O człowieku, który chciał być królem. The Man Who Would Be King - Rudyard Kipling - ebook

O człowieku, który chciał być królem. The Man Who Would Be King ebook

Rudyard Kipling

1,0

Opis

Człowiek, który chciałby zostać królem” to opowieść Rudyarda Kiplinga o dwóch brytyjskich poszukiwaczach przygód w Indiach Brytyjskich, którzy stają się królami Kafiristanu, odległej części Afganistanu. Narratorem tej historii jest dziennikarz mieszkający w XIX-wiecznych Indiach – sam Kipling. Podczas zwiedzania niektórych indyjskich stanów spotyka dwóch niechlujnych poszukiwaczy przygód, Daniela Dravota i Peacheya Carnehana. Wzruszony ich opowieściami, zgadza się im pomóc w drobnej sprawie, ale później żałuje tego i informuje o nich władze – uniemożliwiając im szantażowanie młodego radży. Dwa lata później, w upalną, letnią noc, Carnehan wkrada się do biura narratora. Jest złamanym człowiekiem, kalekim żebrakiem odzianym w łachmany i opowiada niesamowitą historię. Dravotowi i Carnehanowi udało się zostać królami: przemierzając zdradliwe góry, przejmują wioskę i marzą o budowie zjednoczonego narodu, a nawet imperium. Kafirowie (poganie, a nie muzułmanie) byli pod wrażeniem karabinów i braku strachu Dravota przed ich bożkami i uznali go za boga, reinkarnację lub potomka Aleksandra Wielkiego. A co było dalej dowie się czytelnik po lekturze całej książki. Zachęcamy do zakupu! Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 136

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Rudyard Kipling

 

O człowieku, który chciał być królem

The Man Who Would Be King

 

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej.

A dual Polish-English language edition.

  

Na język polski przełożył Jerzy Bandrowski.

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Wydanie według edycji polskiejz roku 1923

i angielskiej z roku 1888.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-476-3

 

 

O człowieku, który chciał być królem

 

Zbratany z książęty i równy żebrakom, jak zasłuży.

 

Cytowane powyżej prawo kreśli program piękny, ale trudny do wykonania. Równy żebrakom to ja bywałem nieraz w okolicznościach, które jednak każdemu z nas utrudniłyby zastanawianie się nad tem, na co sobie kto zasłużył. Wciąż jeszcze czekam na to zbratanie się z książęty, aczkolwiek byłem raz w bliskich stosunkach z człowiekiem, który mógł być najprawdziwszym w świecie królem i który przyobiecał mi królestwo z armją, podatkami, trybunałem i policją, wszystko jak się patrzy. Obawiam się jednak bardzo, że mój król nie żyje i że gdyby mi dziś potrzeba było korony, musiałbym się sam o nią postarać.

Zaczęło się to wszystko w pociągu, idącym z Adżmiru do Mhau. W budżecie miałem deficyt, który zmusił mnie do podróżowania nie drugą klasą, tańszą o połowę tylko od pierwszej, lecz pośrednią [po ang. „Intermediate”, klasa zastępująca w niektórych pociągach klasę trzecią], co jest istotnie okropne. W klasie pośredniej nie ma kanap, no, i publiczność jest albo pośrednia, to znaczy eurazyjska, albo tubylcza, obrzydliwa podczas długiej podróży nocnej, lub wreszcie składająca się z włóczęgów, zabawnych, choć pijanych. Pasażerowie klasy pośredniej nie kupują w restauracjach kolejowych, żywność wiozą ze sobą w węzełkach lub kociołkach, słodycze kupują od przekupniów tubylczych i piją wodę przydrożną. Oto dlaczego w porze upałów, pasażerów klas pośrednich wyciąga się z wozów martwych i dlaczego o każdej innej porze roku wszyscy patrzą na nich z góry.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności mój przedział był pusty aż do Nasirabad. Tam wsiadł jakiś rosły „gentleman” w koszuli i z gęstemi, czarnemi brwiami. Dzień spędził stosownie do zwyczajów pasażerów klasy pośredniej. Był to wędrowiec i włóczęga, jak ja, ale z silnie rozwiniętem zamiłowaniem do wódki. Opowiadał niesłychane historje o tem, co widział i czego dokonał w najróżniejszych zakątkach cesarstwa, do których dotarł i o przygodach, w których narażał życie dla zdobycia żywności na parę dni.

— Gdyby Indje zaludnione były ludźmi, podobnymi do was i do mnie, jak ptaki nie wiedzącymi, co jutro jeść będą, kraj ten dawałby nie siedemdziesiąt, ale siedemset miljonów dochodu, tak jest, siedemset! — powiedział mi.

Spojrzawszy na jego usta i wysuniętą naprzód dolną szczękę, byłem skłonny zgodzić się z nim.

Rozmawialiśmy o polityce, o polityce — jak ją rozumie włóczęga, widzący wszystko z odwrotnej strony, gdzie znać wszystkie szwy i łaty — a potem mówiliśmy o urządzeniach pocztowych, ponieważ mój przyjaciel pragnął z najbliższej stacji wysłać telegram do Adżmiru, który jest węzłowym punktem między Bombajem a linją wiodącą do Mhau, — o ile się jedzie na zachód. Przyjaciel mój nie miał pieniędzy, prócz ośmiu „annów”, które chował na obiad, zaś ja byłem wogóle bez grosza, skutkiem wspomnianej już dziury w budżecie. Prócz tego droga moja wiodła w dzicz, gdzie wprawdzie miałem odzyskać kontakt ze skarbem, ale gdzie nie było wcale telefonu. Ja w żaden sposób nie mogłem mu dopomóc.

— Możemy nastraszyć naczelnika stacji i zmusić go, ażeby wysłał telegram na kredyt — mówił mój przyjaciel — ale to znowu naraziłoby nas na różne wybadywania, a wyznaję, że ja miałem tego już dosyć w ostatnich czasach. Wspomnieliście coś, że w krótkim czasie zamierzacie tędy wracać?

— Za jakich dziesięć dni — odpowiedziałem.

— Nie moglibyście załatwić się za osiem dni? — zapytał. — Zależałoby mi na tem, żeby to było wcześniej.

— Mógłbym zadepeszować w ciągu dziesięciu dni, jeśli o to idzie — zaproponowałem.

— Trudno mi go będzie znaleźć telegraficznie, jak myślę. On pojedzie tędy. Ma 23-go wyjechać z Delhi do Bombaju — to znaczy, że 23-go w nocy będzie przejeżdżał przez Adżmir.

— Ależ ja jadę na Pustynię Indyjską! — tłumaczyłem.

— Bardzo słusznie! — odrzekł. — Jadąc do Dżodhpore musicie się przesiadać w Marwar — musicie! — a on pojedzie przez Marwar wczesnym rankiem 24-go bombajskim pociągiem pocztowym. Możecie być wtedy w Marwar? To wam nie może zrobić różnicy, bo, jak to dobrze wiem, w tych państewkach środkowo-indyjskich nie znajdziecie dużo dobrych kąsków — nawet jeśli przedstawicie się jako korespondent „Mieszkańca Dżungli”.

— Próbowaliście kiedy tego „tricku”? — zapytałem.

— Ile razy! Ale Rezydenci zawsze was odnajdą i potem smarujecie pod eskortą do granicy, zanim zdołacie dźgnąć nożem. Lecz wróćmy jeszcze do mego przyjaciela. Ja muszę dać mu znać, co się ze mną dzieje, inaczej nie będzie wiedział, dokąd się obrócić. Byłoby z waszej strony więcej niż uprzejmością, gdybyście chcieli do tego czasu wrócić z Indyj środkowych, złapać go na stacji Marwar i powiedzieć mu: On wyjechał na tydzień na południe! Będzie już wiedział, co to znaczy. Jest to wysoki, tęgi mężczyzna z rudą brodą i okropnie się dmie. Znajdziecie go w przedziale drugiej klasy. Będzie z pewnością spał, jak hrabia, otoczony pakunkami. Ale wy sobie z tego nic nie róbcie. Spuśćcie okno i powiedzcie: Wyjechał na tydzień na południe! — Zobaczycie, jak skoczy. To wam skróci pobyt w tych stronach tylko o dwa dni. Proszę oto, jako podróżny — jadący na Zachód! — rzekł z naciskiem.

— A skąd jedziecie? — spytałem.

— Ze Wschodu! — odpowiedział — i spodziewam się, że spełnicie mą prośbę, na węgielnicę. Zaklinam was na pamięć Matki waszej i mojej.

Anglicy niezbyt są czuli na pamięć matki, ale dla pewnych przyczyn, łatwych zresztą do zrozumienia, zgodziłem się. [Mowa o Loży Masońskiej].

— Jest to rzecz nielada — mówił towarzysz — i dlatego właśnie was o to proszę. Teraz wiem już, że na was mogę polegać. Wagon drugiej klasy w Marwar, a w nim śpiący mężczyzna z rudą brodą. Zapamiętajcie sobie. Na następnej stacji wysiadam i muszę tu siedzieć dopóki nie przyjedzie, lub nie przyśle mi tego, czego potrzebuję.

— Więc dobrze, jeśli go złapię, to mu wasze słowa powtórzę — zgodziłem się. — Ale na pamięć Matki waszej i mojej zaklinam was, abyście usłuchali jednej mojej rady. Nie jedźcie teraz do państw środkowo-indyjskich, jako korespondent „Mieszkańca Dżungli”. Wałęsa się tu właśnie prawdziwy korespondent i to mogłoby doprowadzić do starć.

— Dziękuję — odpowiedział poprostu. — A kiedy ta świnia się stąd wyniesie? Nie mogę przecie zdychać z głodu dlatego, że jemu się podoba psuć mi interesy. Właśnie miałem na muszce Degumber radżę z powodu tej jego historji z wdową po ojcu — chciałem go pociągnąć...

— A cóż to było z tą wdową po ojcu?

— Napchał ją czerwonym pieprzem, powiesił za nogi na belce i zakołysał na śmierć. Sam to wywąchałem i jestem jedynym człowiekiem, któryby odważył się pójść tam i zażądać pieniędzy za milczenie. Będą próbowali otruć mnie, jak to było w Chortumnie, kiedym tam był po pieniążki. Nie zapomnicie załatwić mego interesu w Marwar?

Wysiadł na małej, ubocznej stacyjce. Długo o nim myślałem. Nieraz słyszałem o tych ludziach, udających korespondentów gazet i szantażujących groźbami władców małych państewek hinduskich, ale nie zdarzyło mi się dotychczas spotkać którego z nich. Ciężkie mieli ci ludzie życie, a śmierć przeważnie bardzo nagłą. Rządy hinduskich państw strasznie się boją pism angielskich, nie chcąc, aby one rozgłaszały tajniki ich przedziwnych metod rządzenia, dlatego albo korespondentów zalewają szampanem, albo też gonią ich na cztery wiatry. Nie rozumieją, że nikomu ani w głowie nawet nie postoi zajmować się ich wewnętrznemi sprawami, dopóki ucisk i zbrodnie trzymają się granic pewnej przyzwoitości i o ile władca nie jest zatruty opjum, pijany lub chory od początku do końca roku. Są to najciemniejsze pod słońcem miejsca na ziemi, pełne niemożliwych do opisania okrucieństw, graniczące z jednej strony z koleją i telegrafem, a z drugiej z epoką Haruna-al-Raszyda. Wysiadłszy z pociągu, musiałem też załatwiać wiele różnych interesów z różnymi królami i w przeciągu ośmiu dni przeszedłem najrozmaitsze koleje losu. Czasami, odświętnie ubrany, biesiadowałem z książętami i mężami stanu, popijając z kryształowych kielichów i jadając na srebrze, to znów leżałem na ziemi i pożerałem, co Pan Bóg dał z półmisków zrobionych z liści, piłem wodę ze strumienia i spałem pod jedną derką razem ze swym służącym. Takie to było zajęcie.

Następnie udałem się na Wielką Pustynię Indyjską w oznaczonym terminie, jak to przyrzekłem i w nocy pociąg pocztowy przywiózł mnie do Marwar, skąd śmieszny, mały, na los szczęścia przez tubylczą służbę kolejową prowadzony pociąg idzie do Dżodhpore. Bombajski pociąg pocztowy z Delhi stoi w Marwar krótko. Przybył właśnie, kiedy ja przyjechałem, tak, że akurat zdążyłem dobiec na platformę, na którą zajechał i przejść się wzdłuż wagonów. W pociągu tym był tylko jeden wagon drugiej klasy. Spuściłem okno i wzrok mój natychmiast padł na czerwoną jak ogień brodę, napół zakrytą kocem podróżnym. Był to mój człowiek, na pół śpiący; trąciłem go delikatnie w żebra. Obudził się, mrucząc, i w świetle lampy ujrzałem jego twarz; była szeroka, świecąca.

— Znowu bilety? — mruknął.

— Nie! — odpowiedziałem. — Mam wam powiedzieć, że on wyjechał na tydzień na południe. Wyjechał na tydzień na południe!

Pociąg ruszał zwolna. Czerwonobrody tarł oczy.

— Wyjechał na tydzień na południe! — powtórzył. — Ta bezczelność zupełnie do niego podobna. Może wam powiedział, że ja wam co dam? Bo mnie ani się śni!

— Nie powiedział — krzyknąłem, odskakując na bok. Chwilę czekałem, aż czerwone światła zniknęły w ciemnościach. Było okropnie zimno, bo z piaszczystej pustyni dmuchał wiatr. Skoczyłem do swego własnego pociągu ale tym razem już nie do wagonu trzeciej klasy — i położyłem się spać.

Gdyby czerwonobrody był mi dał jaką rupję, byłbym ją schował na pamiątkę tej bądz co bądź dziwnej afery. Tak jednak za całą nagrodę pozostało mi zadowolenie ze spełnienia obowiązku.

Później dopiero przyszło mi na myśl, że dwóch podobnych do tych moich przyjaciół w „gentlemenów”, udających korespondentów pism angielskich, nie może zrobić nic dobrego i że jeśli zaczną szantażować którego z tyranów jakiegoś małego państewka środkowych Indyj lub południowej Radżputany, to gotowi narazić się na poważne nieprzyjemności. Z tego powodu zadałem sobie trochę trudu w opisaniu ich, jak najdokładniej sobie mogłem przypomnieć, osobom, którym ewentualnie mogłoby zależeć na usunięciu ich. Jak mnie też później poinformowano, udało mi się dzięki temu cofnąć ich od granic państwa Degumber.

I znowu stałem się porządnym człowiekiem i wróciłem do redakcji, gdzie już nie było królów, ani żadnych nadzwyczajnych wypadków, a tylko codzienne fabrykowanie gazety. Redakcja w dziwny jakiś sposób przyciąga ludzi wszelkiego rodzaju ze szkodą dla samego zawodu. Damy z misji „Zenana” przychodzą i proszą, żeby redaktor natychmiast porzucił wszystkie swe obowiązki dla opisania rozdania nagród w szkółce chrześcijańskiej w jakiejś absolutnie niedostępnej wiosce. Pominięci w awansie pułkownicy siadają i szkicują w ogólnych zarysach serję po dziesięć, dwanaście albo i dwadzieścia cztery artykuły wstępne przeciw protekcji. Rozbite trupy teatralne silą się wytłumaczyć, że nie mogą w tej chwili zapłacić za ogłoszenia, ale zrobią to z procentem po powrocie z Nowej Zelandji lub z Tahiti. Wynalazcy patentowanych „punkah”, aparatów do łączenia wozów, nie łamiących się szabel lub toporzysk przychodzą z listami imiennemi w kieszeniach podając, w których godzinach są wolni. Firmy herbaciane wchodzą bez ceremonji i piszą prospekty redakcyjnemi piórami. Sekretarze komitetów balowych domagają się większego entuzjazmu w opisie tańców. Dziwne jakieś damy wpadają, domagając się „stu damskich biletów wizytowych, wydrukowanych odrazu”, co również niby należy do obowiązków redaktora, zaś każdy wałęsający się po wielkim indyjskim gościńcu wypędek bez zajęcia uważa za swój obowiązek przyjść i żądać dla siebie posady korektora. Równocześnie telefon dzwoni, jak wściekły, mordują królów na kontynencie, cesarstwa mówią: — My to zrobimy inaczej! — Mr. Gladston piorunuje na Dominja Brytańskie a mały, czarny chłopak z drukarni bzyka nad głową jak zmęczona pszczoła „kaa-pi czaj-ha-ych” (potrzeba manuskryptu), zaś papier jest czysty jak tarcza Modreda.

Tak się to dzieje w przyjemniejszej i zabawniejszej części roku. Nadchodzi drugich sześć miesięcy, podczas których nikt się w redakcji nie zjawia, rtęć w termometrze cal po calu skacze w górę, w redakcji, wyjąwszy lampę na biurku, jest zupełnie ciemno, maszyny aż pieką, kiedy ich dotknąć, nieledwie do czerwoności rozpalone z gorąca, a nikt nie pisze nic prócz opisów zabaw w miejscach klimatycznych w górach lub wzmianek pośmiertnych. Telefon zmienia się w dzwoniącego upiora, bo mówi tylko o śmierci dobrze znanych mężczyzn i kobiet, z gorąca pot występuje na czoło i siada się, i pisze: — O małym wzroście epidemji donoszą z dystryktu Khuda Janta Chan. Wybuch epidemji jest w naturze swej sporadyczny i dzięki energji władz został stłumiony w zarodku. Mimo to z wielkim żalem notujemy śmierć itd.

Ale epidemja dopiero wówczas wybucha, co się nazywa, zmuszając do pisania wzmianek i nekrologów co najwierniejszym prenumeratorom. A cesarstwa i królowie w dalszym ciągu urozmaicają sobie życie w zupełnie egoistyczny sposób, redaktor naczelny myśli, że dziennik istotnie musi wyjść raz na dobę, a rozbawieni letnicy w górach wykrzykują:

— Boże miłościwy! Dlaczego ten dziennik jest taki monotonny! Przecież na świecie z pewnością dzieje się coś zajmującego!

To jest odwrotna strona medalu i — jak mówią ogłoszenia — „należy spróbować, aby móc ją odpowiednio ocenić”.

Działo się to w tej porze roku, w tej złej porze roku. Gazeta zbliżyła się właśnie do kresu swej egzystencji tygodniowej w sobotę w nocy, co — według terminologii pewnego pisma londyńskiego — oznacza niedzielę rano. Był to bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności, ponieważ natychmiast po wysłaniu do łóżka „numeru” o świcie, rtęć w termometrze spadała na pół godziny z 96 st. na 84 st. i w tym chłodzie — a nie ma pojęcia, jak chłodno jest przy 84 st. w cieniu, kto się o nie nie musiał modlić — bardzo zmęczony człowiek może zasnąć, zanim się zrobi goręcej.

Pewnej soboty, w nocy, miałem miły obowiązek wysłania „numeru” do łóżka. Jakiś król, dworzanin, kurtyzana czy republika miała umrzeć, porodzić nową konstytucję czy zrobić coś, co było bardzo ważne dla drugiej strony świata, wobec czego nie można było wcześniej zamknąć „numeru”, lecz musiało się czekać do ostatniej chwili na depesze.

Noc była czarna, jak smoła, duszna jak może być tylko noc czerwcowa duszną, i „loo”, gorący wiatr zachodni, szumiał w wierzchołkach wyschłych na chrust drzew, udając, że zapowiada deszcz. Istotnie od czasu do czasu na chmury pyłu z hałasem skaczącej ropuchy spadała jakaś kropla nieledwie wrzącej wody, ale nasz zmęczony świat wiedział, że to jest tylko komedja. Siedziałem w drukarni, gdzie było odrobinę chłodniej, niż w redakcji; linotypy szczękały i stukały, odgłosy nocne wpadały nam przez okna, a zecerzy, prawie nadzy, ocierali pot z czół i wołali o wodę. Ta jakaś historja z drugiej półkuli, cokolwiek tam już było, nie nadchodziła mimo, że „loo” ustał, ostatni artykuł został złożony, a cała kula ziemska w dusznem gorącu jakby zastygła w oczekiwaniu z palcem na ustach. Byłem śpiący i rozmyślałem nad tem, czy telegraf istotnie jest tak wielkiem błogosławieństwem i czy ten umierający człowiek, czy walczący naród zdaje sobie sprawę z tego, jakie zamieszanie robi każda chwila dalszej zwłoki. Prócz gorąca i zmęczenia nie było żadnej szczególniejszej przyczyny do wzruszania się, mimo to kiedy wskazówki zegara wreszcie dopełzły do trzeciej godziny a uskrzydlone koła maszyny, czekając na jedno moje słowo, poruszyły się kilka razy dla sprawdzenia czy wszystko jest w porządku i czy można puścić je w ruch, o mało nie krzyknąłem głośno z radości.

Huk i szczęk kół potargał ciszę na drobne kawałki. Chciałem już wyjść, gdy wtem ujrzałem przed sobą dwóch biało ubranych mężczyzn.

— To on! — rzekł pierwszy.

— Tak jest, to on! — potwierdził drugi.

I obcierając czoła spocone śmiali się, swym śmiechem zagłuszając huk maszyny.

— Spaliśmy dla chłodu w rowie koło gościńca. Po drugiej stronie ulicy zobaczyliśmy światło. Redakcja jeszcze jest otwarta — powiadam do mego obecnego tu przyjaciela. — Chodźmy do niego i pogadajmy z nim. Przecie to on zawrócił nas od granicy państwa Degumber.

Tak mówił mniejszy z nich dwóch. Poznałem w nim człowieka, z którym jechałem kiedyś razem do Mhau. Jego towarzysz był czerwonobrodym pasażerem ze stacji Marwar. Nie mogło być żadnej wątpliwości. Poznałem odrazu brwi jednego i brodę drugiego.

Ich wizyta niezbyt mię zachwyciła, bo wolałem spać, niż kłócić się z włóczęgami.

— Panowie czego sobie życzą? — spytałem.

— Chcielibyśmy wygodnie i w chłodzie pogawędzić z panem pół godzinki — rzekł czerwonobrody. — Chodźmy do redakcji. Owszem, przyjęlibyśmy kieliszeczek czegoś — umowa jeszcze nie weszła w życie. Peachey, nie musi jej jeszcze przestrzegać — ale w rzeczywistości potrzebujemy rady. Nie chcemy pieniędzy. Prosimy o to jak o łaskę, bo wiemy, że to wy „kiwnęliście” nas w sprawie państwa Degumber.

Zaprowadziłem ich do dusznego pokoju redakcyjnego o ścianach zawieszonych mapami, na których widok czerwonobrody aż zatarł ręce z zadowolenia.

— Tego nam właśnie było trzeba — rzekł. — Nie mogliśmy lepiej trafić. A teraz, szanowny panie, przedstawiam wam brata Peachey Carnehana — to jest on — i brata Daniela Dravota — to niby ja — a zaś co się tyczy naszej profesji, to już im mniej o tem będziemy mówili, tem lepiej, bo w swoim czasie było się nie jednem — żołnierzem, marynarzem, zecerem, fotografem, korektorem, kaznodzieją ulicznym, a nawet korespondentem „Mieszkańca Dżungli”, kiedyśmy myśleli, że pismo korespondenta potrzebuje. Carnehan jest zupełnie trzeźwy i ja też. Przyjrzyjcie się nam przedewszystkiem i przekonajcie się, że mówię prawdę. To uchroni was od przerywania mi, kiedy zacznę mówić o interesie. Niech nam pan da po cygarze — i niech pan patrzy, jak je zapalamy.

Obserwowałem ich przy tej próbie. Obaj byli zupełnie przytomni, wobec czego dałem im letniej wódki i sodowej wody.

— Zupełnie słusznie — rzekł Carnehan, właściciel tych nadzwyczajnych brwi, obcierając wąsy. — Dan, pozwól, że teraz ja powiem parę słów. Zwiedziliśmy całe Indje, przeważnie na piechtę. Byliśmy palaczami, maszynistami, małymi dostawcami i tak dalej i w końcu przekonaliśmy się, że dla takich ludzi, jak my, Indje są zamałe.

W każdym razie zamały był dla nich pokój redakcyjny. Kiedy siedzieli przy wielkim stole, broda Dravota wypełniała jedną jego połowę a plecy Carnehana drugą. Carnehan mówił dalej:

— Kraj nie jest ani w połowie wyzyskany, bo ci, co rządzą, nie pozwolą się niczego dotknąć. Im cały drogi czas schodzi na rządzeniu i nie możecie ruszyć łopatą, ani kopnąć kamienia, ani szukać nafty, żeby natychmiast cały rząd nie zaczął krzyczeć: — Zostaw to, nie przeszkadzaj nam w rządzeniu! Dlatego też my puścimy kantem ten rząd i pójdziemy sobie gdzieindziej, gdzie człowiek nie jest sekowany i może dojść do swego. Nie jesteśmy ladaczem i nie boimy się niczego, jak tylko pijaństwa. Ale co do tego znów, to mamy umowę. I otóż pójdziemy sobie stąd i zostaniemy królami.

— Królami od nikogo niezależnymi! — mruknął Dravot.

— Doprawdy! — rzekłem. — Wałęsacie się po słońcu, a i noc jest bardzo gorąca. Czy nie lepiej byłoby wyspać się na ten temat? Wpadnijcie może jutro.

— Nie