Świąteczne opowieści (edycja kolekcjonerska) - Louisa May Alcott, Ernst T.A. Hoffmann, L.M. Montgomery, Charles Dickens, Władysław Reymont, Selma Legerlöf, Hans Christian Andersen, Jane Austen - ebook
49,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieści, które zaczarują zimowe wieczory.

Zbiór historii, które przypominają o wartościach takich jak miłość, dobroć i poświęcenie, a jednocześnie pozwalają znów poczuć radość oczekiwania na święta. Lektura rozgrzewa serce niczym kubek gorącej herbaty w zimowy wieczór. Idealna dla całej rodziny – do wspólnego czytania przy choince lub samotnej chwili refleksji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



„Małe kobietki”

Rozdział 1. Cztery siostry

Roz­dział 1

Cztery sio­stry

– Gwiazdka bez pre­zen­tów to żadna Gwiazdka! – narze­kała Jo, leżąc na dywa­nie.

– Strasz­nie jest być bied­nym! – wes­tchnęła Meg, spo­glą­da­jąc na swoją starą sukienkę.

– Nie­które dziew­częta będą miały mnó­stwo pięk­nych rze­czy, inne nie będą miały nic… To nie­spra­wie­dliwe! – dodała Amy obra­żo­nym gło­sem.

– Ale mamy tatę, mamę i sie­bie nawza­jem – ode­zwała się łagod­nie Beth.

Na te słowa twa­rze mło­dych dziew­cząt się roz­ja­śniły.

– Nie­stety, nie ma z nami taty – powie­działa ze smut­kiem Jo. – Kto wie, kiedy go ponow­nie zoba­czymy… Być może ni­gdy – nie ośmie­liła się dodać.

I ich twa­rze ponow­nie spo­sęp­niały, ponie­waż każda z nie­po­ko­jem myślała o panu March, który wyru­szył na front jako lekarz, setki kilo­me­trów od domu1. Po kilku minu­tach Meg prze­rwała ciszę, mówiąc zmie­nio­nym gło­sem:

– Mama nie chce, aby­śmy wyda­wały pie­nią­dze na przy­jem­no­ści, pod­czas gdy nasi żoł­nie­rze codzien­nie cier­pią na fron­cie. Zima będzie ciężka dla wszyst­kich i powin­ny­śmy zdo­być się na te wyrze­cze­nia z dobrego serca.

– Rozu­miem, że nie dosta­niemy nic od mamy, ale nie pra­gnie prze­cież, żeby­śmy wyrze­kały się wszyst­kiego! – zawo­łała Jo. – Niech każda z nas kupi sobie pre­zent! Naprawdę na to zasłu­ży­ły­śmy.

– Ja na pewno tak. Spę­dzam całe dnie na naucza­niu tych nie­zno­śnych dzie­cia­ków – zaczęła znowu uty­ski­wać Meg.

– Wola­ła­byś pozo­sta­wać w zamknię­ciu przez dłu­gie godziny z despo­tyczną starą matroną, która ni­gdy nie jest zado­wo­lona i spra­wia, że masz ochotę wysko­czyć przez okno? – ode­zwała się Jo.

– To nie­ład­nie się skar­żyć, ale naprawdę uwa­żam, że nie ma nic gor­szego niż sprzą­ta­nie i zmy­wa­nie naczyń – rze­kła Beth.

– Przy­naj­mniej nie musi­cie cho­dzić do szkoły z tymi wstręt­nymi dziew­czy­nami, które drę­czą was, kiedy cze­goś nie umie­cie i sza­lują was, ponie­waż wasz ojciec jest biedny! – wykrzyk­nęła Amy.

– Chcia­łaś chyba powie­dzieć szka­lują cię, prawda? – popra­wiła sio­strę Jo ze śmie­chem.

– Nie musisz od razu się wymą­drzać. Dokład­nie wiem, co mówię! Trzeba uży­wać inte­re­su­ją­cych słów, aby wzbo­ga­cać swoje sław­nic­two – odparła z god­no­ścią Amy.

– Prze­stań­cie już, dzieci! Jo, nie żału­jesz, że tata stra­cił wszyst­kie pie­nią­dze? – zapy­tała Meg, która pamię­tała stare dobre czasy. – Gdyby nie to, nie mia­ły­by­śmy dzi­siaj żad­nych zmar­twień…

– Ale mówi­łaś kie­dyś, że jeste­śmy szczę­śliw­sze niż kró­lowe.

– Masz rację. Pomimo trud­no­ści two­rzymy cał­kiem zgraną paczkę, jak powie­dzia­łaby Jo.

– Rze­czy­wi­ście, Jo używa takich pospo­li­tych słów! – stwier­dziła Amy, spo­glą­da­jąc z dez­apro­batą na leżącą na dywa­nie sio­strę.

Jo natych­miast usia­dła, wło­żyła ręce do kie­szeni i zaczęła gwiz­dać.

– Prze­stań, Jo! Zacho­wu­jesz się jak chło­pak!

– Wła­śnie dla­tego to robię.

– Nie­na­wi­dzę dziew­cząt, które nie potra­fią się popraw­nie zacho­wy­wać.

– A ja nie zno­szę pre­ten­sjo­nal­nych, zaro­zu­mia­łych pod­lot­ków!

– Spójrz­cie na zgodne pta­szęta w górze, tam – zanu­ciła Beth, robiąc to w tak zabawny spo­sób, że sio­stry nie mogły powstrzy­mać się od śmie­chu.

Kon­flikt został zaże­gnany.

– Obie jeste­ście winne – zaczęła wywód w stylu naj­star­szej sio­stry Meg. – Jose­phine, te maniery chłop­czycy w twoim wieku… to już nie przy­stoi. Teraz, kiedy doro­słaś i upi­nasz włosy jak młoda dama, powin­naś się rów­nież w taki spo­sób zacho­wy­wać.

– Ni­gdy! Jeśli tak to ma wyglą­dać, to będę nosiła dwa war­ko­cze aż do dwu­dziestki – zawo­łała Jo, zry­wa­jąc z wło­sów siatkę i roz­pusz­cza­jąc kasz­ta­nową grzywę. – Nie mam naj­mniej­szej ochoty doro­snąć, nosić dłu­gich sukni ani zostać „panną March”. Samo bycie dziew­czyną jest już wystar­cza­jąco trudne, gdy ktoś tak jak ja woli chło­pięce zwy­czaje i zabawy.

– Biedna Jo! – rze­kła Beth. – Będzie ci musiało wystar­czyć bycie bra­tem dla nas i skra­ca­nie imie­nia, tak aby przy­po­mi­nało chło­pięce.

– Co do cie­bie, Amy – kon­ty­nu­owała Meg – to jesteś zde­cy­do­wa­nie zbyt sztywna. Teraz twoje egzal­to­wane miny są zabawne, ale jeśli nie będziesz uwa­żać, sta­niesz się pre­ten­sjo­nalną gąską. Doce­niam twoje nie­na­ganne maniery i wyra­fi­no­wany język. Ale zbyt wyszu­kane słow­nic­two jest rów­nie śmieszne co żar­gon Jo.

– Jeśli Jo jest chłop­czycą, a Amy gąską, to kim ja jestem? – zapy­tała Beth, gotowa wysłu­chać serii wyrzu­tów na swój temat.

– Ty jesteś anio­łem. Po pro­stu – odpo­wie­działa z czu­ło­ścią Meg.

I nikt nie zaprze­czył.

Pokój, w któ­rym sio­stry robiły na dru­tach, był wygodny pomimo wybla­kłego dywanu i sta­rych mebli. Na ścia­nach wisiały ładne obrazy, w każ­dym kącie pię­trzyły się książki, a w oknach kwi­tły róże. Pano­wała spo­kojna, domowa atmos­fera.

Mar­ga­ret, naj­star­sza z sióstr, miała szes­na­ście lat. Była śliczną dziew­czyną o jasnej cerze. Miała duże oczy, jedwa­bi­ste brą­zowe włosy, ład­nie zary­so­wane usta i piękne białe dło­nie, które sta­no­wiły jej wielką dumę.

O rok od niej młod­sza Jo była bar­dzo wysoka, sma­gła i bar­dzo chuda. Miała komiczny nos, zde­cy­do­wany wyraz twa­rzy i prze­ni­kliwe szare oczy, które były raz wynio­słe, raz roz­ba­wione, to znów zamy­ślone. Istotę jej urody sta­no­wiły gęste kasz­ta­nowe włosy, które jed­nak czę­sto upy­chała w siatkę, aby czuć się swo­bod­niej i nie przy­wią­zy­wać uwagi do swo­jego wyglądu. Duże dło­nie i duże stopy nada­wały jej wygląd nieco nie­zgrab­nego dziecka, które z dużą nie­chę­cią sta­wało się młodą kobietą.

Eli­sa­beth – lub Beth, jak ją wszy­scy nazy­wali – była nie­śmiałą trzy­na­sto­let­nią dziew­czynką. Miała jasne oczy, zaró­żo­wione policzki i tak spo­kojne uspo­so­bie­nie, że nic lub pra­wie nic nie mogło wypro­wa­dzić jej z rów­no­wagi.

Amy miała dwa­na­ście lat i była naj­waż­niej­szą osobą na świe­cie. Przy­naj­mniej we wła­snym mnie­ma­niu! Ze swo­imi błę­kit­nymi oczami, opa­da­ją­cymi na ramiona blond lokami i por­ce­la­nową cerą wyglą­dała jak laleczka. Zacho­wy­wała się wytwor­nie, jak przy­kła­da­jąca dużą wagę do dobrych manier młoda dama.

Zegar wybił szó­stą. Beth zmio­tła popiół i usta­wiła przed komin­kiem parę kapci. Na ich widok dziew­częta roz­po­go­dziły się – ich matka wkrótce miała być w domu. Meg zapa­liła lampę, Amy ener­gicz­nie pod­nio­sła się z fotela, a Jo zapo­mniała o zmę­cze­niu i pod­su­nęła pan­to­fle bli­żej ognia.

– Mama potrze­buje nowych kapci. Te są już cał­kiem zno­szone!

– Wła­śnie myśla­łam, żeby kupić je dla niej za moje kie­szon­kowe – powie­działa Beth.

– Nie, ja kupię! – wykrzyk­nęła Amy.

– Ja jestem naj­star­sza… – zaczęła Meg.

Prze­rwała jej jed­nak Jo, która oświad­czyła sta­now­czym tonem:

– Pod nie­obec­ność taty ja jestem w tym domu męż­czy­zną i ja się tym zajmę!

– Mam pomysł! – wykrzyk­nęła Beth. – Niech każda z nas kupi jej pre­zent na Gwiazdkę, zamiast kupo­wać coś sobie.

– Masz takie dobre serce, moja droga Beth – powie­działa Jo. – Tylko nie mów­cie nic mamie; pozwólmy jej myśleć, że kupu­jemy coś dla sie­bie, i zróbmy jej nie­spo­dziankę!

Pomysł ten zyskał jed­no­gło­śną apro­batę wyra­żoną rado­snymi okrzy­kami.

– Jak cudow­nie widzieć was takimi weso­łymi, moje dzieci! – roz­brzmiał pogodny głos w pokoju.

Cztery sio­stry odwró­ciły się, aby powi­tać matkę – krzepką, cie­płą i nie­zwy­kle życz­liwą kobietę. Jej twarz była nazna­czona prze­ży­tymi latami i pracą, ale córki uwa­żały ją za naj­pięk­niej­szą kobietę na świe­cie.

– Co dzi­siaj robi­ły­ście? Było tyle paczek do przy­go­to­wa­nia, że nie mogłam wró­cić na obiad. Czy były jakieś wizyty, Beth? Jesteś już mniej zaka­ta­rzona, Meg? Jo, wyglą­dasz na taką zmę­czoną. Chodź, uca­łuj mnie, moja mała Amy.

Zada­jąc te wyni­ka­jące z tro­ski pyta­nia, zdjęła płaszcz, wło­żyła cie­płe kap­cie i, sado­wiąc się w fotelu z Amy na kola­nach, była gotowa na roz­ko­szo­wa­nie się naj­lep­szą chwilą swo­jego dłu­giego dnia. Meg nakryła do stołu, aby podać her­batę, Jo poszła po drewno, ude­rza­jąc we wszystko po dro­dze, a Beth kur­so­wała spo­koj­nie pomię­dzy kuch­nią i salo­nem. W tym cza­sie Amy z zało­żo­nymi rękami udzie­lała wszyst­kim rad.

Kiedy usia­dły do stołu, pani March oznaj­miła rado­snym gło­sem:

– Po kola­cji mam dla was nie­spo­dziankę.

Na wszyst­kich twa­rzach poja­wił się uśmiech. Jo rzu­ciła swoją ser­wetkę do góry i wykrzyk­nęła:

– List od taty! Hip, hip, hurra!

– Tak, długi i piękny list. Wasz ojciec czuje się dobrze i prze­syła nam naj­lep­sze życze­nia bożo­na­ro­dze­niowe. Jest rów­nież wia­do­mość spe­cjal­nie dla was – rze­kła pani March, doty­ka­jąc dło­nią kie­szeni, jakby skry­wała tam skarb.

– Szybko, szybko! – wykrzyk­nęła Jo. – Amy, prze­stań robić pre­ten­sjo­nalne miny nad swoim tale­rzem.

Jo spie­szyła się tak bar­dzo, że aż zakrztu­siła się her­batą i upu­ściła na zie­mię kanapkę.

– Uwa­żam za godne podziwu, że tata wyru­szył na wojnę, cho­ciaż jest już w zbyt pode­szłym wieku, aby wal­czyć – oznaj­miła Meg.

– Żałuję, że ja rów­nież nie mogę w niej wziąć udziału! – wykrzyk­nęła Jo. – Mogła­bym być tam­bur­ma­jo­rem lub pie­lę­gniarką, aby mu pomóc.

– Spa­nie pod namio­tem musi być strasz­nie nie­wy­godne – wtrą­ciła Amy.

– Kiedy on wróci, mamu­siu? – zapy­tała Beth łamią­cym się gło­sem.

– Nie wcze­śniej niż za kilka mie­sięcy, kocha­nie. Będzie wier­nie wypeł­niał swój obo­wią­zek tak długo, jak pozwoli mu na to zdro­wie. Chodź­cie, prze­czy­tam wam list od niego.

Usia­dły razem obok kominka. Pani March usa­do­wiła się w fotelu, Beth u jej stóp, a Meg i Amy na pod­ło­kiet­ni­kach. Jo sta­nęła za opar­ciem fotela, tak aby nikt nie widział jej emo­cji. W tych trud­nych cza­sach bowiem listy czę­sto były bar­dzo poru­sza­jące. Ten jed­nak był rado­sny i pełen nadziei – pan March w żywy spo­sób opi­sy­wał życie w obo­zo­wi­skach oraz ruchy armii. Jedy­nie ostat­nie linijki zdra­dzały uczu­cia, jakie skry­wał w sercu.

Powiedz moim uko­cha­nym dziew­czę­tom, że myślę o nich każ­dego dnia. Wiem, że przez cały czas będą kochać mamę, z odda­niem wypeł­niać swoje obo­wiązki i odważ­nie prze­zwy­cię­żać wewnętrzne ogra­ni­cze­nia. Kiedy wrócę, będę dumny jak ni­gdy z moich czte­rech małych kobie­tek.

Pod koniec listu każda z dziew­cząt w ciszy prze­ły­kała łzy. Amy wtu­liła się w matkę, nie zwa­ża­jąc na to, że znisz­czy sobie fry­zurę.

– Jestem małą ego­istką – zaszlo­chała. – Spró­buję się popra­wić, by nie zawieść tatu­sia. Obie­cuję.

– Wszyst­kie spró­bu­jemy! – zawo­łała Meg. – Będę mniej próżna i nie będę się już skar­żyła na pracę.

– Spró­buję być mniej gwał­towna i bar­dziej wywa­żona. Zado­wolę się byciem uży­teczną tutaj, zamiast marzyć o byciu gdzie indziej – oświad­czyła Jo, myśląc, że jej poryw­czy tem­pe­ra­ment może być trud­niej­szy do okieł­zna­nia niż żoł­nie­rze wroga.

Beth otarła łzy w mil­cze­niu. Wró­ciła do prze­rwa­nej pracy i dzier­gała ze wszyst­kich sił, aby jak naj­szyb­ciej wyko­nać swoje zada­nie.

– Nie zawsze jest łatwo być dobrą – powie­działa z czu­ło­ścią pani March. – Jutro rano zaj­rzyj­cie pod poduszki, a znaj­dzie­cie wasze prze­wod­niki.

Wierna Han­nah sprząt­nęła ze stołu, a dziew­częta ponow­nie usia­dły obok swo­ich koszy­ków wypeł­nio­nych przy­bo­rami do szy­cia. Szyły prze­ście­ra­dła dla ciotki March, co nie było zbyt inte­re­su­jące, ale tego wie­czoru żadna się nie skar­żyła.

O dzie­wią­tej prze­rwały pracę i zaczęły śpie­wać, jak zwy­kły to czy­nić przed snem. Jedy­nie Beth mogła wydo­być ze sta­rego pia­nina rów­nie melo­dyjne dźwięki. Meg miała kry­sta­liczny głos, więc wraz z matką pro­wa­dziła chó­rek. Amy skrzy­piała jak świerszcz, a Jo swo­bod­nie błą­dziła po dźwię­kach, obda­ro­wu­jąc cza­sami fał­szy­wymi nutami naj­pięk­niej­sze melo­die.

Wspólne śpie­wa­nie towa­rzy­szyło im zawsze, od dzie­ciń­stwa. Sta­no­wiło tra­dy­cję rodzinną, ponie­waż pani March była uro­dzoną śpie­waczką. Jej piękny głos roz­brzmie­wał w domu od wschodu do zachodu słońca, a jej cztery córki uwiel­biały go słu­chać.

Rozdział 2. Radosne święta Bożego Narodzenia

Roz­dział 2

Rado­sne święta Bożego Naro­dze­nia

W bożo­na­ro­dze­niowy pora­nek jako pierw­sza obu­dziła się Jo. Brak gwiazd­ko­wych skar­pet powie­szo­nych na kominku wywo­łał w jej sercu uczu­cie chwi­lo­wego smutku. Pomna jed­nak słów matki, wsu­nęła rękę pod poduszkę i wycią­gnęła śliczną małą czer­woną książkę. Była to Wędrówka Piel­grzyma2. Dobrze znała tę opo­wieść, histo­rię naj­lep­szego czło­wieka, jaki kie­dy­kol­wiek żył na świe­cie. Był to dosko­nały prze­wod­nik nauki, pełen mądro­ści. Obu­dziła Meg i zachę­ciła ją, aby zaj­rzała pod swoją poduszkę. Tym razem poja­wiła się zie­lona książka zawie­ra­jąca te same rysunki, co ta otrzy­mana przez Jo. Była też krótka notatka od mamy, która czy­niła poda­ru­nek jesz­cze cen­niej­szym.

Następ­nie obu­dziły się Beth i Amy i każda z nich zna­la­zła swój egzem­plarz: pierw­szy – w per­ło­wo­sza­rym, a drugi – w nie­bie­skim kolo­rze.

W pokoju wkrótce zapa­no­wała cisza, którą zakłó­cał jedy­nie sze­lest prze­wra­ca­nych stron.

Pół godziny póź­niej Meg i Jo zeszły na dół, aby podzię­ko­wać mamie.

– Gdzie ona jest? – zapy­tała Meg.

– Bóg jeden wie! – odpo­wie­działa Han­nah. – Biedny dzie­ciak sąsia­dów przy­biegł dziś rano i wasza matka poszła zoba­czyć, czego im bra­kuje. Ta kobieta jest pierw­sza, jeśli idzie o dawa­nie odzie­nia i jedze­nia nie­szczę­śni­kom.

Han­nah miesz­kała z rodziną March od naro­dzin Meg. Była jed­nak kimś wię­cej niż zwy­kłą gospo­sią, była przy­ja­ciółką całej rodziny.

– Powinna już tu być. Przy­go­tuj, pro­szę, wszystko, co trzeba – rze­kła Meg, rzu­ca­jąc okiem na ukryte pod kanapą pre­zenty. – Ale gdzie się podział fla­ko­nik wody koloń­skiej Amy?

– Przed chwilą go zabrała. Nie­wąt­pli­wie, aby ozdo­bić go wstążką – odpo­wie­działa Jo, która tań­czyła w salo­nie w nowych pan­to­fel­kach, aby je roz­cho­dzić.

– Spójrz­cie na moje śliczne chu­s­teczki! Han­nah je wypra­so­wała, a ja samo­dziel­nie je wyha­fto­wa­łam – powie­działa Beth, pre­zen­tu­jąc z dumą małe, nieco nie­równe litery, które wyma­gały od niej tak wiele pracy.

– Jakie to zabawne! Wyha­fto­wała „Mama” zamiast „M. March”! – wykrzyk­nęła Jo ze śmie­chem.

– Meg ma takie same ini­cjały jak mama i nie chcia­łam, żeby się myliły. Źle zro­bi­łam?

Beth była wyraź­nie zmar­twiona. Meg spio­ru­no­wała Jo wzro­kiem.

– Wręcz prze­ciw­nie, moja droga, to bar­dzo inte­li­gentne roz­wią­za­nie – odrze­kła Meg. – Mama będzie zachwy­cona.

Nagle trza­snęły drzwi i w przed­sionku roz­le­gły się kroki.

– To ona! Szybko, ukryj­cie podarki! – zawo­łała Jo.

Ale to była tylko Amy, która wpa­dła do pokoju ubrana w płaszcz z kap­tu­rem na gło­wie.

– Gdzie się podzie­wa­łaś? I co cho­wasz za ple­cami? – zapy­tała Meg, zdzi­wiona, że Amy, która lubiła pole­niu­cho­wać, wyszła z domu tak rano.

– Nie chcia­łam wam wcze­śniej mówić… – pró­bo­wała zła­pać oddech Amy. – Wymie­ni­łam tylko mały fla­ko­nik na więk­szy. Wyda­łam wszyst­kie swoje pie­nią­dze, nie chcę już być ego­istką!

Poka­zała im swój pre­zent z tak skru­szoną miną, że Meg natych­miast wzięła ją w ramiona. Jo nazwała ją „złotą dziew­czyną”, a Beth pospie­szyła obciąć jedną ze swo­ich naj­pięk­niej­szych róż, aby ozdo­bić fla­kon.

Drzwi trza­snęły ponow­nie. Pre­zenty szybko wró­ciły pod kanapę, a dziew­częta zebrały się przy stole. Tym razem to rze­czy­wi­ście była ich matka!

– Weso­łych świąt! – zawo­łały chó­rem. – Dzię­ku­jemy za książki! Ran­kiem prze­czy­ta­ły­śmy po frag­men­cie i będziemy to robić codzien­nie.

– Weso­łych świąt, moje naj­droż­sze! Cie­szę się, że zaczę­ły­ście lek­turę. Zanim zasią­dziemy do stołu, chcia­ła­bym coś wam powie­dzieć. W bar­dzo bli­skim sąsiedz­twie mieszka uboga kobieta, która wła­śnie powiła nie­mowlę. Jej sze­ścioro pozo­sta­łych dzieci ciśnie się w jed­nym łóżku, aby się roz­grzać. Ich naj­star­szy brat przy­szedł dzi­siaj i wyznał, że cier­pią z powodu zimna i głodu. Czy w ramach pre­zentu świą­tecz­nego zechcia­ły­by­ście poda­ro­wać im swoje śnia­da­nie?

Po godzi­nie ocze­ki­wa­nia sio­stry były bar­dzo głodne. Przez chwilę pano­wała cisza, ale Jo bar­dzo szybko zawo­łała:

– Co za szczę­ście, że przy­szłaś, zanim zaczę­ły­śmy!

– Będę mogła wam pomóc? – zapy­tała natych­miast Beth.

– Przy­niosę babeczki i krem – wes­tchnęła Amy, hero­icz­nie rezy­gnu­jąc ze swo­ich ulu­bio­nych przy­sma­ków.

W tym cza­sie Meg już przy­kry­wała nale­śniki i ukła­dała bułeczki na dużym tale­rzu.

– Byłam pewna, że się zgo­dzi­cie – powie­działa pani March zado­wo­lona.

Oso­bliwy orszak wyru­szył w drogę, prze­mie­rza­jąc opu­sto­szałe wciąż ulice mia­sta, aby nie­ba­wem zatrzy­mać się przed nędzną, w poło­wie pustą izbą. Szyby w oknach były powy­bi­jane, a w kominku nie palił się ogień. Matka wyglą­dała na chorą, a nowo­ro­dek pła­kał. Blade dzieci usi­ło­wały ogrzać się pod starą narzutą.

– Bogu niech będą dzięki! – wykrzyk­nęła bie­daczka na widok rodziny March. – Przy­szły do nas anioły!

– Anioły w kap­tu­rach i w ręka­wicz­kach. Takich to chyba jesz­cze nikt nie widział! – zażar­to­wała Jo.

Jed­nak w ciągu kilku minut izba oży­wiła się, jakby rze­czy­wi­ście zabrały się w niej do pracy praw­dziwe aniołki. Han­nah roz­pa­liła ogień i poza­ty­kała okna sta­rymi kape­lu­szami i swoim wła­snym płasz­czem. Pani March zapro­po­no­wała pani Hum­mel bulion, jed­no­cze­śnie ją pocie­sza­jąc. W tym cza­sie dziew­częta posa­dziły dzieci bli­sko ognia i kar­miły je niczym pisklęta.

– To naprawdę są anioły! – mówiły malu­chy.

To był pierw­szy raz, kiedy nazy­wano je anio­łami i to się im spodo­bało! Zwłasz­cza Jo, którą od dzie­ciń­stwa trak­to­wano jak „małego dia­bła”.

Śnia­da­nie było bar­dzo rado­sne, cho­ciaż nie zja­dły ani okruszka. W dro­dze powrot­nej nie było w mie­ście szczę­śliw­szej duszyczki niż tych czte­rech wygłod­nia­łych dziew­cząt, które poda­ro­wały bliź­nim swój pyszny świą­teczny posi­łek.

Pod­czas gdy pani March na pię­trze przy­go­to­wy­wała ubra­nia dla Hum­me­lów, sio­stry poło­żyły pre­zenty na stole w salo­nie. Na jego środku kró­lo­wał duży wazon wypeł­niony czer­wo­nymi różami i chry­zan­te­mami, nada­jąc cało­ści dość ele­gancki wygląd.

– Nad­cho­dzi! Beth, do for­te­pianu! Amy, otwórz drzwi! Hip, hip, hurra dla mamy! – wykrzyk­nęła Jo, pod­ska­ku­jąc.

Meg wzięła matkę za rękę, pod­czas gdy Beth zagrała naj­bar­dziej pory­wa­jącą melo­dię. Pani March ze łzami w oczach otwo­rzyła swoje pre­zenty i prze­czy­tała dołą­czone do nich liściki. Natych­miast zało­żyła kap­cie, skro­piła jedną z chu­s­te­czek wodą koloń­ską, ozdo­biła różą gor­set i oświad­czyła, że ręka­wiczki ofia­ro­wane przez Meg ide­al­nie na nią pasują. Potem były śmiech, wyja­śnie­nia i poca­łunki, które czy­nią tego typu uro­czy­sto­ści rodzinne tak przy­jem­nymi w danej chwili i tak uro­czymi w póź­niej­szych wspo­mnie­niach.

Po wej­ściu do jadalni dziew­częta zoba­czyły wystawny stół, jakiego nie widziały ani razu od początku wojny. Stały na nim dwie misy wypeł­nione lodami, cia­stami, owo­cami, cukier­kami, a na środku cztery wspa­niałe bukiety kwia­tów.

Ten widok zapie­rał dech w pier­siach. Pani March z olbrzy­mią rado­ścią patrzyła, jak delek­tują się tą chwilą.

– Czyżby to było dzieło wró­żek? – zapy­tała Amy.

– Raczej Świę­tego Miko­łaja – stwier­dziła Beth.

– To szczo­dry gest ciotki March! – zawo­łała Jo.

– Nie, naszej mamusi – oświad­czyła Meg, uśmie­cha­jąc się sze­roko.

– Żadna z was nie zga­dła – ode­zwała się pani March. – To pre­zent od naszego sąsiada, pana Lau­rence’a.

– Dziadka mło­dego Lau­rence’a! – wykrzyk­nęła Meg. – Cie­kawe, skąd wpadł na taki pomysł, ni­gdy z nim nie roz­ma­wiamy.

– Znał mojego ojca – wyja­śniła pani March. – Wczo­raj po połu­dniu prze­słał mi bar­dzo miłą wia­do­mość, pro­sząc, abym zechciała przy­jąć dowód jego przy­jaźni wobec moich córek.

– Założę się, że to był pomysł jego wnuka! Pew­nego dnia przy­niósł naszego kota–ucie­ki­niera i roz­ma­wia­li­śmy ponad żywo­pło­tem. Jest sym­pa­tycz­nym, choć nieco nie­śmia­łym chłop­cem; uciekł, gdy zoba­czył, że nad­cho­dzi Meg! Chcia­ła­bym go lepiej poznać. Potrze­buje roz­rywki, jestem o tym prze­ko­nana! – powie­działa Jo zde­cy­do­wa­nym tonem.

– Uwiel­biam jego dobre maniery i wygląd dżen­tel­mena; nie mam nic prze­ciwko temu, aby­ście zostali przy­ja­ciółmi, gdy nada­rzy się oka­zja – powie­działa pani March.

– Ni­gdy nie widzia­łam rów­nie pięk­nych kwia­tów! – zachwy­ciła się Meg.

– Są wspa­niałe. Ale wolę kwiaty Beth – odpo­wie­działa matka, wącha­jąc różyczkę, która wciąż zdo­biła górę jej sukienki.

„Dziadek do orzechów”

Rozdział 1. Wieczór wigilijny

Roz­dział 1

Wie­czór wigi­lijny

Dwu­dzie­stego czwar­tego grud­nia dzie­ciom pana radcy nie wolno było zaglą­dać do salonu ani do przy­le­głego pokoju.

Fred i Klara sie­dzieli sku­leni w naj­bar­dziej odda­lo­nym kąciku miesz­ka­nia i zro­biło im się nie­swojo, kiedy zapadł już zmierzch, a świa­teł, jak to zwy­kle działo się w tym dniu, nie wno­szono. Fred zwie­rzył się szep­tem swo­jej sied­mio­let­niej sio­strzyczce, że już od rana sły­szał dobie­ga­jące z zamknię­tych poko­jów szmery i lek­kie puka­nie, a ciemna postać, która przed chwilą prze­mknęła przez sień, to na pewno ojciec chrzestny.

Klara aż kla­snęła w dło­nie z rado­ści i zawo­łała:

– Jestem cie­kawa, jaką dzi­siaj przy­go­to­wał dla nas nie­spo­dziankę!

Ojciec chrzestny Freda i Klary, sędzia Dro­sel­ma­jer, nie był pięk­nym męż­czy­zną. Niski, chudy, twarz miał pooraną głę­bo­kimi zmarszcz­kami, a prawe oko zasło­nięte wiel­kim czar­nym pla­strem. Na domiar złego był zupeł­nie łysy i, pra­gnąc to ukryć, nosił śliczną, kunsz­tow­nie wyko­naną białą perukę ze szkła. Mimo tych bra­ków pozo­sta­wał on jed­nak nie­zwy­kłym czło­wie­kiem. Przede wszyst­kim dosko­nale znał się na zega­rach, a nawet sam umiał je two­rzyć. Jeżeli się zda­rzyło, że jeden z pięk­nych zega­rów w miesz­ka­niu pana radcy nie mógł wydo­być głosu, ojciec chrzestny zdej­mo­wał szklaną perukę oraz żółty sur­du­cik i zasia­dał, obwią­zany nie­bie­skim far­tu­chem, po czym pogrą­żał ostre narzę­dzia we wnętrz­no­ściach zegara i maj­stro­wał tam tak długo, że aż małą Klarę bolało. Ojciec chrzestny ni­gdy jed­nak nie zro­bił swemu pacjen­towi nic złego, prze­ciw­nie, po tych zabie­gach zegar powra­cał do życia, mru­czał z zado­wo­le­niem, wybi­jał godziny i śpie­wał – ku rado­ści domow­ni­ków.

Ile­kroć ojciec chrzestny przy­cho­dził, przy­no­sił dzie­ciom w kie­szeni coś ład­nego: zabaw­nego czło­wieczka, który prze­wra­cał oczami i kła­niał się uprzej­mie, szka­tułkę, z któ­rej wyska­ki­wał pta­szek lub inne cuda. Na Boże Naro­dze­nie zawsze zaś przy­no­sił jakiś nie­zwy­kły poda­ru­nek, spo­rzą­dzony wła­sno­ręcz­nie z wiel­kim tru­dem i sta­ra­niem. Dzieci nie­długo się nim cie­szyły, gdyż wkrótce rodzice zabie­rali go na prze­cho­wa­nie.

– Jestem cie­kawa, jaką nie­spo­dziankę przy­go­to­wał dla nas dzi­siaj ojciec chrzestny! – zawo­łała znowu Klara.

Fred był zda­nia, że tym razem będzie to na pewno for­teca, w któ­rej śliczni żoł­nie­rze masze­rują tam i z powro­tem, odby­wa­jąc ćwi­cze­nia; potem przyjdą inni, zaata­kują for­tecę, a tamci odpę­dzą ich strza­łami z armat.

– Nie, nie! – prze­rwała Klara. – Ojciec chrzestny opo­wia­dał mi o pięk­nym ogro­dzie i o wiel­kim jezio­rze, po któ­rym pły­wają wspa­niałe łabę­dzie ze zło­tymi naszyj­ni­kami i śpie­wają prze­śliczne pie­śni. A potem wycho­dzi mała dziew­czynka, staje nad jezio­rem, woła łabę­dzie i karmi je słod­kim mar­ce­pa­nem.

– Łabę­dzie nie lubią mar­ce­panu! – zawo­łał Fred nie­zbyt grzecz­nie. – A ojciec chrzestny na pewno nie umiałby zro­bić całego ogrodu! Wła­ści­wie nie­wielką mamy pocie­chę z jego zaba­wek, bo zaraz nam je odbie­rają. Wolę już te, które dosta­jemy od tatu­sia i mamusi, możemy je na zawsze zatrzy­mać i wolno nam z nimi robić, co nam się podoba.

Tak roz­ma­wiały dzieci, cie­kawe, co dostaną tym razem. Klara skar­żyła się, że panna Ger­truda – była to duża lalka – bar­dzo się zmie­niła, że coraz czę­ściej upada na pod­łogę i to tak nie­zgrab­nie, że prze­waż­nie nie obywa się bez podra­pa­nia twa­rzy, nie mówiąc już o tym, że bru­dzi sukienkę; co gor­sza, nie poma­gają naj­su­row­sze kary! Fred znowu twier­dził, że w jego stajni brak dziel­nego kasz­tana i że w jego woj­sku w ogóle nie ma kon­nicy – a tatuś prze­cież dosko­nale o tym wie.

Dzieci zda­wały sobie sprawę, że rodzice naku­pili dla nich mnó­stwo poda­run­ków i teraz usta­wiają je w salo­nie, im zaś nie pozo­staje nic innego, jak grzecz­nie i spo­koj­nie ocze­ki­wać tego, co im przy­pad­nie w darze.

Mała Klara zamy­śliła się, ale Fred mru­czał do sie­bie:

– Chciał­bym jed­nak dostać kasz­tanka i huza­rów!

Szybko zapa­dał zmierzch. Fred i Klara, mocno przy­tu­leni do sie­bie, nie śmieli powie­dzieć nic wię­cej. W tej samej chwili dał się sły­szeć czy­sty, srebrny dźwięk: „Dyń-dyń, dyri-dyń!”. Nagle otwo­rzyły się drzwi i taki blask wpadł z wiel­kiego salonu, że dzieci krzyk­nęły: „Ach!” i jak wryte zatrzy­mały się w progu. W drzwiach uka­zali się tatuś z mamu­sią, wzięli za ręce Freda i Klarę, po czym powie­dzieli:

– Chodź­cie, chodź­cie, dro­gie dzieci!

Rozdział 2. Podarunki

Roz­dział 2

Poda­runki

Zwra­cam się teraz do Cie­bie, Czy­tel­niku, Fredku, Tadziu, Karolku – czy jak Ci tam na imię – i pro­szę, żebyś przy­po­mniał sobie swoją ostat­nią Gwiazdkę i poda­runki, które otrzy­ma­łeś. Wtedy dopiero będziesz mógł wyobra­zić sobie, jaki zachwyt ogar­nął dzieci i jak im oczy zabły­sły. Klara po dłu­giej chwili dopiero wes­tchnęła: „Ach, jakie to śliczne!”, a Fred zaczął ska­kać z rado­ści. Dzieci były widocz­nie przez cały rok wyjąt­kowo grzeczne i posłuszne, bo ni­gdy przed­tem nie dostały takich wspa­nia­łych rze­czy.

Wielka cho­inka, sto­jąca pośrodku pokoju, obwie­szona była mnó­stwem zło­tych i srebr­nych jabłek, a ze wszyst­kich gałą­zek zwi­sały na kształt pąków i kwia­tów mig­dały z cukru, kolo­rowe cukierki i wiele innych sło­dy­czy. Ale naj­bar­dziej zachwy­ciły dzieci nie­zli­czone świeczki, które jak gwiazdki błysz­czały pomię­dzy igłami. Drzewko, roz­sie­wa­jąc blask dokoła, zapra­szało wprost, by zry­wać kwiaty i owoce. Naokoło cho­inki wszystko jaśniało wspa­nia­łymi bar­wami: ileż tu było pięk­nych rze­czy, któż by to potra­fił opi­sać! Klara spo­strze­gła śliczne laleczki i sukienkę z kolo­ro­wymi wstą­żecz­kami, która wisiała na wie­sza­dle w ten spo­sób, że dziew­czynka mogła ją ze wszyst­kich stron dokład­nie obej­rzeć. Klara wołała raz po raz:

– Ach, jaka śliczna sukienka! Czy naprawdę wolno mi będzie ją wło­żyć?

Fred tym­cza­sem trzy albo cztery razy prze­ga­lo­po­wał i prze­kłu­so­wał dokoła stołu, pró­bu­jąc nowego kasz­tanka, który był uwią­zany do stołu. Potem zsiadł z konia i powie­dział:

– Dzika bestia, ale to nic, już ja sobie dam z nim radę.

Potem zaczął oglą­dać nowy pułk huza­rów. Pięk­nie odziani w czer­wone i złote mun­dury, przy­brani w srebrne zbroje, sie­dzieli na koniach, które tak błysz­czały, jakby były zro­bione z czy­stego sre­bra.

Dzieci, które ochło­nęły już tro­chę z pod­nie­ce­nia, chciały obej­rzeć książki z obraz­kami. Leżały one otwarte na stole w ten spo­sób, że widać było śliczne kwiaty i wystro­jo­nych ludzi, a nawet wesoło bawiące się dzieci, nama­lo­wane tak świet­nie, jak gdyby naprawdę żyły i mówiły. Dzieci chciały wła­śnie podejść do tych ksią­żek, kiedy znów zadźwię­czał dzwo­nek.

Fred i Klara wie­dzieli, że teraz kolej na poda­runki od ojca chrzest­nego, i pod­bie­gli do stołu pod ścianą, zasło­nię­tego para­wa­nem. I oto, co uka­zało się ich oczom…

Stał tam wspa­niały zamek z lustrza­nymi szy­bami i zło­tymi wie­żami. Nagle roz­legł się dźwięk dzwon­ków, drzwi i okna otwo­rzyły się i widać było, jak w środku spa­ce­rują maleń­kie zgrabne ludziki: pano­wie w kape­lu­szach z pió­rami, panie z dłu­gimi tre­nami u sukien. W środ­ko­wej sali, która zda­wała się cała stać w pło­mie­niach – tak wiele świe­czek paliło się w srebr­nych żyran­do­lach – dzieci tań­czyły w takt muzyki dzwon­ków. Jakiś pan w szma­rag­do­wym płasz­czu co chwilę wyglą­dał przez okno, machał ręką i znowu zni­kał. I sam ojciec chrzestny, nie­wiele więk­szy od dużego palca tatu­sia, zja­wiał się od czasu do czasu na dole w drzwiach zamku i po raz kolejny wcho­dził do środka.

Fred, oparty o stół obiema rękami, przy­glą­dał się ślicz­nemu zam­kowi i tań­czą­cym figur­kom, a potem rzekł:

– Ojcze chrzestny, pozwól mi także tam wejść!

Ale sędzia odpo­wie­dział mu, że to jest nie­moż­liwe. I miał rację, gdyż była to nie­roz­sądna myśl wejść do zamku, który razem z wie­żami pozo­sta­wał niż­szy od niego samego! Fred to zro­zu­miał, ale po pew­nym cza­sie – gdy pano­wie i panie spa­ce­ro­wali cią­gle w ten sam spo­sób, dzieci tań­czyły, czło­wiek w szma­rag­do­wym płasz­czu wyglą­dał zawsze przez to samo okno, a ojciec chrzestny uka­zy­wał się w drzwiach – chło­piec zawo­łał nie­cier­pli­wie:

– Ojcze chrzestny, wyjdź raz innymi drzwiami!

– Nie mogę, drogi Fredku – odparł sędzia.

– A czy możesz – mówił dalej Fred – kazać temu zie­lo­nemu czło­wie­kowi, który tak czę­sto wygląda przez okno, żeby spa­ce­ro­wał razem z innymi?

– Tego także nie mogę zro­bić – odpo­wie­dział znowu radca Sądu Naj­wyż­szego.

– To niech dzieci zejdą na dół – zawo­łał Fred – żebym mógł je obej­rzeć z bli­ska!

– Ach, tego wszyst­kiego nie da się zro­bić – odparł roz­draż­niony sędzia. – Mecha­nizm musi pozo­stać taki, jak go stwo­rzy­łem.

– Taak? – zapy­tał Fred, prze­cią­ga­jąc sylaby. – Tego wszyst­kiego nie można zro­bić? Słu­chaj, kochany ojcze chrzestny, jeżeli te twoje malut­kie wystro­jone figurki w zamku umieją robić jedno i to samo w kółko, to nie­wiele są warte i na nic mi się nie przy­da­dzą. Nie, wolę już swo­ich huza­rów, bo oni mogą masze­ro­wać naprzód i w tył, jak ja będę chciał, a nie sie­dzieć w zamknię­ciu!

To powie­dziaw­szy, Fred pod­biegł do stołu z poda­run­kami i kazał swo­jemu szwa­dro­nowi kłu­so­wać tam i z powro­tem na srebr­nych ruma­kach, powie­wać cho­rą­gwiami, ata­ko­wać i strze­lać, ile dusza zapra­gnie. Klara także ode­szła po cichutku, bo i jej prędko znu­dziły się te spa­cery i tańce lale­czek w zamku, tylko nie zdra­dziła się z tym jak Fred, bo była grzeczna i dobra. Roz­gnie­wany sędzia zwró­cił się do rodzi­ców:

– Ten cudowny mecha­nizm nie jest prze­zna­czony dla nie­roz­sąd­nych dzieci, zapa­kuję mój zamek z powro­tem.

Ale wtedy pode­szła matka i popro­siła ojca chrzest­nego, żeby poka­zał jej wewnętrzne urzą­dze­nie zamku i skom­pli­ko­wane zębate kółka, które wpra­wiały lalki w ruch. Radca roze­brał cały mecha­nizm i znowu go zło­żył. Roz­po­go­dził się przy tym zupeł­nie i dał jesz­cze dzie­ciom kilka ład­nych brą­zo­wych figu­rek ze zło­co­nymi twa­rzami, rękami i nogami. Wszyst­kie były rodem z Toru­nia i tak przy­jem­nie pach­niały, że Fred i Klara ucie­szyli się bar­dzo. Ich star­sza sio­stra Ludwika wło­żyła na życze­nie matki piękną, nową suk­nię, ale Klara wolała jesz­cze dłu­żej oglą­dać swoją sukienkę, zamiast zakła­dać ją na sie­bie. Chęt­nie jej na to pozwo­lono.

Rozdział 3. Wychowanek

Roz­dział 3

Wycho­wa­nek

Klara nie chciała odejść od stołu gwiazd­ko­wego, ponie­waż odkryła coś, czego dotych­czas nikt nie zauwa­żył. Dzięki temu, że huza­rzy Freda wyma­sze­ro­wali i usta­wili się w szyku pod drze­wem, uka­zał się nie­zmier­nie wytworny mały czło­wie­czek, który stał spo­koj­nie i skrom­nie, jak gdyby ocze­ki­wał na swoją kolej. Można by wpraw­dzie dużo zarzu­cić jego figu­rze, bo długi i zbyt gruby tułów nie har­mo­ni­zo­wał z cien­kimi i krót­kimi nóż­kami, a głowa była o wiele za duża. Ale te braki wyna­gra­dzało ele­ganc­kie ubra­nie, które świad­czyło o dobrym smaku. Mały czło­wiek miał na sobie śliczną fioł­kową kurtkę huzar­ską z licz­nymi bia­łymi sznu­rami i guzi­kami, spodnie tego samego koloru, a buciki pięk­niej­sze niż wszyst­kie, które zdo­biły kie­dy­kol­wiek nogi stu­denta, a nawet ofi­cera. Tak dobrze przy­le­gały do deli­kat­nych nóżek, jakby były nama­lo­wane. Z ramion zwi­sał mu wąski i nie­zgrabny płasz­czyk, który wyglą­dał jak z drzewa, a na gło­wie miał czapkę gór­ni­czą. Ale Klara pomy­ślała sobie, że ojciec chrzestny także nosi bar­dzo lichy płaszcz i brzydką czapkę, a jed­nak jest naprawdę nie­zwy­kły. Pomy­ślała rów­nież, że gdyby ojciec chrzestny ubrał się nawet tak sta­ran­nie, jak ten mały, to jesz­cze by tak ład­nie nie wyglą­dał.

Przy­glą­da­jąc się uważ­nie miłemu czło­wiecz­kowi, któ­rego polu­biła od razu, Klara spo­strze­gła, że na jego twa­rzy malo­wała się wielka dobroć. Jego nieco wyłu­pia­ste oczy były pełne przy­jaźni i życz­li­wo­ści. Wdzięku doda­wała mu sta­ran­nie ucze­sana broda z bia­łej bawełny oka­la­jąca pod­bró­dek, a czer­wone usta uśmie­chały się łagod­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Histo­ria toczy się pod­czas wojny sece­syj­nej – wojny domo­wej w Sta­nach Zjed­no­czo­nych pomię­dzy pół­noc­nymi i połu­dnio­wymi sta­nami. [wróć]

2. Ale­go­ryczna powieść Johna Buny­ana opu­bli­ko­wana w 1678 roku. [wróć]