Sądowe znaki zapytania - Helena Kowalik - ebook

Sądowe znaki zapytania ebook

Helena Kowalik

4,2

Opis

Na warszawskiej Pradze bezdomna kobieta zostaje dotkliwie pobita. Sąd skazał sprawców, ale los kobiety się nie zmienił. Codziennie w południe dziewczyna siedzi koło spożywczego licząc na pomoc.

Był na utrzymaniu młodej architekt, mimo to zachowywał się jak nadzorca. Odciął kochance głowę maczetą, bo nie chciała go dłużej utrzymywać. Zadał jej osiem silnych ciosów w kręgosłup szyjny.

15-letni chłopiec z rozmysłem, na oczach nauczycieli i klasy, zamordował kolegę, który być może był mu winien jakieś pieniądze.

Nepalczyk restaurator przyjmował Azjatów do pracy, ale jedyną zapłatą była możliwość najedzenia się i przespania. Zamiar zabójstwa zrodził się w głowach Hindusów nagle.

Pewien adwokat poradził jak zarobić duże pieniądze. W Warszawie jest sporo parcel, które po zawierusze wojennej potraciły hipoteki. Fałszując dokumenty, można stać się legalnym właścicielem takich nieruchomości.

22 lata po zabójstwie byłego komendanta głównego policji Marka Papały, kolejni oskarżeni wychodzą z sądu bez skazania.

O trzech czteropiętrowych blokach przy Dudziarskiej mówi się getto, zsyłka, kolonia karna. Bo tam decyzją władz ratusza w 1993 roku umieszczono osoby oporne w płaceniu czynszu, uciążliwe we współżyciu sąsiedzkim, bądź wyeksmitowane z poprzedniego mieszkania. W ośrodkach opieki społecznej mieszkańców Dudziarskiej kwalifikowano bez sprawdzania, jako patologię.

Oto obraz kryminalnej Warszawy i najbliższych okolic naszej stolicy na początku XXI wieku w reportażach znakomitej dziennikarki i reporterki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 433

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (60 ocen)
25
26
7
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kkwiatkowskahotowy

Nie oderwiesz się od lektury

Jeżeli w młodości, tak jak ja, podbieraliście cichaczem ojcu kolejne wydania "Detektywa" i z wypiekami na twarzy i powiekami na zapałkach czekaliście na czwartkowe wydanie telewizyjnego "997", ta książka jest dla Was. Helena Kowalik, korespondentka prasowa procesów sądowych, w zbiorze swoich reportaży przedstawia obraz kryminalnych wydarzeń XXI wieku (ale również wcześniejszych, które swój finał na sali sądowej znalazły dopiero teraz) z Warszawy i okolic. Reportaże są genialnie napisane, Autorka ma ogromną wiedzę na temat opisywanych zbrodni, samego przebiegu procesów sądowych. Chylę czoło, bo trzeba lubić tę tematykę, by przez wiele lat na salach rozpraw obserwować oskarżonych, słuchać ich wyjaśnień, zeznań świadków i pokrzywdzonych, a potem jeszcze przedstawić wszystko w obiektywny sposób. Jestem bardzo zadowolona z lektury, a dowodem na to jest fakt, iz obecnie w czytaniu u mnie jest kolejna pozycja Autorki. I przypuszczam, że w tym roku jeszcze inne znajdą się na tapecie, bo ...
00
tomaszp84

Dobrze spędzony czas

Fajna książka. Polecam
00

Popularność




Projekt okładki

Tomasz Majewski

Redaktor prowadzący

Urszula Lewandowska

Redakcja techniczna

Andrzej Sobkowski

Skład wersji elektronicznej

Robert Fritzkowski

Korekta

Katarzyna Szajowska (Kaliope)

Renata Kruk

© for the text by Helena Kowalik

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021

ISBN 978-83-287-1875-3

Sport i Turystyka

Wydanie I

Warszawa 2021

fragment

Mojemu synowi Pawłowi z zachętą do przeczytania po niewczasie

 

Wstęp

Od 15 lat chodzę na procesy sądowe. Jak obliczyłam, 163 razy podnosiłam się z ławy dla publiczności, aby wysłuchać wyroku dla oskarżonego. Kiedy przychodziła pora na tak zwane ostatnie słowo, niejednokrotnie widziałam łzy w oczach bestialskiego mordercy. Ale byłam też świadkiem, gdy skazany na 25 lat bluznął w kierunku sędzi ordynarnymi wyzwiskami.

Ogłoszenie wyroku odbywa się w śmiertelnej ciszy. Jeśli jest to dożywocie, słowa sędziego o „eliminacji ze społeczeństwa” brzmią tak, że wywołują lęk przed czymś ostatecznym. Ochłonięcie i zebranie myśli nadchodzi dopiero podczas ustnego uzasadnienia wyroku. Kamerzyści telewizyjni usiłują wtedy zarejestrować zachowanie osoby, która właśnie usłyszała wyrok. Reakcję jego rodziny. Ja odwracam głowę, gdy ze skazanym na dożywocie żegnają się jego rodzice. Prawdopodobnie nigdy już nie będą ze swym dzieckiem na wyciągnięcie ręki. Nie doczekają tej chwili, nawet gdy „dożywotniego” spotka łaska warunkowego zwolnienia, bo to się zdarzy po kilkudziesięciu latach.

Kiedy dochodzi do zaplanowanego zabójstwa człowieka, nad salą sądową wisi pytanie: Kim jest człowiek, zdolny do popełnienia takiej zbrodni?”. Zbierając materiały do pitawalu, szukałam odpowiedzi w aktach śledczych, a następnie podczas procesów. Powstały z tego reporterski obraz zamknęłam w tematycznych rozdziałach. Ten pierwszy „Za kraty do końca życia” zyskał naukową podporę w postaci monumentalnej – 756 stron – monografii pod tytułem Dożywotnie pozbawienie wolności. Zabójca, jego zbrodnia i kara autorstwa Andrzeja Rzeplińskiego, Marii Ejchart-Dubois i Marii Niełacznej. Autorzy monografii, zakładając, że tylko z anonimowych wypowiedzi mogą się dowiedzieć, co naprawdę myślą „wyeliminowani ze społeczeństwa”, wysłali do ponad 300 skazanych na dożywocie ankiety z pytaniami.

Najwięcej emocji za kratami wywołało pytanie: Jaki jest cel wykonania tak wysokiej kary?

Dożywotni okazali się bardzo sceptyczni: „Trafiłem do więzienia, gdy skończyłem zaledwie 18 lat. Byłem bezmyślny, nie wiem, jakich słów jeszcze użyć do określenia mojej osoby w tamtym okresie. Resocjalizacja w Polsce to fikcja, ciemnota wciskana opinii publicznej. (…), wykonanie kary dożywocia jest bezcelowe” – stwierdził jeden ze skazanych.

Niektórzy dystansowali się od wyroku, wskazując, że dożywotnia eliminacja jest dla tych, których nie da się „poprawić”, ich to nie dotyczy. A pozbawienie wolności zmienia ludzi na jeszcze gorszych. Pisali: „W więzieniu dowiedziałem się, że jestem totalnym zerem, każdy może mi powiedzieć, co chce, bez konsekwencji, a ja muszę to przyjąć z pokorą”.

Wielu skazanych usiłowało wykorzystać ankietę do przypomnienia, że są niewinni, choć od oskarżenia do prawomocnego wyroku przeszli kilkuletnią drogę sądowych dociekań. „…Skazano mnie, aby nie polecieli ze stanowisk policjanci i prokuratorzy, którzy nie wyjaśnili tego, co trzeba”. „Gdybym miał pieniądze, nie dostałbym dożywocia”.

Żaden z ankietowanych nie nazwał swego przestępstwa po imieniu.

Cytuję niektóre wypowiedzi, bo wiem, że choćbym wiele godzin spędziła „na widzeniach przy stoliku”, nie dowiedziałabym się prawdy. Na dożywocie nie skazuje się przypadkowych zabójców. To są sprawcy zaplanowanej zbrodni. Jest mała szansa, żeby za kratami odezwały się w nich jakieś rudymenty człowieczeństwa i podsuniętą kartkę z anonimowymi pytaniami potraktowali jako okazję do spowiedzi życia. Raczej przyświecała im myśl o manipulowaniu autorami ankiety. Żeby właściwie odebrać ich wypowiedzi, trzeba sięgnąć do akt sądowych.

Jeden z rozdziałów mojego pitawalu ma tytuł „Nie wiem dlaczego”. To o procesach skazanych, co do których nie dało się wyjaśnić, dlaczego popełnili zbrodnię. Ponieważ się przyznali, sąd mógł zrezygnować z dociekania motywu. Sąd, ale nie dziennikarz. Dla reportera szukanie odpowiedzi na to pytanie jest kluczowe.

Dlatego, jeśli było to możliwe, spotykałam się ze skazanymi poza salą sądową. Docierałam do ich rodzin. A potem filtrowałam to, co powiedzieli, przez ich akta prokuratorsko-sądowe. Mam nadzieję, że dzięki temu wizerunek przestępcy będzie dla moich czytelników bardziej wyrazisty.

Nie ma zbrodni doskonałych, twierdzą kryminolodzy. Wykrycie sprawcy to kwestia czasu. Trzeba tylko trafić na ten jedyny, może drobny błąd, jaki przestępca popełnia, wykonując często wręcz koronkową robotę w zacieraniu tropów. Skazany na dożywocie mężczyzna z reportażu „Jeszcze będę niepokoił” uniknąłby sądu, bo swoje zbrodnie planował perfekcyjnie, gdyby nie jedna chwila nieuwagi. Niebacznie sięgnął po stary telefon komórkowy, z którego niegdyś łączył się ze swoimi ofiarami. Po kilku sekundach zorientował się, że robi błąd, ale sygnał poszedł i śledczym to wystarczyło.

Zbrodniczą parę, która ograbiała seksualnych dewiantów, zgubiła nadmierna aktywność w poszukiwaniu ofiar. Wśród oferujących perwersyjne usługi w erotycznym portalu zbyt często pojawiał się nick „parawawa 7897”, aby penetrujący to środowisko policyjni tropiciele nie zajrzeli, kogo kryje kamuflaż.

Komendanta posterunku policyjnego pod Warszawą oskarżonego o zabójstwo swego wierzyciela zgubiły mikroskopijne źdźbła leśnego runa, które przyczepiły się do jego butów, gdy zagrzebywał w dole zwłoki swojej ofiary.

Zabójca swoich narzeczonych oraz małego dziecka mógł zwodzić rodziców w listach pisanych z celi, tłumacząc, że musiał wykonać wyroki szatana, ale nie biegłych psychiatrów. Ci, po wielokrotnym badaniu upewnili się, że mężczyzna symulował chorobę psychiczną. Twierdził, że ma omamy, bardzo plastycznie je opisywał. „Żaden chory psychicznie nie postawi sobie takiej diagnozy, przeciwnie, będzie się upierał, że jest zdrowy” – orzekli lekarze.

Myśl, że nie ma zbrodni doskonałych, zapewne nie opuszcza prokuratorów typujących sprawców sprzed kilkudziesięciu lat. Pisząc o takich procesach, jak niewyjaśnione dotąd zabójstwo Jaroszewiczów czy komendanta głównego policji, zamknęłam je w rozdziale „Młyny sprawiedliwości mielą powoli”. Tytuł zawiera cień nadziei, że w końcu dowiemy się, kim byli mordercy. Oby się nie okazało, że jest to optymizm bezpodstawny. Reportera sądowego, który obserwuje zawiłe meandry ludzkich losów nie powinno nic zadziwić.

Za kraty do końca życia

Jeszcze będę niepokoił

Przesłuchano krewnych Jerzego B. Wszyscy byli zszokowani po usłyszeniu, pod jakim zarzutem został zatrzymany. – Morderstwo? Przecież on nigdy na nikogo nie podniósł ręki – twierdzili. To chodząca dobroć.

Ci, którzy prowadzili z mężczyzną pertraktacje w sprawie sprzedaży domu, opowiadali później, jakie wrażenie zrobił na nich klient podczas pierwszego spotkania: bardzo rzeczowy, dobrze ubrany, nienaganne maniery – dawał do zrozumienia, że po powrocie z dłuższego pobytu za granicą ma dużo pieniędzy, które chciałby rozsądnie ulokować „w tym kraju”. Może tylko przesadzał z używaniem zbyt intensywnych perfum.

– Dziękuję ślicznie, jeszcze będę ewentualnie niepokoił – tak zwykle kończył rozmowę.

Emerytowany lekarz Jerzy O., właściciel willi na warszawskiej Sadybie przy ul. Fucika, cieszył się, że sprawa sprzedaży domu, który pochłonął oszczędności jego życia i od kilku lat stał pusty, dobiega końca.

– Mam pewność na 99 procent, że tym razem dobijemy targu – powiedział żonie, wychodząc na spotkanie z klientem. – To poważny człowiek, dorobił się na nieruchomościach, grywał też na giełdzie. Polak, do tej pory mieszkał w Stanach. Przyjedzie z dekoratorką wnętrz, która będzie mu urządzała wnętrze.

***

Ciało 70-letniego Jerzego O. z licznymi ranami kłutymi znalazła jego pasierbica 22 lutego 2013 roku w piwnicy willi. Pojechała tam na prośbę żony Jerzego O. zaniepokojonej głuchym telefonem męża. Doktor umówił się z klientem na osiemnastą. Pasierbica była w willi dwie godziny później. Sekcja zwłok wykazała, że starszy mężczyzna nie miał szans na obronę. Został zaatakowany z furiacką siłą. Najpierw gazem paraliżującym, następnie nożem. Zmarł z wykrwawienia się.

Policja szukała mordercy jak igły w stogu siana. Zabójstwo wyglądało na zbrodnię bez żadnego motywu. Doktor wiódł spokojny żywot emeryta. Na Sadybie cieszył się szacunkiem mieszkańców, był powściągliwy w okazywaniu emocji, ale gdy trzeba, zawsze spieszył z pomocą. W willi nie trzymał wartościowych przedmiotów. Nie miał długów. Przeciwnie – to jemu pewien obcokrajowiec nie zapłacił 20 tysięcy zł należności za wynajem. Ale właściciel dawno machnął ręką na niesolidnego lokatora.

Inne tropy? Na ubraniu ofiary, a także porzuconym obok kuchennym nożu marki Gerlach znaleziono nieznane DNA; niestety, nie figurowało w policyjnej bazie AFIS – automatycznego systemu identyfikacji daktyloskopijnej.

Śledczy szczegółowo zanalizowali telefoniczne rozmowy lekarza z mężczyzną zamierzającym kupić willę. Dwa dni po zabójstwie numer karty tzw. przedpłaconej, którą posługiwał się morderca, telefonując do właściciela willi na Sadybie, zaktywizował się na kilka minut. Sytuacja powtórzyła się cztery dni później: ponowne włączenie do sieci i po jednej rozmowie znów stan uśpienia. Ale policjanci mogli już nagrać głos mężczyzny, który telefonował tylko w jednej sprawie – sprzedaży mieszkania.

Ważny trop, ale osamotniony. Przez następne pół roku śledczy nie znaleźli niczego więcej.

***

W sierpniowe popołudnie 50-letnia Elżbieta S. pojechała do swojego domu przy ul. Czapli na warszawskim Imielinie, aby spotkać się z przedstawicielem pewnej austriackiej firmy, który od dłuższego czasu pertraktował z nią w sprawie wynajmu lub sprzedaży willi. Wszystko wskazywało na to, że transakcja wreszcie dojdzie do skutku, potencjalny lokator chciał się jeszcze tylko upewnić, czy do piwnicy wejdzie jego duży stół. Elżbieta S., opowiadając o tym mężowi, wspomniała, że potencjalny najemca zrobił na niej bardzo dobre wrażenie, tylko niepotrzebnie się tak „wypachnił”.

Wieczorem kobietę znaleziono martwą na podłodze w salonie. Jej ręce i nogi były owinięte taśmą klejącą. Na szyi miała ślad po duszeniu, na klatce piersiowej liczne rany kłute. Obok leżał zakrwawiony nóż firmy Gerlach. Prawdopodobnie broniła się – pod paznokciem biegli odkryli drobinę obcego naskórka.

Kim był morderca? Elżbieta S. chodziła na wykłady Uniwersytetu Trzeciego Wieku, miała wielu znajomych. Przesłuchano dziesiątki osób. Nic to nie dało. Ale podobieństwo przebiegu obu zbrodni – przy ulicach Fucika i Czapli, było oczywiste – ofiarami były osoby starsze, które na spotkania z potencjalnymi kupcami przychodziły samotnie. Każda zginęła od kilkunastu ciosów zadanych ostrym nożem, jakby celowo pozostawionym obok ofiary. Nie były to morderstwa w celach rabunkowych. Z domów nic nie zginęło. Zabójca wybierał wille na Mokotowie – takie, na których wprawdzie wisiał baner o sprzedaży, ale nie miały zainstalowanych kamer.

Sprawdzono kartoteki skazanych za brutalne zabójstwo, dziś już na wolności. Wszyscy mieli alibi. Szukano powiązań między ofiarami. Też pudło – Jerzy O. i Elżbieta S. nigdy się nie spotkali.

Na zlecenie śledczych policyjna psycholog przygotowała tzw. profil mordercy. Stwierdziła, że skoro nie znaleziono motywów zabójstwa, trzeba wziąć pod uwagę ewentualność „zabójstwa dla emocji”. Psycholodzy tak określają postępowanie kogoś, kto odczuwa przyjemność z samego faktu pozbawienia człowieka życia. Podnieca go zabawa w kotka i myszkę z policją, chce, aby o jego zbrodni było głośno. Dlatego obok ciała ofiary pozostawia wizytówkę – zakrwawiony nóż.

Policjanci ściągnęli billingi przedpłaconych kart, które na krótko uaktywniły się po śmierci Jerzego O. Numer po numerze sprawdzano kolejne połączenia. Odbiorcami telefonów były wyłącznie osoby mające coś wspólnego z wynajęciem lub sprzedażą domu. Przesłuchane potwierdzały, że dzwonił do nich nieznany mężczyzna w sprawie nieruchomości, ale się nie dogadali. Potencjalny kupiec proponował spotkanie. Zawsze wieczorem.

***

Niemal równo rok po zabójstwie na Sadybie, operator telefonii zawiadomił policję, że trzykrotnie uaktywnił się telefon komórkowy, w którym użyto obserwowanej karty przedpłaconej. Mężczyzna (w podsłuchu nagrano jego głos) połączył się i błyskawicznie rozłączył z numerem osoby, która wystawiła do sprzedania dom na Ursynowie.

Z tego samego numeru został wysłany SMS do Zbigniewa H., a kilka dni później do Moniki B. SMS do kobiety zawierał informację: „Mam zawieszony tel. Dzisiaj go odzyskam. Nie dzwoń na ten numer”. Ustalono, że Zbigniew H. jest kuzynem Jerzego B., ojca Moniki B.

Należało bliżej przyjrzeć się osobie, która łączyła tych dwóch odbiorców SMS-a, czyli Jerzemu B. Późnym wieczorem 12 marca 2014 roku policja zatrzymała tego mężczyznę w toyocie zaparkowanej przy ursynowskiej ulicy. Zapytany, co tu robi, odpowiedział spokojnie, że zamierza przenocować u swego kuzyna Zbigniewa H., który mieszka z żoną naprzeciwko. Ma do lokalu klucze, ale nie chciałby spotkać się z krewniakiem, dlatego obserwuje okna w bloku. Jeśli w tym, które go interesuje, nie zapali się do godziny 21.00 światło, będzie znaczyło, że kuzyn tę noc spędza gdzie indziej.

Policjanci weszli do wskazanego mieszkania. Znaleziono podpisany przez Jerzego B. weksel z 2013 roku na sumę 330 tysięcy zł, którą dłużnik był winien swemu kuzynowi Zbigniewowi H. Pozostały plon rewizji to: kajdanki, okładka legitymacji policyjnej, pojemnik z gazem paraliżującym, nóż kuchenny, kilka par gumowych rękawiczek, pręt stalowy i taśma klejąca.

W meblościance funkcjonariusze natrafili na telefon z rozłączoną baterią i bez karty SIM. Specjaliści stwierdzili, że ten aparat był użyty w kontaktach z Elżbietą S. Druga komórka, z której zabójca dzwonił do swoich ofiar, znajdowała się w zrewidowanej toyocie. Te dwa telefony o końcówce 152 i 163 współpracujące z kartą nie były wykorzystane do kontaktu Jerzego B. z osobami bliskimi.

***

Tę noc Jerzy B. spędził w areszcie. Nie przyznał się do żadnego z zabójstw.

– Nigdy nie byłem pod wskazanymi adresami. Nie znam Jerzego O. i Elżbiety S. Nie wiem, gdzie są ulice Fucika i Czapli – twierdził. Telefony kupił na bazarku w październiku 2013 roku. Czyli po obu zabójstwach.

Kiedy mu przedstawiono nagranie jego rozmowy z jednym z właścicieli sprzedawanych domów, potwierdził, że jest to jego głos.

– Zadzwoniłem z czystej ciekawości – tłumaczył się – bo przejeżdżając, zobaczyłem na balkonie baner. Chciałem się dowiedzieć, ile trzeba mieć pieniędzy, by kupić taką willę. Ani mi głowie było przystępowanie do transakcji – nie mam pieniędzy, przeciwnie, 400 tysięcy zł długu.

O swej sytuacji materialnej opowiadał chętnie i długo. Od dawna był bez pracy. Kiedyś prowadził własny sklep z materiałami biurowymi. Ale zyski były minimalne, nie opłacało się. Po dwudniowym kursie maklerskim zaczął grać na rynku walutowym, konkretnie na Forexie. Liczył na to, że zarobi na różnicach kursów walut. Jednakże wkrótce po starcie nastąpił krach na światowej giełdzie. Zapożyczył się, aby odegrać straty, szczęście nie przychodziło, w końcu musiał sprzedać swoje mieszkanie.

Od połowy 2013 roku jest na utrzymaniu matki, a śpi u znajomych i krewnych w zależności od tego, gdzie go noc zastanie. Zmieniał telefony, bo ścigali go dłużnicy.

Przesłuchano krewnych Jerzego B. Wszyscy byli zszokowani po usłyszeniu, pod jakim zarzutem został zatrzymany.

– Morderstwo? Przecież on nigdy na nikogo nie podniósł ręki – twierdzili. – To chodząca dobroć. Kiedy jego córka studentka niespodziewanie uczyniła go dziadkiem, dniami i nocami opiekował się noworodkiem. Kuzyn, Zbigniew H., z wykształcenia psycholog, dopatrywał się u Jerzego B. zastarzałych kompleksów. „Jerzy ma pretensje do losu o wszystko, że nie ukończył studiów, nie udało mu się małżeństwo, urodził się w niebogatej rodzinie. Uważał, że inni mają lepiej, choć na to nie zasługują”.

Natomiast znajomi Jerzego B., zwłaszcza ci, którzy pożyczyli mu pieniądze na wieczne nieoddanie, postrzegali go, co prawda poniewczasie, jako mitomana.

– Opowiadał, że buduje na Mazurach za unijne pieniądze jakiś duży kompleks budynków. Dałem się na to nabrać – zeznał rozgoryczony Marcin K., któremu Jerzy B. był winien 140 tysięcy zł.

Pierwsze spotkanie aresztanta z biegłym psychologiem nie powiodło się. Jerzy B. udawał, że stracił glos. Zapytany, czy wyraża zgodę na badanie, zaprzeczył ruchem głowy.

– Dlaczego się nie zgadza? – dociekał psycholog. Jerzy B. rozłożył ręce w geście bezradności i wzniósł oczy do góry.

Ponowne badanie odbyło się w szpitalu psychiatrycznym w Tworkach. Tym razem pacjent starał się przedstawić siebie jako supermena. Mówił, że zawsze rozważnie podejmuje decyzje, z zimną głową.

– U mnie panika trwa 15 sekund. Ja nie włożę ręki do ognia, tylko szukam patyka.

Z tego badania Jerzy B. wyszedł z oceną: „Wysoka inteligencja. Osobowość narcystyczna. Ma pretensje do świata, że nie jest bogaty. Ale kontroluje swoją wrogość. Świadome stosowanie zabiegów autoprezentacyjnych”.

Aresztowanie Jerzego B. umożliwiło prokuraturze zwrócenie się do Pracowni Genetyki Sądowej o porównanie profilu jego DNA ze strukturą chemiczną alleli DNA znalezionych na zwłokach dr. Jerzego O. i Elżbiety S. Były takie same! Prawdopodobieństwo, że genotypy wykryte na ofiarach pochodzą od kogoś innego niż od Jerzego B., było zdaniem naukowców znikome, jak jeden na 910 tryliardów.

Podejrzany nie potrafił wytłumaczył prokuratorowi, w jaki sposób ślady jego DNA znalazły się na ubraniach ofiar.

Ponieważ kroił się proces poszlakowy, prokuratura zwróciła się do biegłego sądowego Dariusza Piotrowicza, uznanego specjalisty, o sprecyzowanie przyczyn, dla których Jerzy B. miałby mordować nieznane mu wcześniej osoby. Nakreślenie profilu psychologicznego mordercy zajęło naukowcowi ponad 60 stron tekstu, co niezwykle rzadko zdarza się w tego rodzaju ekspertyzach.

„Jerzy B. – stwierdził psycholog – ma osobowość narcystyczną, obniżony poziom lęku i skłonność do manipulacji otoczeniem. Brak mu empatii; od innych wymaga przestrzegania prawa, ale samemu pozwala sobie na jego łamanie. Ma stałą, silną potrzebę stymulacji napięcia emocjonalnego. Towarzyszą temu skłonności sadystyczne. Żeby rozładować swoje frustracje i przeżyć wzrost adrenaliny, może świadomie jako kierowca spowodować stan zagrożenia na jezdni. Nie zabijał dla rabunku czy uzyskania jakichkolwiek korzyści materialnych, choć miał pusty portfel. Dopuszczał się najcięższych zbrodni, aby przeżyć silne emocje”.

Zdaniem biegłego sądowego podejrzany nie tracił kontroli nad swoim działaniem. Charakterystyczne, że choć w dzień nic nie robił, umawiał się na spotkania tylko pod osłoną nocy. Jeśli klient nie mógł być o tej porze albo uprzedzał, że do pertraktacji ceny nieruchomości zaprosi kogoś z rodziny, rezygnował.

Rozbudowany, rozpisany na szczegóły plan łowienia ofiar przemawia za tym, że Jerzy B. zaspokajał swoje potrzeby psychiczne nie tylko w akcie zabójstwa, ale w znacznej mierze właśnie w samym przygotowywaniu napaści. Mając korzystny obraz własnej osoby, wyróżniającej się w tłumie (dodatkowo taki przekaz wzmacniał, używając mocnych perfum), innych ludzi traktował instrumentalnie. Ale wobec grupy społecznej, której bogactwo mu imponowało, odczuwał zazdrość, wrogość. Zwłaszcza że miał skłonność do obarczania otoczenia odpowiedzialnością za swoje porażki.

Ze swymi ofiarami, które w jego mniemaniu należały do kasty bogatych, wchodził w bezpośredni fizyczny kontakt – twarzą w twarz. To dostarczało mu dodatkowej podniety, bo mógł się znęcać, upokarzać, zaspokajać swoje sadystyczne fantazje (nie seksualne). Prawdopodobnie gdyby nie został zatrzymany, popełniłby kolejne morderstwo z udoskonalonym modus operandi, aby zniwelować ryzyko rozpoznania go.

***

Również przed sądemoskarżony Jerzy B. nie przyznawał się do zbrodni.

– Nie wiem, dlaczego tutaj się znalazłem – powiedział. – Jestem ofiarą szeregu pomyłek śledczych, błędów, które mam nadzieję wyjaśnić na rozprawach.

Jego obrońca eksponował wszystkie wątpliwości, jakie towarzyszą procesowi poszlakowemu. Do takich należało zeznanie sąsiadki zamordowanego Jerzego O. Wieczorem 22 lutego 2013 roku na pół godziny przed tragiczną śmiercią doktora wyprowadzała psa na spacer i widziała z ulicy, że sąsiad krząta się w kuchni. Kiedy wracając do domu, znów spojrzała w kuchenne okno, zobaczyła sylwetkę innego mężczyzny. Na sali sądowej nie była jednak pewna, czy to był oskarżony.

Podczas procesu wyszło też na jaw, że już po zamordowaniu lekarza koło północy w jego telefonie wyświetliło się połączenie z Jerzym B., które z oczywistych powodów nie zostało odebrane.

Dla obrońcy miał to być argument, że ktoś inny mógł być mordercą. Sędzia Paweł Dobosz odrzucił taką interpretację, uznając, że Jerzy B. tylko po to zadzwonił do martwego już właściciela willi, aby wprowadzić organy ścigania w błąd. Gdyby policja trafiła na jego ślad, mógłby się tak tłumaczyć: „Z mojej winy nie doszło do spotkania i dlatego późnym wieczorem zatelefonowałem do pana O., aby przeprosić i umówić się na dokończenie transakcji”.

– Oskarżony nie wziął pod uwagę – zauważył sędzia – że żona Jerzego O. dokładnie wiedziała, o której godzinie jest spotkanie z klientem i dlatego już o 20.00, nie mogąc doczekać się telefonu od męża, wysłała do wilii córkę.

Sąd Okręgowy nie miał wątpliwości, że Jerzy B. zamordował dwie osoby. Wyrok mógł być tylko jeden – dożywocie.

Przewodniczący składu sędziowskiego, uzasadniając ustnie wyrok, postawił pytanie: „Dlaczego skazany popełnił takie zbrodnie, co myślał, czuł, co chciał przez śmierć ofiary zmienić, osiągnąć. Rozważania te – zastrzegł się sędzia Dobosz – nie mają na celu zrozumienia zabójcy, bo to w okolicznościach obu zdarzeń wykracza poza zdolności sędziów i ławników orzekających w tej sprawie. Tłumaczenie sprawcy z przypisanych mu zbrodni byłoby zresztą obrazą dla cierpień pokrzywdzonych. Moje pytanie jest próbą jeszcze jednej, ostatniej weryfikacji stanowiska procesowego oskarżonego, który nie przyznaje się do zarzucanych mu czynów, z perspektywy psychologicznych uwarunkowań jego osobowości”.

W przekonaniu sądu motywem zbrodni nie był rabunek, lecz sadyzm. Jerzy B. nie plądrował domów ofiar. W jednym zostawił nawet swój telefon i portfel. Wprawdzie Elżbietę S. zmusił do podania kodu do jej karty bankowej, ale był to tylko pretekst do dalszego znęcania się nad ofiarą. Pozostawił nietkniętą jej biżuterię, choć leżała na wierzchu.

Z drugiej strony – historia jego relacji z małżeństwem H. to przykład zręcznej manipulacji, aby wyłudzić pieniądze. Prezentował kolejne kłamliwe pomysły inwestycyjne, aby udzielali mu pożyczek. Robił to bardzo przekonująco. Potrafił skutecznie, balansując na granicy zdemaskowania, podejść życzliwą mu osobę, np. gdy wyłudzał pożyczki na leczenie rzekomego raka u córki. Psychologicznie jest to zbieżne z jego ryzykownymi transakcjami na rynku Forex.

Adwokat w apelacji od wyroku wskazywał na dowolność oceny przez sąd materiału dowodowego. Skoro Jerzy B. nie przyznał się do popełnienia morderstw, a podczas procesu zachowywał się biernie, możliwe, że sprawcą jest ktoś inny. Nie można wykluczyć, że jego DNA na ciele Elżbiety S. to świadectwo ich spotkania dwa tygodnie wcześniej, czemu oskarżony nie zaprzeczał.

Sąd odwoławczy orzekł, że apelacja nie zasługuje na uwzględnienie. Dowody zbrodni miały wymowę jednoznaczną. W procesie poszlakowym żaden z nich nie był samodzielny. Jednakże razem stanowiły nierozerwalną logiczną całość, połączoną mocnymi klamrami poprawnego rozumowania.

Kasacja obrońcy Jerzego B. do Sądu Najwyższego została oddalona.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Sport i Turystyka – MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz