Słownik rodzinny - Natalia Ginzburg - ebook + książka

Słownik rodzinny ebook

Natalia Ginzburg

4,0

Opis

Słownik rodzinny to klasyka literatury światowej. Wydany w 1963 roku zdobył najbardziej prestiżową włoską nagrodę, Premio Strega; wygrywając między innymi z Tommasem Landolfim, Primem Levim i Beppem Fenogliem. Do końca XX wieku miał we Włoszech pięćdziesiąt cztery edycje, i nadal pozostaje na liście lektur szkolnych. Ta niezwykła kronika dokumentuje życie zasymilowanej żydowskiej rodziny najpierw w czasach nasilającego się faszyzmu, potem drugiej wojny światowej, wreszcie po upadku Mussoliniego.

Natalia Ginzburg, uważana za jedną z największych włoskich pisarek, jest też pisarką nieznaną szerokiej publiczności, choć jej oparty na osobistym wyznaniu, a zarazem minimalistyczny i pozbawiony sentymentalizmu styl stał się wzorem dla wielu pokoleń autorów. Za swoją literacką matkę uznaje ją Vivian Gornick, wśród najważniejszych dla siebie pisarzy wymienia ją również Andrès Barba.

Ginzburg bez wątpienia jest nauczycielką precyzji – żadne zdanie, żadne słowo nie są u niej przypadkowe – i mistrzynią uważnego spojrzenia; świata przedstawionego nie zabarwiają u niej odautorskie interpretacje, budują go obrazy, wypowiedzi postaci, sama konstrukcja książki. Jej język jest ostry jak brzytwa, ale jest to język opisu – nie oceny. W Słowniku rodzinnym” równolegle biegną obok siebie dwie historie: ta na powierzchni i ta pod powierzchnią słów, tę drugą musimy wyczytać sami, pozbawieni jakichkolwiek kół ratunkowych, jakie zwykle rzucają czytelnikom bardziej zapobiegliwi narratorzy. Ginzburg, pozostając w centrum wydarzeń, stoi w cieniu, nie zdradza własnych emocji i przemyśleń. We wprowadzeniu do Słownika rodzinnego czytamy, że choć książka „powstała na kanwie prawdziwych wydarzeń, trzeba ją czytać jako powieść – a zatem nie należy mieć mniejszych ani większych oczekiwań niż od powieści”. Sama autorka ma jednak spore oczekiwania wobec czytelników – wymaga od nich, by zajrzeli pod podszewkę słów, zobaczyli to, co zostało przemilczane.

W Słowniku rodzinnym” raz po raz ktoś znika – bliscy i przyjaciele trafiają do więzień, giną na wojnie, odbierają sobie życie. Tymczasem narratorka nie pozwala sobie na szloch i patos, co najwyżej chłodny smutek tonowany ironią. Jest to powściągliwość typowa dla wielu powojennych autorów – ale w tym wypadku skrywa nie tylko traumę wojenną, lecz także uczuciowe wycofanie: konieczną umiejętność tych, którzy wychowują się na emocjonalnej pustyni.

Słownik rodzinny” to opowieść o nieprzeciętnej, inteligenckiej rodzinie Levich, wyznającej postępowe, jak na tamte czasy, socjalistyczne i ateistyczne poglądy. Rodzinie, w której domu spotykają się znane postaci – chociażby pisarz Cesare Pavese, wydawca Giulio Einaudi, filozof Felice Balbo, eseista Nicola Chiaromonte, twórca maszyn do pisania Adriano Olivetti i wielu, wielu innych. Każdy w tym domu ma coś oryginalnego do powiedzenia, każdy błyszczy intelektem, każdy zabiera głos w każdej sprawie – jednak słowa budują tu jedynie fałszywą solidarność, tak naprawdę będąc narzędziem wyróżniania się, ekspresją pozornej indywidualności. Tytułowy „Słownik rodzinny” to używane przez Levich powiedzonka, frazy, wyrażenia, które – jak pisze Ginzburg – są „fundamentem rodzinnej jedni”; tyle że jest to wspólnota czysto werbalna, niezakorzeniona w uczuciach. Piątka dzieci Levich, łącznie z małą Natalią, jest melancholijna i wyobcowana, matka zajęta głównie sobą, a wszyscy podporządkowani zmiennym nastrojom i kaprysom ojca-tyrana. „My i matka – pisze Ginzburg – to były według niego same ‘tchórze’, ‘ciamajdy’ i ‘murzyni’”. Przemoc emocjonalna, jawne arogancje, kłótnie i wrzaski są w tej upajającej się poczuciem własnej wyższości rodzinie na porządku dziennym. Jedni nie bardzo mają ochotę słuchać drugich: „Skończcie z tym wreszcie! Słyszałem to już tyle razy!" – grzmi ojciec, słowa nie pozwalają się porozumieć, nie budują bliskości, wydają się puste, roztrzaskują się wobec grozy faszyzmu. A jednak ta nielubiąca się, nieserdeczna i traktująca się nawzajem z obojętnością rodzina uparcie trzyma się razem. Ich językowe nawyki, podobnie jak krawcy, którzy przeżyli wojnę i nadal szyją dla nich ubrania, dają im poczucie bezpieczeństwa i ciągłości życia. Ginzburg z przenikliwością odsłania, jak pewne przekonania pozwalają przetrwać za cenę niezrozumienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 285

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (21 ocen)
10
6
1
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
matwolinski

Nie oderwiesz się od lektury

Prosto napisana, z dużą czułością opowieść o rodzinie. Mimo, to jest to złożona i kompleksowa historia. Łatwiej powiedzieć czym nie jest… Choć to opowieść o rodzinie i przyjaciołach, trudno nazwać ją sagą. Składa się z wyimków rozmów, fragmentów życia. Ułożonych raczej zgodnie z rytem pamięci niż wyraźnej chronologii, choć poruszamy się linearnie. To intymne zapiski o rodzicach, braciach. O wewnętrznym rodzinnym języku, małych powiedzonkach, powtarzanych bez okazji, czasami bez refleksji. A kryjących w sobie kolejne historie. Nie jest to biografia intelektualna pokolenia, choć pojawiają się tu ważne i wybitne postacie, zarówno włoskiej polityki jak i kultury. Tu są przyjaciółmi, szefami, znajomymi. Kimś kto przychodzi w odwiedziny, kogo odwiedzamy. Z kim spędzamy noce na burzliwych dyskusjach. Nie jest to próba rozliczenia się z faszyzmem we Włoszech. Choć Natalia traci i przyjaciół w więzieniach i bezpowrotnie męża, ojciec zostaje zmuszony do emigracji, a matka do ukrywania się,...
01

Popularność




Prze­kład ksi­ążki był mo­żli­wy dzi­ęki po­mo­cy fi­nan­so­wej Wło­skie­go Mi­ni­ster­stwa Spraw Za­gra­nicz­nych i Wspó­łpra­cy Mi­ędzy­na­ro­do­wej; La tra­du­zio­ne del li­bro è sta­ta po­ssi­bi­le gra­zie al con­tri­bu­to del Mi­ni­ste­ro de­gli Af­fa­ri Es­te­ri e del­la Co­ope­ra­zio­ne In­ter­na­zio­na­le ita­lia­no.

Wpro­wa­dze­nie

Miej­sca, fak­ty i po­sta­ci są w tej ksi­ążce praw­dzi­we. Ni­cze­go nie zmy­śli­łam: za ka­żdym ra­zem, kie­dy zgod­nie ze swo­im daw­nym po­wie­ścio­pi­sar­skim zwy­cza­jem coś wy­my­śla­łam, czu­łam na­tych­mia­sto­wą po­trze­bę usu­ni­ęcia tego zmy­śle­nia.

Na­zwi­ska też są praw­dzi­we. Ma­jąc przy pi­sa­niu tej ksi­ążki tak głębo­ką nie­chęć do ja­kie­go­kol­wiek zmy­śle­nia, nie mo­głam zmie­niać na­zwisk nie­ro­ze­rwal­nie zwi­ąza­nych z praw­dzi­wy­mi po­sta­cia­mi. Może ko­muś będzie przy­kro, że po­ja­wi się w mo­jej ksi­ążce z imie­nia i na­zwi­ska. Nie mam na to od­po­wie­dzi.

Na­pi­sa­łam tyl­ko o tym, co za­cho­wa­ło mi się w pa­mi­ęci. Dla­te­go też ta ksi­ążka czy­ta­na jako kro­ni­ka może spo­tkać się z za­rzu­tem, że jest w niej mnó­stwo bra­ków. Uwa­żam, że cho­ciaż po­wsta­ła na kan­wie praw­dzi­wych wy­da­rzeń, trze­ba ją czy­tać jako po­wie­ść – a za­tem nie na­le­ży mieć mniej­szych ani wi­ęk­szych ocze­ki­wań niż od po­wie­ści.

O wie­lu rze­czach pa­mi­ęta­łam, ale je po­mi­nęłam; były wśród nich ta­kie, któ­re do­ty­czy­ły mnie bez­po­śred­nio.

Nie mia­łam ocho­ty mó­wić o so­bie. Nie jest to opo­wie­ść o mnie, ale ra­czej, po­mi­mo opusz­czeń i bra­ków, jest to hi­sto­ria mo­jej ro­dzi­ny. Do­dam, że w dzie­ci­ństwie i w la­tach do­ra­sta­nia za­wsze chcia­łam na­pi­sać ksi­ążkę o lu­dziach, któ­rzy w tam­tym cza­sie żyli obok mnie. Taka jest po części moja ksi­ążka: ale tyl­ko po części, po­nie­waż pa­mi­ęć jest ulot­na, a ksi­ążki z ży­cia wzi­ęte nie­rzad­ko są za­le­d­wie sła­by­mi prze­bły­ska­mi i od­pry­ska­mi tego, co zda­rzy­ło nam się zo­ba­czyć i usły­szeć.

W moim domu ro­dzin­nym, je­śli mnie albo któ­re­muś z mo­je­go ro­dze­ństwa zda­rzy­ło się w dzie­ci­ństwie prze­wró­cić szklan­kę albo upu­ścić nóż, głos ojca grzmiał: – Za­cho­wuj­cie się!

Je­śli ma­cza­li­śmy chleb w so­sie, krzy­czał: – Nie li­zać ta­le­rzy! Żad­nych esów-flo­re­sów, bo­ho­ma­zów!

Dla ojca ta­kże wspó­łcze­sne ob­ra­zy to były bo­ho­ma­zy i esy-flo­re­sy; nie mógł ich ścier­pieć.

Mó­wił: – Nie umie­cie za­cho­wać się przy sto­le! Ni­g­dzie nie mo­żna was za­brać!

I jesz­cze: – Gdy­by­ście się zna­le­źli w An­glii przy ta­ble d’hôte1, to przez te wa­sze esy-flo­re­sy szyb­ko by was od­pra­wio­no.

1Ta­ble d’hôte (z fr. dosł. wspól­ny stół) – po­si­łek lub ser­wis, pod­czas któ­re­go uczest­ni­kom po­da­je się jed­na­ko­we da­nia (wszyst­kie przy­pi­sy po­cho­dzą od tłu­macz­ki).

An­glię da­rzył naj­wy­ższym sza­cun­kiem. Była dla nie­go wzo­rem naj­lep­sze­go wy­cho­wa­nia.

Miał zwy­czaj kry­ty­ko­wać przy obie­dzie oso­by, któ­re spo­tkał w ci­ągu dnia. Był su­ro­wy w osądach i wszyst­kich na­zy­wał głup­ca­mi. Głu­piec to był dla nie­go „pa­can”. – Wy­dał mi się pa­ca­nem – ma­wiał, kry­ty­ku­jąc ja­kąś nową zna­jo­mo­ść. Oprócz „pa­ca­nów” byli też „mu­rzy­ni”. Dla mo­je­go ojca „mu­rzyn” to był ktoś nie­po­rad­ny, skrępo­wa­ny i nie­śmia­ły w oby­ciu, kto ubie­rał się nie­sto­sow­nie, nie po­tra­fił cho­dzić po gó­rach, nie znał języ­ków.

Ka­żdy nasz od­ruch czy gest, któ­ry uzna­wał za nie­sto­sow­ny, na­zy­wał „mu­rzy­ństwem”. – Nie rób­cie z sie­bie mu­rzy­nów! Nie chcę tu żad­ne­go mu­rzy­ństwa! – krzy­czał bez ustan­ku. Ska­la mu­rzy­ństwa była duża. Mu­rzy­ństwem było wkła­da­nie na gór­skie wy­ciecz­ki miej­skich bu­tów; na­wi­ązy­wa­nie roz­mo­wy w po­ci­ągu albo na uli­cy z to­wa­rzy­szem pod­ró­ży lub z prze­chod­niem; roz­mo­wa z sąsia­da­mi przez okno; zdej­mo­wa­nie bu­tów w sa­lo­nie, grza­nie stóp przy ka­lo­ry­fe­rze; uska­rża­nie się w gó­rach na pra­gnie­nie, utra­tę sił albo otar­cia na­skór­ka; za­bie­ra­nie na gór­skie wy­ciecz­ki go­to­wa­nych i tłu­stych po­traw oraz ser­we­tek do wy­tar­cia rąk.

W góry wol­no było brać tyl­ko od­po­wied­ni pro­wiant: ser, mar­mo­la­dę, grusz­ki, jaj­ka na twar­do, i wol­no było pić wy­łącz­nie her­ba­tę, któ­rą sam szy­ko­wał, go­tu­jąc wodę na ma­szyn­ce spi­ry­tu­so­wej. Po­chy­lał nad ma­szyn­ką za­sępio­ną podłu­żną gło­wę o ru­dych wło­sach ucze­sa­nych na jeża; po­ła­mi ma­ry­nar­ki osła­niał pło­mień przed wia­trem, we­łnia­nej ma­ry­nar­ki w ko­lo­rze rdzy, wy­tar­tej i osma­lo­nej przy kie­sze­niach, za­wsze tej sa­mej na let­ni­sku w gó­rach.

W góry nie wol­no było za­bie­rać ko­nia­ku ani cu­kru w kost­kach: uwa­żał, że to „do­bre dla mu­rzy­nów”, i nie wol­no było za­trzy­my­wać się na pod­wie­czo­rek w schro­ni­skach, bo to „mu­rzy­ństwo”. Mu­rzy­ństwem były ta­kże chust­ka lub słom­ko­wy ka­pe­lu­sik dla osło­ny przed sło­ńcem, nie­prze­ma­kal­ny kap­tur dla ochro­ny przed desz­czem czy też ob­wi­ązy­wa­nie szyi sza­li­kiem; na­kry­cia dro­gie mo­jej mat­ce, któ­ra ran­kiem, przed wy­ru­sze­niem na wy­ciecz­kę, pró­bo­wa­ła wsu­nąć je do ple­ca­ka, dla sie­bie i dla nas; a któ­re mój oj­ciec, je­śli je zna­la­zł, wy­rzu­cał ze zło­ścią.

Na wy­ciecz­ki cho­dzi­li­śmy w pod­ku­tych bu­cio­rach, wiel­kich, twar­dych i ci­ężkich jak ołów, w we­łnia­nych skar­pe­tach i ko­mi­niar­kach, w go­glach na czo­le, w pe­łnym sło­ńcu, któ­re pa­li­ło nam gło­wę, i spo­ce­ni, pa­trzy­li­śmy z za­zdro­ścią na „mu­rzy­nów”, któ­rzy wędro­wa­li w lek­kich te­ni­sów­kach albo je­dli bitą śmie­ta­nę przy sto­li­kach schro­ni­ska.

Mat­ka na­zy­wa­ła te gór­skie wy­ciecz­ki „dia­bel­ski­mi roz­ryw­ka­mi dla jej dzie­ci” i za­wsze sta­ra­ła się zo­stać w domu, zwłasz­cza je­śli w grę wcho­dził po­si­łek poza do­mem; po je­dze­niu lu­bi­ła czy­tać ga­ze­tę i spać na ka­na­pie.

Lato za­wsze spędza­li­śmy w gó­rach. W domu wy­na­jętym na trzy mie­si­ące, od lip­ca do wrze­śnia. Zwyk­le od­da­lo­nym od in­nych za­bu­do­wań; mój oj­ciec i bra­cia co­dzien­nie wędro­wa­li z ple­ca­ka­mi na za­ku­py do wio­ski. Nie było żad­nych atrak­cji ani roz­ry­wek. Wie­czo­ry spędza­li­śmy w domu, przy sto­le, my i mat­ka. Oj­ciec czy­tał w dru­giej części domu; i od cza­su do cza­su sta­wał w drzwiach po­ko­ju, gdzie za­jęci by­li­śmy pa­pla­ni­ną i gra­mi. Sta­wał w drzwiach, po­dejrz­li­wy, za­sępio­ny; ska­rżył się mat­ce na na­szą słu­żącą Na­ta­li­nę, któ­ra zro­bi­ła mu ba­ła­gan w ksi­ążkach; „two­ja dro­ga Na­ta­li­na”, mó­wił. „To idiot­ka”, mó­wił, nie dba­jąc o to, że Na­ta­li­na może go w kuch­ni usły­szeć. Zresz­tą do zwro­tu „ta idiot­ka Na­ta­li­na” Na­ta­li­na już przy­wy­kła i wca­le się nie ob­ra­ża­ła.

Cza­sem wie­czo­ra­mi, w gó­rach, oj­ciec szy­ko­wał się do wy­cie­czek lub wspi­na­czek. Klęcząc na podło­dze, sma­ro­wał buty, swo­je i mo­ich bra­ci, tłusz­czem wie­lo­ry­ba; uwa­żał, że tyl­ko on po­tra­fi wy­sma­ro­wać buty tym tłusz­czem. Po­tem w ca­łym domu sły­chać było szczęk że­la­stwa: oj­ciec szu­kał ra­ków, ha­ków i cze­ka­nów. – Gdzie wpa­ko­wa­li­ście mi cze­kan? – grzmiał. – Li­dia! Li­dia! gdzie wpa­ko­wa­łaś mi cze­kan?

Wy­ru­szał na wspi­nacz­kę o czwar­tej rano, cza­sem sam, cza­sem z za­przy­ja­źnio­nym prze­wod­ni­kiem, cza­sem z mo­imi bra­ćmi; na­stęp­ne­go dnia był zmęczo­ny i nie­zno­śny; twarz miał czer­wo­ną i opuch­ni­ętą od sło­ńca, od jego pro­mie­ni od­bi­ja­nych przez lo­dow­ce, usta po­pęka­ne i za­krwa­wio­ne, nos po­kry­ty żó­łtą po­ma­dą, przy­po­mi­na­jącą ma­sło, brwi ści­ąg­ni­ęte na po­bru­żdżo­nym i gniew­nym czo­le, i czy­tał ga­ze­tę, nie od­zy­wa­jąc się ani sło­wem: wy­star­cza­ła byle bła­host­ka, żeby wpa­dł we wście­kło­ść. Po po­wro­cie ze wspi­na­czek z mo­imi bra­ćmi oj­ciec mó­wił, że bra­cia to „ofer­my” i „mu­rzy­ni” i ża­den z jego sy­nów nie odzie­dzi­czył po nim pa­sji do gór; poza Gi­nem, naj­star­szym z nas, do­sko­na­łym al­pi­ni­stą, któ­ry ra­zem ze swo­im przy­ja­cie­lem zdo­by­wał naj­trud­niej­sze szczy­ty; o Gi­nie i jego przy­ja­cie­lu oj­ciec wy­po­wia­dał się z mie­sza­ni­ną dumy i za­zdro­ści, mó­wi­ąc, że sam nie ma już tyle siły, bo się sta­rze­je.

Mój brat Gino był zresz­tą jego ulu­bie­ńcem i da­wał mu po­czu­cie sa­tys­fak­cji; in­te­re­so­wał się hi­sto­rią na­tu­ral­ną, ko­lek­cjo­no­wał owa­dy, krysz­ta­ły oraz inne mi­ne­ra­ły, i pil­nie się uczył. Gino za­pi­sał się pó­źniej na in­ży­nie­rię; a kie­dy wra­cał do domu po zda­nym eg­za­mi­nie i mó­wił, że do­stał trzy­dzie­ści, oj­ciec py­tał: – Jak to trzy­dzie­ści? A dla­cze­go nie trzy­dzie­ści z wy­ró­żnie­niem2?

2Tren­ta e lode (wł.) – trzy­dzie­ści z wy­ró­żnie­niem. Naj­wy­ższa oce­na w szkol­nic­twie wy­ższym.

A je­śli do­sta­wał trzy­dzie­ści z wy­ró­żnie­niem, oj­ciec mó­wił: – No, to był ła­twy eg­za­min.

W gó­rach, kie­dy oj­ciec nie wy­bie­rał się na wspi­nacz­kę albo na ca­ło­dzien­ną wy­ciecz­kę, co­dzien­nie cho­dził na „spa­ce­ry”; wy­ru­szał wcze­śnie rano, ubra­ny jak na wspi­nacz­kę, ale bez liny, ra­ków ani cze­ka­na; często wy­cho­dził sam, my i mat­ka to były we­dług nie­go same „tchó­rze”, „cia­maj­dy” i „mu­rzy­ni”; wy­cho­dził z ręka­mi skrzy­żo­wa­ny­mi na ple­cach, ci­ężkim kro­kiem, w pod­ku­tych bu­tach, z faj­ką w zębach. Cza­sa­mi zmu­szał mat­kę, żeby mu to­wa­rzy­szy­ła; – Li­dia! Li­dia! – grzmiał o po­ran­ku – idzie­my! Zgnu­śnie­jesz na tych po­la­nach! – Mat­ka po­tul­nie szła za nim; kil­ka kro­ków z tyłu, ze swo­im kij­kiem, swe­trem za­wi­ąza­nym na bio­drach, po­trząsa­jąc czu­pry­ną kręco­nych si­wych wło­sów, krót­ko ob­ci­ętych, cho­ciaż oj­ciec nie zno­sił mody na krót­kie wło­sy, a kie­dy je ob­ci­ęła, zro­bił awan­tu­rę na cały dom. – Zno­wu ob­ci­ęłaś so­bie wło­sy! Ośli­ca! – krzy­czał za ka­żdym ra­zem, kie­dy wra­ca­ła od fry­zje­ra. W języ­ku mo­je­go ojca „osioł” nie od­no­sił się do igno­ran­cji, ale do pro­stac­twa lub nie­grzecz­no­ści; my, jego dzie­ci, sta­wa­li­śmy się „osła­mi”, gdy mó­wi­li­śmy mało albo od­po­wia­da­li­śmy bur­kli­wie.

– Fran­ces cię na­mó­wi­ła! – mó­wił oj­ciec do mat­ki, wi­dząc, że zno­wu pod­ci­ęła wło­sy; w isto­cie oj­ciec bar­dzo lu­bił i ce­nił ową Fran­ces, przy­ja­ció­łkę mat­ki, a ta­kże żonę ko­le­gi z dzie­ci­ństwa i stu­diów; ale miał jej za złe, że wta­jem­ni­czy­ła mat­kę w modę na krót­kie wło­sy; Fran­ces często je­ździ­ła do Pa­ry­ża, gdzie mia­ła ro­dzi­nę, i pew­nej zimy wró­ci­ła stam­tąd ze sło­wa­mi: – W Pa­ry­żu nosi się krót­kie wło­sy. W Pa­ry­żu ubie­ra się na spor­to­wo. – W Pa­ry­żu ubie­ra się na spor­to­wo – po­wta­rza­ły przez całą zimę moja sio­stra i mat­ka, na­śla­du­jąc tro­chę Fran­ces, któ­ra gra­se­jo­wa­ła; skró­ci­ły so­bie su­kien­ki, a mat­ka ob­ci­ęła wło­sy; sio­stra nie, bo mia­ła wło­sy dłu­gie do pasa, ja­sne i pi­ęk­ne; i za bar­dzo bała się ojca.

Ty­tuł ory­gi­na­łu wło­skie­go: Les­si­co fa­mi­glia­re

Co­py­ri­ght © 1963, 1986, 1999, 2010, 2014 Giu­lio Einau­di edi­to­re s.p.a., To­ri­no

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Fil­try, 2021

Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Anna Wa­si­lew­ska, 2021

Pro­jekt okład­ki: Mar­ta Ko­na­rzew­ska / Ko­na­rzew­ska.pl

Opie­ka re­dak­cyj­na: Ewa Wie­le­ży­ńska

Re­dak­cja: Ewa Po­la­ńska / Pra­cow­nia 12A

Ko­rek­ty: Pra­cow­nia 12A

ISBN 978-83-960609-6-9

Wy­daw­nic­two Fil­try sp. z o.o.

ul. Fil­tro­wa 61 m. 13

02-056 War­sza­wa

e-mail: re­dak­cja@wy­daw­nic­two­fil­try.pl

www.wy­daw­nic­two­fil­try.pl

Skład i przygotowanie e-Bo­oka: Ma­riusz Kur­kow­ski

Spis treści

Wprowadzenie

Tekst główny

Posłowie