Słynne procesy II Rzeczypospolitej - Helena Kowalik - ebook + książka

Słynne procesy II Rzeczypospolitej ebook

Helena Kowalik

3,9

Opis

Sceny z sali rozpraw przesuwają się przed oczami niczym kadry z prawniczego thrillera – publiczność szturmuje budynki sądów, polityka i zbrodnia rozpalają emocje, prasa podgrzewa nastroje, a adwokaci wygłaszają płomienne mowy. Na ławie oskarżonych wrogowie Najjaśniejszej Rzeczypospolitej: dezerterzy, malwersanci, mordercy i szpiedzy. Niezwykły sądowy spektakl.

Dzięki mistrzowskiej narracji autorki czytelnik ma wrażenie, że znalazł się w samym centrum wydarzeń. Że oto uczestniczy w głośnych procesach II Rzeczypospolitej. Na ławie oskarżonych m.in.: Michał Rola-Żymierski, Eligiusz Niewiadomski, Jerzy Sosnowski. W rolach oskarżycieli i obrońców – tuzy ówczesnej palestry. W ławach dla publiczności – żywiołowe reakcje na zeznania świadków czy prokuratorskie wystąpienia. Słychać szmery, krzyki, wrzenie albo zapada martwa cisza...

Zbiór reportaży ukazujących lata 20. i 30. ubiegłego wieku przez pryzmat sali sądowej to lektura fascynująca i skłaniająca do refleksji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 376

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (17 ocen)
3
9
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki

Tomasz Majewski

Redaktor prowadzący

Urszula Lewandowska

Redaktor merytoryczny

Mariola Hajnus

Redakcja techniczna

Andrzej Sobkowski

Skład wersji elektronicznej

Robert Fritzkowski

Korekta

Małgorzata Szewczyk

Barbara Milanowska (Lingventa)

Wybór zdjęć

Urszula Lewandowska

Zdjęcia ze zbiorów: Archiwum Akt Nowych, Biblioteki Jagiellońskiej, Biblioteki Narodowej, Biblioteki Cyfrowej Regionalia Ziemi Łódzkiej, Fotopolska, Neo&Siloy, Internetowego Polskiego Słownika Biograficznego, Małopolskiej Biblioteki Cyfrowej, Narodowego Archiwum Cyfrowego, Wikimedii Commons

Zdjęcie na 1. stronie okładki: Teodozja Majewska, oskarżona o działalność szpiegowską, w eskorcie policjantów udaje się na rozprawę, maj 1932 roku. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Zdjęcie na 4. stronie okładki: proces bojówkarzy Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (UON), sprawców napadu na pocztę w Gródku Jagiellońskim przed Sądem Okręgowym we Lwowie. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Zdjęcia na wewnętrznej stronie okładki: proces przeciwko generałowi brygady Bolesławowi Jaźwińskiemu oskarżonemu o nadużycia w Wojskowym Instytucie Geograficznym, 20 kwietnia 1931 roku (fot. Jan Binek, Narodowe Archiwum Cyfrowe) oraz proces brzeski w Sądzie Okręgowym w pałacu Paca przy ul. Miodowej w Warszawie (fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

© for the text by Helena Kowalik

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2020

ISBN 978-83-287-1268-3

Sport i Turystyka

Wydanie I

Warszawa 2020

FRAGMENT

Mojemu wnukowi Beniowi

Historia, mierząc wielkość bohaterów, nie zalicza im wysokości szczudeł

Aleksander Świętochowski

Wstęp

Na rozprawy potrzebne były bilety wstępu. Nawet nie wszyscy sprawozdawcy sądowi mieli szansę dotrzeć do loży prasowej. Podczas głośnych procesów politycznych pałac Paca w Warszawie przy ulicy Miodowej, w którym mieścił się Sąd Okręgowy, otoczony był podwójnym kordonem policji. Na pobliskich ulicach wstrzymywano ruch kołowy.

Ci, którym udało się pokonać kolejne bariery i zająć miejsce w ławach dla publiczności, obserwowali rozprawę pod czujnym okiem nie tylko woźnego, ale i sędziów. Nie wolno było używać lornetek, rozmawiać, podchodzić do oskarżonego. W sądowym spektaklu główne role odgrywali prokurator i obrońca. Ich słowa nazajutrz cytowane były przez gazety, o ich argumentach dyskutowano w klubach i kawiarniach.

Przestępca polityczny nie budził takich emocji. Sam zazwyczaj niewiele miał do powiedzenia (choć zdarzały się wyjątki, jak np. w styczniu 1923 roku na procesie Eligiusza Niewiadomskiego, zabójcy prezydenta Narutowicza), o jego losie decydowali inni, często używający w swych argumentach pojęcia racja stanu. Takie procesy trwały krótko. Najdłuższy, w którym sądzono ukraińskich zamachowców, zabójców ministra Bronisława Pierackiego, rozpoczęty 18 listopada 1935 roku, zakończył się wyrokiem w połowie stycznia roku następnego. Samo odczytywanie aktu oskarżenia zajęło prokuratorowi dwa dni. Przesłuchano 160 świadków.

Powstała po 123 latach niewoli II Rzeczpospolita nie miała litości dla tych, którzy podnieśli rękę na Najjaśniejszą. Surowe wyroki podawano do publicznej wiadomości z wyraźnym zamysłem edukacji obywateli, co to znaczy służyć odrodzonej ojczyźnie. Zarówno patetyczne wystąpienia oskarżyciela publicznego, jak i obrońców (ci ostatni nie bez powodu nosili na todze wstęgę z napisem „Honor i Ojczyzna”), o wiele bardziej skupiały się na ocenie sytuacji politycznej kraju i wyszukiwaniu przyczyn, impulsów, które doprowadziły oskarżonego do zbrodniczego czynu, niż na oskarżonym.

Na procesie Niewiadomskiego prokurator tak przedstawił polityczne podłoże zbrodniczego czynu: Nie został on wyhodowany w mózgu mordercy zupełnie samodzielnie i nie zrodził się w jego sercu bez żadnej pobudki z zewnątrz. To, co było czasem wyrazem zawiedzionych nadziei, wyrazem gniewu partyjnego, uzewnętrzniało się w fatalnych często słowach, Niewiadomski brał na serio, jako głos obudzonego sumienia narodu. (…) On sobie wyobraził, że słucha tętna narodowego życia, a przecież słyszał tylko pokrzykiwania, tylko gadzinowe syki.

W tym przypadku prokurator nie mijał się w ocenie politycznej atmosfery z adwokatem. Zazwyczaj mowy końcowe stron procesowych różniły się; wszak ktoś oskarżał, ktoś bronił. Jedno tylko miały wspólne – sięgający po sklepienie sali sądowej patos.

Kiedy przodownik policji Józef Muraszko zastrzelił na wschodniej granicy dwóch polskich oficerów – zdrajców skazanych za podkładanie bomb w wolnej Polsce (mieli być wymienieni na polskich więźniów w Bolszewii) – prokurator wyznał, że smuci go przeświadczenie oskarżonego, jakoby zachował się jak patriota.

Adwokat oponował: jego klient, strzelając do oficerów, naprawdę bronił Najjaśniejszej. Muraszko obawiał się potajemnego powrotu tych zdrajców do Polski z zadaniem szpiegowania dla bolszewików. Zabijając ich, policjant dał świadectwo swego patriotyzmu.

Całkowicie utożsamiając się ze swym klientem, mecenas sprawił swą mową obrończą, że, jak pisali korespondenci sądowi, w oczach publiczności zalśniły łzy. Powiedział: Dla nas ojczyzna – to pieśń wigilijna w grudniowy wieczór pod iskrzącym niebem, to wierzby płaczące przy polskiej drodze, to żołnierz w marszu z pieśnią o wojence, to Święty Boże w wiejskim kościele, dzika grusza na rozstaju… (…) Bolszewizm u nas jest obelżywą groźbą i dlatego na jego krwawe czyny odpowiedzią była krew przez Muraszkę przelana. A jeśli wam, polscy sędziowie, zabójstwa przebaczyć nie wolno – Muraszce przebaczy Polska.

To były czasy dla takich eksploracji, inkrustowanych cytatami z twórczości urodzonych w niewoli romantyków. Jeszcze się nie wytarły często używane słowa: ojczyzna, niepodległość. Nawet Irena Krzywicka, znana w latach 20. z ostrego języka niepokorna publicystka, tak pisała o powrocie Polski w 1918 roku na mapę Europy: Stało się coś, na co czekały pokolenia (…). Zjednoczyły się zabory, powstało państwo i oto pewnego dnia stojąc w tłumie w Alejach Ujazdowskich, płakałam ze szczęścia wraz z innymi, patrząc na przejeżdżające wojsko polskie, na przyjeżdżający rząd, na wszystko, co się spełniło, ziściło. Mickiewicz, Słowacki, Wyspiański stali niejako z nami w tłumie i płakali ze szczęścia razem z nami”. (Wyznania gorszycielki, Warszawa 1998).

Wrogów odrodzonej Rzeczypospolitej czekała kara śmierci.

W pierwszych latach Najjaśniejszej taki los mógł spotkać wszelkiego rodzaju zamachowców: Polaka antysemitę, który na wezwanie swej partii chciał za cenę zabójstwa głowy państwa zmienić porządek polityczny w kraju, ukraińskich nacjonalistów dążących do utworzenia samoistnej Ukrainy, Niemców niepogodzonych z traktatem wersalskim czy zatrzymanych pod Warszawą w 1920 roku Sowietów. Kara śmierci groziła też dezerterom z wojska, szpiegom i malwersantom państwowego majątku.

Pierwszego października 1921 roku stanął przed sądem podporucznik Jan Wereszczyński oskarżony o to, że jako oficer kasowy Wojskowego Urzędu Gospodarczego roztrwonił na cele prywatne dwadzieścia parę milionów marek. Sprawozdawca „Kuriera Warszawskiego” Włodzimierz Ostoja-Zagórski pisał: Ostrą goryczą napełnia się sen patrioty o Armii Wolnej Polski. (…) W młodej naszej armii etyka poszczególnych funkcjonariuszy jest przerażająco odmienna od odpowiadającej najniższym wymaganiom. Tych poważnych niedbalstw i przewinień tolerować nie wolno. Kara śmierci na defraudantów jest nie tylko ustawowa, ale rzeczywiście stosowana. Niech w Polsce dla Wereszczyńskich nie będzie litości.

Wyrokiem sądu Jan Wereszczyński został rozstrzelany.

Bieda w kraju i narastająca inflacja rodziły w umysłach niektórych popędliwych Polaków desperacką potrzebę szukania winnego. Jeśli w dodatku takim frustratem był wojskowy – niegdysiejszy legionista, który żył w przekonaniu, że jest niejako właścicielem wywalczonej własną krwią Rzeczypospolitej – od tragedii dzielił go tylko krok.

Zrobił go pewnego kwietniowego popołudnia 1926 roku sierżant Wacław Trzmielowski, strzelając do Huberta Lindego, prezesa Pocztowej Kasy Oszczędności, właśnie oskarżonego o lekkomyślne trwonienie majątku tej rządowej placówki.

Dzień wcześniej Stanisław Szurlej, adwokat Lindego, przemawiając przez wiele godzin przed sądem, wyraził opinię, aktualną do dziś: – Pan prokurator żądając wysokiej kary dla mojego klienta, miał wzgląd na społeczeństwo, które jakoby tego oczekuje. Niebezpieczny to argument, bo robimy ze społeczeństwa sędziów, a z sądu tylko wykonawcę tego wyroku. A do społeczeństwa nie trzeba się ustosunkowywać, jak sługa do pana, słuchać jego rozkazów i płynąć z falą. (…) Kalumniarstwo, obdzieranie ludzi z czci, stało się w Polsce nagminne. Nawet ci, którzy są sławieni, jako zbawcy narodu, zostają po pewnym czasie obryzgani błotem. (…) Taki prąd jest rządzącym na rękę, bo można od czasu do czasu kogoś rzucić tłumowi na pożarcie i powiedzieć: to nie my, to on. Sprawa Lindego jest wynikiem właśnie takich prądów.

Nie zawsze doprowadzano na ławę oskarżonych właściwą osobę. W tych niestabilnych czasach budowania nowej praworządności państwowe służby jeszcze nie działały jak trzeba. Czasem wystarczyło pomówienie, oskarżenie wcale nie z pobudek patriotycznych, tylko dla zagarnięcia cudzego majątku i niewinny człowiek stawał przed prokuratorem. Mecenasowi Eugeniuszowi Śmiarowskiemu – obrońcy niesłusznie posądzonego o współpracę z bolszewikami lekarza z przygranicznego miasteczka Równe – udało się uzyskać wyrok uniewinniający dopiero w sądzie apelacyjnym. W mowie obrończej wiele mówił o powojennych hienach żerujących na „ojczyźnianej pobudliwości” Polaków.

Tak było przez całe dwudziestolecie międzywojenne. Sąd stał się miejscem, gdzie przeprowadzano wiwisekcję narodowych tragedii, w których ktoś przypadkowy nacisnął cyngiel. Nie było takich debat na żadnym innym forum; a przede wszystkim nie było ich w sejmie lżonym przez Marszałka, wstrząsanym awanturami reprezentantów różnych partii politycznych i częstymi zmianami gabinetu rządowego.

Nigdy więcej w dziejach Polski taka sytuacja się nie powtórzyła i daremnie dziś szukać odzwierciedlenia tamtej atmosfery w kronikach sądowych ówczesnej prasy.

Sprawozdawcy sądowi ograniczali się bowiem do suchych relacji z przebiegu procesu, a jeśli już dawali upust swym emocjom, to głównie w opisie wyglądu oskarżonych. Działali w ten sposób na wyobraźnię czytelnika i sygnalizowali, jaki jest stosunek redakcji (zwykle organu prasowego którejś z partii) do politycznego przestępstwa. Tak więc zabójca Narutowicza miał szczurze spojrzenie, a oskarżony w procesie ukraińskich zamachowców o napaść na Pierackiego Bandera: Wyraz twarzy zdecydowanie nieprzyjemny, oczy biegające, z lekkim zezem.

Najwybitniejsi adwokaci mieli jednak świadomość swej roli, skoro kilku z nich własnym sumptem wydawało swoje mowy obrończe drukiem. Ta jakże pożyteczna dla potomnych działalność została przerwana po procesie brzeskim. Tam bowiem przed sądem stanęli jako oskarżeni były premier rządu odrodzonej Polski, byli ministrowie i znani działacze polityczni, a ich obrońcy kilkadziesiąt razy wymieniali nazwisko Marszałka, nie szczędząc mu krytyki. – Proces ten kończy legendę o Piłsudskim. Miał wszelkie możliwości, aby naród nosił go na rękach, i wszystko zmarnował. Teraz chce zostawić na polu politycznym pustkę, a nad nią swoje dyktatorskie ja. Jeśli ktoś się sprzeciwia, niszczy go – powiedział wtedy mecenas Jan Nowodworski.

W kwietniu 1938 roku sejm podjął precedensową uchwałę o ochronie czci imienia Józefa Piłsudskiego. Stanowiła ona, że za uwłaczanie czci zmarłego Marszałka grozi 5 lat więzienia.

Adwokaci nie mieli złudzeń: polityczny knebel może wkrótce objąć i inne nazwiska z pierwszych stron gazet, które wybrzmią na sali sądowej. Zaprzestali drukowania swych wystąpień. Nawet, jak to się działo wcześniej, w postaci skromnych broszurek o śladowym nakładzie.

Dlatego wydobycie na światło dzienne po prawie stu latach uśpienia w archiwach wnikliwych analiz sytuacji politycznej w kraju, ukazanej przez pryzmat sali sądowej, wydaje mi się cenną lekcją historii dla współczesnych. Cyprian Kamil Norwid w jednym ze swoich filozoficznych esejów, Myśli o Polsce i Polakach, napisał: Historię nie tylko stanowią wiarygodne zbiorowiska nagich faktów, ale i pojęcie, jakie naród o swej własnej wyrabia historii.

Helena Kowalik

DEZERTERZY I SZPIEDZY

Szli w bój, śpiewając: Na stos rzuciliśmy nasz życia los, na stos, na stos! Tak było w 1916 roku i kilka lat później. Wywalczyli wolną Polskę. Ale kiedy już wszystko wokół stało się nasze, także wojsko, wielu Polakom zaciążył obowiązek obrony granic Najjaśniejszej. W ciągu całego dwudziestolecia międzywojennego dezercje rekrutów były wręcz plagą. W niektórych pododdziałach sięgały nawet 70 procent stanu. Tylko w 1923 roku uciekło z Wojska Polskiego 10876 rekrutów.

Początkowo dezerterów karano wyrokami śmierci, które mógł zmienić tylko prezydent lub naczelnik państwa. Z czasem znacznie złagodzono drastyczne restrykcje, gdyż nie spełniły swej roli – nie odstraszały innych od zrzucenia kamaszy.

„Polska Zbrojna” w nr. 214 z 1927 roku w artykule Dezerter w kufrze opisała historię niejakiego Tatarowicza, który w roku 1923 zbiegł ze stacjonującego w Piotrkowie Trybunalskim 25 pp. do Berlina. Pięć lat później musiał przyjechać na pogrzeb ojca. Jego kochanka Niemka zapakowała go w kufer i wysłała jako bagaż koleją do Polski. Żeby mężczyzna się nie udusił, wywiercono w skrzyni otwory.

Na stacji w Sosnowcu chrapanie dochodzące z kufra zainteresowało przechodzącego koło wagonu kolejarza; wezwał posterunkowego i wszystko się wydało. Wojskowy Sąd Okręgowy w Łodzi w porozumieniu z prokuraturą okazał się bardzo łagodny – skazał Tatarowicza tylko na rok i sześć miesięcy więzienia. Ten sam sąd w podobnych sytuacjach pięć lat wcześniej wydawał wyroki śmierci.

Na ministerialnym szczeblu zapadły też decyzje, aby wychowywać rekrutów. „Żołnierz Polski” drukował listy „parszywych owiec” – skruszonych dezerterów zbiegłych za granicę (a więc nie osądzonych), u których, jak komentowała gazeta, odezwało się sumienie i teraz proszą o „ściągnięcie ich na ojczyzny łono”.

Oto list dezertera Władysława Trzcińskiego do kapitana Bocheńskiego z 3 baonu telegraficznego w Grodnie. Tydzień po wcieleniu żołnierz opuścił jednostkę i wyjechał za wielką wodę.

Pozdrawiam was, moje drogie Państwo. Życzę wam szczęścia. A teraz ja odzywam się do was. Ja rad bym Polski i swej ojczyzny bronić, chciałbym powrócić do wojska. Głupie myśli za morza mnie wypędziły. Co się kładę spać, to mi się mój pułk śni. Proszę was, ściągnijcie mnie z powrotem…

Kajał się publicznie dezerter, strzelec Piotr Księdzuk, który za radą polskiej ambasady w Berlinie wysłał z Niemiec list do swej kompanii, przestrzegający towarzyszy broni przed jego losem:

Kochano Gromado. Czy wiecie, że tacy wariaci, co pouciekali, są tu żebrakami. Żeby z głodu nie zdechnąć, idą do obcych legionów do Afryki bić się z murzynami. Precz ze zboczeniem! Trzymanie się własnego kraju jest rzeczą świętą, ja wracam, bo lepiej w tym kraju zdechnąć w więzieniu za swój nikczemny uczynek, aniżeli w obcym włóczyć się i być żebrakiem.

Wśród uciekinierów było wielu Żydów. Ci, którzy dopiero co przybyli z Bolszewii, jak nazywano wówczas Sojuz, byli traktowani po macoszemu. Na posiedzeniu sejmu 18 kwietnia 1923 roku poseł Rymar ze Związku Ludowo-Narodowego wystąpił z interpelacją w sprawie wydalania z granic państwa Żydów emigrantów z Rosji. Chodziło o około 330 tysięcy osób. Takiej masy żydostwa nasz organizm nie wytrzyma – oświadczył poseł.

W ripoście poseł Schiper (Koło Żydowskie) zauważył, że wielu Żydów obywateli II RP, bez ich zgody wywieziono za zieloną granicę. Rząd Rzeczypospolitej uprawia szmugiel żywym towarem – zawołał.

Żydzi cierpieli w wojsku, bo tam patrzono na nich podejrzliwie, gdyż stanowili – zdaniem będących u władzy narodowców – podstawowy czynnik rozkładu polskiej armii. Publicysta endeckiej „Falangi” postulował wręcz, aby zabronić Żydom noszenia polskich mundurów.

Czasopismo „Polska Narodowa” wzywało na pierwszej stronie:

Służba w polskim wojsku to dla Polaka nie obowiązek, lecz zaszczyt i chluba. Ale tylko dla Polaka. Nikt inny do tej armii nie może mieć wstępu! Wara od niej Żydom i żydowskim zdrajcom! Domagamy się odżydzenia polskiej armii.

Takie podburzające głosy rozzuchwalały wielu oficerów, byłych legionistów. W kwietniu 1919 roku w przyfrontowym Pińsku na rozkaz dowódcy patrolu, majora Aleksandra Łuczyńskiego, zamordowano 35 Żydów cywili. Ofiary zebrały się wieczorem w synagodze, aby podzielić między sobą paczki, które przyszły od ich krewnych z Ameryki. W tym czasie takie zgromadzenia były uznawane za nielegalne. Patrole wojskowe wkroczyły do synagogi i rozstrzelały wszystkich obecnych. Dwa miesiące później major dostał awans na stopień pułkownika.

Za bezkarnych uważali się zwłaszcza żołnierze wojsk wielkopolskich, armii generała Hallera i Dywizji Litewsko-Białoruskiej. W drodze na front obrzucali obelgami napotkanych Żydów cywili i często bez powodu znęcali się nad nimi, upokarzali.

Potem żołnierze wyprowadzili rabina na rynek, gdzie stał szwadron ułanów i tam oficer rozkazał żołnierzom przed frontem swego oddziału i w obecności tłumów ludności miejskiej obciąć rabinowi brodę. Poczem podano mu lusterko, by się przeglądał. Następnie ów oficer rozkazał rabinowi obejść swój oddział i podziękować żołnierzom – pisano na łamach „Myśli Narodowej”.

Sprawcy nie zostali ukarani mimo interpelacji w sejmie posłów Żydowskiego Stronnictwa Narodowego, skierowanej do ministra spraw wojskowych.

W sierpniu 1920 roku wiceminister spraw wojskowych, generał Kazimierz Sosnkowski, przekonany o kolaborowaniu żołnierzy narodowości żydowskiej z bolszewikami, kazał wycofać ich z frontu do specjalnego obozu pod Jabłonną. W „Falandze” napisano: Obóz koncentracyjny dla Żydów był dobrym wynalazkiem. Element żydowski jest w wojsku szkodliwy jako siejący panikę, wprowadzający demoralizację, składa się ze zdrajców, szpiegów i dezerterów.

Właśnie do takiego obozu trafił ochotnik, student Klotz. W ręku miał zaklejoną kopertę od dowództwa.

Rodzinna tajemnica

Oskarżony: st. szer. Jakub Klotz, zarzut: dezercja

– Synu, ty też jesteś Żydem! – krzyknęła matka skazanego na śmierć Jakuba Klotza w chwilę po ogłoszeniu wyroku i upadła zemdlona.

Był wrzesień roku 1920. Doraźny Sąd Wojskowy w Łodzi rozpoznawał sprawę starszego szeregowego Jakuba Klotza z Kalisza, dezertera z pułku w Jabłonnie. Jeszcze trwała wojna polsko-bolszewicka. Klotz, student Wydziału Matematyki i Chemii Uniwersytetu Warszawskiego, od niespełna dwóch lat służył ojczyźnie jako ochotnik. Najpierw pół roku na froncie, potem został przydzielony do baonu radiotelegraficznego w Cytadeli Warszawskiej, następnie przeniesiono go do sztabu telegraficznego w Krakowie, gdzie odbierał tajne depesze. W październiku 1920 roku kończył mu się urlop dziekański, miał wrócić na uczelnię. Ale patriotycznie nastawieni akademicy zawiadomili rektora, że chcą ponownie założyć mundury, bo zagrożona najazdem bolszewików ojczyzna ich potrzebuje. Drobny, wychuchany przez matkę „Klocek”, solidaryzując się z uchwałą kolegów, zgłosił się do swego oddziału. Otrzymał zaklejoną kopertę, zaadresowaną do dowództwa batalionu w Jabłonnie. Kilka godzin później postanowił stamtąd zdezerterować, za co groziła kara śmierci.

Przed sądem doraźnym tak się tłumaczył ze swej decyzji:

– Miałem nadzieję, że w Jabłonnej zastanę żołnierzy gotowych bić się za Polskę. Tymczasem to, co zobaczyłem, to był obóz koncentracyjny dla Żydów w jarmułkach, głównie dezerterów. Obdarci i wycieńczeni, żaden nie miał munduru, nie wspominając o broni. Widok tych nędzarzy siedzących na gołej ziemi w modlitewnym kiwaniu się wstrząsnął mną do głębi. Nie chciałem przebywać w takim towarzystwie.

Klotz, choć wychował się w domu dostatnim i niczego mu nie brakowało, nie był maminym synkiem. W roku 1905 zorganizował w szkole strajk w obronie usuwanego języka polskiego. Został za to wydalony i rodzice wysłali go na dalszą naukę do Szwajcarii. Następnie podjął studia w Berlinie, lecz gdy tylko w Warszawie otwarto uniwersytet, wrócił do Polski. Znów przerwał naukę, bo wybuchła wojna polsko-bolszewicka…

19-letni Jakub poczuł się oszukany przez swoich krakowskich dowódców. Musieli wiedzieć, gdzie go kierują, skoro dali mu zaklejoną kopertę. Wprowadzając w błąd wartownika, samowolnie opuścił koszary. Był w szoku. Nie mógł pojąć, dlaczego właśnie jego, wykształconego radiotelegrafistę, przydzielono do oddziału piechoty utworzonego wyłącznie, jak się potem wyraził na rozprawie sądowej, z elementu całkiem obcego mu narodowościowo. Szedł do Warszawy, odpoczywając po drodze w lesie. Na dworcu kolejowym wsiadł, a raczej zaczepił się jedną nogą na buforze wagonu pełnego wojennych tułaczy. Pociąg jechał w kierunku Kalisza.

W domu zamyka się w swoim pokoju, nie chce rozmawiać nawet z matką. Mówi jej przez drzwi, że wkrótce stanie do poboru w miejscowej komisji wojskowej, ale musi się pozbierać. Nie wychodzi na miasto, prawie nie je.

Kiedy jest już gotowy do wytłumaczenia się z dezercji przed komisją, okazuje się, że tego dnia (w sobotę) naboru nie ma. Dopiero w poniedziałek. Dobrze, mówi matce, dwa dni mnie nie zbawią. Tymczasem w niedzielę do domu Klotzów puka żandarmeria. Jakuba zadenuncjowała sąsiadka.

Proces dezertera trwał trzy dni. Zeznawali głównie świadkowie obrony, których obecność na sali rozpraw wywalczył obrońca Kazimierz Sterling[1]. Byli to głównie wojskowi zwierzchnicy Jakuba Klotza.

– Jeden z najlepszych moich podwładnych – powiedział o oskarżonym jego bezpośredni przełożony w szkole radiotelegraficznej. – Sumienny, pracowity i ambitny.

– Wszyscy w sztabie uważaliśmy „Klocka” za człowieka czystego, nieposzlakowanego, słowem zasługującego na wyjątkowe zaufanie. Dlatego był wyznaczony do odbioru depesz ściśle tajnych – charakteryzował go inny oficer.

Świadkowie oskarżenia, dwaj żandarmi, usiłowali przekonać sąd, że oskarżony, ukrywając się w domu po zdezerterowaniu z wojska, przygotował sobie kryjówkę w szafie. W tym celu na wewnętrznej stronie drzwiczek umocował sznur, który trzymał, aby się nie otwierały.

Ale przesłuchani przez adwokata, który pytał o grubość sznura i rodzaj użytych gwoździ, musieli w końcu przyznać, że była to zwykła tasiemka do wieszania krawatów w szafie.

Wszechstronnie wykształcony mecenas Sterling miał ambicje literackie. Jego mowy obrończe były w stanie zawładnąć wyobraźnią publiczności, a nawet stron procesowych. Przemówienie, które wygłosił w obronie swego klienta, weszło do podręczników dla studentów prawa.

– Nieraz zdawało mi się na sali sądowej – mecenas buduje nastrój w kompletnej ciszy – że sponad głów zebranych idzie poszum wielkich, ciężkich, czarnych skrzydeł, przybliżających lub oddalających się od głowy oskarżonego. Nam, obrońcom z czasów niewoli carskiej, dobrze znany jest ten tragiczny poszum wiejący ponad salą. Z zapartym nieraz oddechem słuchamy, jak zbliża się do oskarżonego, a wraz z nim zbliża się nieodzownie wielka, skrzydlata zagadka niebytu. Ktoś otwiera wrota do więzienia.

Ten powidok miałem w oczach w chwili, kiedy przed sądem stanęła tragiczna w swym spokoju postać matki oskarżonego. Stawiła się tu, by swymzeznaniem składanym w mękach duszy walczyć o życie jedynego syna! Matka – jako świadek… Wiem, co można temu zarzucić. Jednakże proszę was, panowie sędziowie, o zestawienie szczegółów jej zeznań i wywnioskowanie, czy pani Klotz jako świadkowi można wierzyć… Przypomnijcie sobie tylko tę chwilę, kiedy zapytana o szczegół niekorzystny dla syna, odpowiedziała po chwili wahania z nieśmiałością, cicho, całkowitą prawdę. Nie wiem, czy zauważyliście w tym momencie to, co udało się mnie podpatrzeć – lekki uśmiech aprobaty na ustach syna i błysk miłości w jego oczach za to, że matka jego jest taką, jaką ją sobie wymarzył, ukochał i mieć w sercu pragnął.

Jeżeli wam o tym mówię, to nie tylko po to, byście jej zeznaniu dawali wiarę – ona tak mało istotnych szczegółów dla sprawy wniosła – ale dlatego, byście, panowie, przystępując do sądzenia oskarżonego, wiedzieli, kim jest jego matka, a więc pod jakim wpływem jego młodość ubiegła.

Adwokat przedstawia następnie rodzinę oskarżonego. Ojca, „wielkiego kupca małego miasta, który pracuje dzień cały, zarabia, liczy, dorabia się, dochodzi do majątku”. Niewątpliwie kocha on swego syna, ale wpływ na wychowanie dziecka, na ułożenie się psychiki, musi mieć nader nikły. Wszystko pozostaje w rękach matki. Ona kształtuje swoje nerwowe, wrażliwe, pracowite i ambitne dziecko. Jest patriotką, co stwierdzili powołani świadkowie – przedstawiciele kaliskiej inteligencji. Również porucznik żandarmerii, szef oddziału informacyjnego, przyznał na rozprawie, że Klotzowie to „dobrzy obywatele kraju”. Ich córka robiąca karierę na uniwersytecie paryskim napisała z odznaczeniem pracę doktorską o Konstytucji 3 maja. A ich syn, na pierwszy zew ojczyzny w listopadzie 1918 roku zdjął studencką czapkę, aby przywdziać mundur żołnierza.

Mecenas Sterling podaje przykłady świadczące o tym, że oskarżony nie bał się dyscypliny wojskowej. Ani życia w koszarach. Przywiązany do swego otoczenia, kolegów, czuł się wśród współtowarzyszy służby jak wśród braci…

Dramat, jaki Klotz przeżył w dniu ponownego wstąpienia do wojska, mecenasowi kojarzy się z tragedią grecką. Najpierw radosne powitanie – śmiechy, uściski kolegów, dowcipy, wesoły „Klocek” i jego kompani – i nagle, jak z jasnego nieba, pada grom. Oberman wręcza mu w zapieczętowanej kopercie rozkaz wyjazdu do baonu zapasowego 1 Pułku Piechoty w Jabłonnie. Klotz nie wie, co go czeka, posłusznie więc udaje się na miejsce.

Mistrz oracji robi przerwę, po czym zadaje sędziom pytanie:

– Czy wiecie panowie, co to była Jabłonna?

Mecenas używa czasu przeszłego, bo władze wojskowe same się zorientowały, że popełniły błąd i zarządzenie o zorganizowaniu w tej miejscowości specjalnego obozu dla żołnierzy wyznania mojżeszowego cofnęły. Ale Jakub Klotz był już wtedy w więzieniu.

Znakomity adwokat jest Żydem, autorem pracy o asymilacji jego rodaków w Polsce. Kiedy więc pada z jego ust pytanie, jaki był cel haniebnej decyzji o odosobnieniu zmilitaryzowanych Żydów, wolnych obywateli Rzeczypospolitej – wiadomo, że jest ono retoryczne. Bo mecenas Sterling nie oczekuje od stron procesowych odpowiedzi. Obrońca chce przekonać sędziów przysięgłych, że dla Jakuba Klotza, „człowieka honoru, Polaka, kochającego swój kraj i pragnącego nieść mu w ofierze swe siły i życie, takie wycofanie z szeregów, zamknięcie w środowisku specyficznym, było jak wymierzony policzek, tym straszniejszy, bo hańbiący – hańbiący niezasłużenie”.

Jakie myśli tłukły się w rozgorączkowanej głowie dezertera Klotza, kiedy w drodze do Warszawy usiadł na dwie godziny na leśnej polanie, mecenas przedstawia własnymi słowami lepiej od oskarżonego, który potrafi powiedzieć tylko tyle, że był bliski obłędu.

– Ukochał wielką miłością młodzieńczego serca Polskę, którą mu matka jego ponad wszystko ukochać kazała, ukochać nauczyła. – Obrońca zniża swój tubalny głos niemal do szeptu. – Oto czynił dla tej miłości Polski wszystko, na co skromne jego, dziecinne niemal, siły pozwalały. Skazał się na wydalenie z gimnazjum, nie cofnął się przed pójściem na front, ponosił wszelkie trudy, spełniał dla niej wszelkie obowiązki sumiennie, pracowicie, z całym samozaparciem… Wezwany ponownie, radośnie pośpieszył, by znów ofiarować to wszystko, co tylko jego młode siły i gorące serce dla jej dobra dać może… I oto w podzięce oznajmiono mu, że na zaufanie nie zasługuje, że ma być z szeregów obrońców ojczyzny wyobcowany… Gorycz zalewa mu serce, fala krwi gorącej bije do głowy i oślepia, nerwy, jak naciągnięte struny, grają poszarpaną pieśń rozpaczy. Do potwornych rozmiarów urasta pojęcie hańby. Gdzieś w głębi duszy woła jeszcze poczucie obowiązku, dyscypliny, karności, ale głos ten brzmi coraz słabiej w silnym biciu krwi do skroni – tonie w końcu w gorącej fali, która oparem mózg powleka… Coraz jaśniej, coraz wyraźniej formułuje się decyzja: wycofa się z wojska jako ochotnik, pójdzie z poboru, wtedy niech go wysyłają, dokąd zechcą… Przyjechał do domu, spojrzał na ojca, matkę i nagle pod tym dachem opiekuńczym podniecenie jego prysło, wybuchł płaczem.

Z akt śledczych wynika, że nie powiedział dlaczego. Dopiero przed sądem zeznał Jakub, jak całymi dniami leżał na łóżku, nocami tłukł się po pokoju. Po paru dniach, gdy za bardzo dokuczyła mu samotność, na ostrożne nagabywanie matki, zwierzył się jej, że wydalono go z radiotelegrafu z niewiadomego dlań powodu i przydzielono do Jabłonny. Opowiadając to, znów płakał.

Po tej spowiedzi ogarnęła go apatia. Wyczerpany do cna, leżał na łóżku nieogolony, nieubrany, palił papierosy jeden za drugim. Ukojenie przyniosła powzięta w samotności decyzja zgłoszenia się na komisję poborową. Wpuścił do swego pokoju kuzynkę – opowiedział jej o wszystkim, zwierzył się z zamiaru stawienia się z jej bratem na pobór 28 sierpnia.

– Widziałam – zeznała ta krewna w sądzie – że Jakuba cieszy powrót do życia, odnalezienie siebie samego. Kiedy się dowiedział, że wybrał zły dzień (sobotę) na złożenie wyjaśnień przed wojskową komisją, ze spokojem odłożył wyjście na miasto do poniedziałku.

Kilka godzin później usłyszał z przyległego pokoju brzęk ostróg, podniesione głosy… Przyszli po niego! Pokój miał na piętrze, wyskoczyć nie sposób; zresztą domyślił się, że dom jest otoczony. W desperacji schował się do szafy. Aby ją zamknąć od wewnątrz, przytrzymywał sznurek do wieszania krawatów, przybity na drzwiach. Ale ten, gwałtownie szarpnięty, zerwał się, drzwiczki szafy się rozchyliły… Na widok skierowanej w jego stronę lufy karabinu poprosił: „Panowie, błagam, miejcie wzgląd na mych rodziców”.

– Pan prokurator winien dowieść, skoro postawił taki zarzut – przypomina obrońca – że oskarżony nie miał zamiaru powrócić do służby wojskowej, porzuciwszy ją samowolnie. Proces wykazał, że wszystko przemawia przeciwko takiej koncepcji. Oskarżony jest jedynym synem zamożnych rodziców; gdyby pragnął ukryć się przed wojskiem, miałby pieniądze na zaszycie się w jakiejś wiejskiej kryjówce czy za granicą. Wrócił do Kalisza, prowincjonalnego miasteczka, gdzie wszyscy go znali. Również posterunkowi… Zresztą w kilku pokojach domu rodzicielskiego zarekwirowanych na czas wojny mieszkali oficerowie, a jeden z nich pracował w sądzie…

Adwokat kończy kilkugodzinną mowę, zwracając się do sędziów:

– Czy my, którym los oszczędził przeżywania strasznych dwóch godzin w lesie pod Jabłonną, możemy rozwiązywać tragiczny dylemat, postawiony człowiekowi honoru?… Składam z ufnością życie oskarżonego w wasze ręce. Czyńcie, co wam sumienie nakaże.

Sąd po kilkugodzinnej naradzie uznał winę Jakuba Klotza za udowodnioną i zgodnie z obowiązującym kodeksem karnym skazał go na karę śmierci przez rozstrzelanie. Jednocześnie postanowił, że kierujący rozprawą przewodniczący i jeden z młodszych asesorów udadzą się niezwłocznie do dowódcy Okręgu Generalnego z wnioskiem o ułaskawienie skazanego.

Jeszcze tego samego dnia wyrok śmierci dla Jakuba Klotza został zamieniony na karę 10 lat ciężkiego więzienia. O całkowitym ułaskawieniu oskarżonego zdecydował marszałek Piłsudski na skutek próśb matki i mecenasa Sterlinga.

Jakub Klotz wrócił do domu w stanie poważnego rozstroju nerwowego. Przyczyniły się do tego nie tylko przeżycia w czasie procesu, ale i wiadomość, którą w rozpaczy wykrzyczała jego matka. Klotz nie miał pojęcia, że jest Żydem wychowanym w rodzinie zasymilowanej z Polską.

O dalszych losach ułaskawionego dezertera ówczesne gazety nie wspominają. Wiadomo jedynie, że w roku 1920 był to jeden z wielu procesów żołnierzy uciekających z polskiego wojska. Tylko nielicznym udało się uniknąć kary śmierci.

Bibliografia

„Dziennik Poznański” – wyd. z 19 września 1920 r.

„Dziennik Robotniczy” – wyd. z 20 i 30 września 1920 r.

„Falanga” – nr 24 z 1937 r.

„Kurier Łódzki” – wyd. z 20 września 1920 r.

„Myśl Narodowa” – nr 40 z 1930 r.; nr 14 z 1936 r.

„Polska Narodowa” – nr 7a, 14 z 1936 r.

„Polska Zbrojna” – nr 288, nr 320 z 1927 r.; nr 98, nr 318, nr 320 z 1934 r.

„Żołnierz Polski” – nr 12 z 1931 r.; nr 18 z 1934 r.

K. Dołęga, Żydzi w czasie walk o niepodległość Polski, Poznań 1937.

Mowy sądowe 1, zebr. i oprac. Szymon Gelernter, Warszawa 1925.

Archiwum Akt Nowych, Prezydium Rady Ministrów – 8 kwietnia 1919 r.

Materiały z Centralnego Archiwum Wojskowego.

Stenogramy z posiedzenia sejmu – 18 kwietnia 1923 r.

W lipcu 1920 roku marszałek Józef Piłsudski podpisał rozporządzenie Rady Obrony Państwa o obowiązku obywateli przyjmowania do swych domów uchodźców ze Wschodu, zmuszonych do opuszczenia rodzinnych stron z powodu walk wojennych. Nie wszędzie czekano na uciekinierów z otwartymi rękami…

Odmowa Cymermana

Oskarżony: Antoni Remiszewski, zarzut: bezprawne ograniczenie wolności dziedzica

W połowie sierpnia 1920 roku włościanin Franciszek Orda spod Wilna uciekał z żoną i dziećmi drabiniastym wozem przed kulami bolszewików. W starostwie łódzkim, którym zarządzał Antoni Remiszewski, Orda otrzymał mandat kwaterunkowy do majątku Ottona Cymermana w miejscowości Chojny. Podstawą prawną było wojenne rozporządzenie Rady Obrony Państwa.

Udręczeni długą podróżą uchodźcy stanęli w południe przed bramą do majątku dziedzica, prosząc o wodę dla siebie i konia. Dzieci płakały, że są głodne.

Pałac Cymermana liczył kilkadziesiąt pokoi, obok były zabudowania folwarczne, a mimo to dziedzic nie pozwolił wpuścić uciekinierów na podwórze. Odmówił też kromki chleba. W upalny dzień wilniucy czekali na zlitowanie do wieczora. Wreszcie Cymerman wyszedł do nich z księdzem, który widząc parobka niosącego parowane kartofle ze śrutą zbożową dla świń, poradził dziedzicowi nakarmienie tym przybyszów.

Na tym łaskawość proboszcza się skończyła. Orda musiał odjechać, aby rano w gabinecie starosty Antoniego Remiszewskiego poprosić o inny kwaterunek…

Wilniukom zapewniono w końcu z urzędu dach nad głową, ale starosta, oburzony niesubordynacją dziedzica i jego brakiem zrozumienia dla ofiar wojny, kazał go aresztować bez czekania na decyzję prokuratury. Cymerman – wpływowy prezes Związku Ziemian w Łodzi – złożył skargę do wojewody na bezprawne pozbawienie go wolności.

Odbył się proces, w którym oskarżonym był starosta Remiszewski.

Zatrzaśnięcie bramy przed uciekinierami wojennymi Cymerman tłumaczył brakiem… ubikacji na dworze. Do pałacowych pokoi nie chciał wprowadzać nieproszonych gości, bo byli brudni. Wobec uporu Ordy, który wolał godzinami siedzieć na wozie, zamiast szukać dla dzieci innego schronienia, postanowił w końcu umieścić wilniuków w nieużywanej izbie zabudowań gospodarczych. Ale proboszcz mu odradził. Pomieszczenie było z grzybem na ścianach i bez wychodka. Dzieci uciekinierów nie dałyby mu spokoju.

– Te tłumaczenia są dla reputacji pana Cymermana zabójcze – stwierdził obrońca oskarżonego, mecenas Eugeniusz Śmiarowski[2].

Adwokat zwrócił uwagę sędziów na datę 14 sierpnia 1920 roku – wtedy doszło do złamania przez starostę prawa. Był to dzień, kiedy wróg stał pod Warszawą, a świeżo odzyskana niepodległość miała się rozsypać w gruzy. Kto tylko udźwignął karabin, szedł na front, kto był do tego niezdolny, pracował na tyłach armii. Każdy administrator samorządowy stał się dowódcą na swoim odcinku frontu.

– W tych warunkach postępowanie Cymermana to nie tylko samolubstwo pana na włościach, z pochodzenia Niemca, który w czasie wojny współpracował z okupantem, ale przysporzenie korzyści wrogowi ze wschodu – ocenił mecenas.

Zgodnie z art. 637 kodeksu karnego, zastosowanie rozporządzenia Rady Obrony Państwa wymagało spełnienia dwóch warunków. Musiał z tego wynikać pożytek dla państwa polskiego i niemożność odroczenia decyzji bez ryzyka sprowadzenia niebezpieczeństwa dla urzędu. 14 sierpnia był właśnie takim szczególnym dniem.

– Czułem się odpowiedzialny za to, aby w moim powiecie wszystko szło jak w zegarku – wyjaśniał starosta Remiszewski. – Zdawałem sobie sprawę, że jeśli niesubordynację dziedzica z Chojny puszczę płazem, następnego dnia będę miał dziesięciu takich Cymermanów. Kiedy w połowie sierpnia 1920 roku na terenie starostwa łódzkiego pojawiła się ogromna fala uchodźców, otrzymałem polecenie ulokowania ewakuowanych cywilów w ciągu sześciu godzin od chwili przybycia. Tego wymagała konieczność nietamowania wojskowego transportu.

Sąd uniewinnił Remiszewskiego od zarzutu złamania prawa.

Bibliografia

„Dziennik Robotniczy” – wyd. z 21, 22, 23 sierpnia 1920 r.

„Kurier Łódzki” – wyd. z 22 i 24 sierpnia 1920 r.

J. Maziarz, Sądy przysięgłych w II Rzeczypospolitej w praktyce Sądu Okręgowego w Krakowie, Warszawa 2017.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1]Kazimierz Sterling (1875–1933) – w czasach zaborów jako działacz PPS należał do grupy obrońców politycznych spiskowców. Wydany w ręce carskiej ochrany przez prowokatora Sankowskiego, został w r. 1907 zmuszony do wyjazdu za granicę, skąd powrócił dopiero po kilku latach.Był przede wszystkim wybitnym adwokatem, ale pisał też wiersze, sztuki teatralne. Mowy obrończe bardzo często inkrustował cytatami literackimi. Nie chodził, zwyczajem poetów, z głową w chmurach. Przemawiając na sali sądowej, nie pomijał żadnego faktu, wszystkie skrupulatnie, rzetelnie analizował.

[2]Eugeniusz Śmiarowski (1878–1932) – z wykształcenia filozof, prawnik, literat i pianista. W okresie, gdy Polski nie było na mapie, występował w obronie więźniów politycznych, oskarżonych o knowania przeciw carowi. Był m.in. członkiem Centralnego Komitetu Narodowego w Warszawie. W pierwszych latach II RP wszedł do sejmu z listy PSL „Wyzwolenie”. Karierę polityczną zakończył w 1928 r. i skupił się na pracy adwokackiej.Broniąc w wielkich procesach, w których śledztwo liczyło kilkadziesiąt tomów, mało dbał o figury retoryczne. Ale trzymał w napięciu audytorium z powodu sugestywnego wyrażania się i niezwykle solidnego traktowania swej roli obrońcy. W czasie procesu brzeskiego był już ciężko chory na serce, nie rozstawał się z nitrogliceryną i korzystał z niej podczas rozpraw, a mimo to niezmordowanie bronił pro publico bono swego klienta, Kazimierza Bagińskiego z PSL „Wyzwolenie”.

Sport i Turystyka – MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Dział zamówień: +4822 6286360

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz