Stłumione głosy - Ann Cleeves - ebook + audiobook + książka

Stłumione głosy ebook i audiobook

Ann Cleeves

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Bestsellerowa seria mistrzyni kryminału z wykraczającą poza wszelkie stereotypy inspektor.
Vera Stanhope – jedyna w swoim rodzaju inspektor – niezadbana, samotna i obdarzona błyskotliwą inteligencją – za pomocą niezwykłej intuicji wyciąga z chaosu ludzkich namiętności zdawałoby się nielogiczną, lecz słuszną konkluzję. „Publishers Weekly”

Seria Vera tom 4

Inspektor Vera Stanhope znajduje w saunie ciało martwej kobiety. Przez chwilę przelatuje jej przez głowę myśl, że choć raz w życiu ma do czynienia ze śmiercią z przyczyn naturalnych. Ale śmierć nigdy nie jest zwyczajna ani prosta… A na szyi kobiety widnieją ciemne pręgi...
Vera rozpoczyna śledztwo.
Szybko ustala, że ofiarą jest Jenny Lister, kierowniczka miejscowego ośrodka opieki społecznej. Poznaje jej córkę, narzeczonego córki, jego matkę – autorytet lokalnej elity – i koleżankę Jenny z pracy. W tej sprawie przewija się zastanawiająco dużo kobiet… Kobiet niezamężnych, rozwiedzionych, porzuconych, zaniedbywanych. Każda z nich to osobna opowieść: o samotności, milczącym cierpieniu, poczuciu winy.
Każda z nich miała powód, by zabić…

Niepoddająca się żadnym regułom ani konwenansom Vera Stanhope jest jedynym pewnikiem w powieści pełnej prawdopodobnych podejrzanych, niejasnych motywów i ukrytych wskazówek, gdzie nic nie jest tym, czym się wydaje. „Kirkus Reviews”

Seria VERA to wizytówka Ann Cleeves: jej umiejętności zaglądania w duszę pozornie zwyczajnych ludzi i wydobywania gwałtownych emocji, gotujących się latami pod pozornie zwyczajną powierzchnią. Eurocrime

VERA – powieści o niepowtarzalnym nastroju smutku, pustki i samotności odsłaniają głęboko skrywaną prawdę o człowieku. Tu strach trzyma za gardło od pierwszej chwili, a do ostatniej nie sposób odgadnąć, kto zabijał.
Seria VERA – zekranizowana jako serial telewizyjny – bije na świecie rekordy popularności, nadal emitowana jest też w Polsce.
Główną rolę gra Brenda Blethyn – dwukrotnie nominowana do Oscara laureatka Złotego Globu i Złotej Palmy.

Ann Cleeves to jedna z najwyżej cenionych brytyjskich autorek kryminałów wydawanych w 23 krajach. Jej misternie skonstruowane powieści odsłaniają sekrety zamkniętych społeczności, a każda ze znakomicie sportretowanych postaci jest odrębną zagadką psychologiczną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 421

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 23 min

Lektor: Beata Olga Kowalska

Oceny
4,4 (383 oceny)
192
138
51
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
A_nia78

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna dobra część. Tym razem nie udało mi się zgadnąć rozwiązania. Trzyma w napięciu do samego końca.
00
annatu

Nie oderwiesz się od lektury

Po prostu świetny kryminał w starym stylu
00
Beata2712

Nie oderwiesz się od lektury

super książka nieoczekiwane zwroty akcji:)
00
Caudi

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna treść. Ciekawa intryga . Czyta się jednym tchem .
00
Mimius

Dobrze spędzony czas

ok
00

Popularność




Projekt graficzny okładki

Małgorzata Cebo-Foniok

Zdjęcia na okładce

© RichLegg/iStock

© Sergei Dvornikov/Shutterstock

Zdjęcie Brendy Blethyn © ITV Studios/Helen Turton

Tytuł oryginału

Silent Voices

Copyright © Ann Cleeves 2011

All rights reserved.

For the Polish edition

Copyright © 2022 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-6507-0

Warszawa 2024. Wydanie III

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

www.wydawnictwoamber.pl

Timowi

1

Vera płynęła powoli. Minął ją starszy mężczyzna w gumowym czepku, wyglądającym jak za mocno naciągnięty kondom. Nie był dobrym pływakiem, ale i tak był szybszy od niej. Ona była ślimakiem basenowego świata. A mimo to niemal mdlała z wysiłku, jakiego wymagało posuwanie do przodu ciężkiego ciała w wodzie.

Nienawidziła czuć wody na twarzy – jedno chlapnięcie i miała wrażenie, że się topi – płynęła więc ostrożną żabką, z podbródkiem parę centymetrów nad powierzchnią wody. Podejrzewała, że wygląda jak wielki żółw.

Zdołała unieść głowę jeszcze wyżej, by spojrzeć na ścienny zegar. Prawie południe. Lada chwila wysportowani, atrakcyjni staruszkowie przyjdą na wodny aerobik. Kobiety z pomalowanymi paznokciami palców stóp, w kwiecistych kostiumach, napędzane przyjemną świadomością, że są ostatnim pokoleniem, któremu wczesna emerytura zapewniła jaki taki luksus. Ryknie głośna muzyka, tak zniekształcona przez wymyślny system nagłaśniający i koszmarną akustykę basenu, że w ogóle nie będzie przypominać muzyki. Młoda kobieta w lycrze zacznie krzyczeć. Verze skóra ścierpła na samą myśl. Przepłynęła już swoje obowiązkowe dziesięć długości. No dobra, osiem. Nie potrafiła się oszukiwać, choćby to była kwestia życia i śmierci. A w tej chwili, z tymi płucami na granicy wytrzymałości, miała wrażenie, że naprawdę od tego zależy jej życie. Więc pieprzyć to! Pięć minut w saunie, supermocna latte i do roboty.

To pływanie było pomysłem jej lekarki. Vera poszła na standardowe badania, przygotowana na standardowy wykład na temat swojej wagi. Zawsze kłamała na temat ilości pochłanianego alkoholu, ale waga była oczywista i nie dało się jej ukryć. Lekarka była młoda, wyglądała wręcz jak dziecko przebrane w szacowne, dorosłe ciuchy.

– Zdaje sobie pani sprawę, że się pani zabija? – Pochyliła się do przodu nad biurkiem, aż Vera zobaczyła z bliska idealną skórę nieskalaną makijażem, poczuła dyskretne, dorosłe perfumy.

– Nie boję się śmierci – odpowiedziała. Lubiła wygłaszać takie dramatyczne oświadczenia, ale to chyba było zgodne z prawdą.

– Nie, no może pani nie umrze. – Lekarka miała czysty głos, choć odrobinę za wysoki, by słuchało się go przyjemnie. – Przynajmniej nie od razu. – I wymieniła wszystkie niemiłe objawy, jakimi mogła zaowocować skłonność Very do folgowania sobie. Stara szkoła, kawa na ławę. – Najwyższy czas na podjęcie paru niełatwych decyzji w kwestii stylu życia, pani Stanhope.

Pani inspektor, miała ochotę powiedzieć Vera. Pani inspektor Stanhope. Choć i tak wiedziała, że jej stopień nie zrobi na tym dziecku żadnego wrażenia.

Tak więc Vera zapisała się do klubu fitness w dużym hotelu za miastem i niemal codziennie udawało jej się wygospodarować godzinkę w ciągu dnia, by przepłynąć dziesięć długości basenu. Albo osiem. Nigdy mniej niż osiem, pomyślała z dumą. Starała się wybierać pory, kiedy klub był pusty. Wczesne poranki i wieczory nie wchodziły w grę. Wtedy szatnię oblegały młode, chude, opalone kobiety, które podłączały się do iPodów i zajmowały wszystkie sprzęty na siłowni. Jakżeby Vera mogła odsłonić swoje łuszczące się od egzemy nogi, swój obwisły brzuch, swój cellulit przed tymi szczebioczącymi, chichoczącymi boginiami? Czasami zaglądała do sali wyglądającej jak nowoczesna izba tortur, pełnej wielkich maszyn i dyszących, wijących się ciał. Mężczyźni błyszczeli od potu i Vera z niejaką fascynacją patrzyła na te śliskie mięśnie, szerokie bary i stopy w sportowych butach tłukące w bieżnie.

Zwykle przychodziła do klubu przed południem – wymykała się z pracy pod pretekstem takiego czy innego spotkania. Specjalnie wybrała miejsce dość oddalone od komisariatu; jeszcze tego by brakowało, żeby rozpoznał ją ktoś znajomy. Nie powiedziała kolegom, że zapisała się do klubu, i choć pewnie czasami czuli od niej zapach chloru, nie byli tacy głupi, żeby to komentować.

Dotarła do brzegu i przystanęła, żeby złapać oddech. Nie byłaby w stanie wyskoczyć w tym miejscu, jak robiła to młodzież. Kiedy brodziła w stronę schodków, ktoś z personelu przesunął linę z bojkami na środek basenu, by odgrodzić miejsce przeznaczone na wodny aerobik. Zdążyła w samą porę.

W saunie pachniało cedrem i eukaliptusem. Para była tak gęsta, że w pierwszej chwili Vera nie widziała, czy jest tu ktoś oprócz niej. Nie przeszkadzało jej towarzystwo kobiet – tutaj przynajmniej nikt nie widział jej brzydoty. Sąsiedzi mogli wyczuwać jej masę, ale nie dostrzegali szczegółów. O dziwo, czuła się bardzo nieswojo, kiedy była tu sam na sam z mężczyzną. Nie chodziło o to, że bała się ataku czy nawet dotyku nie na miejscu, gdyby jakiś wariat zechciał się na to narazić. Od pływalni oddzielały ją tylko wahadłowe drzwi i krzyk na pewno ściągnąłby kogoś z personelu. Zresztą, jakoś nigdy nie przerażali jej pomyleńcy. Przeszkadzała jej wyłącznie intymność sytuacji. Czuła, że gdyby wdała się w rozmowę, mogłaby odsłonić się w sposób, którego później by żałowała. Prawie naga, oszołomiona temperaturą i zapachem – spotkanie w takim miejscu mogłoby doprowadzić do zbyt poufnych zwierzeń, na niebezpieczne terytorium.

Zauważyła, że dzieli saunę z kobietą. Siedziała w kącie z podciągniętymi kolanami, ze stopami opartymi na marmurowej ławie. Głowę miała odchyloną do tyłu i wyglądała na absolutnie zrelaksowaną. Vera pozazdrościła jej. Taka całkowita relaksacja była stanem, który rzadko udawało jej się osiągnąć. Dziecinna pani doktor zasugerowała jogę i Vera poszła na jedne zajęcia, ale stwierdziła, że to potworna nuda. Utrzymywanie jednej pozycji przez całe wieki, leżenie płasko na plecach, kiedy myśli i pomysły kotłują ci się w głowie i podrywają cię do działania, to miało być relaksujące? Vera powoli usiadła na marmurze śliskim od skroplonej pary i chociaż bardzo uważała, wydała odgłos przypominający mokre pierdnięcie. Taktowna sąsiadka nie zareagowała. Vera spróbowała odchylić głowę do tyłu i zamknąć oczy, ale do mózgu natychmiast wtargnęły myśli o pracy. Nie zajmowała jej żadna konkretna sprawa. Od Bożego Narodzenia było wyjątkowo spokojnie. Zawsze jednak było coś do myślenia: jakieś niedające spokoju zastrzeżenia do polityki biurowej, wspomnienie tropu, który powinna była sprawdzić. Właśnie w takich chwilach fizycznego bezruchu jej mózg był najbardziej aktywny.

Otworzyła oczy i zerknęła z zazdrością na kobietę w kącie. Para była jakby mniej gęsta i Vera zauważyła, że jej towarzyszka nie jest w wieku emerytalnym, a dużo młodsza, koło czterdziestki. Krótkie kręcone włosy, gładki, niebieski kostium. Szczupła, z długimi, ładnymi nogami. Dopiero w tej chwili, kiedy ukryty nawiew znów przegonił parę, Vera zorientowała się, że kobieta jest zbyt nieruchoma, jej skóra jest zbyt blada. Obiekt jej zazdrości był martwy.

2

Na basenie zaczął się już aerobik. Grała muzyka, choć dało się z niej wyłowić tylko łomoczące basy. Vera spojrzała nad wahadłowymi drzwiami. Osoby w wodzie wykręcały tułowia i wymachiwały rękami nad głową. Schyliła się nad ciałem i poszukała pulsu, ale wiedziała, że go nie znajdzie. Kobieta została zamordowana. Miała wybroczyny na białkach oczu i siniaki na szyi. Vera wiedziała, że to podłe, ale cichy głosik w jej głowie krzyknął z radości. Zawahała się przez chwilę. Ostatnia rzecz, jakiej chciała, to wywołać ogólną panikę. Nie była też gotowa powitać ratowników medycznych i kolegów w swoim czarnym kostiumie kąpielowym, w którym wyglądała jak mały balon zaporowy. Najpierw musiała się ubrać.

Młoda kobieta w klubowym uniformie – żółtej koszulce polo i żółtych szortach – zbierała piankowe pływaki z brzegu basenu. Vera przywołała ją na migi.

– Tak? – Identyfikator zawieszony na nylonowym sznurku na szyi kobiety mówił, że ma na imię Lisa. Rzuciła pływaki na stertę, posłała Verze zawodowy uśmiech.

– W saunie jest martwa kobieta. – Na pływalni panował taki hałas, że Vera nie bała się, iż zostanie usłyszana przez niepowołane osoby.

Ale dziewczyna ją usłyszała. Uśmiech zniknął. Lisa gapiła się na nią, oniemiała i przerażona.

– Jestem z policji – oznajmiła Vera. – Inspektor Stanhope. Proszę tutaj stać. Nie wchodzić do środka i nie wpuszczać nikogo innego. – Wciąż żadnej odpowiedzi. Lisa ciągle stała z wytrzeszczonymi oczami. – Czy pani mnie słyszała?

Lisa skinęła głową; ciągle nie mogła wydobyć z siebie słowa.

Szatnia była prawie pusta, bo zajęcia na basenie nie skończyły się jeszcze. Vera wyjęła z szafki komórkę i zadzwoniła do sierżanta Joego Ashwortha, swojego asystenta. Przez moment zastanawiała się, czy nie skłamać. „Piłam kawę w barze i personel zawołał mnie na dół, kiedy znaleźli ciało”. Ale oczywiście to by nie przeszło. Pociła się w saunie, nawet kichnęła. Zostawiła swoje DNA. Razem z DNA niezliczonych członków klubu fitness. A poza tym, ileż to razy sama perorowała na temat drobnych kłamstw wypowiadanych przez świadków, którzy chcieli sobie zaoszczędzić wstydu?

Wolną ręką naciągnęła na siebie majtki. Wiedziała, że kiedy zajęcia się skończą, uczestnicy staną w kolejce, by skorzystać z sauny, a nie była pewna, czy ta dziewuszka w żółtym uniformie ma dość siły przekonywania, by ich zatrzymać.

Ashworth odebrał.

– Mam tu podejrzany zgon – powiedziała. Właściwie nie trzeba było się wdawać w szczegóły, w jaki sposób natknęła się na trupa, więc je pominęła. – Załatw, co trzeba i zjaw się tutaj.

– Dlaczego nie z przyczyn naturalnych? Gorąco, wysiłek, pierwsze, co przychodzi do głowy, to zawał. Może ktoś w klubie naoglądał się za dużo kryminałów w telewizji? Dodał dwa do dwóch i wyszło mu pięć?

– Ta biedaczka została uduszona. – Vera wiedziała, że tak nie można, ale spodziewała się, że Ashworth jakimś cudem czyta jej w myślach i zawsze się irytowała, kiedy okazywało się, że nie. Poza tym, czy naprawdę wzywałaby go do zawału?

– Jestem niedaleko – oznajmił. – W tym eleganckim centrum ogrodniczym, kupuję urodzinowy prezent dla mamy. Będę za dziesięć minut.

Rozłączyła się i ubierała dalej. Spódnica spadła jej na kostium kąpielowy i teraz miała mokrą plamę z tyłu. Wyglądało to, jakby Vera się posikała. Zaklęła pod nosem i wróciła na pływalnię, omijając basenik do płukania stóp. Czuła na sobie potępiające spojrzenia. To nie było miejsce dla ubranych ludzi. Musiała znaleźć menedżera, ale nie chciała opuszczać miejsca zdarzenia. Aerobikowy szał osiągał kulminację. Taneczny wąż pląsających pań – z jednym czy dwoma panami – okrążał basen. Muzyka umilkła i wąż rozpadł się na roześmiane, rozgadane fragmenty. Kobieta w lycrze krzyknęła do mikrofonu, że wszyscy spisali się świetnie i że już się cieszy na kolejne spotkanie.

Vera dostrzegła swoją szansę i porwała mikrofon z dłoni instruktorki. Milczała przez sekundę. Zawsze uwielbiała być w centrum uwagi. Wiedziała, że czasami jest uważana za śmieszną postać, ale to przeszkadzało jej mniej niż bycie ignorowaną.

– Panie i panowie.

Spojrzeli na nią, zaniepokojeni tym zakłóceniem zwykłego biegu rzeczy, widokiem tej kobiety tak bardzo nie na miejscu. Co się dzieje? Może to jakaś demonstracja? Demokratyczny Front Grubasów domaga się swojego prawa do niezdrowego trybu życia? W każdym razie tak właśnie Vera odebrała ich reakcję, ale miała na sobie ubranie i to dawało jej poczucie wyższości. Ze swojego miejsca widziała pomarszczone szyje i obwisłą skórę ramion, patrzyła z góry na siwe odrosty.

– Jestem inspektor Vera Stanhope z Policji Northumberland. – Uniosła wzrok i dostrzegła Joego Ashwortha, który wyszedł właśnie z szatni z mężczyzną w garniturze, zapewne kimś z kierownictwa hotelu. Przyjechał szybciej, niż się spodziewała. – Przykro mi poinformować państwa, że w klubie doszło do nagłego zgonu i muszę prosić państwa o współpracę. Proszę wrócić do szatni. Kiedy już państwo się ubiorą, poprosimy państwa o zaczekanie w jadalni, aż spiszemy państwa dane. To nie powinno potrwać długo. Postaramy się zaoszczędzić państwu niedogodności, być może jednak będziemy musieli skontaktować się z państwem w późniejszym terminie. – Spojrzała ponad wodą na Ashwortha i jego towarzysza. Obydwaj skinęli głowami na znak, że i oni zrozumieli, czego od nich oczekuje.

Pływalnia opróżniała się powoli. Wszyscy byli zaciekawieni, podekscytowani. Jak banda uczniaków, pomyślała Vera. Przynajmniej nie będzie narzekania, że ich zatrzymano w celu złożenia zeznań. Ci ludzie mieli za dużo czasu, a za mało podniet w życiu. Trudno było uwierzyć, że ktoś z nich może być mordercą.

Ashworth obszedł basen i dołączył do niej; razem z nim przyszedł krawaciarz. Mężczyzna był młody, skory do pomocy, a do tego mały, okrągły i podrygujący – przypominał gumową piłkę. Obawiała się, że kierownictwo hotelu będzie robić trudności, bo morderstwo może zaszkodzić interesom, ale ten człowiek był tak samo podekscytowany jak emeryci w basenie. Stał na palcach i zacierał ręce. Vera miała wrażenie, że myśli tylko o tym, jaką to ciekawą historię będzie miał do opowiedzenia swojej dziewczynie po pracy i pewnie miał nadzieję, że pokażą go w lokalnych wiadomościach. W dzisiejszych czasach każdy chciał swoich pięciu minut sławy.

– To jest Ryan Taylor – przedstawił go Ashworth. – Zastępca kierownika.

– Czy mogę coś zrobić, pani inspektor?

– Tak. Proszę zorganizować herbatę i kawę. Dużo. I podać w jadalni. Z ciastkami. I kanapki. Przetrzymamy tych ludzi dość długo, a jest już pora lunchu. Lepiej, żeby się nie złościli.

Taylor zawahał się.

– Może być odpłatnie – powiedziała, domyślając się, o co mu chodzi. – Przy cenach, jakie tu macie, to są ludzie, którzy mogą sobie pozwolić na wymyślną kawę za parę funtów.

Twarz mu pojaśniała. Śmierć nieznajomej kobiety w średnim wieku nie była dla niego tragedią. Raczej okazją marketingową. Vera sądziła, że Taylor ich zostawi, ale on tylko odszedł parę metrów i przez chwilę mówił do walkie-talkie, które nosił przypięte do paska.

Lisa wciąż stała pod drzwiami sauny. Była blada. Vera była ciekawa, czy otworzyła drzwi i zajrzała do środka. Po tak młodej dziewczynie spodziewałaby się raczej reakcji podobnej do zachowania kierownika. Dla niej śmierć pewnie nie była rzeczywista. Była raczej pierwszą sceną medialnego wydarzenia.

– Dotykała pani czegoś? – spytała Vera. – Jeśli tak, to żaden problem, oczywiście, ale musi mi pani powiedzieć. Odciski palców. Wie pani. – Pomyślała jednak, że odciski palców uda się zdjąć tylko z zewnętrznej strony drzwi. W środku, z tą parą? Marne szanse. Proszek daktyloskopowy zmieni się w maź.

Lisa odezwała się w końcu. Cichy, nieśmiały głosik.

– Nie – powiedziała. – Niczego nie dotykałam.

– Dobrze się pani czuje, kotku?

Młoda kobieta wzięła się w garść, uśmiechnęła.

– Tak, jasne.

– Była pani cały dzień na zmianie?

– Od ósmej rano.

Vera naciągnęła na dłonie lateksowe rękawiczki, które przed chwilą dostała od Ashwortha. Prawdziwy harcerz z tego Joego, zawsze przygotowany. Kiedy spojrzała na swoje palce, przypomniał jej się staruszek w czepku. Ciekawe, czyby go rozpoznała w ubraniu? Niekoniecznie. Otworzyła drzwi sauny.

– Proszę zajrzeć – zachęciła. – Śmiało. To nie wygląda makabrycznie. Chciałabym wiedzieć, czy pani ją rozpoznaje. Toby nam zaoszczędziło sporo czasu. – Joe za plecami Lisy marszczył brwi i kręcił głową, pełen dezaprobaty i oburzenia. Chłopak uważał kobiety za delikatne kwiatki, które nie przetrwają bez jego ochrony.

– Ja właściwie nie znam nikogo po nazwisku – odparła Lisa. – Nie znamy gości z basenu. Kiedy się prowadzi zajęcia, to co innego.

– Ale może zdoła nam pani powiedzieć, czy przychodziła tu regularnie. Może bywała na pani zajęciach.

Po chwili wahania Lisa zajrzała do sauny.

– Widziała ją już pani? – spytała Vera zniecierpliwiona. Co było nie tak z tą dziewczyną? Miała już dość tych słabowitych, mdlejących młódek.

– Nie jestem pewna. Wszystkie panie wyglądają dość podobnie, prawda? – Cóż, Vera nie mogła się nie zgodzić. Jej też wszystkie chude dziewczyny wydawały się takie same.

– Da się wyłączyć tę parę? – Vera nie wiedziała, jak wilgoć i ciepło wpływają na zwłoki, podejrzewała jednak, że nie pomagają zachować ich w dobrym stanie. – O ile nie trzeba wchodzić do środka.

Taylor w podskokach znalazł się przy niej.

– Jasne, zaraz się tym zajmę. – Zawahał się. – Mogę jeszcze w czymś pomóc?

– Zakładam, że zginęła tutaj, dziś przed południem – powiedziała Vera. – Bo przecież w nocy wszystkie pomieszczenia były sprzątane. Ktoś by zauważył, gdyby była w saunie wcześniej.

– Jasne. Oczywiście.

Jednak te słowa wydały jej się jakieś wymuszone.

– Naprawdę? To jest śledztwo w sprawie morderstwa. Nie obchodzą mnie wasze standardy higieniczne.

– Mieliśmy problemy z personelem sprzątającym. Dwie stałe sprzątaczki są na zwolnieniu. Zatrudniłem tymczasowego zastępcę, ale nie jest najlepszy. Nie mówię, że tu nie sprzątał, ale nie zdziwiłbym się, gdyby wcześniej zmył się ze zmiany.

– Skąd go pan wziął? – Vera starała się nie okazać zbytniej ekscytacji, ale to ją zainteresowało. Nowy członek personelu. Nieżywa klientka. Niekoniecznie oznaczało to, że jedno łączy się z drugim, ale bardzo ułatwiłoby jej życie, gdyby okazało się, że tymczasowy sprzątacz ma wyrok za mordowanie kobiet w średnim wieku, albo gdyby ofiara okazała się jego byłą żoną.

– To syn naszej recepcjonistki. Student spędzający ferie w domu.

– No dobrze. – Powinna była wiedzieć, że to nie będzie takie proste. – Będę musiała z nim porozmawiać. I z całym personelem, który był na zmianie. – Pomyślała, że woli rozmawiać z pracownikami, a wesołych staruszków zostawić Ashworthowi, który miał świętą cierpliwość. – Na pewno macie ewidencję wszystkich członków klubu, którzy tu dzisiaj wchodzili?

Klub miał bramkę wejściową na karty magnetyczne. Vera miała nadzieję, że każda z kart ma indywidualny czip z danymi, a nie służy tylko do uruchamiania kołowrotu.

– Tak – odparł Taylor, ale znów nie wydawał się przekonany. – Cały system informatyczny jest zarządzany z bazy w Tunbridge Wells. Zakładam, że będą mieli dane.

Vera postanowiła, że zleci to Holly. To była nudna robota: wiszenie na telefonie i czekanie, aż jakiś informatyk dogada się z komputerem. Holly, świeżo zatrudniona posterunkowa, była młoda, ładna i inteligentna, i każdy komputerowy magik, nawet nie widząc jej na oczy, będzie chciał jej udowodnić, jaki jest bystry. Holly miała też skłonność do zadzierania nosa i Vera od czasu do czasu zlecała jej nudne zadania, by pokazać dziewczynie, gdzie jej miejsce.

– Nie ma możliwości, żeby osoba bez członkostwa dostała się na pływalnię?

– Teoretycznie – odpowiedział Taylor. – Chyba że była gościem kogoś, kto należy do klubu. Wtedy prosimy członka, żeby okazał swoją kartę w recepcji i zapisał gościa.

Vera odtworzyła w pamięci swoje własne wizyty w klubie. Zawsze się spieszyła, często przeciągała plastikową kartę przez czytnik do góry nogami, przez co kołowrót się nie uruchamiał, albo z pośpiechu upuszczała ręcznik i hamowała ludzi czekających za nią. Zwykle jednak przy biurku obok siedziała kobieta w żółtym uniformie i pomagała jej przejść przez bramkę.

– Powiedział pan „teoretycznie”. A w praktyce? Jak trudno byłoby osobie niepowołanej dostać się do środka?

– To żadna trudność. Trzeba by wiedzieć, jak to wszystko działa, ale zawsze są sposoby na obejście systemu.

– Na przykład? – Coś w tym okrągłym faceciku zaczynało ją irytować. Pewnie jego dobry humor. Nic nie było w stanie go ruszyć. Szczęśliwi ludzie strasznie działali jej na nerwy.

– No więc, mogłaby pani powiedzieć, że zapomniała pani karty. Gościom ciągle się to zdarza. Poprosilibyśmy panią o wpisanie się do książki, ale nigdy nie porównujemy podpisu z oryginałem na liście członków. Karen z recepcji po prostu by panią wpuściła.

– Więc mogę się podpisać dowolnym bazgrołem?

– W zasadzie tak.

– Jak jeszcze można obejść system?

– Pożyczyć kartę od znajomego. Jesteśmy w zasadzie pewni, że to powszechna praktyka, szczególnie wśród młodszych członków. Na każdej karcie jest zdjęcie, ale zwykle na nie nie patrzymy. Jego zadaniem jest raczej zniechęcanie do oszustw niż identyfikacja. – Wydawał się zupełnie nieprzejęty, że ich system jest tak nieszczelny; uważał to wręcz za zabawne.

– Świetnie – rzuciła Vera. – Po prostu genialnie. – Ale tak naprawdę wciągnęły ją już meandry tej sprawy. Była dobrym detektywem i za rzadko miała okazję tego dowieść.

3

Connie czekała przed salą parafialną w wiosennym słońcu. Na niewielkiej skarpie po drugiej stronie uliczki rosły kępki pierwiosnków. Był czas, że uznałaby takie otoczenie za idyllę: słońce, głosy dzieci dobiegające przez otwarte okna sali, ptaki śpiewające w zaroślach nad strumieniem i w koronach drzew okalających cmentarz. Po śnieżnej i deszczowej zimie miło było popatrzeć na błękitne niebo. Teraz jednak każde przyjście po Alice było dla niej stresem. Inne matki już zaczynały się schodzić po dzieci z ogniska przedszkolnego. Connie zawsze starała się być w sali parafialnej pierwsza. Nie potrafiła poradzić sobie ze spojrzeniami, z fałszywymi uśmiechami współczucia, z oskarżycielskim milczeniem, które trwało tylko dopóty, dopóki nie minęła kobiet czekających w kolejce.

Przedszkolanka otworzyła drzwi i Connie weszła do sali przed wszystkimi. Najlepiej było po prostu zabrać córkę i wynosić się stąd. Alice siedziała po turecku na macie, z wyprostowanymi plecami. Dostrzegła mamę i uśmiechnęła się radośnie, ale nie zmieniła pozy. Connie miała ochotę powiedzieć: „Nie staraj się tak bardzo, skarbie. Nie przejmuj się, co inni o tobie myślą”. Jednak Alice chciała być lubiana przez inne dzieci i panią w średnim wieku, która opiekowała się grupą. Dopiero nocą przestawała się kontrolować. Wtedy moczyła łóżko dręczona koszmarami, cała drżąca przychodziła do łóżka Connie, żeby móc zasnąć. Rano nie chciała mówić o tych nocnych strachach. Connie nigdy właściwie nie odkryła przyczyny koszmarnych snów, ale mogła się jej domyślić. Ją samą dręczyły wspomnienia chwil, kiedy goniły ją ulicą hordy dziennikarzy.

– Alice, twoja mamusia przyszła – powiedziała ciocia Elizabeth. Przedszkolanki nazywane były „ciociami”. Elizabeth była pulchna, miła w obejściu. Żona pastora. Connie miała wrażenie, że tę kobietę aż korci, by dostać się do jej domu, do jej głowy. Może sądziła, że wiara daje jej prawo do ciekawości, do grzebania w cudzym życiu. Connie potrafiła to zrozumieć, całe jej życie zawodowe polegało na takim wścibstwie. Wiedziała jednak, że Elizabeth dobrze opiekuje się Alice i była jej za to wdzięczna. Mała zerwała się na nogi i podbiegła do mamy. Dzieci najwidoczniej bawiły się dziś na dworze, na słońcu, bo piegi Alice były wyraźniejsze, a na kolanie dżinsów widniała plama z błota. Connie zastanawiała się przez moment, czy mała nie została popchnięta, zaczęła sobie wyobrażać prześladowanie; bała się, że niechęć i okrucieństwo matek w końcu przejmą dzieci. Ale nie mogła tak myśleć. To by doprowadziło do paranoi, do obłędu.

Wzięła Alice za rękę i poprowadziła do stołu, na którym rozłożono do wyschnięcia malunki, odciski dłoni i kolaże. Pozostałe matki zgromadziły się wokół Elizabeth i – kiedy Alice szukała swoich dzieł – ich rozmowa dotarła do uszu Connie.

– Dziś nie ma Veroniki?

Veronica nie była ciocią; była przewodniczącą komitetu przedszkolnego. Prześladowała Connie w snach. Smukła drapieżniczka w kardiganie od Marksa i Spencera i z jaskrawoczerwonymi wargami. Często siedziała w sali parafialnej, kiedy zjawiały się matki, by ściągać zaległe opłaty czy prosić o przyniesienie ciast na najbliższy kiermasz.

– Nie. – Głos Elizabeth brzmiał spokojnie, swobodnie. Connie właściwie nie wiedziała, co żona pastora myśli o Veronice. – Ja też muszę z nią porozmawiać. Wpadnę do niej po drodze do domu. Taka ładna pogoda, może chciała popracować w ogrodzie. Zdaje się, że Christopher znów wyjechał w interesach.

Connie automatycznie wzięła obrazki, które podała jej Alice.

– Śliczne – powiedziała. – Jak wrócimy do domu, powiesimy je na ścianie w kuchni, co ty na to? – Mówiła z roztargnieniem; nasłuchiwała informacji o Veronice i ten jeden raz miała ochotę dłużej zostać w sali. Rozmowa zeszła jednak na przydział miejsc w szkole, na jakąś imprezę dobroczynną w pubie. Kobiety zapomniały o Veronice, więc Connie wyszła, wciąż trzymając Alice za rękę i nie odzywając się do nikogo.

Po wyjeździe z miasta Connie wynajęła dom nad rzeką; chciała po prostu uciec, właściwie było jej wszystko jedno, gdzie wyląduje. Dom należał do znajomych rodziców Franka. Nie chcieli sobie już zawracać głowy wynajmem na wakacje, wyjaśnił Frank, a sami z niego nie korzystali; obydwoje jeszcze pracowali. Kupili go jako inwestycję, lokatę oszczędności na emeryturę, zanim załamał się rynek nieruchomości. Kiedy wybuchła ta cała afera, Frank zaproponował nawet Connie gościnę w swoim domu. Ze względu na Alice, dodał pospiesznie, żeby Connie niczego sobie nie wyobrażała. Po rozwodzie ruszył naprzód ze swoim życiem, miał już kogoś nowego. Ale Connie i Alice mogły skorzystać z sypialni dla gości, dopóki dziennikarze się nie odwalą i nie przestaną koczować pod jej furtką. W tamtym momencie była już tak zdesperowana, że prawie się zgodziła. Może Frank zdał sobie sprawę, że naprawdę może skończyć z dwiema niechcianymi lokatorkami, bo zaraz potem pojawiła się oferta zamieszkania w domku w dolinie Tyne. Connie wyobrażała sobie, jak obdzwaniał wszystkich swoich kumpli. „Pomóż mi, stary. Na pewno znasz jakieś miejsce, gdzie mogłaby zamieszkać. Tak, być może sama jest sobie winna, ale nie ma powodu, żeby Alice cierpiała. Będę musiał pozwolić im się przekimać tutaj, jeśli nie wymyślę czegoś innego”. Wciąż używał takich słów jak „przekimać”. Był dyrektorem artystycznym teatru w Newcastle, a jego nowa pani była młodą projektantką.

Dom, zwany Chatą pod Malwami, był bardzo ładny z zewnątrz. Z tradycyjnego kamienia, z łupkowym dachem i niewielkim ogródkiem schodzącym nad strumień, który wpadał do rzeki tuż za małym mostkiem. Wewnątrz był ciemny i wilgotny, ale to było do przeżycia. Pierwsze dwa tygodnie były wspaniałe. Zapisała Alice do ogniska przedszkolnego, zaczęła nawiązywać namiastki przyjaźni. Kobiety, przynajmniej te, które zapraszały ją na kawę, pozwalały swoim dzieciom przychodzić do Chaty pod Malwami i bawić się z Alice. Connie zdecydowała się używać panieńskiego nazwiska. Była rozwiedziona już od jakiegoś czasu i nazwisko Franka niewiele dla niej znaczyło. Może zdołałaby się wśliznąć w anonimowość, być może nawet znalazłaby pracę, kiedy szum medialny nareszcie ucichnie. Bo przecież potrzebowała pieniędzy. Nie mogła wiecznie żyć z oszczędności i z łaski Franka. A gdyby wróciła do pracy, może opuściłyby ją koszmary.

Potem jednak w ogólnokrajowej gazecie ukazał się artykuł, upamiętniający pierwszą rocznicę śmierci Eliasa. Ze zdjęciem Connie, przestraszonej i bliskiej łez, wychodzącej z sądu. I nagle koleżanki przestały wpadać Pod Malwy na kawę. Z wyjątkiem Elizabeth, której pobudki były czysto zawodowe. Skończyły się zaproszenia dla Alice na podwieczorki. Zaczęły się szepty, ukradkowe spojrzenia. Niektóre kobiety usiłowały podtrzymać znajomość, z zapartym tchem zadawały pytania, ale Connie szybko zorientowała się, że przeciwko niej prowadzona jest kampania, której przewodzi Veronica Eliot: „Jeśli się z nią przyjaźnisz, to jakbyś akceptowała to, co zrobiła. Tego chcesz? By ludzie myśleli, że jesteś taka jak ona? Nie wiem, jakim cudem pozwolono jej zatrzymać córkę”. Te słowa były dziecinne i żałosne, mogłaby je wypowiadać liderka gangu ośmiolatek w piaskownicy, ale były skuteczne. Zadziałała psychologia tłumu. Przecież nie można postawić się Veronice. I nagle w kolejce do drzwi sali parafialnej zaczęła witać Connie cisza, lodowate spojrzenia na poczcie, kiedy szła odebrać zasiłek na dziecko.

Dawna Connie zawalczyłaby o siebie. Powiedziałaby: „Słuchaj, głupia krowo, daj mi szansę wyjaśnić, jak było”. Jednak rok policyjnego śledztwa, raportów, rozpraw sądowych wyżął ją z woli walki. Poza tym nie miała moralnego prawa użalać się nad sobą. Straciła to prawo po śmierci Eliasa. Snuła się więc po wsi jak cień, nie spodziewając się kontaktu, dobrego słowa. Schudła. Czasami wyobrażała sobie, że całkiem zniknęła i widzi ją tylko Alice. Jej jedyną pociechą było pół butelki wina, na które pozwalała sobie wieczorem, kiedy córka już spała. Była niemal wdzięczna za te noce, kiedy Alice moczyła łóżko i przychodziła do niej; wtedy przynajmniej miała się do kogo przytulić.

Właśnie wyszły na dwór, kiedy zjawił się gość. A może był tam cały czas, może patrzył z mostku, zasłonięty drzewem. Podczas jednej z wizyt w domku Frank przerzucił grubą linę przez konar jabłonki, rosnącej w kącie niewielkiego ogrodu na szczycie nadbrzeżnej skarpy. Alice używała jej jako huśtawki. We wrześniu miała iść do szkoły, była duża i silna jak na swój wiek. Fizycznie była nieustraszona. Chwytała linę, rozpędzała się, odbijała od ziemi i szybowała w powietrzu, niemal nad rzeką. Connie wiedziała, że lepiej tego nie komentować. Nie mogła zarażać córki swoimi lękami. Odwracała się jednak na chwilę, by nie patrzeć, jak Alice leci, przygryzała wargi, by nie krzyknąć: „Uważaj, skarbie. Proszę cię, uważaj”.

Właśnie teraz Alice bawiła się na huśtawce. Kwiaty jabłoni były jeszcze w pąkach, młode listki raziły zielenią, zasłaniając widok na drogę. Connie piła kawę, którą zaparzyła sobie po lunchu, gdy usłyszała Alice wołającą „Dzień dobry!” do kogoś, kogo Connie nie widziała, i przy furtce pojawił się nieznajomy. Zatrzymał się, patrząc na nie. Pierwszą myślą Connie było, że to reporter, który je tutaj wyśledził. Bała się tego, od kiedy przeprowadziły się do doliny. Mężczyzna był młody, uśmiechnięty, pełen wdzięku urodzonego podrywacza. Z całą pewnością reporter. Na ramieniu miał plecak, w którym zmieściłby się aparat. Z drugiej strony, włóczkowa czapka nadawała mu wygląd spacerowicza, więc może po prostu szedł sobie brzegiem rzeki.

– Mogę w czymś pomóc? – Jej ton był tak ostry, że Alice, która właśnie wylądowała na ziemi, spojrzała na nią zaskoczona.

Mężczyzna też się lekko spłoszył. Uśmiech stał się mniej pewny.

– Przepraszam. Nie chciałem przeszkadzać.

To nie pismak, pomyślała Connie. Pismaki nie przepraszają. Nawet ci czarujący. Machnęła mu ręką na przeprosiny.

– Zaskoczył mnie pan. Rzadko miewamy gości.

– Szukam kogoś – odparł. Mówił jak człowiek wykształcony.

– Tak? – Niepokój wrócił. Jej ciało spięło się, gotowe przybrać wrogą postawę, gdyby spytał o jej nazwisko albo chciał wejść przez furtkę.

– Pani Eliot. Veroniki Eliot.

– Ach. – Poczuła ulgę, ale i ciekawość. Czego ten człowiek mógł chcieć od Veroniki?

– Zna ją pani?

– Tak – wyjaśniła Connie. – Oczywiście. Mieszka w białym domu na końcu ulicy. Zaraz za skrzyżowaniem. Nie da się przegapić. – Zawahał się chwilę, zanim odszedł, więc dodała jeszcze: – Jeśli pan przyjechał samochodem, kawałek dalej jest zatoczka, tam się da zawrócić. – Teraz już mogła sobie pozwolić na przyjazne zachowanie, a poza tym była ciekawa. Nie widziała samochodu.

– Nie – rzekł. – Nie jeżdżę samochodem. Przyjechałem autobusem.

– Rany, odważnie! Ma pan nadzieję dzisiaj wrócić?

Uśmiechnął się. Pomyślała, że trudno określić jego wiek. Z pewnością był młodszy od niej, ale mógł się mieścić gdziekolwiek w przedziale między osiemnastką a trzydziestką. Wiedziała, że Veronica ma dorosłego syna, oczywiście modelowy egzemplarz – studiował historię w Durham – ale jego koledzy z pewnością wiedzieliby, gdzie mieszka.

– Podobno za dwie godziny odjeżdża autobus powrotny do Hexham – powiedział niepewnie. – A jeśli wszystko inne zawiedzie, zawsze mogę pojechać taksówką.

– Jest pan krewnym? – Connie zdała sobie sprawę, że to jej pierwsza normalna rozmowa od miesięcy i miała nadzieję ją przedłużyć. Żałosne, pomyślała. Na co mi przyszło!

Nieznajomy zawahał się. To proste pytanie jakby zbiło go z tropu.

– Nie – odpowiedział w końcu. – Raczej nie.

– Jej chyba nie ma – powiedziała Connie. – Kiedy wcześniej szłam ze wsi, jej auta nie było na podjeździe. A słyszałam, że jej mąż, Christopher, wyjechał służbowo. Chce pan wstąpić na herbatę i zaczekać? Jeśli Veronica pojechała na lunch, to niedługo będzie wracać i zobaczymy stąd jej samochód.

– O, hm, jeśli to nie za duży kłopot. – Otworzył furtkę i wszedł do ogrodu. Nagle zrobił się mniej speszony, niemal arogancki. Connie ogarnęła panika. Co ja narobiłam? Miała wrażenie, że zaprosiła katastrofę za próg. Młody mężczyzna usiadł obok niej na drewnianej ławce z łuszczącą się białą farbą, i grzecznie czekał na ciąg dalszy. Zaproponowała mu herbatę, więc spodziewał się herbaty. Ale kuchnia była z tyłu domu, stamtąd Connie nie mogłaby mieć na oku Alice. Przecież nie mogła zostawić córki sam na sam z obcym człowiekiem.

– Alice, chodź ze mną. Zabawisz się w kelnerkę. Przyniesiesz ciastka. – Miała nadzieję, że ma ciastka, bo obietnica słodyczy zadziałała jak czary i Alice posłusznie potruchtała za nią do domu.

Przygotowały tacę. Imbryk i filiżanki, dzbanek na mleko i cukierniczkę. I sok w kubku z dziobkiem dla Alice. Za długo mieszkam na wsi, pomyślała Connie. Jeszcze trochę i zapiszę się do koła gospodyń wiejskich. Ale to nie było śmieszne. Przewodniczącą Koła była Veronica Eliot, i oczywiście Connie nie byłaby tam mile widziana, nawet gdyby chciała się zapisać. Ruszyły do ogrodu: Connie niosła tacę, a Alice kilka ciastek na talerzu w kwiaty. Kiedy jednak wyszły na słoneczną stronę domu, z której był widok na drogę i rzekę, biała ławka była pusta. Młody człowiek zniknął.

4

Kiedy Vera była dzieckiem, Willows był wspaniałym hotelem, od pokoleń będącym własnością tej samej rodziny i słynnym na całe hrabstwo. Jednym z nielicznych wspomnień, jakie miała o matce, było właśnie wspomnienie lunchu, na który przyjechali tu we trójkę. Może były to urodziny mamy. Z pewnością był to pomysł Hectora; ojciec Very zawsze lubił takie popisy. Nie pamiętała, co jedli. Podejrzewała, że nie były to żadne smakołyki. Powojenna Brytania. Zapewne kawał mięsa i warzywa bure od gotowania. Ale pamiętała ten przyblakły blichtr. Kobieta w długiej sukni grała na fortepianie w kącie. Hector zamówił szampana tubalnym, teatralnym głosem; mama wypiła dwa kieliszki i zrobiła się cała rozchichotana. Hector oczywiście wypił resztę.

Pierwotnie hotel był dużym wiejskim dworem i wciąż miał podjazd biegnący kręto przez park. Zbudowano go w zakolu rzeki, więc miało się wrażenie, iż stoi na wyspie, szczególnie o tej porze roku, kiedy Tyne była wezbrana od roztopów. Przycinane wierzby, które wytyczały granicę posiadłości, stały teraz z korzeniami w wodzie. Według lokalnych historyków mieszkał tu archeolog, który jako jeden z pierwszych zainteresował się Murem Hadriana, i rzeczywiście, w bibliotece i jadalni wisiały wyblakłe sepiowe zdjęcia wykopalisk, mężczyzn w bryczesach, kobiet w długich spódnicach.

Niedawno hotel został przejęty przez niewielką sieć hotelarską z siedzibą gdzieś na południu. Piwnice przerobiono na klub fitness i wszelkie wrażenie, że to miejsce tylko dla bogatych i eleganckich gości, zniknęło bez śladu. Na litość boską, wpuszczali tu Verę! Wciąż jednak miało pretensje do wytworności. Od panów w jadalni oczekiwano marynarki i krawata. Meble były stare i zniszczone, ale kiedyś – wspaniałe.

W klubie wciąż panowały poruszenie i chaos, Vera czuła jednak, że panuje nad tym i od miesięcy nie była taka szczęśliwa. Pieprzyć te wszystkie ćwiczenia – tak naprawdę, by poczuć, że żyje, potrzebowała interesującej sprawy.

Billy Wainwright, główny technik kryminalistyczny, zjawił się, żeby zabezpieczyć miejsce zdarzenia. W saunie nie było już pary, ale wszystkie powierzchnie były zarosiałe.

– Zdajesz sobie sprawę, że to chyba najgorsze miejsce do zbierania śladów, jakie widziałem? Na tych powierzchniach nie ma szans na odciski palców. Mogła tędy przejść połowa populacji Newcastle i nie zostawić po sobie znaku. – Jakby to była wina Very. Billy Wainwright był znany w policyjnym światku ze swojej ślicznej żony i nałogowej niewierności. Geniusz w swoim fachu, ale kompletny gnojek jako facet. Vera trzymała się z daleka, żeby nie przeszkadzać mu w pracy, ale teraz, przez otwarte drzwi, miała lepszy widok na martwą kobietę. Typowa członkini hotelowego klubu fitness. Zadbana, w średnim wieku, ale o ciele młodszej kobiety. Vera dostrzegła kluczyk do szafki, przypięty agrafką do ramiączka kostiumu kąpielowego ofiary.

– Billy, jaki jest numer na kluczu?

Billy uniósł go ostrożnie grubymi palcami w rękawiczce.

– Trzydzieści pięć.

Spodziewała się, że Taylor, zastępca kierownika, dawno sobie poszedł. Z pewnością miał ważniejsze rzeczy do roboty. On jednak wciąż był na pływalni, dziwnie nie na miejscu w garniturze i lśniących, czarnych półbutach. Znów trzymał przy uchu walkie-talkie. Vera podeszła do niego i z niecierpliwą miną poczekała, aż skończy rozmowę.

– Przepraszam – powiedział. – Usiłuję przesunąć parę spotkań, żeby jadalnia pozostała wolna dla waszych świadków. Mamy tu dziś konferencję kierowników kadr.

– Zakładam, że ma pan uniwersalny klucz do wszystkich szafek.

– Tak.

– Więc proszę mi go przynieść. – Dlaczego traktowała go tak ostro? Przecież starał się być pomocny. Może przez tę jego niechęć zostawienia ich w spokoju przy pracy. Przez tę jego jawną ekscytację, że bierze udział w śledztwie, choćby tylko jako obserwator. Mnie wolno się tym podniecać, pomyślała, bo w ten sposób zarabiam na życie. On jest zwykłym podglądaczem.

Teraz nareszcie wyniósł się z pływalni i przeszedł przez szatnię do recepcji koło automatycznej bramki. Na górze w jadalni słyszeli gwar rozmów, pobrzękiwanie filiżanek. Ashworth ściągnął paru mundurowych do pomocy w zbieraniu zeznań, było jednak oczywiste, że to nie pójdzie szybko. Tak jak Vera podejrzewała, większość starszych członków klubu traktowała to jako darmową rozrywkę i nie spieszyło im się do wyjścia. Taylor zwrócił się do kobiety za biurkiem.

– Dziecino, możesz mi dać uniwersalny klucz do szafek?

Zupełnie jakby mówił do dziecka. Vera pomyślała, że gdyby Taylor zwrócił się do niej tak protekcjonalnym tonem, dałaby mu w nos. Recepcjonistka była starsza od niego, mogła mieć dobrze po czterdziestce, ale walczyła z upływem czasu. Czarne włosy, gruba warstwa tuszu na rzęsach. Na identyfikatorze widniało imię Karen.

– To pani syn jest tymczasowym sprzątaczem? – spytała ją Vera.

Karen odwróciła się, by zdjąć klucz z haczyka na ścianie z tyłu.

– Czemu pani pyta? Co on ma z tym wspólnego?

– Prawdopodobnie nic. Ale muszę z nim pogadać. Jest dzisiaj w pracy?

Karen położyła klucz na blacie.

– Ma wieczorną zmianę. Przyjdzie dopiero o czwartej.

– Nie ma pośpiechu – odparła Vera wyluzowanym tonem. – Złapię go, jak się zjawi.

Drzwi szatni pilnowała policjantka w mundurze. Vera odprawiła Taylora.

– Nie ma sensu zabierać panu więcej czasu. Już sobie sama poradzę. – Myślała, że Taylor zacznie protestować, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język i tylko się uśmiechnął. Patrzyła, jak światło błyszczy na wypolerowanych piętach jego butów, kiedy wchodził po schodach.

Vera poznała policjantkę pilnującą drzwi, ale nie pamiętała jej nazwiska.

– Można już bezpiecznie wejść?

– Tak.

– Billy Wainwright już tu zajrzał?

– Tak, chociaż mówił, że wiele to nie da. – Kobieta uśmiechnęła się ciepło. Vera nie miała pojęcia, co takiego jest w tym facecie. Nie był nawet zbyt przystojny. Podejrzewała, że miał w sobie sporo empatii. I umiał słuchać. Być może dlatego kobiety tak lgnęły do niego.

– Ja już byłam w tej szatni – powiedziała Vera. – Więc nie ma ryzyka, że coś zanieczyszczę, jeśli mnie wpuścisz.

Policjantka wzruszyła ramionami. To Vera była tu szefem, a zresztą nie był to problem posterunkowej.

W szatni telewizor zamontowany wysoko na ścianie wciąż był włączony. Sky News z ujęciami prezydenta USA i pierwszej damy, odwiedzających jakiś egzotyczny kraj. Afrykańskie dzieci w śnieżnobiałych koszulach i kobiety poowijane w jaskrawe batiki. Szafka zabitej kobiety była niedaleko tej, z której korzystała dziś Vera. Wyjęła nową parę rękawiczek. Zamek się zacinał i przez moment nie była pewna, czy w ogóle go otworzy; w końcu podparła drzwiczki barkiem i pchnęła, aż mechanizm zaskoczył. Otworzyły się.

Vera zajrzała do szafki, z początku niczego nie dotykając. Ubranie było schludnie poskładane. Kwiecista spódnica, biała bluzka, niemal tak śnieżna jak koszule dzieci w wiadomościach, granatowy bawełniany sweter. Biała, koronkowa bielizna, świeża jakby prosto ze sklepu. Jak kobiety to robią? Bielizna Very szarzała już po pierwszym praniu. Zresztą ona nigdy nie kupiłaby czegoś tak wystrzałowego. Pod ubraniami leżała para sandałów. Widać było, że są wygodne, z miękkiej skóry, ale też były eleganckie, z niewielkimi obcasami, z plecionych skórzanych pasków zapinanych na kostce. Vera w życiu nie włożyłaby takich butów.

W telewizji młoda prezenterka czytała seksownym głosem prognozę pogody. Kolejne dni będą wyjątkowo ciepłe i słoneczne jak na tę porę roku. „Piękna wiosenna pogoda”. Vera odwróciła się na moment, ujrzała migawki grubiutkich jagniąt i wierzbowych bazi. Owce jej sąsiadów, którzy prowadzili małe gospodarstwo, jeszcze się nie okociły. W górach tak daleko na północy zawsze było to później.

Nie było torebki. To wydało się Verze dziwne. Przecież każda kobieta nosi torebkę? Nawet Vera nosiła swoje rzeczy w płóciennej reklamówce. Był za to portfel, wetknięty w rękaw granatowego swetra. Może torebka nie mieściła się w szafce i kobieta zostawiła ją w samochodzie? Do rogu portfela metalowym karabińczykiem przypięte były klucze. W portfelu Vera znalazła kartę klubową. Zdjęcie było małe i ziarniste, z całą pewnością jednak przedstawiało ofiarę. Było też nazwisko.

Jenny Lister. Czterdzieści jeden lat. Vera dałaby jej parę lat mniej. Zamieszkała w dolinie Tyne, we wsi Barnard Bridge, jakieś osiem kilometrów od hotelu. No ładnie, pomyślała Vera; mniej więcej tego się spodziewała. Ale dlaczego ktoś chciałby zamordować czterdziestolatkę z bogatej northumbryjskiej miejscowości?

Przejrzała resztę zawartości portfela. Parę kart kredytowych i debetowych na to samo nazwisko i dwadzieścia funtów w gotówce. Na jednej z kart kredytowych nazwisko poprzedzał tytuł Mrs, a więc była mężatką albo rozwódką. Jeśli para wciąż mieszkała razem, mąż zapewne był w pracy. Vera spojrzała na zegarek. Było po trzeciej. Być może małżonkowie siedzieli dziś razem przy śniadaniu, omawiali swój dzień. A teraz on nie ma pojęcia, co spotkało jego żonę, nie martwi się o jej bezpieczeństwo. Chyba że sam przyjechał tu za nią i ją udusił.

W jadalni na górze Ashworth i jego koledzy przesłuchali już prawie wszystkich z zajęć wodnego aerobiku. Ashworth korzystał z małego gabinetu. Wzywał świadków pojedynczo, żeby spisać ich dane kontaktowe, zapytać, czy byli w saunie i czy widzieli coś niezwykłego. Na tabliczce na drzwiach widniał napis: „Ryan Taylor, zastępca kierownika”.

– A kto jest kierownikiem? – spytała Vera, rozproszona na chwilę. – Kto tu rządzi?

– Jakaś Franklin. Wyjechała na urlop. Do Maroka.

– Fajnie jej – rzuciła odruchowo Vera, ale dobrze wiedziała, że czułaby się fatalnie na tropikalnych wakacjach. Od słońca dostawała plam na całym ciele.

Ashworth był sam, uzupełniał notatkę z ostatniej rozmowy.

– Mamy nazwisko – oznajmiła Vera. – Jenny Lister. Mieszka w Barnard Bridge.

– Czyli biedna nie jest. – Ashworth uniósł wzrok znad kartki.

– Pomyślałam, że tam teraz pojadę. Ona może mieć dzieci w wieku szkolnym. Wolałabym jak najszybciej powiedzieć im, co się stało, zanim zaczną zaniepokojeni wydzwaniać do znajomych i robić zamieszanie.

– W porządku – odparł Ashworth. – Chce pani kogoś zabrać ze sobą?

– Chyba sama znajdę drogę. – Vera wiedziała, że myszkowanie po domu i wypytywanie rodziny zmarłej to nie jest jej zadanie. Przełożeni powtarzali jej do upadłego, że jej rola jest strategiczna. „Musi się pani nauczyć cedować zadania, pani inspektor”. Ale ona była w tym lepsza niż ktokolwiek inny z jej zespołu, więc jaki był sens cedować to na mniej kompetentnego śledczego?

– A co ja mam robić, jak już tu skończę?

– Przesłuchaj personel – poleciła Vera. – Sama miałam to zrobić, ale wolę jechać do jej domu. Zwróć uwagę na tę Lisę. Jakaś taka nerwowa, może ma coś na sumieniu. Recepcjonistka ma na imię Karen. Ma syna, studenta, który pracuje tutaj jako tymczasowy sprzątacz przez ferie wielkanocne. Pogadaj z nim. Musimy sprawdzić, czy wczoraj wieczorem sprzątał saunę. Nie wykluczyliśmy jeszcze możliwości, że ciało było tutaj przez całą noc. To mało prawdopodobne, bo raczej ktoś by zgłosił zaginięcie ofiary, ale z tym chłopakiem i tak trzeba porozmawiać. Wypytaj, czy ktokolwiek ją pamięta. Taylor pewnie da radę wydrukować zdjęcie z karty członkowskiej. Robią je tutaj, kiedy zapisujesz się do klubu, więc powinni mieć je gdzieś w komputerze.

– Pani jest członkiem? – Ashworth zapanował nad uśmiechem.

Vera zignorowała pytanie.

– Pokaż zdjęcie pracownikom, zapytaj, czy ją znali. I poproś Holly, żeby wyciągnęła od informatyka, o której Jenny wprowadziła kartę do systemu dzisiaj rano. – Zsunęła klucze z kółka przymocowanego do portfela Jenny. – A kiedy już porozmawiasz z personelem, sprawdź, czy jej samochód jeszcze tu jest. I najlepiej weź ze sobą technika. Niech potraktują samochód jak miejsce zbrodni. Wydaje mi się, że może tam być torebka ofiary. Jeśli tak, daj mi znać.

– W takim razie zawiadomię żonę, że się spóźnię. – To stwierdzenie miało być sarkastyczne, ale Vera nie zwróciła na nie uwagi.

– Tak. Wrócę tu do ciebie, jeśli zdążę. Jeśli nie, zadzwonię. Jutro z samego rana odprawa w komisariacie. Urządzili już centrum operacyjne?

– Holly się tym zajmuje. Charlie pomagał mi tutaj zbierać zeznania.

Vera skinęła głową. Pomyślała, że jutro powinna wypuścić Holly w teren, żeby dziewczyna się nie zanudziła. Nie była złym szefem. Nie do końca. Wiedziała, że zadowolenie podwładnych to ważna sprawa. Idąc do samochodu przez parking, poczuła, że jest głodna jak wilk. Zanim poszła pływać, kupiła u Gregga ciastko z serem, które wciąż leżało w torebce na siedzeniu pasażera. Trochę rozmiękłe i ciepławe po całym dniu na słońcu, ale nie było w nim mięsa, więc nie mogło się zepsuć. Zjadła je z przyjemnością i ruszyła na południowy zachód, w stronę Tyne.

Wieś Barnard Bridge leżała na zachód od hotelu, przy drodze do Cumbrii. Vera nie znała tej okolicy. Wychowała się w górach, a większość przestępstw w jej rejonie miała miejsce w mieście i w postindustrialnych wioskach na południowo-wschodnim wybrzeżu, stanowiącym zarazem kraniec hrabstwa. Tu były bogate, rolnicze tereny. Domy we wsiach i małych handlowych miasteczkach zostały wykupione przez specjalistów różnych profesji szukających lepszego życia, przez obrońców środowiska, którzy wszystkie swoje ekologiczne zasługi równoważyli benzyną wypalaną podczas dojazdów drogą A69 do Newcastle, Hexham czy Carlisle. Były to skupiska pełne targów ze zdrową żywnością, niezależnych księgarenek i pisarzy. Mały kawałek południowej Anglii przeflancowany na północ. A przynajmniej tak się Verze wydawało. Bo była uprzedzona do całego tego tałatajstwa. Ale co ona mogła wiedzieć? Nigdy nie czuła się swobodnie wśród intelektualistów.

5

Dom był skromniejszy, niż Vera się spodziewała – szeregowiec przy głównej ulicy biegnącej przez wieś. Zaparkowała przy krawężniku. Była piąta po południu, ulica była opustoszała. Sklep spółdzielczy na rogu był jeszcze otwarty, nie było w nim klientów. To była pora podwieczorku dla dzieci, a ludzie dojeżdżający z miasta siedzieli jeszcze w pracy albo właśnie byli w drodze. Zapukała do drzwi, właściwie nie spodziewając się odpowiedzi, ale niemal natychmiast usłyszała w środku kroki i kliknięcie przekręcanego zamka.

– Znowu zapomniałaś kluczy? – Słowa padły, zanim drzwi otworzyły się na dobre. Słychać w nich było rozbawienie. – Naprawdę, mamo, nie mam do ciebie siły. – Nagle dziewczyna zobaczyła Verę, urwała i uśmiechnęła się. – Przepraszam, spodziewałam się kogoś… W czym mogę pomóc?

– Jenny Lister to twoja mama?

– Tak, ale niestety jej nie ma.

– Jestem z Policji Northumberland, kotku. Chyba będzie lepiej, jak wejdę. – Dostrzegła panikę, która była nieuniknioną reakcją na niespodziewaną wizytę funkcjonariusza policji. Dziewczyna cofnęła się, żeby ją wpuścić; jej pytania goniły Verę idącą wąskim korytarzem.

– O co chodzi? Mama miała wypadek? Przyjechała pani zabrać mnie do szpitala? Nie powinnyśmy już jechać?

Vera usiadła przy stole w kuchni na tyłach domu. Ściany były żółte, rozświetlało je niskie słońce. I znów nie było to to, czego spodziewała się Vera. Wyobrażała sobie Jenny jako niepracującą żonę, utrzymywaną w próżniaczym luksusie przez ciężko pracującego biznesmena, ale to wyglądało niemal na studencki dom. Kuchenne drzwi wychodziły do małego ogródka, na stole wciąż leżały niedzielne gazety, a na szafce stała butelka czerwonego wina, opróżniona w połowie, z korkiem wetkniętym w szyjkę.

– Mieszkasz sama z mamą? – spytała Vera. Na dużej korkowej tablicy na jednej ze ścian wisiały poprzypinane zdjęcia. Ofiara i ta dziewczyna, obie uśmiechnięte do aparatu. A więc nie było wątpliwości co do tożsamości zamordowanej i Verze zrobiło się nagle bardzo smutno. Jenny wyglądała na miłą kobietę. Przecież nie jest powiedziane, że do klubów fitness zapisują się same zołzy.

– Tak, ojciec odszedł, kiedy byłam mała. – Dziewczyna miała rude włosy i matową, kremową cerę, która często idzie z nimi w parze. Nosiła dżinsy i długą bawełnianą bluzkę w kwiaty. Bose stopy. Była tak chuda, że trudno było określić jej wiek. Coś koło szóstej klasy? Ale miła i grzeczna. Nie było w niej śladu tego nastoletniego buntu, o którym tyle się słyszy. Wciąż stała; oparta o parapet wyglądała na dwór.

– Usiądź – powiedziała Vera. – Jak ci na imię, kotku?

– Hannah. – Dziewczyna zajęła krzesło naprzeciwko Very. – Powie mi pani wreszcie, o co chodzi?

– Obawiam się, skarbie, że nie da się tego powiedzieć bezboleśnie. Twoja mama nie żyje. – Vera pochyliła się do przodu i ujęła dłonie Hannah. Nie było sensu mówić, jak bardzo jest jej przykro. Co by komu z tego przyszło? Sama była młodsza od tej dziewczynki, kiedy jej matka zmarła, ale ona miała przynajmniej Hectora. Hector był samolubnym draniem, ale był lepszy niż nikt.

– Nie! – Dziewczyna patrzyła na nią z taką miną, jakby było jej żal Very, że popełniła tak idiotyczną pomyłkę. – Moja mama nie jest chora. Jest w świetnej formie jak na swój wiek. Pływa, ćwiczy pilates, tańczy. Właśnie się zapisała na kurs flamenco. – Urwała na moment. – Wypadek drogowy? Ale ona jest najostrożniejszym kierowcą świata. Do zwariowania. Chyba pomyliła pani osoby.

– Należy do klubu fitness w hotelu Willows?

– Tak, sama jej wykupiłam członkostwo. Ostatnio skończyła czterdzieści lat. Na urodziny chciałam jej zafundować coś specjalnego, więc pojechałam ojcu po sumieniu i wydusiłam z niego pieniądze. – Dziewczyna chyba zaczęła wreszcie wierzyć w to, co słyszy, i zagapiła się na Verę z przerażeniem.

– Nie umarła z przyczyn naturalnych. – Vera patrzyła na nią, by mieć pewność, że Hannah rozumie, co się do niej mówi. Widziała ciche łzy płynące po idealnych policzkach. Dziewczyna nie mogła wydusić słowa, więc Vera mówiła dalej: – Została zamordowana. Ktoś ją zabił. To trudne. Za trudne dla każdego, ale będę musiała zadawać ci pytania. Moim zadaniem jest znalezienie mordercy. A im szybciej dowiem się wszystkiego na jej temat, tym szybciej to zrobię.

– Mogę ją zobaczyć?

– Oczywiście. Sama cię zawiozę do szpitala, jeśli chcesz. Ale to będzie możliwe dopiero późnym wieczorem, może nawet jutro.

Hannah siedziała naprzeciw Very, plecami do okna. Słońce podświetlało jej włosy; wyglądały jak aureola.

– Mam poprosić twojego ojca, żeby tu przyjechał? – Najlepiej załatwić to przepisowo.

– Nie. On jest w Londynie. Tam teraz mieszka.

– Ile ty masz lat, Hannah?

– Osiemnaście. – Odpowiedziała automatycznie, zbyt ogłuszona, by kwestionować prawo Very do takiej informacji.

A więc odpowiedzialna, dorosła osoba. Nie potrzebowała opiekuna, przynajmniej z prawnego punktu widzenia. Co nie zmieniało faktu, że wyglądała jak dziecko.

– Przepraszam, myślałam, że jesteś młodsza, właściwie powinnam ci mówić per pani. Czy jest ktoś, kogo chciałabyś mieć teraz przy sobie? Ktoś z rodziny?

Uniosła wzrok.

– Simon. Proszę, niech pani tu ściągnie Simona.

– A kto to taki?

– Simon Eliot. Mój chłopak. – Umilkła na moment, a w końcu, mimo smutku i dezorientacji, poprawiła się, czerpiąc odrobinę pociechy ze swoich słów: – Mój narzeczony.

Vera miała ochotę się uśmiechnąć. Jakby bawili się w mamę i tatę. Kto w tych czasach brał ślub tak młodo? Zachowała jednak powagę.

– Mieszka gdzieś w okolicy?

– Jego rodzice mają duży, biały dom na drugim końcu wsi. Na pewno go pani mijała po drodze. Simon studiuje w Durham. Przyjechał na ferie wielkanocne.

– To może do niego zadzwoń i poproś, żeby przyszedł. Czy ja mam z nim porozmawiać? – Vera pomyślała, że rodzice chłopaka pewnie zaopiekują się Hannah, jeśli nie znajdzie się ktoś inny. Przynajmniej dopóki nie skontaktują się z ojcem i nie ściągną go z Londynu. Hannah miała już w dłoni komórkę i wybierała numer. W ostatniej chwili, kiedy telefon zaczął dzwonić, podała go Verze.

– Mogę panią prosić? Ja nie mogę o tym mówić. Co mu powiem?

– Cześć, kocie. – Głos niższy, niż Vera się spodziewała, ciepły i seksowny. Nagle uderzyło ją, że do niej nigdy w życiu nikt tak nie mówił.

– Mówi inspektor Vera Stanhope z Policji Northumberland. Mam złą wiadomość. Nie żyje matka Hannah. Hannah poprosiła mnie, żebym się z panem skontaktowała. Czy mógłby pan tu przyjść? Ona potrzebuje mieć kogoś przy sobie.

– Zaraz będę. – Telefon umilkł. Żadnego zawracania gitary. Vera ucieszyła się, że Hannah nie związała się z jakimś durniem.

– Już jest w drodze – powiedziała.

Kiedy czekały na Simona, Vera zaparzyła herbatę. Miała potworną ochotę na filiżankę, a ciastko nie zlikwidowało głodu. To był dom, w którym pewnie znalazłyby się biszkopty. Może nawet domowe ciasto.

– Gdzie pracowała twoja mama? – Włączyła czajnik i odwróciła się przodem do Hannah, która wciąż wpatrywała się w przestrzeń. W domu nie było żadnych wskazówek, żadnych podpowiedzi dla Very, ale obstawiała jakąś profesję związaną ze sztuką. Przedmioty w domu, meble, zastawa, obrazy z pewnością nie kosztowały wiele, ale były dobrane ze smakiem.

Hannah bardzo powoli uniosła wzrok. Wyglądało to, jakby pytanie potrzebowało paru godzin, by przebić się przez jej mózg, i właśnie w tym momencie przypomniała sobie, o co ją spytano.

– W opiece społecznej. Opieka zastępcza i adopcje.

Vera musiała zmienić swój tok myślenia. Nigdy nie miała dobrego zdania o pracownikach socjalnych. Byli albo wtrącalskimi, którzy nie pozwalali ludziom żyć własnym życiem, albo nieskutecznymi mięczakami. Kobieta z opieki społecznej przyszła w odwiedziny po śmierci matki Very, chociaż wtedy nazywało się to inaczej. Urząd do spraw Dzieci. Hector ją oczarował, zapewnił solennie, że bez problemu zaopiekuje się córką, i tyle ją widzieli. I choć Hectora nikt nie nazwałby wzorcowym ojcem, Vera nie sądziła, że nadzór opiekunki społecznej zmieniłby cokolwiek na lepsze. Nie musiała dłużej nad tym dumać, bo rozległo się krótkie pukanie do drzwi i do domu wszedł Simon. Musi mieć własny klucz, pomyślała Vera, patrząc, jak młody człowiek bierze Hannah w ramiona. Oczywiście to nie miało związku ze sprawą, bo Jenny nie zginęła w domu, ale w jakiś sposób czyniło z niego członka rodziny, a przez to myśl, że młodzi są zaręczeni, wydawała się mniej śmieszna.