Słowiańskie zamęty. Na piastowskiej służbie - Robert F. Barkowski - ebook

Słowiańskie zamęty. Na piastowskiej służbie ebook

Robert F. Barkowski

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

W ramach cyklu Roberta F. Barkowskiego „Na piastowskiej służbie” ‒ porywających powieści z historią w tle ‒ śledzimy losy czwórki przyjaciół, rycerzy na służbie władcy Polski Bolesława Chrobrego: Gromosława (z Lubusza), Czambora (z Gdańska), Sasa Bernarda z margrabiowskiego rodu i syna longobardzkiego księcia Benewentu Randulfa. Złączeni nierozerwalnym węzłem przyjaźni wiernie służą księciu z rodu Piastów. Obarczani niebezpiecznymi misjami przemierzają: Polskę, Niemcy, Czechy, Ruś Kijowską, Włochy, Danię, Połabie i ziemie Prusów. Ich udziałem są dramaty, miłości, bitwy, zdrady, wyzwania i tajemnice.

***

W książce „Słowiańskie zamęty” poznajemy dalsze losy czwórki drużynników Bolesława Chrobrego. Właśnie kończy się wieloletnia wojna z cesarzem Henrykiem II. Traktat podpisany w styczniu 1018 roku w Budziszynie ma być gwarancją upragnionego pokoju, ale Gromosław, Czambor, Bernard i Randulf nie świętują go długo. Księstwo Obodrytów ugina się pod ciężarem wojny domowej i reakcji pogańskiej, a zaprzyjaźniony z Chrobrym obodrycki książę Mścisław walczy o przetrwanie. Nieustraszona kompania wyrusza na północny zachód z tajną misją. Przeznaczenie zmuszają do stawienia czoła wielu zaskakującym sytuacjom i niebezpieczeństwom.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 302

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Mapy

Postacie historyczne

Ana­trog – krewny Mści­sława, z jego nada­nia zarzą­dzał Liu­bi­cami

Arnulf – biskup Hal­ber­stadt

Bazyli Boio­an­nes – kate­pano bizan­tyj­ski w połu­dnio­wych Wło­szech

Bazyli II Buł­ga­ro­bójca – cesarz Bizan­cjum

Bern­hard II – książę Sak­so­nii

Bole­sław Chro­bry – książę z dyna­stii Pia­stów, władca Pol­ski

Die­trich I (spo­lsz­czone Dytryk) – graf saski, od 1015 roku w Szwa­ben­gau, od 1017 roku w Eilen­burg, Brehna, Has­se­gau i Gau Siu­sili. Od 1032 roku mar­gra­bia Mar­chii Łużyc­kiej

Fry­de­ryk – komor­nik cesar­ski, naj­wy­bit­niej­szy mąż zaufa­nia cesa­rza Hen­ryka II

Gero – arcy­bi­skup Mag­de­burga (1012–1023)

Gniew/Gneus – krewny Mści­sława, z któ­rego nada­nia zarzą­dzał Łączy­nem

Got­szalk – syn Przy­by­gniewa–Uto

Her­man I – mar­gra­bia Miśni (1009–1038), oże­niony z córką Chro­brego, Rege­lindą

Kazi­mierz Karol (póź­niej z przy­dom­kiem Odno­wi­ciel) – syn Mieszka II Lam­berta, wnuk Chro­brego

Lotar Udo I – graf ze Stade

Meles z Bari – lon­go­bardzki moż­no­władca, przy­wódca powstań prze­ciwko Bizan­cjum

Mieszko II Lam­bert – syn Bole­sława Chro­brego, następca pol­skiego tronu

Mści­sław – z dyna­stii Nako­ni­dów, władca zwierzchni Księ­stwa Obo­dry­tów, tytu­lar­nie król według rodzi­mej tra­dy­cji

Oda Miśnień­ska – czwarta i ostat­nia żona Bole­sława Chro­brego, sio­stra mar­gra­biego miśnień­skiego Her­mana I

Przy­by­gniew–Uto – syn Mści­sława, następca obo­dryc­kiego tronu

Raci­bor – książę z dyna­stii połab­skiej (ple­mie­nia Poła­bian wła­ści­wych) z gro­dem sto­łecz­nym w Raci­borzu, winny posłu­szeń­stwo Mści­sła­wowi

Rainulf Dren­got – nor­mań­ski najem­nik we Wło­szech

Sede­ryk – książę z dyna­stii wagryj­skiej z gro­dem sto­łecz­nym Sta­ri­gard, winny posłu­szeń­stwo Mści­sła­wowi

Ulf Tor­gils­son – szwa­gier Kanuta Wiel­kiego. Po śmierci brata Kanuta, Haralda II w 1019 roku, zarzą­dzał Danią w cza­sie pobytu Kanuta w Anglii

Zyg­fryd – syn mar­gra­biego Hodona, wierny len­nik Bole­sław Chro­brego od 1015 roku (po bitwie w Lesie Dzia­do­szan) aż do śmierci około 1028–1030 roku. Namiest­nik Łużyc z nada­nia Chro­brego

Postacie fikcyjne

Ade­lajda – sio­strze­nica mar­gra­biego miśnień­skiego Her­mana, prze­by­wa­jąca w klasz­to­rze w Mechli­nie

Ber­nard (Benno) – saski rycerz pocho­dzący z moż­no­wład­czego rodu Sak­so­nii, sio­strze­niec mar­gra­biego Gerona II pole­głego w 1015 roku w bitwie w lesie Dzia­do­szan. Len­nik Pol­ski, komes grodu Dobry Ług

Budzi­sław – syn Gro­mo­sława i Matyldy

Burzy­sław – połab­ski książę z dyna­stii sto­do­rań­skiej, władca Kopa­nika, len­nik Pol­ski

Cedrog – obo­drycki rycerz z dru­żyny Radzi­ga­sta

Czam­bor – pol­ski rycerz z Gdań­ska, syn Stę­gniewa

Dun­mar – obo­drycki rycerz z dru­żyny Radzi­ga­sta

Enzi­cho – mnich misyjny z Bawa­rii

Fry­de­runa – bra­ta­nica biskupa Miśni, prze­by­wa­jąca w klasz­to­rze w Mechli­nie

Gla­bunka – sio­stra Czam­bora

Gnie­wosz – młod­szy brat Czam­bora

Gro­mo­sław (Gromo) – pol­ski rycerz z Lubu­sza, syn komesa Wodzi­sława

Gran – z dyna­stii obo­dryc­kiej, krewny Mści­sława, pre­ten­dent do obo­dryc­kiego tronu

Grut – obo­drycki rycerz, len­nik Mści­sława, zwierzch­nik grodu Graby nad Ładą

Hal­l­dórr – jarl na wyspie Mon, szwa­gier Czam­bora

Miklon – obo­drycki kapłan, opie­kun bóstwa Prowe

Matylda – połab­ska księż­niczka z Kopa­nika, żona Gro­mo­sława

Nikrot – z dyna­stii obo­dryc­kiej, krewny Mści­sława, pre­ten­dent do obo­dryc­kiego tronu

Prze­mir – pol­ski rycerz z Kra­kowa

Przy­por – komes i namiest­nik podat­kowy okręgu gdań­skiego

Radzi­gast – obo­drycki namiest­nik grodu Czar­no­tin

Ran­dulf – lon­go­bardzki książę na cza­so­wym wygna­niu, syn księ­cia Pan­dulfa II z Bene­wentu

Rości­mir – pol­ski rycerz z San­do­mie­rza

Sła­wi­gost – połab­ski książę z dyna­stii sto­do­rań­skiej, nie­za­leżny władca Brenny

Stę­gniew – ojciec Czam­bora, woj­skowy zarządca gdań­skiego pod­gro­dzia

Sto­do­mira – córka Gro­mo­sława i Matyldy

Suan­hilda – córka Zyg­fryda, namiest­nika Łużyc i len­nika Pol­ski, prze­by­wa­jąca w klasz­to­rze w Mechli­nie

Ścię­to­bor – doradca Mści­sława

Uni­bor – połab­ski książę z dyna­stii sto­do­rań­skiej, władca Hobo­lina

Wojo­mir – połab­ski wojow­nik, naczel­nik wkrzań­skiego grodu, len­nik Pol­ski

Wszę­do­bór – pol­ski rycerz z Wro­cła­wia

Zwo­dzi­sława – sio­stra Gro­mo­sława

Żda­niec – pol­ski rycerz z Kali­sza

Budziszyn

Słowiań­skie ple­mię Mil­czan zasie­dlało połu­dniowo-wschodni zaką­tek Poła­bia, u źró­deł Szprewy. Od połu­dnia sąsia­do­wali z Cze­chami, od zachodu z Gło­ma­czami, od pół­nocy z Łuży­cza­nami, od wschodu z ple­mio­nami pol­skimi. Mową i oby­cza­jami naj­bar­dziej z ple­mio­nami cze­skimi spo­krew­nieni. Ich głów­nym ośrod­kiem gro­do­wym był Budzi­szyn, roz­ło­żony na ska­li­stym pła­sko­wyżu uroz­ma­ico­nym fali­stymi wznie­sie­niami. Pła­sko­wyż od zachodu i pół­nocy gra­ni­czył z wartką wodą Szprewy. Mury mia­sta scho­dziły tam bez­po­śred­nio nad brzeg rzeki. Mia­sto skła­dało się z obszer­nego grodu chro­nio­nego wyso­kimi wałami obron­nymi i poło­żo­nego wewnątrz kom­pleksu zam­ko­wego oto­czo­nego wła­snym murem. Na zewnątrz wałów obron­nych, po wschod­niej i połu­dnio­wej stro­nie, roz­cią­gały się zabu­do­wa­nia kilku pod­gro­dzi. Od nie­dawna powsta­wały także nowe pod­gro­dzia na zacho­dzie, po dru­giej stro­nie Szprewy, dla któ­rych wybu­do­wano kilka mostów uła­twia­ją­cych codzienny ruch.

Na tere­nie zam­ko­wym domi­no­wał wielki kasz­tel okre­ślany przez Mil­czan mia­nem Hród, z wysoką, narożną wieżą zwaną Wieżą Rzeczną, z racji tego, że wbu­do­wana była w mur obronny wci­na­jący się w tym miej­scu w nurt Szprewy oble­wa­ją­cej wieżę z trzech stron. Na dzie­dzińcu, naprze­ciwko kasz­telu, wzno­siła się nie­wielka, ale pojemna rotunda kościelna pod wezwa­niem Naj­święt­szej Marii Panny.

Pod­gro­dzie pokryte było licz­nymi cia­sno pobu­do­wa­nymi domami, poprze­ci­nane krę­tymi ulicz­kami wiją­cymi się w górę i w dół pagór­ko­wa­tym tere­nem. Na naj­wyż­szym wznie­sie­niu pod­gro­dzia, zwa­nym Górą Pomy­łek, znaj­do­wał się targ mię­sny i kościół pod wezwa­niem świę­tego Pio­tra, wybu­do­wany z ini­cja­tywy miśnień­skiego biskupa Idziego. Za kościo­łem roz­ło­żony był kolejny plac tar­gowy, naj­więk­szy w Budzi­szy­nie, stąd zwany Głów­nym. Place tar­gowe, kościoły i mno­gość domostw świad­czyły o dobro­by­cie i zamoż­no­ści miesz­kań­ców, które brały się bez wąt­pie­nia z sąsiedz­twa z naj­więk­szym trak­tem kupiec­kim ówcze­snej Europy, któ­rego początki się­gają drogi budo­wa­nej w sta­ro­żyt­nych cza­sach przez legiony rzym­skie. Trakt ów, zwany przez Rzy­mian Via Regia, cią­gnął się od Hisz­pa­nii, poprzez kró­le­stwa Fran­ków Zachod­nich, cesar­stwo nie­miec­kie i tutej­sze Poła­bie, dalej przez pol­skie: Zgo­rze­lec, Wro­cław i Kra­ków aż do Kijowa u Rusów. Nie­da­leko na zachód od Budzi­szyna Via Regia prze­ci­nał inny pra­stary trakt kupiecki, się­gający od Szcze­cina do Rzymu, zwany Via Impe­rii.

Nie dziwi zatem, skąd brało się bogac­two miesz­kań­ców Budzi­szyna. Nie dziwi rów­nież, dla­czego sąsie­dzi upar­cie dążyli do zapa­no­wa­nia nad zie­mią Mil­czan i Budzi­szy­nem. Któż by zre­zy­gno­wał z kon­troli ośrodka przy­no­szą­cego nie­ba­ga­telne dochody?

Przed kil­koma wie­kami Mil­cza­nie zno­sili cier­pli­wie wędru­jące po ich ziemi roz­ma­ite ple­miona ger­mań­skie, które kie­ro­wane nie­zro­zu­mia­łymi emo­cjami i dąże­niami prze­su­wały się raz tu, raz tam, po czym zni­kały i życie Mil­czan toczyło się dalej utar­tym try­bem. Zno­sili czas jakiś rów­nież wojow­ni­cze armie Węgrów, prze­cho­dzą­cych przez ich zie­mie w trak­cie licz­nych najaz­dów na tereny nie­miec­kie. Ba, zaprzy­jaź­nili się nawet z Węgrami, uży­cza­jąc im gościny. Przed stu laty na Poła­bie wkro­czył król nie­miecki Hen­ryk Ptasz­nik i wol­ność Mil­czan poszła w zapo­mnie­nie. Póź­niej do pod­bo­jo­wych zapę­dów Niem­ców dołą­czyły najazdy Cze­chów i Pola­ków. Ostatni udzielny władca Mil­czan panu­jący na Budzi­szy­nie, Dobro­mir, nie był nawet rodo­wi­tym Mil­czaninem – pocho­dził ze sto­do­rań­skiej dyna­stii w Bren­nie. Dobro­mir, pan szla­chetny i czci­godny, jak o nim mawiano, zapew­nił sobie spo­kój, wyda­jąc córki za ościen­nych wład­ców: Emnildę za pol­skiego Bole­sława, inną za nie­miec­kiego Gun­ce­lina, mar­gra­biego Miśni.

W Budzi­szy­nie wszystko się zaczęło, w Budzi­szy­nie wszystko się zakoń­czy. Sie­dem­na­ście lat trwa­ją­cej z prze­rwami wojny pomię­dzy Bole­sła­wem a Hen­ry­kiem, pomię­dzy władcą Pol­ski a nie­miec­kim władcą cesar­stwa. Dzia­ła­nia zbrojne roz­po­czął Bole­sław, zaj­mu­jąc mia­sto w 1002 roku. Wojnę zakoń­czy pokój, któ­rego pod­pi­sa­nie pomię­dzy Bole­sła­wem a naj­wyż­szymi rangą przed­sta­wi­cie­lami cesar­stwa zapla­no­wano na pią­tek trzy­dzie­stego stycz­nia 1018 roku w Budzi­szy­nie. Jak zapi­sał przy­słany z Mer­se­burga mnich, mający dla potrzeb kro­niki tam­tej­szego biskupa Thiet­mara zano­to­wać prze­bieg zawie­ra­nia ukła­dów: In civi­tas Budu­sin: Ad ini­tium belli – Finis belli. Koniec wojny mię­dzy Pol­ską i Niem­cami. Koniec wojny zwy­cię­skiej dla Pol­ski.

Budzi­szyn przy­go­to­wy­wał się na wiel­kie uro­czy­sto­ści i przy­ję­cie wspa­nia­łych gości. Bole­sław poja­wił się w mie­ście przed kil­koma dniami wraz z synami Miesz­kiem i Otto­nem, pół­to­ra­rocz­nym wnu­kiem Kazi­mie­rzem Karo­lem oraz elitą świec­kich i duchow­nych moż­nych pań­stwa. Wśród nich znaj­do­wał się arcy­bi­skup Gnie­zna Radzim, brat przy­rodni świę­tego Woj­cie­cha.

Mia­sto pękało w szwach od przy­by­łych gości. Wielu przy­jezd­nych ryce­rzy opła­ciło kwa­tery u miesz­kań­ców. Sam Bole­sław z rodziną i naj­waż­niejsi zna­cze­niem możni roz­go­ścili się w zamku. Przed­pola mia­sta usiały liczne namioty pocz­tów, gierm­ków i słu­żą­cych. Dodat­kowo pod Budzi­szy­nem obo­zo­wały nie­wiel­kie kon­tyn­genty oddzia­łów repre­zen­tu­ją­cych ple­miona Poła­bia włą­czone w gra­nice Pol­ski: Łuży­cza­nie, Mil­cza­nie, Szpre­wia­nie, połu­dniowi Wkrza­nie. Nie zabra­kło rów­nież skrom­nego oddziału jazdy sojusz­nika Pol­ski na Poła­biu – Sto­do­ra­nii. Bole­sław zamie­rzał ich wszyst­kich, razem z oddzia­łami pol­skimi, usta­wić w para­dzie woj­sko­wej przed wjaz­dem do mia­sta – dla zaim­po­no­wa­nia cesar­skiej dele­ga­cji.

Dwa dni przed ter­mi­nem pod­pi­sy­wa­nia pokoju, śro­do­wego poranka dwu­dzie­stego ósmego stycz­nia roku Pań­skiego 1018, na pod­gro­dziu w Budzi­szy­nie wybu­chła wielka bija­tyka pomię­dzy pia­stow­skimi tar­czow­ni­kami a miej­sco­wymi wiet­ni­kami, czyli wywo­dzą­cymi się z połab­skich kmieci wojow­ni­kami zawo­do­wymi, rekru­tu­ją­cymi się z pod­gro­dzi i oko­licz­nych osad. Na szczę­ście nie się­gnięto po oręż, ale i tak krwi mnó­stwo upły­nęło z poła­ma­nych nosów i wybi­tych zębów. Jak do tego doszło? Bole­sław roz­dzie­lił pomię­dzy zebrane woj­ska jeń­ców wojen­nych – ale jedy­nie lutyc­kich wojow­ni­ków – któ­rych nazbie­rało się w Budzi­szy­nie przez tyle lat wojny. Każdy, od ryce­rza do zwy­kłego tar­czow­nika, otrzy­mał jeńca. Wtor­ko­wego wie­czora wyszynki i karczmy mia­sta pękały od nad­miaru ucztu­ją­cych. Nie ina­czej działo się w naj­więk­szej karcz­mie Budzi­szyna, poło­żo­nej po zachod­niej stro­nie pod­gro­dzia, którą prze­peł­niali wymie­sza­nymi nawza­jem tar­czow­nicy i wiet­nicy. Przy­śpiewki, hulanki, świę­to­wa­nie. Bra­ter­stwo mię­dzy ple­mio­nami, Polacy i Poła­bia­nie, nad­zwy­czaj przy­ja­zna atmos­fera.

Przy któ­rejś ławie dwaj mło­dzieńcy, tar­czow­nik i wiet­nik, gdy już im na dobre zamą­ciło w gło­wach od trun­ków, pro­wo­ko­wali się nawza­jem prze­chwał­kami. Poszło o spór, że niby który z lutyc­kich jeń­ców, w któ­rych posia­da­nie weszli, lep­szy, ten od wiet­nika, czy ten od tar­czow­nika. Od słowa do słowa, coraz buń­czucz­niej się prze­ko­ma­rza­jąc, posta­no­wili zmie­rzyć jeń­ców w poje­dynku. Wnet do zakładu dołą­czyli kolejni kom­pani. Posta­no­wiono osta­tecz­nie, że dzie­się­ciu jeń­ców od wiet­ników zmie­rzy się z dzie­się­cioma jeń­cami od tar­czow­ników. Głu­pota udzie­liła się wszyst­kim i w całej karcz­mie zawie­rano zakłady, kto wygra. Tym spo­so­bem, pomimo uprzed­niego bra­ta­nia się nawza­jem, tar­czow­nicy i wiet­nicy podzieli się na dwa obozy. O poje­dynku na oręż nie było mowy, cho­ciaż wszy­scy porząd­nie trun­kami spo­jeni, żaden nie powa­żyłby się pogwał­cić roz­po­rzą­dze­nia Bole­sława, że pod­czas uro­czy­sto­ści poko­jo­wych w Budzi­szy­nie burdy z bro­nią w ręku śmier­cią będą karane. Posta­no­wili, że jeńcy będą się ści­gać po chod­niku za blan­kami na zwień­cze­niu murów łączą­cych dwie baszty po zachod­niej stro­nie. Sze­ro­kim na dzie­sięć kro­ków i dłu­gim na ponad sto pięć­dzie­siąt kro­ków. Bie­gać mieli parami, każ­do­ra­zowo jeden od wiet­ników i jeden od tar­czow­ników. Chod­nik na zwień­cze­niu muru wysoko, stąd mnie­mano, że jeńcy nie mają moż­li­wo­ści ucieczki. Zresztą wyjść z baszt strze­gli straż­nicy.

Pro­sto z karczmy, prze­hu­law­szy całą noc i pora­nek, udali się wszy­scy tłum­nie w kie­runku murów. Zebrali się u pod­nóża, od strony placu tar­go­wego. Szczę­ście mieli, że w kościele po dru­giej stro­nie placu roz­po­częło się już nabo­żeń­stwo i nikt z moż­nych, łącz­nie z Bole­sła­wem, nie doj­rzał ich zamia­rów. Jedy­nie ota­cza­jący kościół gwar­dzi­ści Bole­sława zwani Krwa­wymi Skrzy­dłami spo­zie­rali na ich krzą­ta­ninę, ale bez więk­szego zain­te­re­so­wa­nia. Przy­pro­wa­dzono wybra­nych jeń­ców i roz­po­czął się poje­dy­nek. Pierw­sza para – wygrał jeniec wiet­nika. Druga para – ponowna wygrana wiet­ni­ko­wego jeńca. To samo w trze­ciej, czwar­tej, pią­tej i szó­stej parze. Wtedy mocno nie­za­do­wo­leni tar­czow­nicy nabrali nie­okre­ślo­nych podej­rzeń. Doszło do pierw­szych sprze­czek. Któ­ryś z basz­to­wych straż­ni­ków, zano­sząc się śmie­chem, zakrzyk­nął, że tar­czow­nicy dali się nabrać jak stare, ślepe osły, bo im wiet­nicy do ści­ga­nia Bie­ga­czy wysta­wili.

Od słowa do słowa, usłużni straż­nicy wyja­śnili tar­czow­ni­kom, kim są Bie­ga­cze. Bie­gacz to spe­cjal­ność nie­któ­rych ple­mion Poła­bia. Zostać Bie­ga­czem to marze­nie wielu mło­dzień­ców, ale nie­wielu prze­cho­dzi z powo­dze­niem okres szko­le­nia. Gdy już któ­ryś spełni wszyst­kie próby, zostaje Bie­ga­czem. Wtedy zaj­muje szcze­gólne, zna­czące sta­no­wi­sko w obrę­bie osady, grodu, ple­mie­nia. Na obsza­rach środ­ko­wego Poła­bia, tam, gdzie bagienne lasy Szprewy, gęste pusz­cze Wkrza­nów, Reda­rów, Tolę­żan, Morzy­czan, topie­li­ska nad Odrą – tam nie ma goń­ców czy posłań­ców na koniach, są za to Bie­ga­cze. Tam­tędy nie prze­drze się żaden jeź­dziec, w prze­ci­wień­stwie do Bie­gacza. Ten bar­dzo szybko dotrze do punktu doce­lo­wego, pokona wszyst­kie prze­szkody terenu. Omi­nie zasieki, prze­ci­śnie się przez leśne gęstwiny, po tajem­nych gro­blach prze­bę­dzie bagna i trzę­sa­wi­ska, prze­pły­nie rzeki i jeziora. Cały czas w biegu. W cza­sach pokoju Bie­ga­cze utrzy­mują łącz­ność mię­dzy osa­dami, w cza­sie wojen­nym roz­no­szą mel­dunki mię­dzy oddzia­łami.

Mil­cza­nie w Budzi­szy­nie słu­żący w oddzia­łach wiet­ni­ków, jako rodo­wici Poła­bia­nie, wie­dzieli dosko­nale, kim są Bie­ga­cze, a pol­scy tar­czow­nicy nie mieli o tym żad­nego po jęcia. Poczuli się oszu­kani. W zmie­sza­nym tłu­mie zebra­nych tar­czow­ni­ków i wiet­ni­ków wybu­chły pierw­sze prze­py­chanki i wyzwi­ska. W mię­dzy­cza­sie pobie­gły ostat­nie pary, do dzie­sią­tej. Wygrali oczy­wi­ście Bie­ga­cze. Tar­czow­nicy zarzu­cili wiet­ni­kom oszu­stwo, tu i ówdzie docho­dziło do wza­jem­nej szar­pa­niny. Wtedy stało się naj­gor­sze. Zgro­ma­dzeni na murze przy basz­cie jeńcy bio­rący udział w wyścigu wyko­rzy­stali powstały zamęt i nie­uwagę straż­ni­ków i powy­ska­ki­wali przez otwory mię­dzy blan­kami na drugą stronę muru, na zewnątrz mia­sta. Lutycy zauwa­żyli, że na zewnątrz do pod­nóża murów przy­le­gają zbite w długi sze­reg cha­łupy pokryte grubą war­stwą sło­mia­nych dachów, więc zary­zy­ko­wali skoki na miękką słomę. Straż­nicy pod­nie­śli alarm. Tym­cza­sem oka­zało się, że chaty pod murem skry­wały domy nie­rząd­nic. Lutycy spa­dli na dachy, lądu­jąc na sło­mie i wpa­da­jąc do środka. Z chat wysko­czyły gołe dzie­wu­chy i chłopy, wrzesz­cząc z prze­stra­chu. Mię­dzy roz­bie­ganą grupą gołych nie­rząd­nic i ich klien­tów Lutycy prze­dzie­rali się w kie­runku rzeki, po czym wsko­czyli do wody, prze­pły­nęli na drugą stronę Szprawy i umknęli z szyb­ko­ścią chy­żych jeleni w stronę lasów.

Nie­któ­rzy wiet­nicy i tar­czow­nicy zaprze­stali chwi­lowo szar­pa­nia się nawza­jem i rzu­cili się do bramy, by wyła­pać ucie­ki­nie­rów. Wszystko na nic. Kłót­nia na placu prze­mie­niła się w masową bójkę, tar­czow­ni­ków ogar­nął szał i rzu­cili się gro­mad­nie na wiet­ni­ków. Posta­wiony w stan alarmu gar­ni­zon grodu tru­dził się z przy­wra­ca­niem porządku, z mozo­łem roz­sz­cze­pia­jąc skłę­bione w zacie­trze­wie­niu ciała. Na któ­rejś z baszt wbu­do­wa­nych w oka­la­jące Budzi­szyn mury puściły straż­ni­kom nerwy. Uwie­sili się wszy­scy na sznu­rze ostrze­gaw­czego dzwonu, wpra­wia­jąc go w osza­lałe trze­po­ta­nie.

Wrzawa, har­mi­der i prze­raź­liwe bicie basz­to­wego dzwonu dotarły do pobli­skiego kościoła sto­ją­cego na wznie­sie­niu we wschod­nim rogu roz­le­głego placu tar­go­wego pod­gro­dzia i wypeł­nio­nego po ostatni zaką­tek uczest­ni­kami mszy. Wśród nich książę Bole­sław z rodziną, świecka i duchowna elita pań­stwa, przed­sta­wi­ciele waż­nych rodów, naj­moż­niejsi wasale, kilku gości z zagra­nicy. Natych­miast prze­rwano poranne nabo­żeń­stwo, drzwi kościoła roz­warły się gwał­tow­nie, wypusz­cza­jąc na zewnątrz zdez­o­rien­to­wany tłum wier­nych. To nie żarty! W kościele wszy­scy bez­bronni, prawo naka­zy­wało broń przed kościo­łem skła­do­wać. A tu na alarm biją, zdra­dziecki najazd, zamach na władcę! Jak naj­szyb­ciej za mie­cze chwy­tać! Gdzieś ktoś zakrzyk­nął, że pokój zerwany, cesarz na czele potęż­nej armii pod mia­sto pod­cho­dzi. Podobno widziano też nie­prze­li­czone zastępy Luty­ków z powie­wa­ją­cymi pogań­skimi sztan­da­rami. Zauwa­żono rów­nież cze­ską jazdę…

Krwawe Skrzy­dła, osła­wiona gwar­dia Bole­sława będąca nie­jako eli­tarną dru­żyną księ­cia, oto­czyli wysy­pu­ją­cych się z kościoła ludzi szczel­nym, głę­bo­kim na trzy sze­regi ochron­nym kor­do­nem scze­pio­nych tarcz i obna­żo­nych mie­czy.

– Na placu wielka bija­tyka – mel­do­wał Bole­sła­wowi nad­bie­gły gwar­dzi­sta, łapiąc hau­stami powie­trze. – Rzu­cili się na sie­bie niczym opę­tane złym mio­dem niedź­wie­dzie, zwy­kłe woje, połab­skie i nasze. Wojow­nicy gar­ni­zo­nowi usi­łują opa­no­wać sytu­ację.

Jed­nak nic nie wska­zy­wało na rychłe zakoń­cze­nie bójki, pomimo ofiar­nego trudu gar­ni­zo­no­wej straży. Na szczę­ście wśród zebra­nych pod kościo­łem opa­dła począt­kowa panika. Żaden najazd, żadna zdrada. Tu i ówdzie pobrzmie­wały już pierw­sze żar­to­bliwe przy­cinki.

W bez­po­śred­nim oto­cze­niu władcy Pol­ski pano­wało poważne mil­cze­nie. Nikt nie śmiał pofol­go­wać odprę­że­niu. Cze­kali na reak­cję Bole­sława, cho­ciaż nie­któ­rym pobły­ski­wały w oczach ogniki weso­ło­ści. Już z samego rana mieli sporo ucie­chy po nie­uda­nym polo­wa­niu władcy.

Bole­sław tym­cza­sem objął ramio­nami sto­ją­cych po jego bokach synów, Mieszka i Ottona.

– Poju­trze zje­dzie cesar­ska dele­ga­cja – wyrzekł, obser­wu­jąc na­dal w sku­pie­niu roz­gar­diasz na placu. – Naj­zna­mie­nitsi nie­mieccy moż­no­władcy, arcy­bi­skupi i ksią­żęta, pala­tyni i mar­gra­bio­wie, nie wspo­mi­na­jąc już pomniej­szych w zna­cze­niu. I jak myśli­cie… – prze­rwał i spoj­rzał kolejno na Mieszka i Ottona, po czym zwięk­sza­jąc siłę głosu, kon­ty­nu­ował: – …co oni sobie pomy­ślą o waszym ojcu, gdy się o tym dowie­dzą? Pomy­ślą: Bole­sław, wielki władca Sło­wian, Poła­bia mu się zachciewa, a zwy­kły połab­ski lud wojenny łby pol­skim tar­czow­ni­kom roz­bija. W cza­sie pokoju? A może ten Bole­sław nie­zdolny do wła­da­nia Poła­biem? – Rozej­rzał się wokół po zebra­nych. Głos jego zabrzmiał tubal­nie. – Jak mnie zwie­cie? Chro­bry? Wielki? Wspa­niały? To kim ja jestem dla tych war­cho­łów tam? – Wska­zał pra­wicą w stronę bija­tyki.

Na te słowa nikt nie ważył się ode­zwać. Zdrę­twieli w ocze­ki­wa­niu. Boże naj­ła­skaw­szy, spraw, prze­le­ciało przez głowę opa­towi Tuniemu, żeby on rzezi na tych pro­stych wojow­ni­kach nie naka­zał.

– Są zabici? – spy­tał gwar­dzi­stę Bole­sław, prze­ry­wa­jąc ciszę.

– Nie ma, za broń nie chwy­cili, ale wielu poha­ra­ta­nych na ciele, medy­ków w Budzi­szy­nie zabrak­nie…

– Dość. – Prze­rwał mu książę, po czym wydał roz­kaz dowódcy Krwa­wych Skrzy­deł: – Mają natych­miast przy­wró­cić porzą­dek, wyłu­skać spraw­ców i przy­pro­wa­dzić ich przed jego obli­cze.

– Zosta­jemy tutaj? – wtrą­cił Sto­igniew. – Co roz­ka­zu­je­cie, książę?

– Moja gwar­dia roz­prawi się szybko z tumul­tem, pala­ty­nie – odparł Bole­sław. – Pytasz znie­nacka, jak­byś ich nie znał. Prze­cież nie­jed­no­krot­nie do boju ich pro­wa­dzi­łeś.

– Pytam, bo prze­cież poju­trze dele­ga­cja cesar­ska zje­dzie…

– Na przy­ję­cie dele­ga­cji wszystko przy­go­to­wane – odrzekł Bole­sław. Wska­zu­jąc ręką na zajęte bija­tyką tłumy, cią­gnął: – A ci tam, mieli szpa­ler długi na dwie mile wzdłuż drogi na przed­po­lach Budzi­szyna usta­wić. Dla przy­wi­ta­nia cesar­skich gości. Poła­bia­nie po lewej stro­nie, tar­czow­nicy po pra­wej. Odświęt­nie w wypo­le­ro­wane zbroje przy­wdziani, tar­cze świeżą farbą pokryte. I co teraz? Posi­nia­czeni i pokrwa­wieni mają sta­wać? Gęby im mio­dem ciem­nym sma­ro­wać i mąką przy­sy­pać? A może tar­czami twa­rze zasła­niać? Nie dość im wczo­raj­szych kro­to­chwil z malo­wa­niem tarcz? Teraz jesz­cze to. – Bole­sław uśmiech­nął się, po raz pierw­szy od momentu opusz­cze­nia kościoła. – Znieść tutaj stoły i ławy, popa­trzymy na moich gwar­dzi­stów. I prze­słu­chamy pro­wo­dy­rów zaj­ścia. Wywa­rów grza­nych przy­nieść, ta zima dziwna ponad miarę, niby koniec stycz­nia, a śniegu brak i wody nie przy­mar­zły, niby słońce przy­grzewa, ale ziąb po kościach się roz­cho­dzi.

Wete­rani Krwa­wych Skrzy­deł ruszyli speł­nić roz­kaz. Prze­kli­nali mię­dzy sobą siar­czy­ście, że ledwo wojna się skoń­czyła, to teraz przyj­dzie im pospól­stwo nad­zo­ro­wać. Tym­cza­sem Bole­sław wraz z oto­cze­niem roz­sie­dli się na zesta­wio­nych naprędce ławach, przy­glą­da­jąc się z zain­te­re­so­wa­niem roz­gry­wa­nym na placu sce­nom. Inter­wen­cja Krwa­wych Skrzy­deł nie potrwała długo. Nie­ba­wem roz­pę­dzono skłę­bione w bija­tyce gro­mady. Przed obli­cze Bole­sława przy­pro­wa­dzono dwóch win­nych całego zamie­sza­nia. Tak przy­naj­mniej twier­dzili gwar­dzi­ści.

Dwóch mło­dzień­ców. Zwy­kły połab­ski wojow­nik z budzi­szyń­skiego pod­gro­dzia, wiet­nik, i sze­re­gowy pol­ski tar­czow­nik. Obaj mocno posi­nia­czeni na twa­rzach. Polak ze zwi­sa­jącą na bro­dzie płachtą nade­rwa­nej wargi, Poła­bia­nin z pra­wym okiem cał­ko­wi­cie skry­tym za napuch­nię­tym nabrzmie­niem.

Medyk nało­żył im opa­trunki.

– Możesz mówić? – zapy­tał Polaka Bole­sław.

– Mo… hę, panie, władco potężny i chro­bry. Ale rana pie­cze okrut­nie i prze­szka­dza – dodał, wska­zu­jąc ręką opa­tru­nek owi­nięty wokół brody i szyi.

– Skąd jesteś?

– On spod Kra­kowa, książę – wtrą­cił sie­dzący wśród zebra­nych gości Prze­mir. – To jeden z moich tar­czow­ni­ków.

– A ty? – Bole­sław skie­ro­wał pyta­nie do Poła­bia­nina.

– Ja tutej­szy, Mil­cza­nin. W Budzi­szy­nie uro­dzony.

– On mnie okrut­nie oszu­kał. – Tar­czow­nik wska­zał z wyrzu­tem na wiet­nika.

– Nie oszu­ka­łem, tylko prze­chy­trzy­łem – odparł wiet­nik.

Bole­sław splótł ręce na pier­siach:

– Teraz opo­wiedz­cie nam, jakie sza­leń­stwo wam rozum ode­brało. Jak przed księ­dzem na spo­wie­dzi albo przed katem na tor­tu­rach, wybie­raj­cie sami. Po kolei i prawdę.

* * *

Jak ten czas szybko minął od zakoń­cze­nia ich wspól­nych przy­gód. Cztery mie­siące upły­nęły od zakoń­cze­nia oblę­że­nia Niem­czy i nie­mal dwu­let­nich przy­gód w pogoni za włócz­nią świę­tego Mau­ry­cego. Raz spo­tkali się na krótko znowu wszy­scy razem w Lubu­szu w paź­dzier­niku tam­tego roku z oka­zji ślubu Gro­mo­sława z Matyldą. Kil­ka­krot­nie za to odwie­dził go Ber­nard, mający nie­da­leko z Dobrego Ługu. Za każ­dym razem wpa­dał na krót­kie, dwu­dniowe odwie­dziny. Z każdą kolejną wizytą Gro­mo­sław nabie­rał podej­rzeń – czy aby Ber­nard nie zako­chał się w jego sio­strze, Zwo­dzi­sła­wie? Niby odwie­dziny u przy­ja­ciela, ale coraz wię­cej czasu Ber­nard i Zwo­dzi­sława spę­dzali we dwoje na kon­nych prze­jażdż­kach. No cóż, Zwo­dzi­sła­wie idzie osiem­na­sty rok, dziew­czyna piękna i mądra. Wia­domo, teraz się zacznie z wiel­bi­cie­lami – tak prze­wi­dy­wał… Zaczęło się jed­nak prę­dzej niż się tego spo­dzie­wał.

Nie­ba­wem w Lubu­szu poja­wił się Wszę­do­bór z Wro­cła­wia, stary druh Gro­mo­sława z cza­sów, gdy wspól­nie wal­czyli w dru­ży­nie Mieszka. Z przy­ja­ciel­skimi odwie­dzi­nami. Mimo że z Wro­cła­wia do Lubu­sza porządny kawał drogi, Wszę­do­bór odwie­dzał go jesz­cze dwa razy. Gro­mo­sław nabrał podej­rzeń, że Wszę­do­bór też zako­chał się w Zwo­dzi­sła­wie. Będą z tego jesz­cze nie­małe kło­poty, myślał Gro­mo­sław, Ber­nard i Wszę­do­bór jed­no­cze­śnie w zaloty do Zwo­dzi­sławy… Będą kło­poty… Sio­stra wyja­wiła mu nie­dawno, że miłuje Ber­narda…

Los ponow­nie złą­czył całą kom­pa­nię w Budzi­szy­nie. Przy­go­to­wa­nia do wiel­kich uro­czy­sto­ści trwały, Bole­sław zawie­rał pokój z Hen­ry­kiem.

Gro­mo­sław wyszedł na werandę, oparł ręce na balu­stra­dzie i ziew­nął sze­roko. Tak dobrze mu się spało, głę­boko, naresz­cie bez cią­głego zry­wa­nia się do pła­czą­cych dzieci… a tu nagle jakieś krzyki, har­mi­der… Budzi­szyn… wyna­jęte domo­stwo na wznie­sie­niu pod­gro­dzia. Poju­trze prze­cież wielki dzień, książę układy poko­jowe z cesar­stwem zawiera… koniec wojny. Patrząc zmru­żo­nymi od zaspa­nia i ośle­pia­ją­cego zimo­wego słońca oczyma, pró­bo­wał wró­cić do rze­czy­wi­sto­ści. Głowę opusz­czały już senne majaki, a do świa­do­mo­ści prze­bi­jały się coraz bar­dziej trzeźwe myśli. Zaraz, to prze­cież już poju­trze, układy poko­jowe… Dzień w pełni, a on w pie­le­szach jesz­cze! Gdzie są jego przy­ja­ciele? Co to za zamie­sza­nie tam w dole na placu pod­gro­dzia?

Przed kościo­łem służba zajęta uprzą­ta­niem terenu zabie­rała ławy i stoły. Po co je tam wysta­wiono? Wśród zgro­ma­dzo­nych przed kościo­łem Gro­mo­sław doj­rzał Bole­sława z rodziną, dorad­ców, duchow­nych, roz­po­znał kilku moż­nych, Sto­igniewa i Przy­boja. Kie­ro­wali się w stronę zamku. W prze­ciw­le­głym końcu placu krę­cili się dru­żyn­nicy Bole­sława zmie­szani z gro­ma­dami pro­stych wojow­ni­ków. Teren spra­wiał wra­że­nie pobo­jo­wi­ska. To pew­nie stam­tąd dole­ciały te hałasy, ze snu go wyry­wa­jąc. Wzrok, oswo­jony już z jasno­ścią dnia, odzy­ski­wał ostrość spoj­rze­nia.

Lustru­jąc teren, Gro­mo­sław doj­rzał swych przy­ja­ciół. Nad­cho­dzili od strony kościoła. Bez wąt­pie­nia to oni, ich wyglądu i syl­we­tek nie­po­dobna pomy­lić z kim­kol­wiek innym. Z tej odle­gło­ści i z wyso­ko­ści domu na wznie­sie­niu wyglą­dali jak skrzaty z połab­skich opo­wie­ści, no, Czam­bor nieco więk­szy skrzat. Gdańsz­cza­nin nie­mal o głowę prze­wyż­sza­jący pozo­sta­łych, Ber­nard z cha­rak­te­ry­styczną dlań brodą, Ran­dulf w ele­ganc­kich sza­tach, Wojo­mir w cza­pie obszy­tej bobro­wym futrem… Trzech pozo­sta­łych osób idą­cych z nimi nie potra­fił począt­kowo roz­po­znać. Pew­nie to nasi dru­ho­wie z cza­sów, gdy wspól­nie wojo­wa­li­śmy w dru­ży­nie Mieszka, zasta­na­wiał się, może Prze­mir i Rości­mir? Ah, ten nieco mniej­szy od Czam­bora to prze­cież jego naj­młod­szy brat, Gnie­wosz.

Podą­ża­jąca pnącą się w górę wznie­sie­nia uliczką grupa doj­rzała go rów­nież. Poczęli wska­zy­wać nań rękoma, z roz­ba­wie­niem o czymś dys­ku­tu­jąc. Do Gro­mo­sława do leciały salwy śmie­chów. Znowu żarty sobie ze mnie stroją, pomy­ślał z rezy­gna­cją. Od kilku dni, od czasu jak wspól­nie zje­chali do Budzi­szyna, nie­ustan­nie wysta­wiony był na docinki przy­ja­ciół. Że prze­sy­pia każdy dzień, wyle­gu­jąc się w łożu do połu­dnia. Tłu­ma­czył im, każ­demu z osobna, że od naro­dze­nia dzieci, czyli od dwóch mie­sięcy, po raz pierw­szy może się naresz­cie wyspać. Dotarło do nich? Gdzie tam. Jesz­cze bar­dziej się pod­śmie­wali. Tacy przy­ja­ciele. Bo żona Gro­mo­sława, Matylda, nie­cały mie­siąc po ich ślu­bie, uro­dziła na początku grud­nia tam­tego roku bliź­niaczki. Chłopca i dziew­czynkę, któ­rym nadali imiona Budzi­sław (po dziadku Gro­mo­sława) i Sto­do­mira (po babce Matyldy). Wtedy Matylda zaczęła wpro­wa­dzać wła­sne porządki, wpra­wia­jąc Gro­mo­sława w nieme osłu­pie­nie. Mię­dzy innymi naka­zała cie­ślom wybić w ścia­nie przej­ście do nie­wiel­kiej kom­naty przy­le­ga­ją­cej do ich sypialni i tam usta­wiła koły­ski, orze­ka­jąc mu:

– Za dnia nie­mow­lęta prze­waż­nie pod moją opieką, bo prze­cież ty za wiel­kimi i waż­nymi spra­wami po Lubu­szu i oko­licy się uga­niasz, to nocą mnie wyrę­czysz.

Zszo­ko­wany Gro­mo­sław pró­bo­wał opo­no­wać:

– Prze­cież to nie w zwy­czaju, prze­cież od tego są niańki… Ty też możesz za dnia niań­kami się wyrę­czyć…

– Dzieci są nasze, a nie nia­niek. – Prze­rwała mu zde­cy­do­wa­nie Matylda. – Twoim zada­niem dopil­no­wać w nocy, gdyby sen miały nie­spo­kojny albo cze­goś potrze­bo­wały.

Dłu­żej dys­ku­to­wać było nie­po­dobna. Od tej pory Gro­mo­sław prze­mie­nił się w noc­nego opie­kuna. Sła­wetny Gro­mo­sław, boha­ter wielu bitew, nie­ustra­szony wojow­nik, o któ­rego czy­nach opo­wia­dano w Pol­sce, Danii, Cze­chach, cesar­stwie i na Poła­biu. A że nie­mow­lęta za nic nocą nie chciały spać spo­koj­nie, ba, prak­tycz­nie jakby się uparły, żeby nie spać w ogóle, więc i Gro­mo­sław zapo­mniał, co zna­czy spo­cząć snem zasłu­żo­nym po dzien­nych tru­dach. Na każdy odgłos kwi­le­nia, pła­czu, zry­wał się z łoża, odry­wa­jąc od uko­cha­nej Matyldy i biegł do kom­naty obok sypialni. Nie­kiedy przy­tu­lona do niego Matylda, niby zato­piona w słod­kim śnie, mam­ro­tała za nim:

– Kocha­nie, nasze nie­mow­laczki…

Też nie spała. Kie­dyś ją o to zapy­tał, ważąc się ostroż­nie na wyrzut. Że tak naprawdę to oni oboje nie śpią. Nie odpo­wie­działa, ale pew­nego razu, gdy pośrodku nocy sie­dział w kom­na­cie nie­mow­ląt, trzy­ma­jąc je na obu rękach i usi­łu­jąc lek­kim koły­sa­niem uspo­koić, Matylda przy­szła za nim. Usia­dła obok, przy­tu­liła się do niego czule. Gła­dząc go piesz­czo­tli­wie po ramie­niu, szep­tała:

– Zobacz, jakie nie­wi­niątka, jak się pew­nie i bez­piecz­nie czują w two­ich mocar­nych ramio­nach…

– Zasnęły wła­śnie – odrzekł Gro­mo­sław wymę­czo­nym szep­tem prze­peł­nio­nym rezy­gna­cją. – Te nasze nie­wi­niątka…

Matylda poca­ło­wała go w poli­czek.

– Gromo, mój naj­uko­chań­szy – szep­tała dalej. – Twoje wiel­kie dło­nie ilu wojow­ni­kom życie ode­brały? Ile razy miecz wzno­si­łeś do śmier­tel­nego ude­rze­nia? A tu, popatrz, te dło­nie mogą i powinny rów­nież opiekę i ochronę zapew­nić… Naszym dzie­ciom, twoim dzie­ciom… One czują twoją bli­skość, nasią­kają tobą, wła­śnie teraz, od początku, mimo że jesz­cze nie­ro­zumne, cie­szą się twoją miło­ścią…

O tych szcze­gó­łach, rzecz jasna, nie opo­wia­dał przy­ja­cio­łom. Jedy­nie, że po nocach niań­czy dzieci. A oni sobie uży­wali na nim. Ledwo zaczęli się scho­dzić do izby, Ran­dulf orzekł fachowo:

– Gromo ma pod­krą­żone oczy. Naokoło czer­wone obwódki, lekko nabrzmiałe.

– Czer­wone i nabrzmiałe? – Ber­nard pod­szedł do Gro­mo­sława, lustru­jąc go uważ­nie. – To u dziew­czyn nor­malne, gdy sobie popła­czą…

– Prze­cież Gromo to mąż doro­sły. – Czam­bor przy­siadł do dłu­giego stołu zasta­wio­nego zim­nymi prze­ką­skami. – Może to od nie­wy­spa­nia?

– Ależ oczy­wi­ście, że od nie­wy­spa­nia – zawy­ro­ko­wał Wojo­mir. – Spa­nie do połu­dnia to o wiele za mało jak na kome­so­wego syna.

Gro­mo­sław sie­dział u szczytu stołu, nie reagu­jąc na docinki. Na twa­rzy przy­brał wyraz rezy­gna­cji. Do izby weszli Prze­mir, Rości­mir i Gnie­wosz. Przy­wi­tali się, zasie­dli do stołu i przy­słu­chi­wali się mil­cząco.

– Ale tu nie ma dzieci, Gromo prze­cież może spo­koj­nie się wyspać – kon­ty­nu­ował Ber­nard.

– Aku­rat ty znasz się na dzie­ciach – pokpi­wał Czam­bor.

– A już szcze­gól­nie ty znasz się na dzie­ciach – odgryzł się Sak­soń­czyk.

– Odczep się od Czam­bora. – Ran­dulf włą­czył się do dys­ku­sji.

– Od kiedy ty za Czam­bora mówisz? – odparł Ran­dul­fowi Ber­nard.

– Mówi­łem, że połab­skie księż­niczki szcze­gól­nej krwi są… – oświad­czył zadzior­nie Wojo­mir.

– Czam­bor ma małą sio­strze­nicę… – kon­ty­nu­ował Ran­dulf w kie­runku Ber­narda.

– Którą raz w życiu widział – odpo­wie­dział mu Ber­nard.

– Wie­dzia­łem, że Matylda pokaże, jak zadziorne są Poła­bianki… – Wojo­mir nie dawał za wygraną.

– Co z tego, że tylko raz widzia­łem? – Obru­szył się na zaczepki Ber­narda Czam­bor. – Na ręku ją trzy­ma­łem, to znam się na małych dzie­ciach, a ty? – zwró­cił się do Wojo­mira. – Nie wyjeż­dżaj na nowo z tym twoim Poła­biem. Matylda sama twier­dzi, że żadna z niej księż­niczka…

– No wła­śnie, coś ty Czam­bor, z Ran­dul­fem krew naciętą wymie­ni­łeś? – Wojo­mir zmie­nił temat. – Jacyś tacy z was przy­ja­ciele ser­deczni nagle się zro­bili… od czasu jak Ran­dulf w Gdań­sku gości.

– Ran­dulf uczy Czam­bora sztuki pisa­nia i czy­ta­nia… – oznaj­mił mu Ber­nard.

– Co w tym złego, Bole­sław i Mieszko nie­raz napo­mi­nają, byśmy się uczyli – wyja­śniał Czam­bor. – Arcy­bi­skup Radzim wczo­raj na mszy też grzmiał na cały kościół, żeśmy wszy­scy war­choły, tylko za bój­kami, sre­brem i ucie­chami się uga­niamy, zamiast naukami poży­tecz­nymi się zająć…

– I co? Potra­fisz już wła­sne imię napi­sać? – W gło­sie Ber­narda pobrzmie­wała iro­nia.

– A żebyś wie­dział, że potrafi – odpowie­dział za Czam­bora Ran­dulf.

– Prze­stań­cie! – Wtrą­cił się Gro­mo­sław. – Spójrz­cie na Prze­mira, Rości­mira i Gnie­wo­sza, sie­dzą, niczym ogłu­piali, jakby mię­dzy pier­dzące na łące barany wdep­nęli.

– Co nam do waszych prze­ko­ma­rzań – rzekł Prze­mir. – My się nie mie­szamy, wy prze­cież słynna dru­żyna… zna­mie­nita dru­żyna, ulu­bieńcy księ­cia…

– Czam­bor wielki wojow­nik, bo wcze­śniej z domu w świat poszedł – zauwa­żył z prze­ką­sem Gnie­wosz.

– Ty na brata?… Śle­dziu bez… – nasko­czył na Gnie­wo­sza Czam­bor.

– Dalej! Bierz­cie się za czuby! Bra­cia gdańsz­cza­nie! – Wojo­mir przy­kla­snął zama­szy­ście, nie kry­jąc zado­wo­le­nia.

Gro­mo­sław śmiał się w duchu, ważne, że odcze­pili się od niego. Gło­śno zapy­tał:

– Co tam się dzi­siaj działo na placu tar­go­wym? Może mi w końcu opo­wie­cie?

Opo­wie­dzieli. Jeden przez dru­giego, nawza­jem sobie prze­ry­wa­jąc. O wspól­nej bie­sia­dzie wiet­ni­ków i tar­czow­ni­ków, o zakła­dzie na wyścigi mię­dzy jeń­cami, o Bie­ga­czach, o roz­pę­ta­nej bija­tyce, jej zakoń­cze­niu i o reak­cji Bole­sława.

– Każdy z nas otrzy­mał jed­nego jeńca? Ja też? – spy­tał Gro­mo­sław po wysłu­cha­niu rela­cji przy­ja­ciół. – Muszę spraw­dzić czy mój nie jest Bie­ga­czem, zanim go ode­ślę do Lubu­sza. A ty? – zapy­tał Wojo­mira. – Co żeś zro­bił ze swoim?

– No też ode­sła­łem. – Wojo­mir wzru­szył ramio­nami. – Przyda się na wkrzań­skim gro­dzie, który mi Bole­sław pod zarząd powie­rzył.

– Ja swo­jego na razie przy­trzy­ma­łem – oświad­czył Czam­bor.

– Ja odmó­wi­łem – rzekł Ran­dulf. – Na co mi jakiś lutycki wojow­nik?

– Budzi­sza­nie i tak pognają swo­ich jeń­ców do Pragi na sprze­daż – zauwa­żył Wojo­mir.

– Nie sprze­daje się jeń­ców na tar­gach nie­wol­ni­ków – odpo­wie­dział mu Czam­bor. – U nas obo­wią­zuje surowy zakaz tych prak­tyk, wydany jesz­cze za Mieszka, ojca Bole­sława, ponie­waż nie­zgodne to z naka­zami Bożymi i nauką Kościoła. Jeń­ców wojen­nych się wymie­nia lub osie­dla w dale­kich rejo­nach kraju.

– Jed­nak u Cze­chów w Pra­dze – zaprze­czył Czam­bo­rowi Prze­mir – nie­któ­rzy możni na­dal sprze­dają ludzi na tar­gach nie­wol­ni­ków. Wiem, bo z Kra­kowa mam nie­da­leko do Pragi i czę­sto tam gości­łem.

– Czy ten zakaz sprze­da­wa­nia nie doty­czy wyłącz­nie chrze­ści­jan? – wtrą­cił zja­dli­wym tonem Wojo­mir.

– To też – potwier­dził mu Prze­mir. – Tyle że na tar­gach w Pra­dze tam­tejsi możni sprze­dają wszyst­kich ludzi, bez względu na wiarę. Nawet swo­ich pod­da­nych, gdy im sre­bra zabrak­nie.

– I dla­tego święty Woj­ciech – zape­rzył się Czam­bor – patron naszego kraju, co mnie do chrztu wodą obmy­wał, musiał opu­ścić Pragę, mimo że był tam bisku­pem. Bo prak­tyki nie­godne cze­skich moż­nych zwal­czał!

– W gro­dach obo­dryc­kich, pomimo że oni też kościoły i klasz­tory pobu­do­wali, na­dal sprze­daje się jeń­ców – dodał Wojo­mir. – Na Rugii zresztą też, prze­cież byli­śmy tam, to sami widzie­li­ście.

– Wra­ca­jąc jesz­cze do dzi­siej­szej bójki. – Gro­mo­sław usi­ło­wał zmie­nić temat. – Uka­rano spraw­ców przy­kład­nie?

– Gdzieee tam. Bole­sław po wysłu­cha­niu histo­rii z Bie­ga­czami nie mógł powstrzy­mać roz­ba­wie­nia, śmiał się jedy­nie, a wraz z nim my wszy­scy wokół zebrani – odparł Ran­dulf.

– Czyli nikogo nie uka­rał? – dopy­ty­wał Gro­mo­sław.

– Tar­czow­ni­kom wytknął, że sami sobie winni, bo dali się prze­chy­trzyć. A wiet­ni­ków pochwa­lił. Za prze­bie­głość, ma się rozu­mieć, nie za burdę i roz­bite łby. Dobry nastrój władcy udzie­lił się pozo­sta­łym. – Ran­dulf odsap­nął głę­boko. – Ale­śmy się naśmiali.

– Taka wielka miłość i przy­jaźń mię­dzy Mil­cza­nami a Pola­kami – pod­jął na nowo zgryź­li­wym tonem Wojo­mir. – Wzru­sza­jące cało­nocne bra­ta­nie się, tak paskud­nie w bija­tykę prze­mie­nione…

– Nudzisz, Wojo­mi­rze, nie­ustan­nym narze­ka­niem. – Prze­rwał mu zaczep­nie Czam­bor.

– Mówię, co widzę.

– Żale i zgorzk­nie­nie widze­nie ci prze­sła­nia – zawy­ro­ko­wał Czam­bor.

– Doświad­cze­nie życiowe – odrzekł Wojo­mir. – Poła­bie to nie Pol­ska.

– Ale będzie pol­skie! – zawo­łał gor­li­wie Czam­bor. – Łużyce i Mil­sko już należą do Pol­ski.

– Co tam. – Wojo­mir mach­nął ręką. – Mil­cza­nie zno­sili już Cze­chów, Węgrów, Niem­ców, to i do was przy­wykną.

– Co zna­czy „przy­wykną”? – Zape­rzał się Czam­bor. – Sam widzia­łeś, jak rado­śnie witali nasze woj­ska, tu, w Budzi­szy­nie, i na Łuży­cach, w Cho­cie­bużu też.

– Ślepi jeste­ście… witają Bole­sława, a nie Pola­ków – odparł Wojo­mir. – Dla nas, Poła­bian, wasz Bole­sław jest boha­te­rem, wyśpie­wa­nym w pie­śniach, wysła­wia­nym w opo­wie­ściach… niczym legen­darny sło­wiań­ski król, co z grobu z mie­czem powstał, by wol­ność i świet­ność utra­coną nam przy­wró­cić… Ach, co wy tam wie­cie…

– Uwa­żasz, że my, Polacy, nie kochamy Bole­sława? – spy­tał Czam­bor.

– Na Pomo­rzu też tak Pola­ków kochają, tak jak tutaj na Poła­biu? – odpo­wie­dział pyta­niem Wojo­mir. – No, pytam o twoje Pomo­rze, Gdań­skie, bo o Pomo­rzu w ujściach Odry to wolę nie napo­my­kać…

– Pomo­rze to Pol­ska – odparł dum­nie Czam­bor.

– Pomo­rze to Pomo­rze – rzu­cił buń­czucz­nie Gnie­wosz.

Czam­bor spoj­rzał na brata z twa­rzą zacho­dzącą czer­wie­nią zło­ści.

Ran­dulf przy­trzy­mał siłą za ramiona zry­wa­ją­cego się do powsta­nia Czam­bora, mówiąc:

– Książę wpadł w dobry nastrój, bo wyda­rze­nie z Bie­ga­czami przy­ćmiło nie­po­myślny prze­bieg poran­nego polo­wa­nia.

– To jesz­cze coś się wyda­rzyło dzi­siaj? – spy­tał skon­fun­do­wany Gro­mo­sław.

– Gromo, naj­waż­niej­sze prze­sy­piasz. – Ran­dulf się roze­śmiał.

– Bole­sław posta­no­wił wcze­snym świ­tem – roz­po­czął opo­wieść Ber­nard, powstrzy­mu­jąc gestem otwie­ra­ją­cego już usta Rości­mira – jesz­cze przed poranną mszą, udać się na polo­wa­nie.

– Chciał na niedź­wie­dzia – wtrą­cił Czam­bor. – Ale Mil­cza­nie orze­kli łow­czemu, że przed kil­koma dniami, jak tylko Bole­sław zawi­tał do Budzi­szyna, wszyst­kie niedź­wie­dzie z oko­licy ucie­kły gro­mad­nie do Czech, w tam­tej­sze zale­sione wzgó­rza.

– Mądre niedź­wie­dzie – oświad­czył Ber­nard.

– Wojo­mir dodałby, że mądre, bo połab­skie – rzu­cił zgryź­li­wie Czam­bor.

– Więc Bole­sław zde­cy­do­wał się na żubra – kon­ty­nu­ował opo­wieść Ber­nard. – Tro­pi­ciele wykryli stado cha­dza­jące po dużych łąkach mię­dzy lasami. Zimową porą żubry odważ­niej wycho­dzą na odkryte pola, bo w lasach ciężko o pokarm.

– A na żubra, jak zresztą sam wiesz, jest tylko jeden spo­sób – cią­gnął Czam­bor. – Pod­czoł­gać się jak naj­bli­żej i sta­nąć naprze­ciw do boju uzbro­jo­nym jedy­nie w oszczepy, topór i nóż. Myśli­wemu na polo­wa­niu łowiec­kim nie przy­stoi ina­czej, każdy inny spo­sób sławy nie przy­nie­sie, a żubrowi odbie­rze maje­stat. No i żubr musi być sam­cem, naj­le­piej naj­więk­szym w sta­dzie. Chyba że poluje się dla mięsa, wtedy co innego.

– Stado wykryto, w nim zauwa­żono wiel­kiego byka – pod­jął Ber­nard. – I Bole­sław poszedł z wybraną dru­żyną na polo­wa­nie. Ale wynikł pro­blem. Książę nie jest w sta­nie się czoł­gać. Sami widzi­cie, jak wygląda. Wielki, zwa­li­sty mąż, więk­szy chyba od niedź­wie­dzia, to może dla­tego te tutej­sze ze stra­chu poucie­kały. Prze­kro­czył już pięć­dzie­siątkę, pogru­biały w brzu­chu, koń się pod nim ugina. No siłę i wigor to on na­dal posiada, ale sapie potęż­nie, gdy się wysili, a co tu dopiero wyma­gać, by się czoł­gał. Jak tu podejść zabój­czego byka? Miej­scowi pomoc­nicy wpa­dli na pomysł. Skle­cono z chasz­czy, chru­stu, traw i siana wiel­kie, więk­sze od czło­wieka kuli­ste kłęby. Wiel­kie i gęste, ale lek­kie w wadze. Scze­piono razem w koło kilka kłę­bów, pośrodku Bole­sław z dwoma dru­żyn­ni­kami i kil­koma pomoc­ni­kami. Kłęby polano jesz­cze smro­dami z nanie­sio­nej wia­drami gno­jówki, żeby ludzki zapach nie dotarł do noz­drzy żubrów, i ruszono powoli w stronę pasą­cego się stada, pcha­jąc przed sobą tę masę kłę­bów. W odpo­wied­niej chwili Bole­sław miał wysko­czyć spoza zasłony i zmie­rzyć się z bykiem. Zanim zbli­żyli się do ofiary, od stada oddzie­liła się żubrzyca, widocz­nie brze­mienna. Przy­sta­nęła zacie­ka­wiona przy kłę­bach, posku­bała nieco trawy, poczęła węszyć smród, odwró­ciła się, wepchnęła dup­sko w gąszcz i zaczęła srać. Stru­mie­niem, pro­sto na ukry­tych za kłę­bami Bole­sława i jego ludzi. Na tym zakoń­czyło się polo­wa­nie. Bole­sław naka­zał szybki odwrót, kąpieli przed mszą zażyć…

Ber­nard już nie dokoń­czył, gdyż izbą tar­gnęły salwy śmie­chu.

Posta­no­wili, że teraz każdy na resztę dnia uda się do wła­snych zajęć, a przed wie­czo­rem zejdą się w wyna­ję­tym na noc­leg domo­stwie i po wie­cze­rzy pójdą wcze­śniej niż zwy­kle spać. Poju­trze wielki dzień, lepiej porząd­nie wypo­cząć.

Wyszli wszy­scy na zewnątrz, gro­ma­dząc się przy balu­stra­dzie tarasu. Piękny widok na mia­sto roz­ta­czał się z wyso­ko­ści wzgó­rza. Wznie­sie­nia poryte krę­tymi ulicz­kami, pokryte cia­sno pobu­do­wa­nymi domo­stwami, place, kościoły, w oddali mury zamku. Po połu­dnio­wej stro­nie pod­gro­dzia wydzie­lone kwa­tery z warsz­ta­tami wsze­la­kiego rze­mio­sła. Na pla­cach stra­gany z mnó­stwem krzą­ta­ją­cych się ludzi. Ran­dulf, Czam­bor, Ber­nard, Wojo­mir i Gnie­wosz, opie­ra­jąc się o balu­stradę, żywo coś sobie nawza­jem obja­śniali, wska­zu­jąc rękoma na szcze­góły mia­sta. Nieco na ubo­czu stali Prze­mir i Rości­mir zagłę­bieni w oży­wio­nej roz­mo­wie. Gro­mo­sław pod­szedł do Wojo­mira, dając mu znak, by odszedł z nim na drugi koniec tarasu. Gdy zna­leźli się sami, Gro­mo­sław zapy­tał:

– Druhu ser­deczny, co sły­chać u two­ich dzie­cia­ków, u Bożejki i Sro­go­sza? Stary wojak nie chciał razem z tobą przy­być do Budzi­szyna?

– Sro­gosz? Gdzie tam. On już w roz­le­ni­wie­nie wpada. Oręż na dobre odło­żył, całą uwagę wnu­kom poświęca albo swoim obraz­kom.

– Dalej rysuje zapa­mię­tale?

– Oczy­wi­ście. Już mu zbroj­nego przy­da­łem, by na jego bez­pie­czeń­stwo zwa­żał. Teść się sta­rzeje, kilka razy polazł samot­nie w lasy w poszu­ki­wa­niu odpo­wied­niej kory na malunki. – Pod­kre­ślił nie bez zło­śli­wo­ści koniec zda­nia Wojo­mir. – Stra­chu się wszy­scy naje­dli­śmy w poszu­ki­wa­niu za nim.

– Ale szczę­śliwy jesteś? Układa ci się życie we wkrzań­skim gro­dzie?

– Jak naj­bar­dziej! Bożejkę i dzieci kocham ponad wszystko. Dla­czego pod­py­tu­jesz?

– Bo dzi­siaj przy­ga­nia­łeś Czam­bo­rowi o Poła­biu i Pol­sce, i w ogóle… jak za sta­rych cza­sów, gdy wspól­nie gania­li­śmy za włócz­nią.

Wojo­mir objął Gro­mo­sława lewą ręką za ramiona i lekko potrzą­snął nim, mówiąc:

– Gromo, to z przy­zwy­cza­je­nia. Prze­cież tylko maru­dzę. Czam­bor przy­ja­cie­lem mi naj­droż­szym, tak jak ty, Ber­nard i Ran­dulf. W ogień bym za wami wsko­czył, bo wiem, że wy za mną też. – Roze­śmiał się lekko. – A Bole­sława miłuję na równi z wami. Dobrze, że tu teraz Pol­ska. Mam tylko nadzieję, że tak już pozo­sta­nie.

– Idziesz razem z nami do zbroj­mi­strzów? – zapy­tał Gro­mo­sław. – Musimy prze­cież na poju­trze się wypu­co­wać.

– Czemu nie, sły­sza­łem, że tutejsi fachowcy od wyrobu łuków mają kilka węgier­skich egzem­pla­rzy, chęt­nie się przyj­rzę tym cudom. Muszę tylko naj­pierw zajść jesz­cze do szew­ców.

– Spo­tkajmy się u zbroj­mi­strzów – zgo­dził się Gro­mo­sław.

Gro­mada, nacie­szyw­szy się wido­kami i świe­żym powie­trzem, ruszyła w kie­runku warsz­ta­tów rze­mieśl­ni­czych. Jedy­nie Czam­bor nie poszedł ze wszyst­kimi. Zawró­cił do izby, napchał w tobo­łek jedze­nia z mis sto­ją­cych na stole i poszedł na drugi koniec pod­gro­dzia, gdzie w miej­skich staj­niach trzy­mali konie. Czam­bor trzy­mał tam rów­nież swo­jego jeńca, lutyc­kiego wojow­nika, jed­nego z tych, któ­rymi obda­ro­wał ich przed trzema dniami Bole­sław. Czam­bor opła­cił sowi­cie koniu­szego i dwóch jego pomoc­ni­ków. W zamian opróż­niono miej­sce obok jego konia, w naroż­niku stajni, wymosz­czono grubo słomą i przy­kuto tam Lutyka łań­cu­chem do ściany. Pomoc­nicy dbali, by jeniec otrzy­my­wał regu­lar­nie wodę i dwa razy dzien­nie posi­łek, odpro­wa­dzali go za potrzebą poza staj­nię, raz dzien­nie pro­wa­dzili do koń­skiego wodo­poju, by się obmył w ryn­nie.

Czam­bor wszedł do boksu, pogła­skał konia i przy­siadł na odwró­co­nym wia­drze naprze­ciwko jeńca. Nieco młod­szy ode mnie, dumał, około dwu­dziestki. Hardy jest, nawet na mnie nie spoj­rzał. Czam­bor wyjął z tobołka pęto kieł­basy, prze­ła­mał, połowę podał jeń­cowi.

– Masz, zjedz coś porząd­nego. Tutej­sza, kupiona z rana na baza­rze, dobrze przy­pra­wiona.

Czas jakiś prze­żu­wali obaj w mil­cze­niu, obser­wu­jąc się nawza­jem.

– Jesteś Bie­ga­czem? – Gdańsz­cza­nin prze­rwał ciszę nie­spo­dzie­wa­nym pyta­niem.

Po raz pierw­szy na twa­rzy jeńca poja­wił się prze­lotny uśmiech.

– Nie jestem – odpo­wie­dział. – Tak samo jak nie jestem Luty­kiem.

– To kim jesteś? – Czam­bor nie krył zdzi­wie­nia.

– Chy­ża­ni­nem, z Roz­to­cza, zwą mnie Chy­żon.

– Wal­czy­łeś w sze­re­gach Luty­ków?

– Wręcz odwrot­nie, wal­czy­łem prze­ciwko nim. Poko­nali nas w bitwie pod Dymi­nem, dosta­łem się do ich nie­woli. Póź­niej Lutycy prze­grali bitwę z jazdą z Lubu­sza, Polacy wzięli nas wszyst­kich do nie­woli, nie pyta­jąc, kto Lutyk, a kto nie i odsta­wili do Budzi­szyna. – Chy­żon wypo­wie­dział to wszystko nie­mal jed­nym tchem.

– Z Roz­to­cza powia­dasz? Znad morza?

– Gdy­byś wycho­wał się nad morzem jak ja, tobyś się poznał, że mówię prawdę. Ludzie znad Morza Sło­wiań­skiego zawsze się roz­po­znają, obo­jęt­nie z jakiego krańca pocho­dzą.

Na uwagę Chy­żona Czam­bo­rowi o mało nie utknął w gar­dle kęs kieł­basy. Zaczął się krztu­sić, oczy wyszły mu z orbit, w końcu prze­łknął. Wpa­try­wał się w zanie­po­ko­jo­nego Chy­żona, zbie­ra­jąc myśli.

– Obo­jęt­nie z jakiego krańca Morza Sło­wiań­skiego pocho­dzą, powia­dasz?

– Żebyś wie­dział – potwier­dził pew­nym, nie­mal poucza­ją­cym gło­sem Chy­żon.

– Ty oszu­ście! – wrza­snął rap­tem Czam­bor. – Wcale nie jesteś znad morza, skoro rodo­wi­tego gdańsz­cza­nina nie roz­po­zna­jesz! Co, nie obiło ci się o uszy imię Czam­bora, ryce­rza z Gdań­ska?

Chy­żon zbladł. Spo­glą­dał na Polaka z prze­stra­chem. W tym momen­cie do stajni wpadł zdy­szany gier­mek z orszaku Bole­sława. Oparł się rękoma o prze­grodę i łapiąc hau­stami powie­trze, oznaj­mił Czam­bo­rowi:

– Książę wzywa, Czam­bo­rze… Natych­miast masz się… sta­wić na zamku. Twoi przy­ja­ciele i pozo­stali już tam się scho­dzą.

* * *

– Jacy pozo­stali? – zasta­na­wiał się Czam­bor po dro­dze.

Przed wej­ściem do sali obrad poja­wił się jako ostatni. W gru­pie oprócz przy­ja­ciół roz­po­znał rów­nież Prze­mira, Rości­mira i Żdańca. Cze­kali na niego, oka­zu­jąc lek­kie znie­cier­pli­wie­nie prze­ra­dza­jące się w pode­ner­wo­wa­nie. Po cóż to nagłe wezwa­nie? Gdy weszli już do środka, po krót­kim przy­wi­ta­niu, Bole­sław prze­szedł od razu do rze­czy:

– Przy­go­to­wa­nia do pod­pi­sa­nia pokoju w toku, a co rusz kolejne trud­no­ści powstają. – Bole­sław wstał zza stołu i począł prze­cha­dzać się po pomiesz­cze­niu. Nagle przy­sta­nął, spoj­rzał uważ­nie na Ran­dulfa i zapy­tał: – Zaraz, zaraz… Czy ty, książę, nie mia­łeś wra­cać do Włoch? Prze­cież po Niem­czy tam­tego roku prze­ka­zano ci listy z rodzin­nych stron. Nie stało w nich, że cze­kają na cie­bie w Rzy­mie?

– Wręcz odwrot­nie, władco Pol­ski – odparł Ran­dulf. – W listach stało, że mam się strzec powrotu. W Bene­wen­cie zamieszki lud­no­ści prze­ciwko naszemu rodowi, a jed­no­cze­śnie w Apu­lii gorzeje w naj­lep­sze powsta­nie Melesa z Bari prze­ciwko bizan­tyj­skiemu zwierzch­nic­twu. Melesa wspie­rają papież, nasze lon­go­bardz­kie księ­stwa i najem­nicy z Nor­man­dii. Ojciec i brat nie wie­dzą, jak siły dzie­lić, tu zamieszki, tam pomoc powstań­com.

– Rozu­miem – stwier­dził Bole­sław. – To co ja mam z tobą zro­bić, gdy­byś dłu­żej u nas pozo­stać musiał? Prze­cież nie mogę księ­cia jak zwy­kłego pod­da­nego trak­to­wać. A może chcesz wró­cić do Mag­de­burga? Wkrótce ofi­cjalny pokój mię­dzy mną a Hen­ry­kiem.

– Za pozwo­le­niem, sła­wetny władco, ale wolę zostać tutaj, mię­dzy przy­ja­ciółmi.

– Środki na utrzy­ma­nie posia­dasz?

– Aż w nad­mia­rze – oświad­czył Ran­dulf.

Bole­sław przy­siadł ponow­nie. Zasta­na­wiał się, bęb­niąc pal­cami pra­wicy po stole. Lewą ręką dra­pał za uchem ulu­bio­nego psa roz­ło­żo­nego u jego nóg – olbrzy­mią, ale łagodną bestię, pokrytą sier­ścią frędz­lo­wa­tych kudłów. Bole­sław lustro­wał uważ­nie twa­rze zebra­nych. W końcu oznaj­mił:

– Mam dla was dwa zada­nia do speł­nie­nia.

Odpo­wie­działa mu usłużna cisza. To na pewno nic waż­nego, pomy­ślał z nadzieją Gro­mo­sław, prze­cież za dwa dni musimy być przy pod­pi­sy­wa­niu pokoju w Budzi­szy­nie. Wresz­cie odwa­żył się zapy­tać:

– Dla nas wszyst­kich tu zebra­nych razem?

– Star­czy was – odparł Bole­sław z ogni­kami weso­ło­ści w oczach. – Pierw­sze zada­nie jest dla grupy zło­żo­nej z Prze­mira, Rości­mira i Żdańca. Podą­ży­cie do Miśni, do mojego zię­cia, mar­gra­biego Her­mana. Musi­cie zdą­żyć przed dzi­siej­szym wie­czo­rem. Her­man wyru­sza jutro rano w kie­runku Budzi­szyna na układy i pod­pi­sa­nie ze mną pokoju. Posta­no­wi­li­śmy wymie­nić jeń­ców. Spraw­dzi­cie, czy wśród jeń­ców, któ­rych zabie­rze na wymianę Her­man, nie znaj­dują się oszu­ści pod­szy­wa­jący się za Pola­ków. Nato­miast wy… – Tu Bole­sław zwró­cił się do Gro­mo­sława, Ber­narda, Czam­bora, Ran­dulfa i Wojo­mira – …musi­cie natych­miast wyru­szyć w oko­lice lasów Szprewy. Gromo dowódcą. Za kilka dni, co warun­kiem jest usta­leń poko­jo­wych, możni sak­soń­scy przy­wiozą mi nową żonę, nie­jaką Odę, sio­strę mojego zię­cia Her­mana… – prze­rwał nagle Bole­sław, jakby się nad czymś zadu­mał. Uśmiech­nął się i oznaj­mił wszyst­kim nie­spo­dzie­wa­nie: – A czy wie­cie, że przez ślub ze mną Oda sta­nie się nie­jako teściową Her­mana, jej brata? – Roz­glą­dał się po twa­rzach zebra­nych. Ponie­waż nikt nie pod­jął tematu, mach­nął jedy­nie ręką i wró­cił do prze­rwa­nego uprzed­nio wątku. – Moja dele­ga­cja ma ode­brać Odę w gro­dzie Ciani. Pro­blem w tym, że raporty zwia­dow­ców dono­szą o nie­bez­piecz­nych ban­dach gra­su­ją­cych w lasach Szprewy, gdzieś na pół­noc­nym obsza­rze mię­dzy Cia­nią a Cho­cie­bu­żem. Jak to po woj­nie czę­sto bywa, na całym pogra­ni­czu potwo­rzyły się zbó­jec­kie grupy prze­róż­nych ucie­ki­nie­rów, dezer­te­rów i tym podob­nych. Gar­ni­zony z Ciani i Cho­cie­buża nic nie wskó­rały, nie wiem, może wśród ban­dy­tów mają krew­nych lub roda­ków, nie­ważne. Wytro­pi­cie zbó­jec­kie gniazda i wytę­pi­cie. Zanim Oda ode­brana będzie w Ciani. Nie przy­stoi, by nowa żona stra­chu się naja­dła, jesz­cze zanim mnie ujrzy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki