sam, jak palec. Słuchajno, Maisie, czy ty naprawdę myślisz odjechać? A więc obecne wakacje będą ostatnie, przez które dano mi ciebie jeszcze widzieć... Za tydzień powrócę znów do szkoły... Chciałbym...  Młoda krew zrumieniła ponsowo jego policzki. Maisie zajęła się zrywaniem pęków trawy i strącaniem ich ze zbocza, na żółty mak morski, który sam przez się, jakby od niechcenia, kiwał się w stronę bezkrawędnych płaskich żuław oraz mlecznobiałego morza ciągnącego się poza obrębem tychże.  — Jabym pragnęła, — rzekła po chwili, — żebym mogła znów kiedyś zobaczyć się z tobą na czas pewien. Czy ty również tego pragniesz?  — Tak, ale byłoby lepiej, gdybyś... gdybyś... strzeliła tam prosto... poniżej tego słupa.  Maisie przez chwilę spoglądała nań szeroko otwartemi oczyma. Byłże to ten chłopak, który nieledwie dziesięć dni temu przystrajał rogi Amommy wycinankami z papieru i włóczył tego brodacza, na ludzkie urągowisko, po ludnych i uczęszczanych drogach?. Potem opuściła oczy: — nie, to nie był już ten sam chłopak...  — Bądźże rozsądny! — rzekła tonem karcącym, poczem bystro rozejrzawszy się w sytuacji, uderzyła z innej strony. — Jakiś ty samolubny! Pomyśl sobie tylko, jakie byłoby moje uczucie, gdyby ta okropna broń cię zabiła. Już i tak jestem dość nieszczęśliwa.  — Czemu? czy dlatego, że rozstaniesz się z p. Jennett?  — Nie.  — A więc że pożegnasz się ze mną?  Przez dłuższy czas nie było odpowiedzi. Dick nie ośmielał się spoglądać na nią. Czuł, choć sam sobie z tego nie zdawał sprawy, czerń były dla niego cztery lata ostatnie; odczuwał to tem dotkliwiej, że nie potrafił uczuć swych ubrać w słowa.  — Nie wiem, — odrzekła ona. — Zdaje mi się, że tak.  — Maisie, ty powinnas wiedzieć. Ja nie bawię się w przypuszczenia.  — Chodźmy do domu — odrzekła Maisie miękko.  Ale Dick ani myślał się cofać.  — Nie umiem wyrazić wszystkiego należycie — tłumaczył się, — i okropnie mi przykro, żem cię kiedyś wyczubił... gdy ci poszło o tego Amommę. Teraz to rzecz całkiem inna, Maisie, chyba sama to widzisz? A mogłaś mi wtedy powiedzieć, że odjeżdżasz, zamiast zostawiać mnie własnym domysłom.  — Nie domyśliłeś się, wiec ja ci to powiedziałam. Ach, Dicku, jest-że tu czem się martwić?  — Pewnie, że nie... ale spędziliśmy tyle, tyle lat razem, a nie wiedziałem, że to mnie tak bardzo obchodzi...  — Nie wierzę, by cię to miało kiedykolwiek obchodzić...  — Nie, nie obchodziło, ale teraz mię obchodzi... ogromnie mnie obchodzi. Maisie, — chlipnął, — Maisie, moja kochana, powiedz mi, proszę, że i ciebie to obchodzi...  — Obchodzi, naprawdę obchodzi... ale to na nic się nie przyda.  — Dlaczego?  — Bo odjadę...  — Tak, ale zanim odjedziesz, może dasz mi obietnicę, że będziesz myślała... Powiedz tylko... czy będziesz?  Wyraz: „kochana“ o wiele łatwiej przybiegł mu na usta za drugim razem niż za pierwszym. W życiu Dicka, zarówno domowem jak i szkolnem, niewiele trafiało się słów pieszczotliwych — musiał je tedy wynajdywać sam własnym instynktem. Pochwycił małą rączynkę, usmoloną kopciem, wychodzącym z lufy rewolwera.  — Obiecuję — rzekła Maisie uroczyście; — ale ile mnie to dotyczy, nie potrzeba nawet i obietnic.  — A czy cię to dotyczy?  Po raz pierwszy w ciągu ostatnich kilku minut spotkały się źrenice ich dwojga i przemówiły w imieniu tych, którzy nie byli biegli w wymowie...  — Ach, Dicku, nie rób tego! proszę cię, nie rób tego! Było to całkiem na miejscu, gdyśmy sobie mówili dzień dobry... ale teraz to zgoła co innego!  Amomma patrzył na nich z oddali. Widywał-ci on nieraz, jak jego państwo kłócili się z sobą, ale nigdy jeszcze dotychczas nie zdarzyło mu się widzieć — wymiany pocałunków... Żółty mak morski więcej rozumiał się na rzeczy i kiwał głową potakująco. Sam przez się pocałunek był niezbyt udatny, ale ponieważ był to pierwszy pocałunek, inny od wszelkich jakie kiedykolwiek wymieniali między sobą gwoli wymaganiom powinności, przeto otwarł przed nimi nowe światy — a wszystkie tak wspaniałe, iż oboje wznieśli się ponad myśl o jakimkolwiek świecie, zwłaszcza o tym, na którym nie można obejść się bez podwieczorku... tylko siedzieli cichutko, trzymając się wzajem za ręce i nie mówiąc do siebie ni słowa.  — Teraz już nie zapomnisz, — rzekł nakoniec Dick. W tej chwili na policzkach swych odczuwał coś, co piekło go bardziej, niż oparzelizna od prochu strzelniczego.  — I takbym nie zapomniała! — odrzekła Maisie.  Spojrzeli sobie w oczy i każde z nich spostrzegło, że swobodne jeszcze przed godziną przestawanie ich z sobą zmieniło się obecnie w jakiś dziw i tajemnicę, której nie mogli zrozumieć. Słońce zaczęło zachodzić, a nocny wiatr tłukł się w szuwarach pobrzeżnych.  — Okropnie się spóźnimy na herbatę — odezwała się Maisie. — Wracajmy do domu.  — Najpierw wystrzelajmy resztę nabojów, — rzekł Dick i pomógł Maisie zejść ze stoków warowni ku morzu... choć na dobrą sprawę dziewczynka mogła doskonale odbyć tę drogę całym pędem. Z tąż powagą i Maisie ujęła jego zabrudzoną rękę. Dick pochylił się niezgrabnie; Maisie wyrwała rączkę z jego uścisku, a Dick zarumienił się.  — Ależ ładną masz rączkę! — odezwał się.  — Phii! — odparła Maisie z lekkim śmieszkiem zadowolonej próżnostki. Stanęła tuż obok Dicka, gdy ten poraz ostatni nabił rewolwer i strzelał ponad powierzchnię wody, mając w myślach nieuświadomione poczucie, iż broni Maisie od wszelkich nieszczęść na ziemi. Jakaś kałuża na grzęzawisku chwytała ostatnie promienie słońca, zamieniając się w jaskrawo-czerwony krążek. Blask ten przez chwilę skupił na sobie uwagę Dicka, a gdy chłopak podnosił rewolwer, owładnęło nim ponownie uczucie jakiegoś cudu — iż oto stał koło Maisie, która przyrzekła mu myśleć o nim długo, nieskończenie długo, aż po ów dzień, gdy...  Zapęd wzmagającego się wichru cisnął mu w twarz długie, czarne włosy dziewczynki, właśnie w chwili, gdy ta stała kogo niego, trzymając dłoń na jego ramieniu i wabiąc Amommę przydomkiem „miłego zwierzątka“. Na jedno mgnienie znalazł się w pomroczy — pomroczy, co smagała mu oblicze. Kulka, gwiżdżąc, pomknęła het na morskie pustoszę.  — Zmarnowałem cel — rzekł, potrząsając głową. — Już niema więcej nabojów; będziemy musieli drałować do domu.  Jednakże nie pobiegli. Szli powolutku, wziąwszy się pod ramię. Nic ich to zgoła nie obchodziło, czy puszczony w trąbę Amomma z dwoma ostremi nabojami w brzuchu rozpękł się już, czy też szedł koło nich... albowiem już objęli w spadku wielki majątek i szafowali nią — wedle umiejętności, na jaką stać było ich młodociane lata.  — A ja będę... — podjął Dick śmiało, ale zaraz przerwał: — Sam jeszcze nie wiem, czem będę. Zdaje mi się, że nie podołam żadnemu egzaminowi. Za to umiem robić bycze karykatury nauczycieli. Ho-ho!  — Zostań więc artystą — rzekła Maisie. — Zawsze się wyśmiewasz z moich prób rysunkowych, ale tobie zawsze rysunek się uda.  — Nigdy nie będę się śmiał z niczego, co czynisz — odpowiedział chłopak. — Będę artystą i jeszcze się czegoś dorobię.  — Czy to prawda, że artystom zawsze brak pieniędzy?  — Mam zapisanych sto dwadzieścia funtów rocznie. Opiekunowie mówią mi, że je dostanę, gdy będę pełnoletni. Na początek to wystarczy.  — O, ja to jestem bogata! — rzekła Maisie. — Mam dostawać trzysta funtów rocznie, gdy będę miała lat dwadzieścia jeden. Dlatego to pani Jennett jest łaskawsza dla mnie niż dla ciebie. Mimo to pragnęłabym mieć kogoś, kto należałby do mnie... tak jak ojciec lub matka.  — Należysz do mnie na zawsze, na zawsze! — rzekł Dick.  — Tak, należymy do siebie... na zawsze. To tak miło.  Przytuliła do siebie jego ramię. Życzliwy mrok krył ich oboje, przeto, gdy stanęli przed drzwiami domu, Dick mogąc dojrzeć jedynie zarys buziaka Maisie wraz z długiemi rzęsami, przysłaniającemu szare oczęta, nabrał odwagi i wykrztusił z siebie słowa, nad któremi przemyśliwał już od dwóch godzin.  — I... ja cię... kocham, Maisie, — ozwał się szeptem, co, zdało się chłopcu, rozległ się gromko po całym świecie... po tym świecie, na którego podbój miał Dick wyruszyć jutro lub pojutrze.  Ze względu na poszanowanie dyscypliny nie można opowiedzieć tej sceny, gdy pani Jennett napadła na swego wychowanka, najpierw za haniebne spóźnienie, a powtóre za bawienie się zakazaną bronią, która omal nie pozbawiła go życia.  — Bawiłem się tą pukawką, a ona sama wystrzeliła — wyznawał Dick, gdy nie dało się już ukryć policzka pocentkowanego śladami prochu, — ale jeżeli pani myśli mnie obić, to się pani bardzo myli; odtąd już mnie pani nigdy ani nie tknie! Proszę usiąść i podać mi herbatę; przynajmniej na tem niech nas pani nie oszachruje!  Pani Jennett rozwarła szeroko usta i posiniała na twarzy. Maisie nic nie mówiła, tylko oczyma dodawała Dickowi otuchy, on zaś zachowywał się okropnie przez cały ów wieczór. Pani Jennett groziła mu rychłym sądem Bożym i pójściem do piekła, ale Dick przechadzał się po raju i nie zważał na jej słowa. Dopiero, gdy miał udać się na spoczynek, pani Jennett ochłonęła i zacięła się w sobie. Powiedziała Maisie „dobranoc,“ ale tylko na odległość i nie podnosząc oczu na dziewczynkę.  — Jeżeli niej jesteś dżentelmenem, mógłbyś przynajmniej starać się zachowywać, jak dżentelmen — ozwała się ze wzgardą do chłopca. — Znowu się dziś pokłóciłeś z Maisie.  Słowa te oznaczały, że nie dopełniono zwykłego obrzędu pocałowania się na dobranoc. Maisie, blada po same usta, nadstawiła policzek, przybierając minkę doskonale obojętną; Dick cmoknął ją przykładnie i zaczerwieniwszy się, jak żar w piecu, wyszedł z pokoju dudniącym krokiem. Tej nocy miał sen okropny. Wydało mu się, że zdobył cały świat i zamknąwszy go w nabojnicę, przyniósł Maisie, ale ona kopnęła nogą ten podarek i zamiast powiedzieć „dziękuję,“ zawołała:  — Gdzie jest słomiana obróżka, którą obiecałeś mi zrobić dla Amommy? Ach, jaki z ciebie samolub!

Rozdział II

Wtem zagrały raźnie trąby, więc my lance wdół! Hej, aż pod sam Kandahar jazdy wąż się snuł — Dwójka za dwójką, dwójka za dwójką; wszyscy jadą współ! Tarararai tararai Hej, aż pod sam Kandahar jazdy wąż się snuł. (Ballady koszarowe)

Nie gniewam, się na czytelników angielskich, ale pragnąłbym, żebyśmy ich tu mieli choć parę tysięcy rozsypanych pomiędzy temi skałami. Oj, wówczas nie kwapiliby się nabywać wydania porannego swej gazety! Czy potrafiłbyś wyobrazić sobie „przyzwoitych obywateli“... miłośników sprawiedliwości, stałych czytelników, ojców rodziny i resztę tem podobnej zbieraniny... skwarzących się na tym gorącym żwirze?  — I do tego mających błękitną zasłonę nad głowami, a ubranie w strzępach! Czy kto z was posiada igłę? Dostałem kawałek worka od cukru.  — Jeżeli mi dasz sześć cali kwadratowych tego materjału, pożyczę ci szydła. Zdarłem sobie na nic oba kolana.  — Czemu nie sześć akrów kwadratowych, kiedyś taki pazerny? Ale pożycz mi igły, a zobaczę, co mi się uda wyczynić z tej krajki. Zdaje mi się, że to, co mam, nie wystarczy na osłonięcie mego królewskiego ciała przed podmuchem zimnego wiatru. Cóż ty tam znów, Dicku, smarujesz w tym swoim wiecznotrwałym szkicowniku?  — Rysuję naszego specjalnego korespondenta, naprawiającego swą garderobę — odrzekł Dick z powagą, gdy jego towarzysz zrzucił z siebie podarte rozpaczliwie rajtuzy i czworobocznym płatkiem zgrzebnego płótna jął łatać ich przestrzeń najbardziej odkrywającą swe wnętrze. Biedak chrząkał niepocieszenie, w miarę jak zwiększał się bezmiar próżni...  — Och, te worki od cukru, a niechże ich nie znam! Hej, ty tam, przewoźniku! pożycz-no mi wszystkich żagli ze swego statku!  Fezem przystrojona głowa wychynęła z nad burtnic, przedzieliła się na dwie równe połówki w jarzącym uśmiechu i znów opadła wdół. Właściciel potarganych spodni, odziany jedynie w norfolcki żakiet i szarą koszulę flanelową, powrócił znów do swej partackiej łataniny, gdy tymczasem Dick śmiał się do rozpuku nad szkicem.  Może ze dwadzieścia statków wielorybniczych stało przy brzegu, zarywszy nosami w ławicę piaskową, która roiła się od żołnierzy sześciu korpusów angielskich, — ci kąpali się lub prali bieliznę. Stos różnych zwojów, pak intendenckich, worków z cukrem, skrzyń z mąką i amunicją wskazywał, gdzie jeden ze statków wielorybniczych był zmuszony corychlej wyładować swą zawartość; jakiś cieśla pułkowy klął na cały głos, usiłując zgoła niedostateczną ilością cyny zalepić wypalone słońcem szczeliny statku.  — Najpierw nam prysnął ten parszywy ster, — burczał niewiedzieć do kogo, — następnie maszt hrymnął, a potem, gdy już ta łódź psiawiara na nic innego zdobyć się nie mogła, rozwarła się, jako ten zmyślny chiński lotus!  — Ta sama historja z memi spodniami... kimkolwiek jesteś, mój człecze, — ozwał się łatacz, nie podnosząc oczu. — Dicku, zadaję sobie pytanie, kiedy obaczymy znów jakiś przyzwoity sklep.  Nikt na to nie odpowiadał — conajwyżej nieustanny, gniewny pomruk wody nilowej, pędzącej dokoła załomu ścian bazaltowych i pieniącej się na porohu skalnym o jakie pół mili w górę rzeki. Wydawało się, jak gdyby nawał burego wartu chciał znieść białych ludzi z powrotem do ich krainy. Nie dający się opisać cuch nilowego błota, roznoszący się w powietrzu, zapowiadał iż woda opada i że przebycie kilku następnych mil będzie rzeczą niełatwą dla statków wielorybniczych. Pustynia dochodziła niemal do porzecza, gdzie wśród szarych, czerwonych i czarnych kopczyków rozłożył się obozem oddział wielbłądów. Żaden z ludzi tu obecnych nie ważył się ani na jeden dzień tracić łączności ze statkami, wlokącemi się żółwim krokiem; wiele tygodni już przeszło, odkąd nie zaznano walki, zato Nil ani razu przez cały ten czas nie miał nad nimi litości. Urwisko szło za urwiskiem, skała za skałą, a ostrów za ostrowem, aż nakoniec prości żołnierze zdawna już zatracili wszelkie poczucie kierunku, niemal i rachubę czasu. Posuwali się kędyś, sami nie wiedząc poco; kazano im coś czynić, sami nie wiedzieli co. Przed nimi ciągnął się Nil, a hen gdzieś na jego końcu, w mieście zwanem Chartum, znajdował się niejaki Gordon, walczący w obronie własnego życia. Kolumny wojsk angielskich znajdowały się na pustyni, czy na jednej z wielu pustyń; szły takie kolumny i wzdłuż rzeki; jeszcze więcej kolumn oczekiwało załadowania do statków stojących na rzece; świeże posiłki czekały koło Assiut i Assuanu; wymysły i pogłoski przebiegały szmat beznadziejnego lądu od Suakinu do Szóstej Katarakty, jednakże przypuszczano powszechnie, że musi być jakiś wódz, kierujący ogólnym planem tylu poruszeń. Powinnością kolumny rzecznej, o którą w tym wypadku chodzi, było: nie oddalać się od statków wielorybniczych płynących po wodzie, wystrzegać się tratowania zbóż wieśniaczych, gdy drużyny robocze linami rzuconemi z pośrodka rzeki holowały rząd statków, — wysypiać się i najadać się ile tylko wlezie, a nadewszystko wdzierać się bez zwłoki w samą paszczę wrzącego i spienionego Nilu.  Wraz z żołnierzami pocili się i znoili także i koresspondenci dzienników, a trzeba dodać, że niewiele więcej od swych towarzyszy wiedzieli, co się święci. Atoli było rzeczą ze wszech miar nieodzowną, żeby hen tam w Anglji poczciwi ludkowie mogli przy śniadaniu zabawiać się, niepokoić lub zaciekawiać wieścią, czy Gordon żyje lub zginął, albo czy połowa wojsk angielskich została w puch rozbita na piaskach pustynnych. Kampanja sudańska była wielce malownicza i nadawała się do żywego przedstawienia w słowach. Od czasu do czasu jakiemuś „specjalnemu“ udało się zginąć — co nie było bynajmniej klęską dla gazety, korzystającej z jego usług — częściej zaś dorywczy charakter walki pozwalał na niezwykłe wyprawy, o których warto było słać do ojczyzny telegraficzną wiadomość, po osiemnaście pensów od słowa. Było takich korespondentów niemało przy różnych korpusach i kolumnach, począwszy od weteranów, którzy w r. 1882, gdy Arabi Pasza ogłosił się królem, szli w ślad za konnicą obejmującą w posiadanie Kair, a następnie otrzymali chrzest ogniowy koło Suakinu, gdy co noc wycinano straże, a zarośla jeżyły się od włóczni: — a skończywszy na najmłodszych, których pchnięto do roboty przy telegrafie, by zastąpili lepszych od siebie kolegów, zabitych lub okaleczonych.  Pomiędzy starszymi — tymi, którzy znali wszystkie fortele i kruczki zawiłych urządzeń pocztowych, cenę najlichszego, najnędzniejszego egipskiego chabeta wystawionego na sprzedaż w Kairze lub Aleksandrji, którzy umieli sobie pozyskać względy urzędnika telegrafu lub złagodzić pyszałkowatą szorstkość świeżo upieczonego oficera sztabowego, gdy dostarczanie komunikatów prasowych doznawało utrudnień — był ów człowiek we flanelowej koszuli, czarnobrewy Torpenhow. Był on w tej kampanji przedstawicielem Centralnego Syndykatu Południowego, jak był nim dawniej w czasie wojny egipskiej i w innych jeszcze okolicznościach. Syndykat nie bardzo się troszczył o ścisłość opisu ataków; dostarczając obroku duchowego szaremu tłumowi, wymagał jedynie barwności i obfitości szczegółów. Albowiem w Anglji większa bywa radość z jednego piechura, który łamiąc subordynację występuje z szeregu, by ratować towarzysza broni, aniżeli z dwudziestu generałów, którzy wyłysieli w służbie, zaharowując się doniosłemi zadaniami transportu i dostaw wojskowych.  W Suakinie spotkał młodego faceta, co siedział na skraju świeżo opuszczonej reduty, niewiele co większej od pudła do kapeluszy, i szkicował leżącą na żwirze równiny kupę zwłok ludzkich, poszarpanych granatami.  — Poco pan się tu wybrał? — zagadnął go Torpenhow.  Pozdrowienie korespondenta nie różni się od słów, jakiemi przywita cię komiwojażer, napotkany w drodze.  — Przyjechałem na własną rękę — odrzekł młodzieniec, nie podnosząc oczu. — Nie masz pan tytoniu?  Torpenhow czekał, aż szkic będzie ukończony, a gdy już przyjrzał się rysunkowi, zapytał: