Smak sopockiego lata - Blanka Król - ebook

Smak sopockiego lata ebook

Blanka Król

5,0

Opis

Smak sopockiego lata to ciepła, pełna emocji i lekkości opowieść o odwadze, dzięki której kobieta może na chwilę zapomnieć o codzienności i poczuć beztroski smak lata nad morzem.

Julia, ambitna i zapracowana mieszkanka Warszawy, niespodziewanie decyduje się na urlop w Sopocie. Tam spotyka Maksa – młodego ratownika, który wprowadza w jej życie powiew świeżości i przypomina, czym jest wolność.

To historia o tym, jak ważne jest zatrzymać się choć na moment, zaczerpnąć powietrza i pozwolić sobie na drobne szaleństwo – nawet jeśli lato w końcu przeminie.

Czy wakacyjna fascynacja okaże się tylko ulotnym romansem, czy stanie się początkiem czegoś, co zmieni Julię na zawsze?

 

Doskonała książka dla każdej kobiety, która pragnie na nowo odkryć siebie i uwierzyć, że każda chwila może być początkiem pięknej zmiany.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 90

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
eKiki92

Nie oderwiesz się od lektury

Idealna na lato na plaże i do kawki polecam
00



 

Spis treści

 

Rozdział 1 – Ucieczka z miasta

Rozdział 2 – Pierwsze spotkanie

Rozdział 3 – Spacer w słońcu

Rozdział 4 – Pierwszy dotyk

Rozdział 5 – Smak lata

Rozdział 6 – Poddanie

Rozdział 7 – Wakacyjna codzienność

Rozdział 8 – Ulotne chwile

Rozdział 9 – Małe wątpliwości

Rozdział 10 – Dni, które się liczyły

Rozdział 11 – Powrót do Warszawy

 

 

Dla kobiet, które odważą się na chwilę zapomnieć, kim powinny być, żeby przypomnieć sobie, kim naprawdę są.

Blanka Król

 

Rozdział 1 – Ucieczka z miasta

 

Julia Malicka wbiła ostatnie liczby w tabelkę raportu i poczuła, jak jej ramiona opadają pod ciężarem zmęczenia. Miała trzydzieści siedem lat, wąskie dłonie o długich palcach, które nauczyły się błyskawicznie wystukiwać słupki sprzedaży i odpowiadać na dziesiątki maili dziennie. Od ośmiu lat pracowała w tej samej firmie marketingowej przy Rondzie Daszyńskiego, konsekwentnie wspinając się na kolejne szczeble i konsekwentnie odmawiając sobie wszystkiego, co nie mieściło się w harmonogramie.

Jej znajomi – ci, którzy jeszcze zostali – śmiali się czasem, że Julia była idealnym przykładem tego, jak w Warszawie można być jednocześnie kimś ważnym i nikim. Miała porządne mieszkanie na Żoliborzu, kredyt spłacany bez opóźnień, laptop pełen kolorowych prezentacji i wieczne niedospanie pod oczami. Kiedyś nawet miała faceta – kogoś z innej korporacji, kto podobnie jak ona wierzył, że szczęście przyjdzie samo, jak tylko osiągną stabilizację. Ostatecznie rozeszli się cicho, niemal z ulgą. Od tamtej pory Julia była sama i nieszczególnie się z tego tłumaczyła.

Na ekranie laptopa mrugało potwierdzenie wysyłki prezentacji dla zarządu – projekt, nad którym siedziała od tygodni. Mogłaby powiedzieć, że ten sukces ją cieszy, że czuje dumę, ale dziś w jej klatce piersiowej było tylko zmęczenie. Tak głębokie, że wydawało się czymś więcej niż brakiem snu.

Zerknęła na zegarek. Minęła osiemnasta. Wszyscy już dawno wyszli. Na korytarzu panowała cisza, przerywana tylko szumem klimatyzacji. To była ta pora dnia, kiedy biuro przypominało trochę pusty teatr po spektaklu. Aktorzy zniknęli, światła przygasły, dekoracje czekały na jutro.

Julia wzięła do ręki kubek z zimną kawą i przesunęła palcem po porcelanie z firmowym logo. Ile to już miesięcy odkładała urlop? Dwadzieścia jeden dni zaległego wolnego, których nikt jej nie kazał brać, bo przecież „zawsze można na Julkę liczyć”. Może dlatego tak często zostawała najdłużej – bo nikt nawet nie pytał, czy ma inne plany. A ona sama zapomniała, że mogłaby je mieć.

Odłożyła kubek i spojrzała na kalendarz z kartką na lipiec. Połowa lata, które co roku mijało jej koło nosa. Wystarczył jeden mail z działu projektów z kolejnym deadline’em, żeby znów odłożyła życie na później. Dzisiaj jednak w jej głowie coś pękło. Nie była pewna, czy to była złość, czy rozpacz, ale wiedziała, że jeśli nie zrobi czegoś teraz, to znów przepadnie na wiele miesięcy.

Włączyła firmowy system HR. Białe okienko z rubryką „Wniosek urlopowy” patrzyło na nią jak wyrzut sumienia. Zawahała się. Jeszcze chwila i ktoś prześle jej kolejny projekt, kolejny harmonogram, kolejne maile z czerwonym wykrzyknikiem. Wtedy już nie będzie odwrotu.

— Jeszcze tylko ten jeden raport, a potem… — zaczęła mówić do siebie, ale sama przerwała to zdanie. Przecież dokładnie tak mówiła od lat.

Palce powędrowały nad klawiaturę. Kliknęła wniosek. „Zaległy urlop wypoczynkowy.” Dwadzieścia jeden dni. I ani jednego mniej. Zanim pomyślała, zanim zaczęła się bać, zatwierdziła wszystko.

Wstała od biurka. Światło lampy biurkowej rysowało jej twarz w lustrzanym odbiciu monitora. Długie, jasne włosy spięte w kok, drobne zmarszczki w kącikach oczu i ten cień samotności, którego nie potrafiła już z siebie strząsnąć. Ale może – choćby na te trzy tygodnie – mogła spróbować odsunąć od siebie to wszystko, co przyrosło do niej jak druga skóra.

Wzięła torebkę i wyłączyła laptop. Nie zamierzała się tłumaczyć. Jeśli ktoś ją szukał – trudno.

Jeszcze w windzie odblokowała telefon i wpisała w wyszukiwarkę krótkie hasło:„Sopot pensjonat lipiec.”

Znalazła wolny pokój. Rezerwacja zajęła mniej niż minutę.

Kiedy Julia wyszła przed biurowiec, gorące powietrze uderzyło ją w twarz jak mokry ręcznik. Asfalt pachniał kurzem i benzyną, a ona po raz pierwszy od dawna poczuła, że ma szansę zaczerpnąć głębszy oddech. Przy krawężniku migały światła taksówek. Jeszcze niedawno wróciłaby do mieszkania na Żoliborzu, odłożyła laptop na kuchenny stół, przygotowała kolację i włączyła komputer, żeby „na wszelki wypadek sprawdzić maile”. Tym razem nawet o tym nie pomyślała.

Wyjęła telefon i włączyła aplikację PKP. Kciuk zawisł jej nad ekranem. Mogła przecież wyjechać jutro rano. Mogła spokojnie zaplanować, spakować walizkę, ustalić, gdzie będzie jadła śniadania i jak spędzi wieczory. Ale coś w niej podpowiadało, że jeśli odłoży ten krok o jeden dzień, znów znajdzie powód, żeby nigdzie nie jechać. Albo dostanie kolejny mail z nagłym projektem, który ją zatrzyma.

Wpisała: Warszawa Centralna – Sopot.Spojrzała na listę pociągów. Pendolino za 45 minut. Szybko, bez przesiadek. Cena biletu była absurdalnie wysoka, ale w tym momencie nie miała to żadnego znaczenia.

Kliknęła „Kup bilet”. Zatwierdziła płatność. Przyszło jej do głowy, że to pierwsza rzecz od wielu lat, którą zrobiła tak spontanicznie – bez kalkulowania i wymówek.

Schowała telefon do torebki i poczuła ciepły ucisk pod mostkiem, trochę jakby miała się zaraz rozpłakać, a trochę jakby ktoś zdjął jej z ramion ciężar, którego nawet nie była świadoma.

Odwróciła się na chwilę w stronę biurowca. Wysoka, szklana bryła odbijała promienie popołudniowego słońca. W tych oknach zostało wszystko: jej ambicja, zmęczenie, przyzwyczajenie do bycia zawsze odpowiedzialną. Dziś nie chciała się już z tym mierzyć.

Złapała taksówkę i podała adres Dworca Centralnego. Kierowca nie pytał o szczegóły. W milczeniu ruszyli Alejami Jerozolimskimi, mijając zaparkowane skutery i spieszących się ludzi z siatkami z marketów. Julia patrzyła na to wszystko z dystansem, jakby na moment przestało jej dotyczyć.

W głowie kłębiły się setki praktycznych pytań – co ze wszystkimi ubraniami, kosmetykami, ładowarkami, które zostały w mieszkaniu? Powinna była zabrać choć jedną walizkę. Albo chociaż torbę podróżną z czymś na zmianę. Ale zaraz sama siebie uspokoiła: przecież w Trójmieście też są sklepy. Można kupić wszystko – szczoteczkę, piżamę, sukienkę na upalne dni. Może to i lepiej, że nie będzie miała przy sobie nic, co przypominało biuro i tę wersję siebie, od której chciała uciec.

Pomyślała, że być może to pierwszy raz, kiedy pozwala sobie na taki luksus – wyjazd bez planu i bez poczucia winy. Jej kalendarz był pusty na trzy tygodnie. Nawet jeżeli ktoś w pracy się zirytuje, trudno. Świat się nie zawali.

Kiedy wysiadała na dworcu, w środku czuła narastające podekscytowanie. Może i miała trzydzieści siedem lat, kredyt i zmarszczki od stresu, ale jeszcze umiała zrobić coś szalonego. I może to wystarczy, żeby poczuć się znowu żywa.

Pociąg dotarł do Sopotu późnym wieczorem, kiedy niebo było już zupełnie ciemne, a powietrze pachniało słoną wodą i czymś, co Julia pamiętała z dzieciństwa – zapachem mokrego drewna z nadmorskich pomostów. Wysiadła na niemal pustym peronie i na kilka sekund po prostu stała, trzymając w ręku cienką, beżową torebkę, w której poza telefonem i portfelem nie miała prawie nic.

Złapała taksówkę pod dworcem. Kierowca, mężczyzna z siwą brodą i spokojnym głosem, przyjął adres bez zaskoczenia, jakby w środku sezonu woził samotne kobiety z Warszawy dziesiątki razy dziennie. W drodze do pensjonatu Julia patrzyła przez boczną szybę na puste chodniki i rzędy przycupniętych kawiarni. W wielu ogródkach paliły się lampki, a przy stolikach siedzieli ludzie, którzy wyglądali na tak beztroskich, że na moment poczuła lekkie ukłucie zazdrości.

Sam pensjonat mieścił się w jednej z bocznych uliczek, kilkaset metrów od plaży. Niski, biały budynek z niebieskimi okiennicami wyglądał trochę jak domek z pocztówki. Julia od razu poczuła, że trafiła w dobre miejsce. Wysiadła z taksówki, zapłaciła i powoli podeszła do wejścia. Drzwi były uchylone, a w środku paliło się miękkie, żółte światło.

W holu pachniało lawendą i świeżo upieczonym ciastem. Recepcjonistka, kobieta w średnim wieku o ciepłym uśmiechu, podniosła wzrok znad jakiejś grubej księgi i skinęła głową.

— Dobry wieczór. Pani Julia Malicka?

— Tak — odparła Julia i uśmiechnęła się niepewnie. — Zarezerwowałam pokój przed chwilą, przez internet.

— Oczywiście. Spodziewałam się pani. Mamy wolny pokój na pierwszym piętrze, z balkonem od strony morza. Będzie pani miała ciszę i piękny widok o poranku — powiedziała kobieta, podając klucz na niebieskim breloczku.

Julia przyjęła go ostrożnie, jakby to był bilet do innego świata. W jej głowie wciąż kłębiły się pytania: co ja tu właściwie robię, dlaczego tak nagle, dlaczego sama. Ale obok tego była inna myśl, znacznie spokojniejsza – że zrobiła coś, czego naprawdę chciała.

Weszła na piętro po wąskich, drewnianych schodach. Jej pokój pachniał świeżością i lawendowym płynem do podłóg. Stało tam białe, proste łóżko z miękką narzutą, stolik z lampką i stara komoda. Na parapecie ktoś postawił doniczkę z pelargoniami. Julia podeszła do okna i odsunęła zasłonę.

Daleko w ciemności szumiało morze. Czuła je bardziej niż widziała – powolne, jednostajne uderzenia fal. Miała wrażenie, że ten dźwięk dociera gdzieś bardzo głęboko, w miejsce, którego przez lata nie odwiedzała.

Przesunęła dłonią po ramieniu, jakby chciała sprawdzić, czy to wszystko dzieje się naprawdę. W tym pokoju, tak prostym i cichym, czuła się jak ktoś zupełnie inny niż ta Julia z biura, wiecznie spięta i zmęczona.

Oparła się o framugę i zamknęła oczy. Długo nie pamiętała chwili, w której byłaby tak spokojna.

Choć była zmęczona podróżą, nie chciała zamykać się w pokoju. Czuła, że jeśli położy się teraz na łóżku, myśli o pracy i o tym, co zostawiła w Warszawie, wrócą z całą mocą. Potrzebowała zrobić coś, co utwierdzi ją w przekonaniu, że naprawdę tutaj przyjechała, że to wszystko jest jej wyborem, a nie tylko ucieczką.

Wstała od parapetu, przez chwilę patrząc na łóżko z białą narzutą i doniczkę z pelargoniami. W tym pokoju było wszystko, czego jej brakowało – cisza, prostota i przestrzeń, żeby złapać oddech. Nie miała walizki ani niczego, co przypominałoby o codziennych rytuałach: żadnej kosmetyczki, żadnej listy rzeczy do rozpakowania. Tylko torebka z portfelem i telefonem. I wbrew temu, czego się obawiała, nie czuła paniki. Raczej dziwną ulgę, że po raz pierwszy od dawna nie musiała niczego kontrolować.

Pociągnęła za klamkę i wyszła na korytarz. Schodząc po wąskich schodach pensjonatu, miała wrażenie, że jej własne kroki brzmią za głośno w tej ciszy. Na dole nikogo już nie było – recepcjonistka zamknęła biurko, światła przy ladzie świeciły się tylko przygaszonym blaskiem.

Na zewnątrz uderzyło ją rześkie, nocne powietrze z zapachem soli i wilgotnego piasku. Latarnie przy chodniku oświetlały drogę na plażę, rysując na chodniku wydłużone cienie. Julia ruszyła przed siebie powoli, z rękami w kieszeniach lekkiego płaszcza. Każdy krok oddalał ją od biura, od Warszawy i od tej wersji siebie, której miała serdecznie dość.

Przy końcu drewnianego deptaka zatrzymała się i spojrzała na szeroką, niemal pustą plażę. Piasek pod stopami był jeszcze ciepły po całym dniu słońca, choć powietrze zrobiło się chłodne. Zdjęła sandały i weszła kilka kroków w stronę wody, zostawiając za sobą ślady, które po chwili zasypywał wiatr.

Morze szumiało równym, kojącym rytmem. Fale rozbijały się o brzeg i cofały, zostawiając cienką linię piany. W blasku księżyca powierzchnia wody wyglądała jak coś nierealnego – miękka, srebrzysta, jakby utkano ją z mgły.

Julia przymknęła oczy i pozwoliła, żeby chłodny podmuch przewiał jej włosy. Przez chwilę po prostu stała, oddychając głęboko. Miała wrażenie, że każdy wydech wypuszcza z niej trochę zmęczenia, które zbierało się latami.

Zatrzymała się, żeby schylić się po mały, biały kamyk. Ścisnęła go w dłoni, jakby potrzebowała czegoś realnego, czego mogłaby się chwycić. Tylko ona, noc i szum wody. I myśl, że nie musi się z niczego tłumaczyć.

Wracając w stronę pensjonatu, czuła, jak w niej samą wkrada się spokój. Może właśnie po to tu przyjechała – żeby przypomnieć sobie, jak to jest być kimś, kto nie zawsze musi mieć plan.