49,90 zł
Opowieści, które zaczarują zimowe wieczory.
Zbiór historii, które przypominają o wartościach takich jak miłość, dobroć i poświęcenie, a jednocześnie pozwalają znów poczuć radość oczekiwania na święta. Lektura rozgrzewa serce niczym kubek gorącej herbaty w zimowy wieczór. Idealna dla całej rodziny – do wspólnego czytania przy choince lub samotnej chwili refleksji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Rozdział 1
Cztery siostry
– Gwiazdka bez prezentów to żadna Gwiazdka! – narzekała Jo, leżąc na dywanie.
– Strasznie jest być biednym! – westchnęła Meg, spoglądając na swoją starą sukienkę.
– Niektóre dziewczęta będą miały mnóstwo pięknych rzeczy, inne nie będą miały nic… To niesprawiedliwe! – dodała Amy obrażonym głosem.
– Ale mamy tatę, mamę i siebie nawzajem – odezwała się łagodnie Beth.
Na te słowa twarze młodych dziewcząt się rozjaśniły.
– Niestety, nie ma z nami taty – powiedziała ze smutkiem Jo. – Kto wie, kiedy go ponownie zobaczymy… Być może nigdy – nie ośmieliła się dodać.
I ich twarze ponownie sposępniały, ponieważ każda z niepokojem myślała o panu March, który wyruszył na front jako lekarz, setki kilometrów od domu1. Po kilku minutach Meg przerwała ciszę, mówiąc zmienionym głosem:
– Mama nie chce, abyśmy wydawały pieniądze na przyjemności, podczas gdy nasi żołnierze codziennie cierpią na froncie. Zima będzie ciężka dla wszystkich i powinnyśmy zdobyć się na te wyrzeczenia z dobrego serca.
– Rozumiem, że nie dostaniemy nic od mamy, ale nie pragnie przecież, żebyśmy wyrzekały się wszystkiego! – zawołała Jo. – Niech każda z nas kupi sobie prezent! Naprawdę na to zasłużyłyśmy.
– Ja na pewno tak. Spędzam całe dnie na nauczaniu tych nieznośnych dzieciaków – zaczęła znowu utyskiwać Meg.
– Wolałabyś pozostawać w zamknięciu przez długie godziny z despotyczną starą matroną, która nigdy nie jest zadowolona i sprawia, że masz ochotę wyskoczyć przez okno? – odezwała się Jo.
– To nieładnie się skarżyć, ale naprawdę uważam, że nie ma nic gorszego niż sprzątanie i zmywanie naczyń – rzekła Beth.
– Przynajmniej nie musicie chodzić do szkoły z tymi wstrętnymi dziewczynami, które dręczą was, kiedy czegoś nie umiecie i szalują was, ponieważ wasz ojciec jest biedny! – wykrzyknęła Amy.
– Chciałaś chyba powiedzieć szkalują cię, prawda? – poprawiła siostrę Jo ze śmiechem.
– Nie musisz od razu się wymądrzać. Dokładnie wiem, co mówię! Trzeba używać interesujących słów, aby wzbogacać swoje sławnictwo – odparła z godnością Amy.
– Przestańcie już, dzieci! Jo, nie żałujesz, że tata stracił wszystkie pieniądze? – zapytała Meg, która pamiętała stare dobre czasy. – Gdyby nie to, nie miałybyśmy dzisiaj żadnych zmartwień…
– Ale mówiłaś kiedyś, że jesteśmy szczęśliwsze niż królowe.
– Masz rację. Pomimo trudności tworzymy całkiem zgraną paczkę, jak powiedziałaby Jo.
– Rzeczywiście, Jo używa takich pospolitych słów! – stwierdziła Amy, spoglądając z dezaprobatą na leżącą na dywanie siostrę.
Jo natychmiast usiadła, włożyła ręce do kieszeni i zaczęła gwizdać.
– Przestań, Jo! Zachowujesz się jak chłopak!
– Właśnie dlatego to robię.
– Nienawidzę dziewcząt, które nie potrafią się poprawnie zachowywać.
– A ja nie znoszę pretensjonalnych, zarozumiałych podlotków!
– Spójrzcie na zgodne ptaszęta w górze, tam – zanuciła Beth, robiąc to w tak zabawny sposób, że siostry nie mogły powstrzymać się od śmiechu.
Konflikt został zażegnany.
– Obie jesteście winne – zaczęła wywód w stylu najstarszej siostry Meg. – Josephine, te maniery chłopczycy w twoim wieku… to już nie przystoi. Teraz, kiedy dorosłaś i upinasz włosy jak młoda dama, powinnaś się również w taki sposób zachowywać.
– Nigdy! Jeśli tak to ma wyglądać, to będę nosiła dwa warkocze aż do dwudziestki – zawołała Jo, zrywając z włosów siatkę i rozpuszczając kasztanową grzywę. – Nie mam najmniejszej ochoty dorosnąć, nosić długich sukni ani zostać „panną March”. Samo bycie dziewczyną jest już wystarczająco trudne, gdy ktoś tak jak ja woli chłopięce zwyczaje i zabawy.
– Biedna Jo! – rzekła Beth. – Będzie ci musiało wystarczyć bycie bratem dla nas i skracanie imienia, tak aby przypominało chłopięce.
– Co do ciebie, Amy – kontynuowała Meg – to jesteś zdecydowanie zbyt sztywna. Teraz twoje egzaltowane miny są zabawne, ale jeśli nie będziesz uważać, staniesz się pretensjonalną gąską. Doceniam twoje nienaganne maniery i wyrafinowany język. Ale zbyt wyszukane słownictwo jest równie śmieszne co żargon Jo.
– Jeśli Jo jest chłopczycą, a Amy gąską, to kim ja jestem? – zapytała Beth, gotowa wysłuchać serii wyrzutów na swój temat.
– Ty jesteś aniołem. Po prostu – odpowiedziała z czułością Meg.
I nikt nie zaprzeczył.
Pokój, w którym siostry robiły na drutach, był wygodny pomimo wyblakłego dywanu i starych mebli. Na ścianach wisiały ładne obrazy, w każdym kącie piętrzyły się książki, a w oknach kwitły róże. Panowała spokojna, domowa atmosfera.
Margaret, najstarsza z sióstr, miała szesnaście lat. Była śliczną dziewczyną o jasnej cerze. Miała duże oczy, jedwabiste brązowe włosy, ładnie zarysowane usta i piękne białe dłonie, które stanowiły jej wielką dumę.
O rok od niej młodsza Jo była bardzo wysoka, smagła i bardzo chuda. Miała komiczny nos, zdecydowany wyraz twarzy i przenikliwe szare oczy, które były raz wyniosłe, raz rozbawione, to znów zamyślone. Istotę jej urody stanowiły gęste kasztanowe włosy, które jednak często upychała w siatkę, aby czuć się swobodniej i nie przywiązywać uwagi do swojego wyglądu. Duże dłonie i duże stopy nadawały jej wygląd nieco niezgrabnego dziecka, które z dużą niechęcią stawało się młodą kobietą.
Elisabeth – lub Beth, jak ją wszyscy nazywali – była nieśmiałą trzynastoletnią dziewczynką. Miała jasne oczy, zaróżowione policzki i tak spokojne usposobienie, że nic lub prawie nic nie mogło wyprowadzić jej z równowagi.
Amy miała dwanaście lat i była najważniejszą osobą na świecie. Przynajmniej we własnym mniemaniu! Ze swoimi błękitnymi oczami, opadającymi na ramiona blond lokami i porcelanową cerą wyglądała jak laleczka. Zachowywała się wytwornie, jak przykładająca dużą wagę do dobrych manier młoda dama.
Zegar wybił szóstą. Beth zmiotła popiół i ustawiła przed kominkiem parę kapci. Na ich widok dziewczęta rozpogodziły się – ich matka wkrótce miała być w domu. Meg zapaliła lampę, Amy energicznie podniosła się z fotela, a Jo zapomniała o zmęczeniu i podsunęła pantofle bliżej ognia.
– Mama potrzebuje nowych kapci. Te są już całkiem znoszone!
– Właśnie myślałam, żeby kupić je dla niej za moje kieszonkowe – powiedziała Beth.
– Nie, ja kupię! – wykrzyknęła Amy.
– Ja jestem najstarsza… – zaczęła Meg.
Przerwała jej jednak Jo, która oświadczyła stanowczym tonem:
– Pod nieobecność taty ja jestem w tym domu mężczyzną i ja się tym zajmę!
– Mam pomysł! – wykrzyknęła Beth. – Niech każda z nas kupi jej prezent na Gwiazdkę, zamiast kupować coś sobie.
– Masz takie dobre serce, moja droga Beth – powiedziała Jo. – Tylko nie mówcie nic mamie; pozwólmy jej myśleć, że kupujemy coś dla siebie, i zróbmy jej niespodziankę!
Pomysł ten zyskał jednogłośną aprobatę wyrażoną radosnymi okrzykami.
– Jak cudownie widzieć was takimi wesołymi, moje dzieci! – rozbrzmiał pogodny głos w pokoju.
Cztery siostry odwróciły się, aby powitać matkę – krzepką, ciepłą i niezwykle życzliwą kobietę. Jej twarz była naznaczona przeżytymi latami i pracą, ale córki uważały ją za najpiękniejszą kobietę na świecie.
– Co dzisiaj robiłyście? Było tyle paczek do przygotowania, że nie mogłam wrócić na obiad. Czy były jakieś wizyty, Beth? Jesteś już mniej zakatarzona, Meg? Jo, wyglądasz na taką zmęczoną. Chodź, ucałuj mnie, moja mała Amy.
Zadając te wynikające z troski pytania, zdjęła płaszcz, włożyła ciepłe kapcie i, sadowiąc się w fotelu z Amy na kolanach, była gotowa na rozkoszowanie się najlepszą chwilą swojego długiego dnia. Meg nakryła do stołu, aby podać herbatę, Jo poszła po drewno, uderzając we wszystko po drodze, a Beth kursowała spokojnie pomiędzy kuchnią i salonem. W tym czasie Amy z założonymi rękami udzielała wszystkim rad.
Kiedy usiadły do stołu, pani March oznajmiła radosnym głosem:
– Po kolacji mam dla was niespodziankę.
Na wszystkich twarzach pojawił się uśmiech. Jo rzuciła swoją serwetkę do góry i wykrzyknęła:
– List od taty! Hip, hip, hurra!
– Tak, długi i piękny list. Wasz ojciec czuje się dobrze i przesyła nam najlepsze życzenia bożonarodzeniowe. Jest również wiadomość specjalnie dla was – rzekła pani March, dotykając dłonią kieszeni, jakby skrywała tam skarb.
– Szybko, szybko! – wykrzyknęła Jo. – Amy, przestań robić pretensjonalne miny nad swoim talerzem.
Jo spieszyła się tak bardzo, że aż zakrztusiła się herbatą i upuściła na ziemię kanapkę.
– Uważam za godne podziwu, że tata wyruszył na wojnę, chociaż jest już w zbyt podeszłym wieku, aby walczyć – oznajmiła Meg.
– Żałuję, że ja również nie mogę w niej wziąć udziału! – wykrzyknęła Jo. – Mogłabym być tamburmajorem lub pielęgniarką, aby mu pomóc.
– Spanie pod namiotem musi być strasznie niewygodne – wtrąciła Amy.
– Kiedy on wróci, mamusiu? – zapytała Beth łamiącym się głosem.
– Nie wcześniej niż za kilka miesięcy, kochanie. Będzie wiernie wypełniał swój obowiązek tak długo, jak pozwoli mu na to zdrowie. Chodźcie, przeczytam wam list od niego.
Usiadły razem obok kominka. Pani March usadowiła się w fotelu, Beth u jej stóp, a Meg i Amy na podłokietnikach. Jo stanęła za oparciem fotela, tak aby nikt nie widział jej emocji. W tych trudnych czasach bowiem listy często były bardzo poruszające. Ten jednak był radosny i pełen nadziei – pan March w żywy sposób opisywał życie w obozowiskach oraz ruchy armii. Jedynie ostatnie linijki zdradzały uczucia, jakie skrywał w sercu.
Powiedz moim ukochanym dziewczętom, że myślę o nich każdego dnia. Wiem, że przez cały czas będą kochać mamę, z oddaniem wypełniać swoje obowiązki i odważnie przezwyciężać wewnętrzne ograniczenia. Kiedy wrócę, będę dumny jak nigdy z moich czterech małych kobietek.
Pod koniec listu każda z dziewcząt w ciszy przełykała łzy. Amy wtuliła się w matkę, nie zważając na to, że zniszczy sobie fryzurę.
– Jestem małą egoistką – zaszlochała. – Spróbuję się poprawić, by nie zawieść tatusia. Obiecuję.
– Wszystkie spróbujemy! – zawołała Meg. – Będę mniej próżna i nie będę się już skarżyła na pracę.
– Spróbuję być mniej gwałtowna i bardziej wyważona. Zadowolę się byciem użyteczną tutaj, zamiast marzyć o byciu gdzie indziej – oświadczyła Jo, myśląc, że jej porywczy temperament może być trudniejszy do okiełznania niż żołnierze wroga.
Beth otarła łzy w milczeniu. Wróciła do przerwanej pracy i dziergała ze wszystkich sił, aby jak najszybciej wykonać swoje zadanie.
– Nie zawsze jest łatwo być dobrą – powiedziała z czułością pani March. – Jutro rano zajrzyjcie pod poduszki, a znajdziecie wasze przewodniki.
Wierna Hannah sprzątnęła ze stołu, a dziewczęta ponownie usiadły obok swoich koszyków wypełnionych przyborami do szycia. Szyły prześcieradła dla ciotki March, co nie było zbyt interesujące, ale tego wieczoru żadna się nie skarżyła.
O dziewiątej przerwały pracę i zaczęły śpiewać, jak zwykły to czynić przed snem. Jedynie Beth mogła wydobyć ze starego pianina równie melodyjne dźwięki. Meg miała krystaliczny głos, więc wraz z matką prowadziła chórek. Amy skrzypiała jak świerszcz, a Jo swobodnie błądziła po dźwiękach, obdarowując czasami fałszywymi nutami najpiękniejsze melodie.
Wspólne śpiewanie towarzyszyło im zawsze, od dzieciństwa. Stanowiło tradycję rodzinną, ponieważ pani March była urodzoną śpiewaczką. Jej piękny głos rozbrzmiewał w domu od wschodu do zachodu słońca, a jej cztery córki uwielbiały go słuchać.
Rozdział 2
Radosne święta Bożego Narodzenia
W bożonarodzeniowy poranek jako pierwsza obudziła się Jo. Brak gwiazdkowych skarpet powieszonych na kominku wywołał w jej sercu uczucie chwilowego smutku. Pomna jednak słów matki, wsunęła rękę pod poduszkę i wyciągnęła śliczną małą czerwoną książkę. Była to Wędrówka Pielgrzyma2. Dobrze znała tę opowieść, historię najlepszego człowieka, jaki kiedykolwiek żył na świecie. Był to doskonały przewodnik nauki, pełen mądrości. Obudziła Meg i zachęciła ją, aby zajrzała pod swoją poduszkę. Tym razem pojawiła się zielona książka zawierająca te same rysunki, co ta otrzymana przez Jo. Była też krótka notatka od mamy, która czyniła podarunek jeszcze cenniejszym.
Następnie obudziły się Beth i Amy i każda z nich znalazła swój egzemplarz: pierwszy – w perłowoszarym, a drugi – w niebieskim kolorze.
W pokoju wkrótce zapanowała cisza, którą zakłócał jedynie szelest przewracanych stron.
Pół godziny później Meg i Jo zeszły na dół, aby podziękować mamie.
– Gdzie ona jest? – zapytała Meg.
– Bóg jeden wie! – odpowiedziała Hannah. – Biedny dzieciak sąsiadów przybiegł dziś rano i wasza matka poszła zobaczyć, czego im brakuje. Ta kobieta jest pierwsza, jeśli idzie o dawanie odzienia i jedzenia nieszczęśnikom.
Hannah mieszkała z rodziną March od narodzin Meg. Była jednak kimś więcej niż zwykłą gosposią, była przyjaciółką całej rodziny.
– Powinna już tu być. Przygotuj, proszę, wszystko, co trzeba – rzekła Meg, rzucając okiem na ukryte pod kanapą prezenty. – Ale gdzie się podział flakonik wody kolońskiej Amy?
– Przed chwilą go zabrała. Niewątpliwie, aby ozdobić go wstążką – odpowiedziała Jo, która tańczyła w salonie w nowych pantofelkach, aby je rozchodzić.
– Spójrzcie na moje śliczne chusteczki! Hannah je wyprasowała, a ja samodzielnie je wyhaftowałam – powiedziała Beth, prezentując z dumą małe, nieco nierówne litery, które wymagały od niej tak wiele pracy.
– Jakie to zabawne! Wyhaftowała „Mama” zamiast „M. March”! – wykrzyknęła Jo ze śmiechem.
– Meg ma takie same inicjały jak mama i nie chciałam, żeby się myliły. Źle zrobiłam?
Beth była wyraźnie zmartwiona. Meg spiorunowała Jo wzrokiem.
– Wręcz przeciwnie, moja droga, to bardzo inteligentne rozwiązanie – odrzekła Meg. – Mama będzie zachwycona.
Nagle trzasnęły drzwi i w przedsionku rozległy się kroki.
– To ona! Szybko, ukryjcie podarki! – zawołała Jo.
Ale to była tylko Amy, która wpadła do pokoju ubrana w płaszcz z kapturem na głowie.
– Gdzie się podziewałaś? I co chowasz za plecami? – zapytała Meg, zdziwiona, że Amy, która lubiła poleniuchować, wyszła z domu tak rano.
– Nie chciałam wam wcześniej mówić… – próbowała złapać oddech Amy. – Wymieniłam tylko mały flakonik na większy. Wydałam wszystkie swoje pieniądze, nie chcę już być egoistką!
Pokazała im swój prezent z tak skruszoną miną, że Meg natychmiast wzięła ją w ramiona. Jo nazwała ją „złotą dziewczyną”, a Beth pospieszyła obciąć jedną ze swoich najpiękniejszych róż, aby ozdobić flakon.
Drzwi trzasnęły ponownie. Prezenty szybko wróciły pod kanapę, a dziewczęta zebrały się przy stole. Tym razem to rzeczywiście była ich matka!
– Wesołych świąt! – zawołały chórem. – Dziękujemy za książki! Rankiem przeczytałyśmy po fragmencie i będziemy to robić codziennie.
– Wesołych świąt, moje najdroższe! Cieszę się, że zaczęłyście lekturę. Zanim zasiądziemy do stołu, chciałabym coś wam powiedzieć. W bardzo bliskim sąsiedztwie mieszka uboga kobieta, która właśnie powiła niemowlę. Jej sześcioro pozostałych dzieci ciśnie się w jednym łóżku, aby się rozgrzać. Ich najstarszy brat przyszedł dzisiaj i wyznał, że cierpią z powodu zimna i głodu. Czy w ramach prezentu świątecznego zechciałybyście podarować im swoje śniadanie?
Po godzinie oczekiwania siostry były bardzo głodne. Przez chwilę panowała cisza, ale Jo bardzo szybko zawołała:
– Co za szczęście, że przyszłaś, zanim zaczęłyśmy!
– Będę mogła wam pomóc? – zapytała natychmiast Beth.
– Przyniosę babeczki i krem – westchnęła Amy, heroicznie rezygnując ze swoich ulubionych przysmaków.
W tym czasie Meg już przykrywała naleśniki i układała bułeczki na dużym talerzu.
– Byłam pewna, że się zgodzicie – powiedziała pani March zadowolona.
Osobliwy orszak wyruszył w drogę, przemierzając opustoszałe wciąż ulice miasta, aby niebawem zatrzymać się przed nędzną, w połowie pustą izbą. Szyby w oknach były powybijane, a w kominku nie palił się ogień. Matka wyglądała na chorą, a noworodek płakał. Blade dzieci usiłowały ogrzać się pod starą narzutą.
– Bogu niech będą dzięki! – wykrzyknęła biedaczka na widok rodziny March. – Przyszły do nas anioły!
– Anioły w kapturach i w rękawiczkach. Takich to chyba jeszcze nikt nie widział! – zażartowała Jo.
Jednak w ciągu kilku minut izba ożywiła się, jakby rzeczywiście zabrały się w niej do pracy prawdziwe aniołki. Hannah rozpaliła ogień i pozatykała okna starymi kapeluszami i swoim własnym płaszczem. Pani March zaproponowała pani Hummel bulion, jednocześnie ją pocieszając. W tym czasie dziewczęta posadziły dzieci blisko ognia i karmiły je niczym pisklęta.
– To naprawdę są anioły! – mówiły maluchy.
To był pierwszy raz, kiedy nazywano je aniołami i to się im spodobało! Zwłaszcza Jo, którą od dzieciństwa traktowano jak „małego diabła”.
Śniadanie było bardzo radosne, chociaż nie zjadły ani okruszka. W drodze powrotnej nie było w mieście szczęśliwszej duszyczki niż tych czterech wygłodniałych dziewcząt, które podarowały bliźnim swój pyszny świąteczny posiłek.
Podczas gdy pani March na piętrze przygotowywała ubrania dla Hummelów, siostry położyły prezenty na stole w salonie. Na jego środku królował duży wazon wypełniony czerwonymi różami i chryzantemami, nadając całości dość elegancki wygląd.
– Nadchodzi! Beth, do fortepianu! Amy, otwórz drzwi! Hip, hip, hurra dla mamy! – wykrzyknęła Jo, podskakując.
Meg wzięła matkę za rękę, podczas gdy Beth zagrała najbardziej porywającą melodię. Pani March ze łzami w oczach otworzyła swoje prezenty i przeczytała dołączone do nich liściki. Natychmiast założyła kapcie, skropiła jedną z chusteczek wodą kolońską, ozdobiła różą gorset i oświadczyła, że rękawiczki ofiarowane przez Meg idealnie na nią pasują. Potem były śmiech, wyjaśnienia i pocałunki, które czynią tego typu uroczystości rodzinne tak przyjemnymi w danej chwili i tak uroczymi w późniejszych wspomnieniach.
Po wejściu do jadalni dziewczęta zobaczyły wystawny stół, jakiego nie widziały ani razu od początku wojny. Stały na nim dwie misy wypełnione lodami, ciastami, owocami, cukierkami, a na środku cztery wspaniałe bukiety kwiatów.
Ten widok zapierał dech w piersiach. Pani March z olbrzymią radością patrzyła, jak delektują się tą chwilą.
– Czyżby to było dzieło wróżek? – zapytała Amy.
– Raczej Świętego Mikołaja – stwierdziła Beth.
– To szczodry gest ciotki March! – zawołała Jo.
– Nie, naszej mamusi – oświadczyła Meg, uśmiechając się szeroko.
– Żadna z was nie zgadła – odezwała się pani March. – To prezent od naszego sąsiada, pana Laurence’a.
– Dziadka młodego Laurence’a! – wykrzyknęła Meg. – Ciekawe, skąd wpadł na taki pomysł, nigdy z nim nie rozmawiamy.
– Znał mojego ojca – wyjaśniła pani March. – Wczoraj po południu przesłał mi bardzo miłą wiadomość, prosząc, abym zechciała przyjąć dowód jego przyjaźni wobec moich córek.
– Założę się, że to był pomysł jego wnuka! Pewnego dnia przyniósł naszego kota–uciekiniera i rozmawialiśmy ponad żywopłotem. Jest sympatycznym, choć nieco nieśmiałym chłopcem; uciekł, gdy zobaczył, że nadchodzi Meg! Chciałabym go lepiej poznać. Potrzebuje rozrywki, jestem o tym przekonana! – powiedziała Jo zdecydowanym tonem.
– Uwielbiam jego dobre maniery i wygląd dżentelmena; nie mam nic przeciwko temu, abyście zostali przyjaciółmi, gdy nadarzy się okazja – powiedziała pani March.
– Nigdy nie widziałam równie pięknych kwiatów! – zachwyciła się Meg.
– Są wspaniałe. Ale wolę kwiaty Beth – odpowiedziała matka, wąchając różyczkę, która wciąż zdobiła górę jej sukienki.
Rozdział 1
Wieczór wigilijny
Dwudziestego czwartego grudnia dzieciom pana radcy nie wolno było zaglądać do salonu ani do przyległego pokoju.
Fred i Klara siedzieli skuleni w najbardziej oddalonym kąciku mieszkania i zrobiło im się nieswojo, kiedy zapadł już zmierzch, a świateł, jak to zwykle działo się w tym dniu, nie wnoszono. Fred zwierzył się szeptem swojej siedmioletniej siostrzyczce, że już od rana słyszał dobiegające z zamkniętych pokojów szmery i lekkie pukanie, a ciemna postać, która przed chwilą przemknęła przez sień, to na pewno ojciec chrzestny.
Klara aż klasnęła w dłonie z radości i zawołała:
– Jestem ciekawa, jaką dzisiaj przygotował dla nas niespodziankę!
Ojciec chrzestny Freda i Klary, sędzia Droselmajer, nie był pięknym mężczyzną. Niski, chudy, twarz miał pooraną głębokimi zmarszczkami, a prawe oko zasłonięte wielkim czarnym plastrem. Na domiar złego był zupełnie łysy i, pragnąc to ukryć, nosił śliczną, kunsztownie wykonaną białą perukę ze szkła. Mimo tych braków pozostawał on jednak niezwykłym człowiekiem. Przede wszystkim doskonale znał się na zegarach, a nawet sam umiał je tworzyć. Jeżeli się zdarzyło, że jeden z pięknych zegarów w mieszkaniu pana radcy nie mógł wydobyć głosu, ojciec chrzestny zdejmował szklaną perukę oraz żółty surducik i zasiadał, obwiązany niebieskim fartuchem, po czym pogrążał ostre narzędzia we wnętrznościach zegara i majstrował tam tak długo, że aż małą Klarę bolało. Ojciec chrzestny nigdy jednak nie zrobił swemu pacjentowi nic złego, przeciwnie, po tych zabiegach zegar powracał do życia, mruczał z zadowoleniem, wybijał godziny i śpiewał – ku radości domowników.
Ilekroć ojciec chrzestny przychodził, przynosił dzieciom w kieszeni coś ładnego: zabawnego człowieczka, który przewracał oczami i kłaniał się uprzejmie, szkatułkę, z której wyskakiwał ptaszek lub inne cuda. Na Boże Narodzenie zawsze zaś przynosił jakiś niezwykły podarunek, sporządzony własnoręcznie z wielkim trudem i staraniem. Dzieci niedługo się nim cieszyły, gdyż wkrótce rodzice zabierali go na przechowanie.
– Jestem ciekawa, jaką niespodziankę przygotował dla nas dzisiaj ojciec chrzestny! – zawołała znowu Klara.
Fred był zdania, że tym razem będzie to na pewno forteca, w której śliczni żołnierze maszerują tam i z powrotem, odbywając ćwiczenia; potem przyjdą inni, zaatakują fortecę, a tamci odpędzą ich strzałami z armat.
– Nie, nie! – przerwała Klara. – Ojciec chrzestny opowiadał mi o pięknym ogrodzie i o wielkim jeziorze, po którym pływają wspaniałe łabędzie ze złotymi naszyjnikami i śpiewają prześliczne pieśni. A potem wychodzi mała dziewczynka, staje nad jeziorem, woła łabędzie i karmi je słodkim marcepanem.
– Łabędzie nie lubią marcepanu! – zawołał Fred niezbyt grzecznie. – A ojciec chrzestny na pewno nie umiałby zrobić całego ogrodu! Właściwie niewielką mamy pociechę z jego zabawek, bo zaraz nam je odbierają. Wolę już te, które dostajemy od tatusia i mamusi, możemy je na zawsze zatrzymać i wolno nam z nimi robić, co nam się podoba.
Tak rozmawiały dzieci, ciekawe, co dostaną tym razem. Klara skarżyła się, że panna Gertruda – była to duża lalka – bardzo się zmieniła, że coraz częściej upada na podłogę i to tak niezgrabnie, że przeważnie nie obywa się bez podrapania twarzy, nie mówiąc już o tym, że brudzi sukienkę; co gorsza, nie pomagają najsurowsze kary! Fred znowu twierdził, że w jego stajni brak dzielnego kasztana i że w jego wojsku w ogóle nie ma konnicy – a tatuś przecież doskonale o tym wie.
Dzieci zdawały sobie sprawę, że rodzice nakupili dla nich mnóstwo podarunków i teraz ustawiają je w salonie, im zaś nie pozostaje nic innego, jak grzecznie i spokojnie oczekiwać tego, co im przypadnie w darze.
Mała Klara zamyśliła się, ale Fred mruczał do siebie:
– Chciałbym jednak dostać kasztanka i huzarów!
Szybko zapadał zmierzch. Fred i Klara, mocno przytuleni do siebie, nie śmieli powiedzieć nic więcej. W tej samej chwili dał się słyszeć czysty, srebrny dźwięk: „Dyń-dyń, dyri-dyń!”. Nagle otworzyły się drzwi i taki blask wpadł z wielkiego salonu, że dzieci krzyknęły: „Ach!” i jak wryte zatrzymały się w progu. W drzwiach ukazali się tatuś z mamusią, wzięli za ręce Freda i Klarę, po czym powiedzieli:
– Chodźcie, chodźcie, drogie dzieci!
Rozdział 2
Podarunki
Zwracam się teraz do Ciebie, Czytelniku, Fredku, Tadziu, Karolku – czy jak Ci tam na imię – i proszę, żebyś przypomniał sobie swoją ostatnią Gwiazdkę i podarunki, które otrzymałeś. Wtedy dopiero będziesz mógł wyobrazić sobie, jaki zachwyt ogarnął dzieci i jak im oczy zabłysły. Klara po długiej chwili dopiero westchnęła: „Ach, jakie to śliczne!”, a Fred zaczął skakać z radości. Dzieci były widocznie przez cały rok wyjątkowo grzeczne i posłuszne, bo nigdy przedtem nie dostały takich wspaniałych rzeczy.
Wielka choinka, stojąca pośrodku pokoju, obwieszona była mnóstwem złotych i srebrnych jabłek, a ze wszystkich gałązek zwisały na kształt pąków i kwiatów migdały z cukru, kolorowe cukierki i wiele innych słodyczy. Ale najbardziej zachwyciły dzieci niezliczone świeczki, które jak gwiazdki błyszczały pomiędzy igłami. Drzewko, rozsiewając blask dokoła, zapraszało wprost, by zrywać kwiaty i owoce. Naokoło choinki wszystko jaśniało wspaniałymi barwami: ileż tu było pięknych rzeczy, któż by to potrafił opisać! Klara spostrzegła śliczne laleczki i sukienkę z kolorowymi wstążeczkami, która wisiała na wieszadle w ten sposób, że dziewczynka mogła ją ze wszystkich stron dokładnie obejrzeć. Klara wołała raz po raz:
– Ach, jaka śliczna sukienka! Czy naprawdę wolno mi będzie ją włożyć?
Fred tymczasem trzy albo cztery razy przegalopował i przekłusował dokoła stołu, próbując nowego kasztanka, który był uwiązany do stołu. Potem zsiadł z konia i powiedział:
– Dzika bestia, ale to nic, już ja sobie dam z nim radę.
Potem zaczął oglądać nowy pułk huzarów. Pięknie odziani w czerwone i złote mundury, przybrani w srebrne zbroje, siedzieli na koniach, które tak błyszczały, jakby były zrobione z czystego srebra.
Dzieci, które ochłonęły już trochę z podniecenia, chciały obejrzeć książki z obrazkami. Leżały one otwarte na stole w ten sposób, że widać było śliczne kwiaty i wystrojonych ludzi, a nawet wesoło bawiące się dzieci, namalowane tak świetnie, jak gdyby naprawdę żyły i mówiły. Dzieci chciały właśnie podejść do tych książek, kiedy znów zadźwięczał dzwonek.
Fred i Klara wiedzieli, że teraz kolej na podarunki od ojca chrzestnego, i podbiegli do stołu pod ścianą, zasłoniętego parawanem. I oto, co ukazało się ich oczom…
Stał tam wspaniały zamek z lustrzanymi szybami i złotymi wieżami. Nagle rozległ się dźwięk dzwonków, drzwi i okna otworzyły się i widać było, jak w środku spacerują maleńkie zgrabne ludziki: panowie w kapeluszach z piórami, panie z długimi trenami u sukien. W środkowej sali, która zdawała się cała stać w płomieniach – tak wiele świeczek paliło się w srebrnych żyrandolach – dzieci tańczyły w takt muzyki dzwonków. Jakiś pan w szmaragdowym płaszczu co chwilę wyglądał przez okno, machał ręką i znowu znikał. I sam ojciec chrzestny, niewiele większy od dużego palca tatusia, zjawiał się od czasu do czasu na dole w drzwiach zamku i po raz kolejny wchodził do środka.
Fred, oparty o stół obiema rękami, przyglądał się ślicznemu zamkowi i tańczącym figurkom, a potem rzekł:
– Ojcze chrzestny, pozwól mi także tam wejść!
Ale sędzia odpowiedział mu, że to jest niemożliwe. I miał rację, gdyż była to nierozsądna myśl wejść do zamku, który razem z wieżami pozostawał niższy od niego samego! Fred to zrozumiał, ale po pewnym czasie – gdy panowie i panie spacerowali ciągle w ten sam sposób, dzieci tańczyły, człowiek w szmaragdowym płaszczu wyglądał zawsze przez to samo okno, a ojciec chrzestny ukazywał się w drzwiach – chłopiec zawołał niecierpliwie:
– Ojcze chrzestny, wyjdź raz innymi drzwiami!
– Nie mogę, drogi Fredku – odparł sędzia.
– A czy możesz – mówił dalej Fred – kazać temu zielonemu człowiekowi, który tak często wygląda przez okno, żeby spacerował razem z innymi?
– Tego także nie mogę zrobić – odpowiedział znowu radca Sądu Najwyższego.
– To niech dzieci zejdą na dół – zawołał Fred – żebym mógł je obejrzeć z bliska!
– Ach, tego wszystkiego nie da się zrobić – odparł rozdrażniony sędzia. – Mechanizm musi pozostać taki, jak go stworzyłem.
– Taak? – zapytał Fred, przeciągając sylaby. – Tego wszystkiego nie można zrobić? Słuchaj, kochany ojcze chrzestny, jeżeli te twoje malutkie wystrojone figurki w zamku umieją robić jedno i to samo w kółko, to niewiele są warte i na nic mi się nie przydadzą. Nie, wolę już swoich huzarów, bo oni mogą maszerować naprzód i w tył, jak ja będę chciał, a nie siedzieć w zamknięciu!
To powiedziawszy, Fred podbiegł do stołu z podarunkami i kazał swojemu szwadronowi kłusować tam i z powrotem na srebrnych rumakach, powiewać chorągwiami, atakować i strzelać, ile dusza zapragnie. Klara także odeszła po cichutku, bo i jej prędko znudziły się te spacery i tańce laleczek w zamku, tylko nie zdradziła się z tym jak Fred, bo była grzeczna i dobra. Rozgniewany sędzia zwrócił się do rodziców:
– Ten cudowny mechanizm nie jest przeznaczony dla nierozsądnych dzieci, zapakuję mój zamek z powrotem.
Ale wtedy podeszła matka i poprosiła ojca chrzestnego, żeby pokazał jej wewnętrzne urządzenie zamku i skomplikowane zębate kółka, które wprawiały lalki w ruch. Radca rozebrał cały mechanizm i znowu go złożył. Rozpogodził się przy tym zupełnie i dał jeszcze dzieciom kilka ładnych brązowych figurek ze złoconymi twarzami, rękami i nogami. Wszystkie były rodem z Torunia i tak przyjemnie pachniały, że Fred i Klara ucieszyli się bardzo. Ich starsza siostra Ludwika włożyła na życzenie matki piękną, nową suknię, ale Klara wolała jeszcze dłużej oglądać swoją sukienkę, zamiast zakładać ją na siebie. Chętnie jej na to pozwolono.
Rozdział 3
Wychowanek
Klara nie chciała odejść od stołu gwiazdkowego, ponieważ odkryła coś, czego dotychczas nikt nie zauważył. Dzięki temu, że huzarzy Freda wymaszerowali i ustawili się w szyku pod drzewem, ukazał się niezmiernie wytworny mały człowieczek, który stał spokojnie i skromnie, jak gdyby oczekiwał na swoją kolej. Można by wprawdzie dużo zarzucić jego figurze, bo długi i zbyt gruby tułów nie harmonizował z cienkimi i krótkimi nóżkami, a głowa była o wiele za duża. Ale te braki wynagradzało eleganckie ubranie, które świadczyło o dobrym smaku. Mały człowiek miał na sobie śliczną fiołkową kurtkę huzarską z licznymi białymi sznurami i guzikami, spodnie tego samego koloru, a buciki piękniejsze niż wszystkie, które zdobiły kiedykolwiek nogi studenta, a nawet oficera. Tak dobrze przylegały do delikatnych nóżek, jakby były namalowane. Z ramion zwisał mu wąski i niezgrabny płaszczyk, który wyglądał jak z drzewa, a na głowie miał czapkę górniczą. Ale Klara pomyślała sobie, że ojciec chrzestny także nosi bardzo lichy płaszcz i brzydką czapkę, a jednak jest naprawdę niezwykły. Pomyślała również, że gdyby ojciec chrzestny ubrał się nawet tak starannie, jak ten mały, to jeszcze by tak ładnie nie wyglądał.
Przyglądając się uważnie miłemu człowieczkowi, którego polubiła od razu, Klara spostrzegła, że na jego twarzy malowała się wielka dobroć. Jego nieco wyłupiaste oczy były pełne przyjaźni i życzliwości. Wdzięku dodawała mu starannie uczesana broda z białej bawełny okalająca podbródek, a czerwone usta uśmiechały się łagodnie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Historia toczy się podczas wojny secesyjnej – wojny domowej w Stanach Zjednoczonych pomiędzy północnymi i południowymi stanami. [wróć]
2. Alegoryczna powieść Johna Bunyana opublikowana w 1678 roku. [wróć]
