Serce Róży - Blanka Król - ebook

Serce Róży ebook

Blanka Król

5,0

Opis

Po stracie ukochanej osoby Róża Bielicka traci wiarę, że w jej życiu może wydarzyć się jeszcze coś dobrego.

„Serce Róży” to poruszająca historia kobiety, która próbuje odnaleźć w sobie siłę, by znowu uwierzyć w miłość.

Róża – prawniczka, która pragnęła już tylko spokoju i zapomnienia. Maciej Kostecki – mężczyzna, który niespodziewanie wnosi w jej świat nadzieję, czułość i niepokój.

Kiedy bolesne wspomnienia mieszają się z pragnieniem bliskości, a zaufanie staje się największym wyzwaniem, powraca jedno pytanie:

 

Czy złamane serce potrafi jeszcze uwierzyć, że szczęście istnieje naprawdę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 115

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
eKiki92

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna lekka dobrze sie czyta👍
00



 

Spis treści

 

Początek lata

Spotkanie

Iskra

Czas zacząć żyć

Strach

Kawiarnia

Zbliżenie

Informacja poufna

Niepokój

Ziarno niepewności

Milczenie

Ucieczka

Komisja

List

Rozmowa

Powrót

Nowy początek

 

Dla wszystkich kobiet, które po ciężkich doświadczeniach odważyły się otworzyć serce na nowo i dać sobie szansę, nawet gdy to nie było proste. 

Ta historia jest dla Was.

Blanka Król

 

Początek lata

 

Róża Bielicka siedziała przy kuchennym stole, opierając łokcie o biały, nieco już wytarty obrus, ten sam, który jej mama, Elżbieta Bielicka, zawsze rozkładała na niedzielne śniadania. Było w nim coś kojącego i bolesnego zarazem – jakby delikatne, sprane nitki wciąż pamiętały dotyk dłoni, które z taką troską wygładzały każde zagniecenie materiału. Obrus ten leżał tu od dawna. Może od miesięcy, a może nawet od lat – bo odkąd jej mama odeszła, czas w tym domu przestał płynąć.

Róża przesunęła palcami po fałdzie materiału, wyczuwając pod opuszkiem zgrubienia zaschniętej kropli starej kawy. Niby drobiazg, ale właśnie takie ślady przeszłej codzienności rozdzierały ją najbardziej. Przypominały, że kiedyś wszystko miało swoje miejsce i sens – filiżanki ustawione w równym szeregu, cienkie talerzyki z biało-niebieskim rantem, śmiech mamy, który potrafił wypełnić każdy kąt.

Teraz śmiech ucichł na zawsze, a w powietrzu unosiła się cicha woń pustki. Zapach świeżo zaparzonej kawy mieszał się z dziwnym smutkiem, który przywierał do ścian jak kurz – nie do starcia, nie do wywietrzenia.

Było tak cicho, że słyszała własne serce. Równy, spokojny rytm, który mówił jej, że mimo wszystko wciąż tu była. Że oddychała. Że rano nadal trzeba było wstać i zrobić kawę. I choć czasem czuła się jak ktoś, kto już tylko odgrywa rolę, nie potrafiła inaczej.

Oparła brodę na splecionych dłoniach i wpatrywała się w okno. W ogrodzie ojciec od rana przycinał gałęzie starego bzu. Robił to z tym samym spokojem, z jakim każdego dnia od dwóch lat przechodził od obowiązku do obowiązku, jakby rozkład zajęć był jedynym, co jeszcze trzymało go przy zdrowych zmysłach. Zazdrościła mu tej dyscypliny. Ona sama po pracy w Urzędzie Miasta wracała tutaj, siadała dokładnie w tym miejscu i traciła godziny na patrzenie przed siebie – bezmyślnie, jakby ktoś wyłączył w niej potrzebę istnienia.

— Znowu siedzisz w tym samym miejscu — odezwał się Jan Bielicki, wchodząc do kuchni z gałęzią bzu, którą położył na stole. Zadarł głowę, żeby spojrzeć jej w oczy, ale ona odwróciła wzrok, udając, że musi dopić kawę. — Róża, przecież nie tak miało wyglądać twoje życie.

— A jak miało wyglądać? — spytała cicho, prawie bezgłośnie.

— Miałaś kochać, miałaś pracować, spotykać ludzi. Miałaś mieć coś więcej niż… to. — Rozejrzał się wokół, jakby nagle zdał sobie sprawę, że kuchnia jest tak samo pusta jak jego głos.

— Tato…

— Posłuchaj mnie teraz uważnie. — Położył dłoń na jej ramieniu, mocniej, niż zwykle. — Dziś jest mpreza miejska organizowana przez Twój Urząd. Agnieszka mówiła mi, że myślałaś o pójściu.

— Nie pójdę tam.

— Pójdziesz — powiedział stanowczo, choć jego spojrzenie było ciepłe, pełne tej łagodności, którą miała w sobie mama. — Nie możesz tak tkwić w żałobie po wszystkim, co się wydarzyło. Już dwa lata…

Róża wzięła głębszy oddech. Słowo „żałoba” w ustach ojca zabrzmiało jak oskarżenie. Ale przecież on miał rację. Pracowała, żeby nie myśleć. Wracała, żeby nie czuć. Zasypiała i budziła się w tym samym ciężkim milczeniu. Śmierć matki nie była początkiem końca – była końcem wszystkiego, co znała, i początkiem pustki.

— Przepraszam, jeśli Cię zawodzę — wyszeptała.

— Nigdy mnie nie zawiodłaś. — Uśmiechnął się smutno. — Ale zawiodłabyś siebie, jeśli nie spróbujesz wrócić do ludzi. Choćby na ten jeden wieczór.

— Nie mam w co się ubrać — wymamrotała, jakby to miało zamknąć temat.

— Masz sukienkę. Tę, którą kupiłaś w Warszawie, na galę prawniczą. Nigdy jej nie założyłaś.

— Bo nie było okazji…

— To teraz jest.

Wstał i sięgnął po wazon, do którego wsunął pachnącą gałązkę bzu. W tej jednej chwili zrozumiała, że choć ojciec też cierpiał, w nim było coś, czego jej brakowało - zgoda na to, że życie się toczy. Bez względu na to, ile stracili.

— Agnieszka po ciebie przyjedzie. O dziewiętnastej — powiedział, jakby właśnie podjął decyzję za nią.

— Nie chcę… — zaczęła, ale nie dokończyła.

— Czasem trzeba zrobić coś, na co nie ma się siły. Tylko tak człowiek przypomina sobie, że nadal istnieje.

Nie potrafiła odpowiedzieć. Wstała i poszła na górę. Po drodze zatrzymała się przy framudze drzwi do sypialni matki. Oparła dłoń o chłodne drewno, jakby czekała, że jeszcze poczuje tamten dawny zapach – mieszankę mydła, perfum i herbaty malinowej. Poczuła ukłucie w sercu, ale tym razem zamiast bólu była w nim cicha wdzięczność.

W swojej sypialni długo patrzyła na szafę. Otworzyła ją powoli i dotknęła wieszaków, przesuwając palcami po materiałach, które przez lata wydawały się jej zupełnie niepotrzebne. Kiedy w końcu odnalazła tamtą sukienkę, czarną, prostą, elegancką, przypomniała sobie, że wszystko wtedy było jeszcze przed nią, była pełna marzeń i siły.

— Może … — szepnęła do siebie.

Usiadła na łóżku, trzymając sukienkę na kolanach, i pierwszy raz od bardzo dawna poczuła silną emocje. Strach. Nadzieja. Tęsknota za czymś, czego jeszcze nie potrafiła nazwać.

Przez chwilę zastanawiała się, czy to w porządku – że idzie na zabawę, kiedy wciąż czuje pustkę po mamie. Ale potem przypomniała sobie jej słowa sprzed lat: Życie to nie tylko czekanie na koniec. Czasem trzeba tańczyć, póki gra muzyka.

Odłożyła sukienkę na oparcie krzesła i podeszła do lustra wiszącego nad komodą. W blasku popołudniowego światła jej twarz wydała jej się inna niż zwykle – nieco starsza, trochę zmęczona tym, co przeżyła.

Ale nie martwa.

Przyjrzała się sobie uważnie, tak jakby pierwszy raz od dawna próbowała zobaczyć w odbiciu coś więcej niż same cienie. Zmarszczki w kącikach oczu były płytsze, niż jej się wydawało. Usta miała wciąż pełne, o łagodnym wykroju, który kiedyś uważała za swój największy atut. Jej włosy – ciemnokasztanowe, ciężkie, opadające miękką falą na ramiona – lśniły w słońcu jak dawniej.

Była piękna.

Nie w sposób oczywisty, nie tak, jak wyobrażają sobie piękno ludzie, którzy nigdy niczego nie stracili. To było piękno dojrzałe i trochę niepokorne – zbudowane na wszystkich porankach, kiedy nie miała siły wstać z łóżka, i na wieczorach, kiedy trzeba było udawać, że wszystko jest w porządku.

Miała trzydzieści pięć lat. Trzydzieści pięć lat, które zaczęły się w domu pachnącym drożdżowym ciastem i świeżo wypranym obrusem, w świecie, gdzie wszystko było proste: miłość rodziców, pewność, że zawsze wróci tu coś dobrego, poczucie, że jest komuś potrzebna. Potem przyszły prestiżowe studia prawnicze w Warszawie – chłodne gmachy uczelni, pierwsze ciężkie książki, poczucie, że właśnie tam, na wydziale prawa, czeka na nią to prawdziwe dorosłe życie. Była ambitna, skrupulatna, nieprzyzwoicie młoda i pełna wiary, że da radę wszystko poukładać. I przez jakiś czas rzeczywiście układała – aplikacja, kancelaria, sukcesy, nazwisko, które zaczynało coś znaczyć.

Aż w pewien marcowy poranek zadzwonił telefon i wszystko przestało mieć znaczenie. Choroba mamy rozłożyła jej świat na części, których nie dało się poskładać. Wróciła wtedy do Iławy – najpierw na chwilę, tylko żeby pomóc, żeby przypilnować leczenia. Chwila zmieniła się w lata. Lata w walkę o każdy oddech, każdy spokojny dzień. W tym czasie odkładała wszystko: karierę, marzenia, potrzebę, by znów żyć inaczej. A kiedy mama odeszła, Róża została tu jak ktoś, kto nie potrafi już wrócić na swoje miejsce.

Ale patrząc na siebie teraz – z lekkim rumieńcem na policzkach, z oczami, które pierwszy raz od dawna nie były całkiem puste – poczuła coś, czego prawie się wstydziła.

Nadzieję.

Nadal mogła coś zmienić.

Może nie wszystko. Może nie od razu.

Ale choćby kawałek. Choćby mały skrawek tego życia, które wciąż, uparcie, było jej.

Właśnie wtedy usłyszała, że ojciec włączył radio. Cicho, jakby chciał, by dźwięki piosenki dodały jej odwagi. I choć serce waliło jej jak oszalałe, wiedziała już, że pójdzie. Że spróbuje.

A w domu pachniało bzem.

 

Spotkanie

 

Róża jeszcze przez chwilę patrzyła na swoje odbicie. Głęboko, dostrzegała coś, co wydawało się jej znajome. Tę samą nieustępliwość, która kiedyś pchała ją do zdobywania kolejnych stopni kariery. Tę odwagę, dzięki której przeprowadziła się z małego miasta do Warszawy, by zostać prawniczką. Teraz ta odwaga była słaba, ale nie zniknęła całkiem.

Odetchnęła powoli i zaczęła się szykować. Zdjęła włosy z gumki i pozwoliła im opaść na ramiona. Przeczesała je szczotką, rozplątując pasma, które od dawna nie widziały fryzjera. Potem delikatnie przeciągnęła tuszem rzęsy i musnęła usta pomadką, której nie używała od wieczoru sprzed kilku lat, gdy jeszcze potrafiła się uśmiechać bez poczucia winy.

Gdy skończyła, założyła sukienkę. Materiał był chłodny i obcy – prawie ceremonialny. Jakby szykowała się na coś ważniejszego niż zwykła miejska impreza. Może w istocie tak było. Może to był jej własny rytuał przejścia – z żałoby do życia.

Zeszła powoli po schodach, z każdym krokiem czując narastające napięcie. Ojciec czekał na dole z kubkiem herbaty i uśmiechem, którego nie potrafił ukryć.

— Pięknie wyglądasz — powiedział miękko, a ona poczuła, że coś ściska jej gardło.

— Tato, proszę cię… — zaczęła, ale nie zdołała skończyć, bo głos odmówił jej posłuszeństwa.

— Nie mów nic. Wiem, że to dla ciebie trudne. Ale mama byłaby dumna. — Uniósł kubek, jakby chciał wznieść toast za jej odwagę. — Za ciebie, Różyczko.

— Za mnie — powtórzyła, biorąc głęboki oddech.

Za oknem słońce powoli zniżało się ku linii jeziora. Światło miało kolor miodu, ciepłe, kojące. Taki wieczór, w którym wszystko wydaje się trochę łatwiejsze do uniesienia. Może właśnie dlatego tego dnia była w stanie zrobić ten krok.

Usłyszała klakson samochodu.

— O to Agnieszka — powiedział ojciec. — Idź.

Chciała coś odpowiedzieć, ale zamiast tego podeszła i objęła go mocno. Pachniał bzem i tanią wodą kolońską – zapachami, które zawsze będą jej przypominać dzieciństwo. Przez sekundę poczuła się znów jak mała dziewczynka, która wracała ze szkoły i rzucała mu się w ramiona. A potem poczuła, że to już nie wystarcza. Że dorosłość wymaga od niej czegoś więcej niż trwania w bezruchu.

Otworzyła drzwi i wyszła na ganek. Majowy wieczór pachniał wilgocią i świeżym kwitnieniem. Przy krawężniku stał mały granatowy samochód Agnieszki, której uśmiech w oknie wyglądał jak zaproszenie do innego świata.

— No chodź już! — zawołała jej przyjaciółka, wychylając się przez okno. — Dziś będziesz moją gwiazdą wieczoru!

Róża zawahała się jeszcze przez ułamek sekundy. Ale potem pomyślała o tym wszystkim, co ojciec powiedział – i o tym, co sama czuła w ciszy swojego pokoju. Odetchnęła głęboko i zeszła po schodkach.

— Chyba oszalałam — mruknęła, wsiadając do auta.

— Nareszcie! — Agnieszka uścisnęła jej dłoń. — Czekałam na to dwa lata.

— Nie wiem, czy dam radę…

— Dasz. Po prostu posiedzimy chwilę, pogadamy z ludźmi. Nikt cię nie zmusza do tańców ani uśmiechów na siłę. Ale zobaczysz, że poczujesz się lepiej.

Róża spojrzała na nią z wdzięcznością. Wiedziała, że Agnieszka przez ten cały czas była blisko, chociaż nigdy nie wpychała się w jej ból. Po prostu była – z herbatą, dobrym słowem i wiadomościami wysyłanymi późnym wieczorem.

Silnik zawarczał i samochód potoczył się przez znajome ulice. Miasto wyglądało inaczej niż za dnia. W świetle zachodzącego słońca kamienice wydawały się cieplejsze, a ludzie na chodnikach – bardziej życzliwi.

— Nie wiem, co ja tu będę robić — szepnęła Róża, patrząc na grupki mieszkańców zmierzających w tym samym kierunku.

— Po prostu bądź. Może coś z tego wieczoru wyniknie.

— Wątpię — odpowiedziała z goryczą.

Ale gdzieś pod tą warstwą sceptycyzmu tliło się coś cichego i upartego. Ciekawość, którą tak długo w sobie tłumiła.

Samochód zatrzymał się przy budynku domu kultury, gdzie miasto organizowało imprezę. Kolorowe lampiony zwisały nad dziedzińcem, a muzyka – lekka, taneczna – niosła się na chłodnym powietrzu. Ludzie rozmawiali, śmiali się, pili kawę i wino z plastikowych kubków. Nikt tu nie wiedział o jej dwóch latach ciszy i samotności. Nikt nie oczekiwał od niej opowieści ani żalu.

— Wychodzimy? — zapytała Agnieszka.

— Tak. — Róża skinęła głową i poczuła, że naprawdę chce spróbować.

Gdy tylko stanęły na dziedzińcu, tłum ją przytłoczył – gwar rozmów, śmiech, zapach jedzenia z rozstawionych stoisk. Zrobiło jej się słabo, jakby świat był za szybki i zbyt jaskrawy. Ale Agnieszka wzięła ją za rękę i przytrzymała, dając jej oparcie.

— Spokojnie — szepnęła jej do ucha. — Jestem tu.

Róża kiwnęła głową i spróbowała oddychać powoli. Jej serce waliło jak młot. Ale kiedy uniosła wzrok i zobaczyła lampiony migoczące nad głowami ludzi, coś w niej pękło – tym razem nie był to smutek, tylko coś przypominającego ulgę.

Przez moment patrzyła, jak dwoje starszych ludzi tańczy na środku placu. Mężczyzna obejmował kobietę tak delikatnie, jakby była z porcelany. Pomyślała wtedy, że może jeszcze kiedyś i ona poczuje coś podobnego.

— Chodź, usiądziemy tam — powiedziała Agnieszka, wskazując ławkę pod drzewem.

Róża posłusznie ruszyła za nią. Przed nimi ktoś rozstawił stoisko z winem i serami. Obok grupka kobiet w jej wieku opowiadała coś sobie i wybuchała śmiechem. Poczuła ukłucie zazdrości, że dla nich to takie łatwe – rozmawiać, uśmiechać się, być razem.

Usiadły i przez chwilę milczały. Róża wsparła łokcie o kolana, patrząc na swoje dłonie. Dopiero teraz dostrzegła, że lekko się trzęsą.

— Wiesz… — zaczęła niepewnie — ja naprawdę myślałam, że już nigdy nie będę umiała tego robić.

— Czego? — spytała Agnieszka cicho.

— Żyć.

Agnieszka ujęła jej dłoń i uścisnęła ją lekko.

— Jeszcze nie wiesz, ile masz w sobie siły.

— Chciałabym w to uwierzyć.

— To zacznij od dziś.

Róża siedziała na ławce i powoli zaczynała oswajać dźwięki wokół siebie. Gwar rozmów już nie przypominał huku, a muzyka wydawała się nie tak głośna, raczej przyjemnie obecna, jak pulsujący rytm w tle, który nie domagał się uwagi, ale koił nerwy. Przy każdym oddechu czuła, że jej serce uspokaja się choć odrobinę.

Agnieszka wstała, żeby przynieść wino, zostawiając ją na moment samą z myślami. Róża oparła się plecami o ławkę i spojrzała w niebo, gdzie pomiędzy lampionami prześwitywały blade majowe gwiazdy. Pomyślała o matce – o tym, że pewnie nigdy nie wybaczyłaby sobie, gdyby zupełnie pozwoliła zamknąć się w pustce. A potem przypomniała sobie słowa ojca: Czasem trzeba zrobić coś, na co nie ma się siły.

Tego wieczoru była tu tylko dlatego, że ktoś ją kochał wystarczająco mocno, by nie pozwolić jej zgubić resztek odwagi.

— Proszę, żebyś się trochę rozluźniła — usłyszała głos Agnieszki, która wróciła z dwoma kieliszkami czerwonego wina i uśmiechem, który działał lepiej niż jakiekolwiek zapewnienia.

— Dziękuję — wyszeptała i wzięła kieliszek.