Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
W ramach cyklu Roberta F. Barkowskiego „Na piastowskiej służbie” ‒ porywających powieści z historią w tle ‒ śledzimy losy czwórki przyjaciół, rycerzy na służbie władcy Polski Bolesława Chrobrego: Gromosława (z Lubusza), Czambora (z Gdańska), Sasa Bernarda z margrabiowskiego rodu i syna longobardzkiego księcia Benewentu Randulfa. Złączeni nierozerwalnym węzłem przyjaźni wiernie służą księciu z rodu Piastów. Obarczani niebezpiecznymi misjami przemierzają: Polskę, Niemcy, Czechy, Ruś Kijowską, Włochy, Danię, Połabie i ziemie Prusów. Ich udziałem są dramaty, miłości, bitwy, zdrady, wyzwania i tajemnice.
***
W książce „Słowiańskie zamęty” poznajemy dalsze losy czwórki drużynników Bolesława Chrobrego. Właśnie kończy się wieloletnia wojna z cesarzem Henrykiem II. Traktat podpisany w styczniu 1018 roku w Budziszynie ma być gwarancją upragnionego pokoju, ale Gromosław, Czambor, Bernard i Randulf nie świętują go długo. Księstwo Obodrytów ugina się pod ciężarem wojny domowej i reakcji pogańskiej, a zaprzyjaźniony z Chrobrym obodrycki książę Mścisław walczy o przetrwanie. Nieustraszona kompania wyrusza na północny zachód z tajną misją. Przeznaczenie zmuszają do stawienia czoła wielu zaskakującym sytuacjom i niebezpieczeństwom.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 302
Anatrog – krewny Mścisława, z jego nadania zarządzał Liubicami
Arnulf – biskup Halberstadt
Bazyli Boioannes – katepano bizantyjski w południowych Włoszech
Bazyli II Bułgarobójca – cesarz Bizancjum
Bernhard II – książę Saksonii
Bolesław Chrobry – książę z dynastii Piastów, władca Polski
Dietrich I (spolszczone Dytryk) – graf saski, od 1015 roku w Szwabengau, od 1017 roku w Eilenburg, Brehna, Hassegau i Gau Siusili. Od 1032 roku margrabia Marchii Łużyckiej
Fryderyk – komornik cesarski, najwybitniejszy mąż zaufania cesarza Henryka II
Gero – arcybiskup Magdeburga (1012–1023)
Gniew/Gneus – krewny Mścisława, z którego nadania zarządzał Łączynem
Gotszalk – syn Przybygniewa–Uto
Herman I – margrabia Miśni (1009–1038), ożeniony z córką Chrobrego, Regelindą
Kazimierz Karol (później z przydomkiem Odnowiciel) – syn Mieszka II Lamberta, wnuk Chrobrego
Lotar Udo I – graf ze Stade
Meles z Bari – longobardzki możnowładca, przywódca powstań przeciwko Bizancjum
Mieszko II Lambert – syn Bolesława Chrobrego, następca polskiego tronu
Mścisław – z dynastii Nakonidów, władca zwierzchni Księstwa Obodrytów, tytularnie król według rodzimej tradycji
Oda Miśnieńska – czwarta i ostatnia żona Bolesława Chrobrego, siostra margrabiego miśnieńskiego Hermana I
Przybygniew–Uto – syn Mścisława, następca obodryckiego tronu
Racibor – książę z dynastii połabskiej (plemienia Połabian właściwych) z grodem stołecznym w Raciborzu, winny posłuszeństwo Mścisławowi
Rainulf Drengot – normański najemnik we Włoszech
Sederyk – książę z dynastii wagryjskiej z grodem stołecznym Starigard, winny posłuszeństwo Mścisławowi
Ulf Torgilsson – szwagier Kanuta Wielkiego. Po śmierci brata Kanuta, Haralda II w 1019 roku, zarządzał Danią w czasie pobytu Kanuta w Anglii
Zygfryd – syn margrabiego Hodona, wierny lennik Bolesław Chrobrego od 1015 roku (po bitwie w Lesie Dziadoszan) aż do śmierci około 1028–1030 roku. Namiestnik Łużyc z nadania Chrobrego
Adelajda – siostrzenica margrabiego miśnieńskiego Hermana, przebywająca w klasztorze w Mechlinie
Bernard (Benno) – saski rycerz pochodzący z możnowładczego rodu Saksonii, siostrzeniec margrabiego Gerona II poległego w 1015 roku w bitwie w lesie Dziadoszan. Lennik Polski, komes grodu Dobry Ług
Budzisław – syn Gromosława i Matyldy
Burzysław – połabski książę z dynastii stodorańskiej, władca Kopanika, lennik Polski
Cedrog – obodrycki rycerz z drużyny Radzigasta
Czambor – polski rycerz z Gdańska, syn Stęgniewa
Dunmar – obodrycki rycerz z drużyny Radzigasta
Enzicho – mnich misyjny z Bawarii
Fryderuna – bratanica biskupa Miśni, przebywająca w klasztorze w Mechlinie
Glabunka – siostra Czambora
Gniewosz – młodszy brat Czambora
Gromosław (Gromo) – polski rycerz z Lubusza, syn komesa Wodzisława
Gran – z dynastii obodryckiej, krewny Mścisława, pretendent do obodryckiego tronu
Grut – obodrycki rycerz, lennik Mścisława, zwierzchnik grodu Graby nad Ładą
Halldórr – jarl na wyspie Mon, szwagier Czambora
Miklon – obodrycki kapłan, opiekun bóstwa Prowe
Matylda – połabska księżniczka z Kopanika, żona Gromosława
Nikrot – z dynastii obodryckiej, krewny Mścisława, pretendent do obodryckiego tronu
Przemir – polski rycerz z Krakowa
Przypor – komes i namiestnik podatkowy okręgu gdańskiego
Radzigast – obodrycki namiestnik grodu Czarnotin
Randulf – longobardzki książę na czasowym wygnaniu, syn księcia Pandulfa II z Benewentu
Rościmir – polski rycerz z Sandomierza
Sławigost – połabski książę z dynastii stodorańskiej, niezależny władca Brenny
Stęgniew – ojciec Czambora, wojskowy zarządca gdańskiego podgrodzia
Stodomira – córka Gromosława i Matyldy
Suanhilda – córka Zygfryda, namiestnika Łużyc i lennika Polski, przebywająca w klasztorze w Mechlinie
Ściętobor – doradca Mścisława
Unibor – połabski książę z dynastii stodorańskiej, władca Hobolina
Wojomir – połabski wojownik, naczelnik wkrzańskiego grodu, lennik Polski
Wszędobór – polski rycerz z Wrocławia
Zwodzisława – siostra Gromosława
Żdaniec – polski rycerz z Kalisza
Słowiańskie plemię Milczan zasiedlało południowo-wschodni zakątek Połabia, u źródeł Szprewy. Od południa sąsiadowali z Czechami, od zachodu z Głomaczami, od północy z Łużyczanami, od wschodu z plemionami polskimi. Mową i obyczajami najbardziej z plemionami czeskimi spokrewnieni. Ich głównym ośrodkiem grodowym był Budziszyn, rozłożony na skalistym płaskowyżu urozmaiconym falistymi wzniesieniami. Płaskowyż od zachodu i północy graniczył z wartką wodą Szprewy. Mury miasta schodziły tam bezpośrednio nad brzeg rzeki. Miasto składało się z obszernego grodu chronionego wysokimi wałami obronnymi i położonego wewnątrz kompleksu zamkowego otoczonego własnym murem. Na zewnątrz wałów obronnych, po wschodniej i południowej stronie, rozciągały się zabudowania kilku podgrodzi. Od niedawna powstawały także nowe podgrodzia na zachodzie, po drugiej stronie Szprewy, dla których wybudowano kilka mostów ułatwiających codzienny ruch.
Na terenie zamkowym dominował wielki kasztel określany przez Milczan mianem Hród, z wysoką, narożną wieżą zwaną Wieżą Rzeczną, z racji tego, że wbudowana była w mur obronny wcinający się w tym miejscu w nurt Szprewy oblewającej wieżę z trzech stron. Na dziedzińcu, naprzeciwko kasztelu, wznosiła się niewielka, ale pojemna rotunda kościelna pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny.
Podgrodzie pokryte było licznymi ciasno pobudowanymi domami, poprzecinane krętymi uliczkami wijącymi się w górę i w dół pagórkowatym terenem. Na najwyższym wzniesieniu podgrodzia, zwanym Górą Pomyłek, znajdował się targ mięsny i kościół pod wezwaniem świętego Piotra, wybudowany z inicjatywy miśnieńskiego biskupa Idziego. Za kościołem rozłożony był kolejny plac targowy, największy w Budziszynie, stąd zwany Głównym. Place targowe, kościoły i mnogość domostw świadczyły o dobrobycie i zamożności mieszkańców, które brały się bez wątpienia z sąsiedztwa z największym traktem kupieckim ówczesnej Europy, którego początki sięgają drogi budowanej w starożytnych czasach przez legiony rzymskie. Trakt ów, zwany przez Rzymian Via Regia, ciągnął się od Hiszpanii, poprzez królestwa Franków Zachodnich, cesarstwo niemieckie i tutejsze Połabie, dalej przez polskie: Zgorzelec, Wrocław i Kraków aż do Kijowa u Rusów. Niedaleko na zachód od Budziszyna Via Regia przecinał inny prastary trakt kupiecki, sięgający od Szczecina do Rzymu, zwany Via Imperii.
Nie dziwi zatem, skąd brało się bogactwo mieszkańców Budziszyna. Nie dziwi również, dlaczego sąsiedzi uparcie dążyli do zapanowania nad ziemią Milczan i Budziszynem. Któż by zrezygnował z kontroli ośrodka przynoszącego niebagatelne dochody?
Przed kilkoma wiekami Milczanie znosili cierpliwie wędrujące po ich ziemi rozmaite plemiona germańskie, które kierowane niezrozumiałymi emocjami i dążeniami przesuwały się raz tu, raz tam, po czym znikały i życie Milczan toczyło się dalej utartym trybem. Znosili czas jakiś również wojownicze armie Węgrów, przechodzących przez ich ziemie w trakcie licznych najazdów na tereny niemieckie. Ba, zaprzyjaźnili się nawet z Węgrami, użyczając im gościny. Przed stu laty na Połabie wkroczył król niemiecki Henryk Ptasznik i wolność Milczan poszła w zapomnienie. Później do podbojowych zapędów Niemców dołączyły najazdy Czechów i Polaków. Ostatni udzielny władca Milczan panujący na Budziszynie, Dobromir, nie był nawet rodowitym Milczaninem – pochodził ze stodorańskiej dynastii w Brennie. Dobromir, pan szlachetny i czcigodny, jak o nim mawiano, zapewnił sobie spokój, wydając córki za ościennych władców: Emnildę za polskiego Bolesława, inną za niemieckiego Guncelina, margrabiego Miśni.
W Budziszynie wszystko się zaczęło, w Budziszynie wszystko się zakończy. Siedemnaście lat trwającej z przerwami wojny pomiędzy Bolesławem a Henrykiem, pomiędzy władcą Polski a niemieckim władcą cesarstwa. Działania zbrojne rozpoczął Bolesław, zajmując miasto w 1002 roku. Wojnę zakończy pokój, którego podpisanie pomiędzy Bolesławem a najwyższymi rangą przedstawicielami cesarstwa zaplanowano na piątek trzydziestego stycznia 1018 roku w Budziszynie. Jak zapisał przysłany z Merseburga mnich, mający dla potrzeb kroniki tamtejszego biskupa Thietmara zanotować przebieg zawierania układów: In civitas Budusin: Ad initium belli – Finis belli. Koniec wojny między Polską i Niemcami. Koniec wojny zwycięskiej dla Polski.
Budziszyn przygotowywał się na wielkie uroczystości i przyjęcie wspaniałych gości. Bolesław pojawił się w mieście przed kilkoma dniami wraz z synami Mieszkiem i Ottonem, półtorarocznym wnukiem Kazimierzem Karolem oraz elitą świeckich i duchownych możnych państwa. Wśród nich znajdował się arcybiskup Gniezna Radzim, brat przyrodni świętego Wojciecha.
Miasto pękało w szwach od przybyłych gości. Wielu przyjezdnych rycerzy opłaciło kwatery u mieszkańców. Sam Bolesław z rodziną i najważniejsi znaczeniem możni rozgościli się w zamku. Przedpola miasta usiały liczne namioty pocztów, giermków i służących. Dodatkowo pod Budziszynem obozowały niewielkie kontyngenty oddziałów reprezentujących plemiona Połabia włączone w granice Polski: Łużyczanie, Milczanie, Szprewianie, południowi Wkrzanie. Nie zabrakło również skromnego oddziału jazdy sojusznika Polski na Połabiu – Stodoranii. Bolesław zamierzał ich wszystkich, razem z oddziałami polskimi, ustawić w paradzie wojskowej przed wjazdem do miasta – dla zaimponowania cesarskiej delegacji.
Dwa dni przed terminem podpisywania pokoju, środowego poranka dwudziestego ósmego stycznia roku Pańskiego 1018, na podgrodziu w Budziszynie wybuchła wielka bijatyka pomiędzy piastowskimi tarczownikami a miejscowymi wietnikami, czyli wywodzącymi się z połabskich kmieci wojownikami zawodowymi, rekrutującymi się z podgrodzi i okolicznych osad. Na szczęście nie sięgnięto po oręż, ale i tak krwi mnóstwo upłynęło z połamanych nosów i wybitych zębów. Jak do tego doszło? Bolesław rozdzielił pomiędzy zebrane wojska jeńców wojennych – ale jedynie lutyckich wojowników – których nazbierało się w Budziszynie przez tyle lat wojny. Każdy, od rycerza do zwykłego tarczownika, otrzymał jeńca. Wtorkowego wieczora wyszynki i karczmy miasta pękały od nadmiaru ucztujących. Nie inaczej działo się w największej karczmie Budziszyna, położonej po zachodniej stronie podgrodzia, którą przepełniali wymieszanymi nawzajem tarczownicy i wietnicy. Przyśpiewki, hulanki, świętowanie. Braterstwo między plemionami, Polacy i Połabianie, nadzwyczaj przyjazna atmosfera.
Przy którejś ławie dwaj młodzieńcy, tarczownik i wietnik, gdy już im na dobre zamąciło w głowach od trunków, prowokowali się nawzajem przechwałkami. Poszło o spór, że niby który z lutyckich jeńców, w których posiadanie weszli, lepszy, ten od wietnika, czy ten od tarczownika. Od słowa do słowa, coraz buńczuczniej się przekomarzając, postanowili zmierzyć jeńców w pojedynku. Wnet do zakładu dołączyli kolejni kompani. Postanowiono ostatecznie, że dziesięciu jeńców od wietników zmierzy się z dziesięcioma jeńcami od tarczowników. Głupota udzieliła się wszystkim i w całej karczmie zawierano zakłady, kto wygra. Tym sposobem, pomimo uprzedniego bratania się nawzajem, tarczownicy i wietnicy podzieli się na dwa obozy. O pojedynku na oręż nie było mowy, chociaż wszyscy porządnie trunkami spojeni, żaden nie poważyłby się pogwałcić rozporządzenia Bolesława, że podczas uroczystości pokojowych w Budziszynie burdy z bronią w ręku śmiercią będą karane. Postanowili, że jeńcy będą się ścigać po chodniku za blankami na zwieńczeniu murów łączących dwie baszty po zachodniej stronie. Szerokim na dziesięć kroków i długim na ponad sto pięćdziesiąt kroków. Biegać mieli parami, każdorazowo jeden od wietników i jeden od tarczowników. Chodnik na zwieńczeniu muru wysoko, stąd mniemano, że jeńcy nie mają możliwości ucieczki. Zresztą wyjść z baszt strzegli strażnicy.
Prosto z karczmy, przehulawszy całą noc i poranek, udali się wszyscy tłumnie w kierunku murów. Zebrali się u podnóża, od strony placu targowego. Szczęście mieli, że w kościele po drugiej stronie placu rozpoczęło się już nabożeństwo i nikt z możnych, łącznie z Bolesławem, nie dojrzał ich zamiarów. Jedynie otaczający kościół gwardziści Bolesława zwani Krwawymi Skrzydłami spozierali na ich krzątaninę, ale bez większego zainteresowania. Przyprowadzono wybranych jeńców i rozpoczął się pojedynek. Pierwsza para – wygrał jeniec wietnika. Druga para – ponowna wygrana wietnikowego jeńca. To samo w trzeciej, czwartej, piątej i szóstej parze. Wtedy mocno niezadowoleni tarczownicy nabrali nieokreślonych podejrzeń. Doszło do pierwszych sprzeczek. Któryś z basztowych strażników, zanosząc się śmiechem, zakrzyknął, że tarczownicy dali się nabrać jak stare, ślepe osły, bo im wietnicy do ścigania Biegaczy wystawili.
Od słowa do słowa, usłużni strażnicy wyjaśnili tarczownikom, kim są Biegacze. Biegacz to specjalność niektórych plemion Połabia. Zostać Biegaczem to marzenie wielu młodzieńców, ale niewielu przechodzi z powodzeniem okres szkolenia. Gdy już któryś spełni wszystkie próby, zostaje Biegaczem. Wtedy zajmuje szczególne, znaczące stanowisko w obrębie osady, grodu, plemienia. Na obszarach środkowego Połabia, tam, gdzie bagienne lasy Szprewy, gęste puszcze Wkrzanów, Redarów, Tolężan, Morzyczan, topieliska nad Odrą – tam nie ma gońców czy posłańców na koniach, są za to Biegacze. Tamtędy nie przedrze się żaden jeździec, w przeciwieństwie do Biegacza. Ten bardzo szybko dotrze do punktu docelowego, pokona wszystkie przeszkody terenu. Ominie zasieki, przeciśnie się przez leśne gęstwiny, po tajemnych groblach przebędzie bagna i trzęsawiska, przepłynie rzeki i jeziora. Cały czas w biegu. W czasach pokoju Biegacze utrzymują łączność między osadami, w czasie wojennym roznoszą meldunki między oddziałami.
Milczanie w Budziszynie służący w oddziałach wietników, jako rodowici Połabianie, wiedzieli doskonale, kim są Biegacze, a polscy tarczownicy nie mieli o tym żadnego po jęcia. Poczuli się oszukani. W zmieszanym tłumie zebranych tarczowników i wietników wybuchły pierwsze przepychanki i wyzwiska. W międzyczasie pobiegły ostatnie pary, do dziesiątej. Wygrali oczywiście Biegacze. Tarczownicy zarzucili wietnikom oszustwo, tu i ówdzie dochodziło do wzajemnej szarpaniny. Wtedy stało się najgorsze. Zgromadzeni na murze przy baszcie jeńcy biorący udział w wyścigu wykorzystali powstały zamęt i nieuwagę strażników i powyskakiwali przez otwory między blankami na drugą stronę muru, na zewnątrz miasta. Lutycy zauważyli, że na zewnątrz do podnóża murów przylegają zbite w długi szereg chałupy pokryte grubą warstwą słomianych dachów, więc zaryzykowali skoki na miękką słomę. Strażnicy podnieśli alarm. Tymczasem okazało się, że chaty pod murem skrywały domy nierządnic. Lutycy spadli na dachy, lądując na słomie i wpadając do środka. Z chat wyskoczyły gołe dziewuchy i chłopy, wrzeszcząc z przestrachu. Między rozbieganą grupą gołych nierządnic i ich klientów Lutycy przedzierali się w kierunku rzeki, po czym wskoczyli do wody, przepłynęli na drugą stronę Szprawy i umknęli z szybkością chyżych jeleni w stronę lasów.
Niektórzy wietnicy i tarczownicy zaprzestali chwilowo szarpania się nawzajem i rzucili się do bramy, by wyłapać uciekinierów. Wszystko na nic. Kłótnia na placu przemieniła się w masową bójkę, tarczowników ogarnął szał i rzucili się gromadnie na wietników. Postawiony w stan alarmu garnizon grodu trudził się z przywracaniem porządku, z mozołem rozszczepiając skłębione w zacietrzewieniu ciała. Na którejś z baszt wbudowanych w okalające Budziszyn mury puściły strażnikom nerwy. Uwiesili się wszyscy na sznurze ostrzegawczego dzwonu, wprawiając go w oszalałe trzepotanie.
Wrzawa, harmider i przeraźliwe bicie basztowego dzwonu dotarły do pobliskiego kościoła stojącego na wzniesieniu we wschodnim rogu rozległego placu targowego podgrodzia i wypełnionego po ostatni zakątek uczestnikami mszy. Wśród nich książę Bolesław z rodziną, świecka i duchowna elita państwa, przedstawiciele ważnych rodów, najmożniejsi wasale, kilku gości z zagranicy. Natychmiast przerwano poranne nabożeństwo, drzwi kościoła rozwarły się gwałtownie, wypuszczając na zewnątrz zdezorientowany tłum wiernych. To nie żarty! W kościele wszyscy bezbronni, prawo nakazywało broń przed kościołem składować. A tu na alarm biją, zdradziecki najazd, zamach na władcę! Jak najszybciej za miecze chwytać! Gdzieś ktoś zakrzyknął, że pokój zerwany, cesarz na czele potężnej armii pod miasto podchodzi. Podobno widziano też nieprzeliczone zastępy Lutyków z powiewającymi pogańskimi sztandarami. Zauważono również czeską jazdę…
Krwawe Skrzydła, osławiona gwardia Bolesława będąca niejako elitarną drużyną księcia, otoczyli wysypujących się z kościoła ludzi szczelnym, głębokim na trzy szeregi ochronnym kordonem sczepionych tarcz i obnażonych mieczy.
– Na placu wielka bijatyka – meldował Bolesławowi nadbiegły gwardzista, łapiąc haustami powietrze. – Rzucili się na siebie niczym opętane złym miodem niedźwiedzie, zwykłe woje, połabskie i nasze. Wojownicy garnizonowi usiłują opanować sytuację.
Jednak nic nie wskazywało na rychłe zakończenie bójki, pomimo ofiarnego trudu garnizonowej straży. Na szczęście wśród zebranych pod kościołem opadła początkowa panika. Żaden najazd, żadna zdrada. Tu i ówdzie pobrzmiewały już pierwsze żartobliwe przycinki.
W bezpośrednim otoczeniu władcy Polski panowało poważne milczenie. Nikt nie śmiał pofolgować odprężeniu. Czekali na reakcję Bolesława, chociaż niektórym pobłyskiwały w oczach ogniki wesołości. Już z samego rana mieli sporo uciechy po nieudanym polowaniu władcy.
Bolesław tymczasem objął ramionami stojących po jego bokach synów, Mieszka i Ottona.
– Pojutrze zjedzie cesarska delegacja – wyrzekł, obserwując nadal w skupieniu rozgardiasz na placu. – Najznamienitsi niemieccy możnowładcy, arcybiskupi i książęta, palatyni i margrabiowie, nie wspominając już pomniejszych w znaczeniu. I jak myślicie… – przerwał i spojrzał kolejno na Mieszka i Ottona, po czym zwiększając siłę głosu, kontynuował: – …co oni sobie pomyślą o waszym ojcu, gdy się o tym dowiedzą? Pomyślą: Bolesław, wielki władca Słowian, Połabia mu się zachciewa, a zwykły połabski lud wojenny łby polskim tarczownikom rozbija. W czasie pokoju? A może ten Bolesław niezdolny do władania Połabiem? – Rozejrzał się wokół po zebranych. Głos jego zabrzmiał tubalnie. – Jak mnie zwiecie? Chrobry? Wielki? Wspaniały? To kim ja jestem dla tych warchołów tam? – Wskazał prawicą w stronę bijatyki.
Na te słowa nikt nie ważył się odezwać. Zdrętwieli w oczekiwaniu. Boże najłaskawszy, spraw, przeleciało przez głowę opatowi Tuniemu, żeby on rzezi na tych prostych wojownikach nie nakazał.
– Są zabici? – spytał gwardzistę Bolesław, przerywając ciszę.
– Nie ma, za broń nie chwycili, ale wielu poharatanych na ciele, medyków w Budziszynie zabraknie…
– Dość. – Przerwał mu książę, po czym wydał rozkaz dowódcy Krwawych Skrzydeł: – Mają natychmiast przywrócić porządek, wyłuskać sprawców i przyprowadzić ich przed jego oblicze.
– Zostajemy tutaj? – wtrącił Stoigniew. – Co rozkazujecie, książę?
– Moja gwardia rozprawi się szybko z tumultem, palatynie – odparł Bolesław. – Pytasz znienacka, jakbyś ich nie znał. Przecież niejednokrotnie do boju ich prowadziłeś.
– Pytam, bo przecież pojutrze delegacja cesarska zjedzie…
– Na przyjęcie delegacji wszystko przygotowane – odrzekł Bolesław. Wskazując ręką na zajęte bijatyką tłumy, ciągnął: – A ci tam, mieli szpaler długi na dwie mile wzdłuż drogi na przedpolach Budziszyna ustawić. Dla przywitania cesarskich gości. Połabianie po lewej stronie, tarczownicy po prawej. Odświętnie w wypolerowane zbroje przywdziani, tarcze świeżą farbą pokryte. I co teraz? Posiniaczeni i pokrwawieni mają stawać? Gęby im miodem ciemnym smarować i mąką przysypać? A może tarczami twarze zasłaniać? Nie dość im wczorajszych krotochwil z malowaniem tarcz? Teraz jeszcze to. – Bolesław uśmiechnął się, po raz pierwszy od momentu opuszczenia kościoła. – Znieść tutaj stoły i ławy, popatrzymy na moich gwardzistów. I przesłuchamy prowodyrów zajścia. Wywarów grzanych przynieść, ta zima dziwna ponad miarę, niby koniec stycznia, a śniegu brak i wody nie przymarzły, niby słońce przygrzewa, ale ziąb po kościach się rozchodzi.
Weterani Krwawych Skrzydeł ruszyli spełnić rozkaz. Przeklinali między sobą siarczyście, że ledwo wojna się skończyła, to teraz przyjdzie im pospólstwo nadzorować. Tymczasem Bolesław wraz z otoczeniem rozsiedli się na zestawionych naprędce ławach, przyglądając się z zainteresowaniem rozgrywanym na placu scenom. Interwencja Krwawych Skrzydeł nie potrwała długo. Niebawem rozpędzono skłębione w bijatyce gromady. Przed oblicze Bolesława przyprowadzono dwóch winnych całego zamieszania. Tak przynajmniej twierdzili gwardziści.
Dwóch młodzieńców. Zwykły połabski wojownik z budziszyńskiego podgrodzia, wietnik, i szeregowy polski tarczownik. Obaj mocno posiniaczeni na twarzach. Polak ze zwisającą na brodzie płachtą naderwanej wargi, Połabianin z prawym okiem całkowicie skrytym za napuchniętym nabrzmieniem.
Medyk nałożył im opatrunki.
– Możesz mówić? – zapytał Polaka Bolesław.
– Mo… hę, panie, władco potężny i chrobry. Ale rana piecze okrutnie i przeszkadza – dodał, wskazując ręką opatrunek owinięty wokół brody i szyi.
– Skąd jesteś?
– On spod Krakowa, książę – wtrącił siedzący wśród zebranych gości Przemir. – To jeden z moich tarczowników.
– A ty? – Bolesław skierował pytanie do Połabianina.
– Ja tutejszy, Milczanin. W Budziszynie urodzony.
– On mnie okrutnie oszukał. – Tarczownik wskazał z wyrzutem na wietnika.
– Nie oszukałem, tylko przechytrzyłem – odparł wietnik.
Bolesław splótł ręce na piersiach:
– Teraz opowiedzcie nam, jakie szaleństwo wam rozum odebrało. Jak przed księdzem na spowiedzi albo przed katem na torturach, wybierajcie sami. Po kolei i prawdę.
Jak ten czas szybko minął od zakończenia ich wspólnych przygód. Cztery miesiące upłynęły od zakończenia oblężenia Niemczy i niemal dwuletnich przygód w pogoni za włócznią świętego Maurycego. Raz spotkali się na krótko znowu wszyscy razem w Lubuszu w październiku tamtego roku z okazji ślubu Gromosława z Matyldą. Kilkakrotnie za to odwiedził go Bernard, mający niedaleko z Dobrego Ługu. Za każdym razem wpadał na krótkie, dwudniowe odwiedziny. Z każdą kolejną wizytą Gromosław nabierał podejrzeń – czy aby Bernard nie zakochał się w jego siostrze, Zwodzisławie? Niby odwiedziny u przyjaciela, ale coraz więcej czasu Bernard i Zwodzisława spędzali we dwoje na konnych przejażdżkach. No cóż, Zwodzisławie idzie osiemnasty rok, dziewczyna piękna i mądra. Wiadomo, teraz się zacznie z wielbicielami – tak przewidywał… Zaczęło się jednak prędzej niż się tego spodziewał.
Niebawem w Lubuszu pojawił się Wszędobór z Wrocławia, stary druh Gromosława z czasów, gdy wspólnie walczyli w drużynie Mieszka. Z przyjacielskimi odwiedzinami. Mimo że z Wrocławia do Lubusza porządny kawał drogi, Wszędobór odwiedzał go jeszcze dwa razy. Gromosław nabrał podejrzeń, że Wszędobór też zakochał się w Zwodzisławie. Będą z tego jeszcze niemałe kłopoty, myślał Gromosław, Bernard i Wszędobór jednocześnie w zaloty do Zwodzisławy… Będą kłopoty… Siostra wyjawiła mu niedawno, że miłuje Bernarda…
Los ponownie złączył całą kompanię w Budziszynie. Przygotowania do wielkich uroczystości trwały, Bolesław zawierał pokój z Henrykiem.
Gromosław wyszedł na werandę, oparł ręce na balustradzie i ziewnął szeroko. Tak dobrze mu się spało, głęboko, nareszcie bez ciągłego zrywania się do płaczących dzieci… a tu nagle jakieś krzyki, harmider… Budziszyn… wynajęte domostwo na wzniesieniu podgrodzia. Pojutrze przecież wielki dzień, książę układy pokojowe z cesarstwem zawiera… koniec wojny. Patrząc zmrużonymi od zaspania i oślepiającego zimowego słońca oczyma, próbował wrócić do rzeczywistości. Głowę opuszczały już senne majaki, a do świadomości przebijały się coraz bardziej trzeźwe myśli. Zaraz, to przecież już pojutrze, układy pokojowe… Dzień w pełni, a on w pieleszach jeszcze! Gdzie są jego przyjaciele? Co to za zamieszanie tam w dole na placu podgrodzia?
Przed kościołem służba zajęta uprzątaniem terenu zabierała ławy i stoły. Po co je tam wystawiono? Wśród zgromadzonych przed kościołem Gromosław dojrzał Bolesława z rodziną, doradców, duchownych, rozpoznał kilku możnych, Stoigniewa i Przyboja. Kierowali się w stronę zamku. W przeciwległym końcu placu kręcili się drużynnicy Bolesława zmieszani z gromadami prostych wojowników. Teren sprawiał wrażenie pobojowiska. To pewnie stamtąd doleciały te hałasy, ze snu go wyrywając. Wzrok, oswojony już z jasnością dnia, odzyskiwał ostrość spojrzenia.
Lustrując teren, Gromosław dojrzał swych przyjaciół. Nadchodzili od strony kościoła. Bez wątpienia to oni, ich wyglądu i sylwetek niepodobna pomylić z kimkolwiek innym. Z tej odległości i z wysokości domu na wzniesieniu wyglądali jak skrzaty z połabskich opowieści, no, Czambor nieco większy skrzat. Gdańszczanin niemal o głowę przewyższający pozostałych, Bernard z charakterystyczną dlań brodą, Randulf w eleganckich szatach, Wojomir w czapie obszytej bobrowym futrem… Trzech pozostałych osób idących z nimi nie potrafił początkowo rozpoznać. Pewnie to nasi druhowie z czasów, gdy wspólnie wojowaliśmy w drużynie Mieszka, zastanawiał się, może Przemir i Rościmir? Ah, ten nieco mniejszy od Czambora to przecież jego najmłodszy brat, Gniewosz.
Podążająca pnącą się w górę wzniesienia uliczką grupa dojrzała go również. Poczęli wskazywać nań rękoma, z rozbawieniem o czymś dyskutując. Do Gromosława do leciały salwy śmiechów. Znowu żarty sobie ze mnie stroją, pomyślał z rezygnacją. Od kilku dni, od czasu jak wspólnie zjechali do Budziszyna, nieustannie wystawiony był na docinki przyjaciół. Że przesypia każdy dzień, wylegując się w łożu do południa. Tłumaczył im, każdemu z osobna, że od narodzenia dzieci, czyli od dwóch miesięcy, po raz pierwszy może się nareszcie wyspać. Dotarło do nich? Gdzie tam. Jeszcze bardziej się podśmiewali. Tacy przyjaciele. Bo żona Gromosława, Matylda, niecały miesiąc po ich ślubie, urodziła na początku grudnia tamtego roku bliźniaczki. Chłopca i dziewczynkę, którym nadali imiona Budzisław (po dziadku Gromosława) i Stodomira (po babce Matyldy). Wtedy Matylda zaczęła wprowadzać własne porządki, wprawiając Gromosława w nieme osłupienie. Między innymi nakazała cieślom wybić w ścianie przejście do niewielkiej komnaty przylegającej do ich sypialni i tam ustawiła kołyski, orzekając mu:
– Za dnia niemowlęta przeważnie pod moją opieką, bo przecież ty za wielkimi i ważnymi sprawami po Lubuszu i okolicy się uganiasz, to nocą mnie wyręczysz.
Zszokowany Gromosław próbował oponować:
– Przecież to nie w zwyczaju, przecież od tego są niańki… Ty też możesz za dnia niańkami się wyręczyć…
– Dzieci są nasze, a nie nianiek. – Przerwała mu zdecydowanie Matylda. – Twoim zadaniem dopilnować w nocy, gdyby sen miały niespokojny albo czegoś potrzebowały.
Dłużej dyskutować było niepodobna. Od tej pory Gromosław przemienił się w nocnego opiekuna. Sławetny Gromosław, bohater wielu bitew, nieustraszony wojownik, o którego czynach opowiadano w Polsce, Danii, Czechach, cesarstwie i na Połabiu. A że niemowlęta za nic nocą nie chciały spać spokojnie, ba, praktycznie jakby się uparły, żeby nie spać w ogóle, więc i Gromosław zapomniał, co znaczy spocząć snem zasłużonym po dziennych trudach. Na każdy odgłos kwilenia, płaczu, zrywał się z łoża, odrywając od ukochanej Matyldy i biegł do komnaty obok sypialni. Niekiedy przytulona do niego Matylda, niby zatopiona w słodkim śnie, mamrotała za nim:
– Kochanie, nasze niemowlaczki…
Też nie spała. Kiedyś ją o to zapytał, ważąc się ostrożnie na wyrzut. Że tak naprawdę to oni oboje nie śpią. Nie odpowiedziała, ale pewnego razu, gdy pośrodku nocy siedział w komnacie niemowląt, trzymając je na obu rękach i usiłując lekkim kołysaniem uspokoić, Matylda przyszła za nim. Usiadła obok, przytuliła się do niego czule. Gładząc go pieszczotliwie po ramieniu, szeptała:
– Zobacz, jakie niewiniątka, jak się pewnie i bezpiecznie czują w twoich mocarnych ramionach…
– Zasnęły właśnie – odrzekł Gromosław wymęczonym szeptem przepełnionym rezygnacją. – Te nasze niewiniątka…
Matylda pocałowała go w policzek.
– Gromo, mój najukochańszy – szeptała dalej. – Twoje wielkie dłonie ilu wojownikom życie odebrały? Ile razy miecz wznosiłeś do śmiertelnego uderzenia? A tu, popatrz, te dłonie mogą i powinny również opiekę i ochronę zapewnić… Naszym dzieciom, twoim dzieciom… One czują twoją bliskość, nasiąkają tobą, właśnie teraz, od początku, mimo że jeszcze nierozumne, cieszą się twoją miłością…
O tych szczegółach, rzecz jasna, nie opowiadał przyjaciołom. Jedynie, że po nocach niańczy dzieci. A oni sobie używali na nim. Ledwo zaczęli się schodzić do izby, Randulf orzekł fachowo:
– Gromo ma podkrążone oczy. Naokoło czerwone obwódki, lekko nabrzmiałe.
– Czerwone i nabrzmiałe? – Bernard podszedł do Gromosława, lustrując go uważnie. – To u dziewczyn normalne, gdy sobie popłaczą…
– Przecież Gromo to mąż dorosły. – Czambor przysiadł do długiego stołu zastawionego zimnymi przekąskami. – Może to od niewyspania?
– Ależ oczywiście, że od niewyspania – zawyrokował Wojomir. – Spanie do południa to o wiele za mało jak na komesowego syna.
Gromosław siedział u szczytu stołu, nie reagując na docinki. Na twarzy przybrał wyraz rezygnacji. Do izby weszli Przemir, Rościmir i Gniewosz. Przywitali się, zasiedli do stołu i przysłuchiwali się milcząco.
– Ale tu nie ma dzieci, Gromo przecież może spokojnie się wyspać – kontynuował Bernard.
– Akurat ty znasz się na dzieciach – pokpiwał Czambor.
– A już szczególnie ty znasz się na dzieciach – odgryzł się Saksończyk.
– Odczep się od Czambora. – Randulf włączył się do dyskusji.
– Od kiedy ty za Czambora mówisz? – odparł Randulfowi Bernard.
– Mówiłem, że połabskie księżniczki szczególnej krwi są… – oświadczył zadziornie Wojomir.
– Czambor ma małą siostrzenicę… – kontynuował Randulf w kierunku Bernarda.
– Którą raz w życiu widział – odpowiedział mu Bernard.
– Wiedziałem, że Matylda pokaże, jak zadziorne są Połabianki… – Wojomir nie dawał za wygraną.
– Co z tego, że tylko raz widziałem? – Obruszył się na zaczepki Bernarda Czambor. – Na ręku ją trzymałem, to znam się na małych dzieciach, a ty? – zwrócił się do Wojomira. – Nie wyjeżdżaj na nowo z tym twoim Połabiem. Matylda sama twierdzi, że żadna z niej księżniczka…
– No właśnie, coś ty Czambor, z Randulfem krew naciętą wymieniłeś? – Wojomir zmienił temat. – Jacyś tacy z was przyjaciele serdeczni nagle się zrobili… od czasu jak Randulf w Gdańsku gości.
– Randulf uczy Czambora sztuki pisania i czytania… – oznajmił mu Bernard.
– Co w tym złego, Bolesław i Mieszko nieraz napominają, byśmy się uczyli – wyjaśniał Czambor. – Arcybiskup Radzim wczoraj na mszy też grzmiał na cały kościół, żeśmy wszyscy warchoły, tylko za bójkami, srebrem i uciechami się uganiamy, zamiast naukami pożytecznymi się zająć…
– I co? Potrafisz już własne imię napisać? – W głosie Bernarda pobrzmiewała ironia.
– A żebyś wiedział, że potrafi – odpowiedział za Czambora Randulf.
– Przestańcie! – Wtrącił się Gromosław. – Spójrzcie na Przemira, Rościmira i Gniewosza, siedzą, niczym ogłupiali, jakby między pierdzące na łące barany wdepnęli.
– Co nam do waszych przekomarzań – rzekł Przemir. – My się nie mieszamy, wy przecież słynna drużyna… znamienita drużyna, ulubieńcy księcia…
– Czambor wielki wojownik, bo wcześniej z domu w świat poszedł – zauważył z przekąsem Gniewosz.
– Ty na brata?… Śledziu bez… – naskoczył na Gniewosza Czambor.
– Dalej! Bierzcie się za czuby! Bracia gdańszczanie! – Wojomir przyklasnął zamaszyście, nie kryjąc zadowolenia.
Gromosław śmiał się w duchu, ważne, że odczepili się od niego. Głośno zapytał:
– Co tam się dzisiaj działo na placu targowym? Może mi w końcu opowiecie?
Opowiedzieli. Jeden przez drugiego, nawzajem sobie przerywając. O wspólnej biesiadzie wietników i tarczowników, o zakładzie na wyścigi między jeńcami, o Biegaczach, o rozpętanej bijatyce, jej zakończeniu i o reakcji Bolesława.
– Każdy z nas otrzymał jednego jeńca? Ja też? – spytał Gromosław po wysłuchaniu relacji przyjaciół. – Muszę sprawdzić czy mój nie jest Biegaczem, zanim go odeślę do Lubusza. A ty? – zapytał Wojomira. – Co żeś zrobił ze swoim?
– No też odesłałem. – Wojomir wzruszył ramionami. – Przyda się na wkrzańskim grodzie, który mi Bolesław pod zarząd powierzył.
– Ja swojego na razie przytrzymałem – oświadczył Czambor.
– Ja odmówiłem – rzekł Randulf. – Na co mi jakiś lutycki wojownik?
– Budziszanie i tak pognają swoich jeńców do Pragi na sprzedaż – zauważył Wojomir.
– Nie sprzedaje się jeńców na targach niewolników – odpowiedział mu Czambor. – U nas obowiązuje surowy zakaz tych praktyk, wydany jeszcze za Mieszka, ojca Bolesława, ponieważ niezgodne to z nakazami Bożymi i nauką Kościoła. Jeńców wojennych się wymienia lub osiedla w dalekich rejonach kraju.
– Jednak u Czechów w Pradze – zaprzeczył Czamborowi Przemir – niektórzy możni nadal sprzedają ludzi na targach niewolników. Wiem, bo z Krakowa mam niedaleko do Pragi i często tam gościłem.
– Czy ten zakaz sprzedawania nie dotyczy wyłącznie chrześcijan? – wtrącił zjadliwym tonem Wojomir.
– To też – potwierdził mu Przemir. – Tyle że na targach w Pradze tamtejsi możni sprzedają wszystkich ludzi, bez względu na wiarę. Nawet swoich poddanych, gdy im srebra zabraknie.
– I dlatego święty Wojciech – zaperzył się Czambor – patron naszego kraju, co mnie do chrztu wodą obmywał, musiał opuścić Pragę, mimo że był tam biskupem. Bo praktyki niegodne czeskich możnych zwalczał!
– W grodach obodryckich, pomimo że oni też kościoły i klasztory pobudowali, nadal sprzedaje się jeńców – dodał Wojomir. – Na Rugii zresztą też, przecież byliśmy tam, to sami widzieliście.
– Wracając jeszcze do dzisiejszej bójki. – Gromosław usiłował zmienić temat. – Ukarano sprawców przykładnie?
– Gdzieee tam. Bolesław po wysłuchaniu historii z Biegaczami nie mógł powstrzymać rozbawienia, śmiał się jedynie, a wraz z nim my wszyscy wokół zebrani – odparł Randulf.
– Czyli nikogo nie ukarał? – dopytywał Gromosław.
– Tarczownikom wytknął, że sami sobie winni, bo dali się przechytrzyć. A wietników pochwalił. Za przebiegłość, ma się rozumieć, nie za burdę i rozbite łby. Dobry nastrój władcy udzielił się pozostałym. – Randulf odsapnął głęboko. – Aleśmy się naśmiali.
– Taka wielka miłość i przyjaźń między Milczanami a Polakami – podjął na nowo zgryźliwym tonem Wojomir. – Wzruszające całonocne bratanie się, tak paskudnie w bijatykę przemienione…
– Nudzisz, Wojomirze, nieustannym narzekaniem. – Przerwał mu zaczepnie Czambor.
– Mówię, co widzę.
– Żale i zgorzknienie widzenie ci przesłania – zawyrokował Czambor.
– Doświadczenie życiowe – odrzekł Wojomir. – Połabie to nie Polska.
– Ale będzie polskie! – zawołał gorliwie Czambor. – Łużyce i Milsko już należą do Polski.
– Co tam. – Wojomir machnął ręką. – Milczanie znosili już Czechów, Węgrów, Niemców, to i do was przywykną.
– Co znaczy „przywykną”? – Zaperzał się Czambor. – Sam widziałeś, jak radośnie witali nasze wojska, tu, w Budziszynie, i na Łużycach, w Chociebużu też.
– Ślepi jesteście… witają Bolesława, a nie Polaków – odparł Wojomir. – Dla nas, Połabian, wasz Bolesław jest bohaterem, wyśpiewanym w pieśniach, wysławianym w opowieściach… niczym legendarny słowiański król, co z grobu z mieczem powstał, by wolność i świetność utraconą nam przywrócić… Ach, co wy tam wiecie…
– Uważasz, że my, Polacy, nie kochamy Bolesława? – spytał Czambor.
– Na Pomorzu też tak Polaków kochają, tak jak tutaj na Połabiu? – odpowiedział pytaniem Wojomir. – No, pytam o twoje Pomorze, Gdańskie, bo o Pomorzu w ujściach Odry to wolę nie napomykać…
– Pomorze to Polska – odparł dumnie Czambor.
– Pomorze to Pomorze – rzucił buńczucznie Gniewosz.
Czambor spojrzał na brata z twarzą zachodzącą czerwienią złości.
Randulf przytrzymał siłą za ramiona zrywającego się do powstania Czambora, mówiąc:
– Książę wpadł w dobry nastrój, bo wydarzenie z Biegaczami przyćmiło niepomyślny przebieg porannego polowania.
– To jeszcze coś się wydarzyło dzisiaj? – spytał skonfundowany Gromosław.
– Gromo, najważniejsze przesypiasz. – Randulf się roześmiał.
– Bolesław postanowił wczesnym świtem – rozpoczął opowieść Bernard, powstrzymując gestem otwierającego już usta Rościmira – jeszcze przed poranną mszą, udać się na polowanie.
– Chciał na niedźwiedzia – wtrącił Czambor. – Ale Milczanie orzekli łowczemu, że przed kilkoma dniami, jak tylko Bolesław zawitał do Budziszyna, wszystkie niedźwiedzie z okolicy uciekły gromadnie do Czech, w tamtejsze zalesione wzgórza.
– Mądre niedźwiedzie – oświadczył Bernard.
– Wojomir dodałby, że mądre, bo połabskie – rzucił zgryźliwie Czambor.
– Więc Bolesław zdecydował się na żubra – kontynuował opowieść Bernard. – Tropiciele wykryli stado chadzające po dużych łąkach między lasami. Zimową porą żubry odważniej wychodzą na odkryte pola, bo w lasach ciężko o pokarm.
– A na żubra, jak zresztą sam wiesz, jest tylko jeden sposób – ciągnął Czambor. – Podczołgać się jak najbliżej i stanąć naprzeciw do boju uzbrojonym jedynie w oszczepy, topór i nóż. Myśliwemu na polowaniu łowieckim nie przystoi inaczej, każdy inny sposób sławy nie przyniesie, a żubrowi odbierze majestat. No i żubr musi być samcem, najlepiej największym w stadzie. Chyba że poluje się dla mięsa, wtedy co innego.
– Stado wykryto, w nim zauważono wielkiego byka – podjął Bernard. – I Bolesław poszedł z wybraną drużyną na polowanie. Ale wynikł problem. Książę nie jest w stanie się czołgać. Sami widzicie, jak wygląda. Wielki, zwalisty mąż, większy chyba od niedźwiedzia, to może dlatego te tutejsze ze strachu pouciekały. Przekroczył już pięćdziesiątkę, pogrubiały w brzuchu, koń się pod nim ugina. No siłę i wigor to on nadal posiada, ale sapie potężnie, gdy się wysili, a co tu dopiero wymagać, by się czołgał. Jak tu podejść zabójczego byka? Miejscowi pomocnicy wpadli na pomysł. Sklecono z chaszczy, chrustu, traw i siana wielkie, większe od człowieka kuliste kłęby. Wielkie i gęste, ale lekkie w wadze. Sczepiono razem w koło kilka kłębów, pośrodku Bolesław z dwoma drużynnikami i kilkoma pomocnikami. Kłęby polano jeszcze smrodami z naniesionej wiadrami gnojówki, żeby ludzki zapach nie dotarł do nozdrzy żubrów, i ruszono powoli w stronę pasącego się stada, pchając przed sobą tę masę kłębów. W odpowiedniej chwili Bolesław miał wyskoczyć spoza zasłony i zmierzyć się z bykiem. Zanim zbliżyli się do ofiary, od stada oddzieliła się żubrzyca, widocznie brzemienna. Przystanęła zaciekawiona przy kłębach, poskubała nieco trawy, poczęła węszyć smród, odwróciła się, wepchnęła dupsko w gąszcz i zaczęła srać. Strumieniem, prosto na ukrytych za kłębami Bolesława i jego ludzi. Na tym zakończyło się polowanie. Bolesław nakazał szybki odwrót, kąpieli przed mszą zażyć…
Bernard już nie dokończył, gdyż izbą targnęły salwy śmiechu.
Postanowili, że teraz każdy na resztę dnia uda się do własnych zajęć, a przed wieczorem zejdą się w wynajętym na nocleg domostwie i po wieczerzy pójdą wcześniej niż zwykle spać. Pojutrze wielki dzień, lepiej porządnie wypocząć.
Wyszli wszyscy na zewnątrz, gromadząc się przy balustradzie tarasu. Piękny widok na miasto roztaczał się z wysokości wzgórza. Wzniesienia poryte krętymi uliczkami, pokryte ciasno pobudowanymi domostwami, place, kościoły, w oddali mury zamku. Po południowej stronie podgrodzia wydzielone kwatery z warsztatami wszelakiego rzemiosła. Na placach stragany z mnóstwem krzątających się ludzi. Randulf, Czambor, Bernard, Wojomir i Gniewosz, opierając się o balustradę, żywo coś sobie nawzajem objaśniali, wskazując rękoma na szczegóły miasta. Nieco na uboczu stali Przemir i Rościmir zagłębieni w ożywionej rozmowie. Gromosław podszedł do Wojomira, dając mu znak, by odszedł z nim na drugi koniec tarasu. Gdy znaleźli się sami, Gromosław zapytał:
– Druhu serdeczny, co słychać u twoich dzieciaków, u Bożejki i Srogosza? Stary wojak nie chciał razem z tobą przybyć do Budziszyna?
– Srogosz? Gdzie tam. On już w rozleniwienie wpada. Oręż na dobre odłożył, całą uwagę wnukom poświęca albo swoim obrazkom.
– Dalej rysuje zapamiętale?
– Oczywiście. Już mu zbrojnego przydałem, by na jego bezpieczeństwo zważał. Teść się starzeje, kilka razy polazł samotnie w lasy w poszukiwaniu odpowiedniej kory na malunki. – Podkreślił nie bez złośliwości koniec zdania Wojomir. – Strachu się wszyscy najedliśmy w poszukiwaniu za nim.
– Ale szczęśliwy jesteś? Układa ci się życie we wkrzańskim grodzie?
– Jak najbardziej! Bożejkę i dzieci kocham ponad wszystko. Dlaczego podpytujesz?
– Bo dzisiaj przyganiałeś Czamborowi o Połabiu i Polsce, i w ogóle… jak za starych czasów, gdy wspólnie ganialiśmy za włócznią.
Wojomir objął Gromosława lewą ręką za ramiona i lekko potrząsnął nim, mówiąc:
– Gromo, to z przyzwyczajenia. Przecież tylko marudzę. Czambor przyjacielem mi najdroższym, tak jak ty, Bernard i Randulf. W ogień bym za wami wskoczył, bo wiem, że wy za mną też. – Roześmiał się lekko. – A Bolesława miłuję na równi z wami. Dobrze, że tu teraz Polska. Mam tylko nadzieję, że tak już pozostanie.
– Idziesz razem z nami do zbrojmistrzów? – zapytał Gromosław. – Musimy przecież na pojutrze się wypucować.
– Czemu nie, słyszałem, że tutejsi fachowcy od wyrobu łuków mają kilka węgierskich egzemplarzy, chętnie się przyjrzę tym cudom. Muszę tylko najpierw zajść jeszcze do szewców.
– Spotkajmy się u zbrojmistrzów – zgodził się Gromosław.
Gromada, nacieszywszy się widokami i świeżym powietrzem, ruszyła w kierunku warsztatów rzemieślniczych. Jedynie Czambor nie poszedł ze wszystkimi. Zawrócił do izby, napchał w tobołek jedzenia z mis stojących na stole i poszedł na drugi koniec podgrodzia, gdzie w miejskich stajniach trzymali konie. Czambor trzymał tam również swojego jeńca, lutyckiego wojownika, jednego z tych, którymi obdarował ich przed trzema dniami Bolesław. Czambor opłacił sowicie koniuszego i dwóch jego pomocników. W zamian opróżniono miejsce obok jego konia, w narożniku stajni, wymoszczono grubo słomą i przykuto tam Lutyka łańcuchem do ściany. Pomocnicy dbali, by jeniec otrzymywał regularnie wodę i dwa razy dziennie posiłek, odprowadzali go za potrzebą poza stajnię, raz dziennie prowadzili do końskiego wodopoju, by się obmył w rynnie.
Czambor wszedł do boksu, pogłaskał konia i przysiadł na odwróconym wiadrze naprzeciwko jeńca. Nieco młodszy ode mnie, dumał, około dwudziestki. Hardy jest, nawet na mnie nie spojrzał. Czambor wyjął z tobołka pęto kiełbasy, przełamał, połowę podał jeńcowi.
– Masz, zjedz coś porządnego. Tutejsza, kupiona z rana na bazarze, dobrze przyprawiona.
Czas jakiś przeżuwali obaj w milczeniu, obserwując się nawzajem.
– Jesteś Biegaczem? – Gdańszczanin przerwał ciszę niespodziewanym pytaniem.
Po raz pierwszy na twarzy jeńca pojawił się przelotny uśmiech.
– Nie jestem – odpowiedział. – Tak samo jak nie jestem Lutykiem.
– To kim jesteś? – Czambor nie krył zdziwienia.
– Chyżaninem, z Roztocza, zwą mnie Chyżon.
– Walczyłeś w szeregach Lutyków?
– Wręcz odwrotnie, walczyłem przeciwko nim. Pokonali nas w bitwie pod Dyminem, dostałem się do ich niewoli. Później Lutycy przegrali bitwę z jazdą z Lubusza, Polacy wzięli nas wszystkich do niewoli, nie pytając, kto Lutyk, a kto nie i odstawili do Budziszyna. – Chyżon wypowiedział to wszystko niemal jednym tchem.
– Z Roztocza powiadasz? Znad morza?
– Gdybyś wychował się nad morzem jak ja, tobyś się poznał, że mówię prawdę. Ludzie znad Morza Słowiańskiego zawsze się rozpoznają, obojętnie z jakiego krańca pochodzą.
Na uwagę Chyżona Czamborowi o mało nie utknął w gardle kęs kiełbasy. Zaczął się krztusić, oczy wyszły mu z orbit, w końcu przełknął. Wpatrywał się w zaniepokojonego Chyżona, zbierając myśli.
– Obojętnie z jakiego krańca Morza Słowiańskiego pochodzą, powiadasz?
– Żebyś wiedział – potwierdził pewnym, niemal pouczającym głosem Chyżon.
– Ty oszuście! – wrzasnął raptem Czambor. – Wcale nie jesteś znad morza, skoro rodowitego gdańszczanina nie rozpoznajesz! Co, nie obiło ci się o uszy imię Czambora, rycerza z Gdańska?
Chyżon zbladł. Spoglądał na Polaka z przestrachem. W tym momencie do stajni wpadł zdyszany giermek z orszaku Bolesława. Oparł się rękoma o przegrodę i łapiąc haustami powietrze, oznajmił Czamborowi:
– Książę wzywa, Czamborze… Natychmiast masz się… stawić na zamku. Twoi przyjaciele i pozostali już tam się schodzą.
– Jacy pozostali? – zastanawiał się Czambor po drodze.
Przed wejściem do sali obrad pojawił się jako ostatni. W grupie oprócz przyjaciół rozpoznał również Przemira, Rościmira i Żdańca. Czekali na niego, okazując lekkie zniecierpliwienie przeradzające się w podenerwowanie. Po cóż to nagłe wezwanie? Gdy weszli już do środka, po krótkim przywitaniu, Bolesław przeszedł od razu do rzeczy:
– Przygotowania do podpisania pokoju w toku, a co rusz kolejne trudności powstają. – Bolesław wstał zza stołu i począł przechadzać się po pomieszczeniu. Nagle przystanął, spojrzał uważnie na Randulfa i zapytał: – Zaraz, zaraz… Czy ty, książę, nie miałeś wracać do Włoch? Przecież po Niemczy tamtego roku przekazano ci listy z rodzinnych stron. Nie stało w nich, że czekają na ciebie w Rzymie?
– Wręcz odwrotnie, władco Polski – odparł Randulf. – W listach stało, że mam się strzec powrotu. W Benewencie zamieszki ludności przeciwko naszemu rodowi, a jednocześnie w Apulii gorzeje w najlepsze powstanie Melesa z Bari przeciwko bizantyjskiemu zwierzchnictwu. Melesa wspierają papież, nasze longobardzkie księstwa i najemnicy z Normandii. Ojciec i brat nie wiedzą, jak siły dzielić, tu zamieszki, tam pomoc powstańcom.
– Rozumiem – stwierdził Bolesław. – To co ja mam z tobą zrobić, gdybyś dłużej u nas pozostać musiał? Przecież nie mogę księcia jak zwykłego poddanego traktować. A może chcesz wrócić do Magdeburga? Wkrótce oficjalny pokój między mną a Henrykiem.
– Za pozwoleniem, sławetny władco, ale wolę zostać tutaj, między przyjaciółmi.
– Środki na utrzymanie posiadasz?
– Aż w nadmiarze – oświadczył Randulf.
Bolesław przysiadł ponownie. Zastanawiał się, bębniąc palcami prawicy po stole. Lewą ręką drapał za uchem ulubionego psa rozłożonego u jego nóg – olbrzymią, ale łagodną bestię, pokrytą sierścią frędzlowatych kudłów. Bolesław lustrował uważnie twarze zebranych. W końcu oznajmił:
– Mam dla was dwa zadania do spełnienia.
Odpowiedziała mu usłużna cisza. To na pewno nic ważnego, pomyślał z nadzieją Gromosław, przecież za dwa dni musimy być przy podpisywaniu pokoju w Budziszynie. Wreszcie odważył się zapytać:
– Dla nas wszystkich tu zebranych razem?
– Starczy was – odparł Bolesław z ognikami wesołości w oczach. – Pierwsze zadanie jest dla grupy złożonej z Przemira, Rościmira i Żdańca. Podążycie do Miśni, do mojego zięcia, margrabiego Hermana. Musicie zdążyć przed dzisiejszym wieczorem. Herman wyrusza jutro rano w kierunku Budziszyna na układy i podpisanie ze mną pokoju. Postanowiliśmy wymienić jeńców. Sprawdzicie, czy wśród jeńców, których zabierze na wymianę Herman, nie znajdują się oszuści podszywający się za Polaków. Natomiast wy… – Tu Bolesław zwrócił się do Gromosława, Bernarda, Czambora, Randulfa i Wojomira – …musicie natychmiast wyruszyć w okolice lasów Szprewy. Gromo dowódcą. Za kilka dni, co warunkiem jest ustaleń pokojowych, możni saksońscy przywiozą mi nową żonę, niejaką Odę, siostrę mojego zięcia Hermana… – przerwał nagle Bolesław, jakby się nad czymś zadumał. Uśmiechnął się i oznajmił wszystkim niespodziewanie: – A czy wiecie, że przez ślub ze mną Oda stanie się niejako teściową Hermana, jej brata? – Rozglądał się po twarzach zebranych. Ponieważ nikt nie podjął tematu, machnął jedynie ręką i wrócił do przerwanego uprzednio wątku. – Moja delegacja ma odebrać Odę w grodzie Ciani. Problem w tym, że raporty zwiadowców donoszą o niebezpiecznych bandach grasujących w lasach Szprewy, gdzieś na północnym obszarze między Cianią a Chociebużem. Jak to po wojnie często bywa, na całym pograniczu potworzyły się zbójeckie grupy przeróżnych uciekinierów, dezerterów i tym podobnych. Garnizony z Ciani i Chociebuża nic nie wskórały, nie wiem, może wśród bandytów mają krewnych lub rodaków, nieważne. Wytropicie zbójeckie gniazda i wytępicie. Zanim Oda odebrana będzie w Ciani. Nie przystoi, by nowa żona strachu się najadła, jeszcze zanim mnie ujrzy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
