Słodka trucizna - Parker S. Huntington - ebook + audiobook

Słodka trucizna ebook i audiobook

Parker S. Huntington

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Pierwszy chłopak, w którym się zadurzyłam, skończył tragicznie.
A potem zakochałam się w jego bracie.

Nie powinnam była zjawić się na tym dachu w walentynki.
Podobnie jak Kellan Marchetti, szkolne dziwadło.
Spotkaliśmy się nad przepaścią, zdecydowani zakończyć – każde swoje – życie.
O dziwo poszarpane nitki naszych dramatów splątały się i utworzyły nieprawdopodobną więź.
Zrezygnowaliśmy ze skoku i uzgodniliśmy, że będziemy się spotykać w każde walentynki, aż do końca liceum.
O tej samej porze.
Na tym samym dachu.
Dwie cierpiące dusze.
Dotrzymywaliśmy słowa przez trzy lata.
W ostatniej klasie Kellan podjął decyzję, a ja musiałam zmierzyć się z jej konsekwencjami.
Gdy już sądziłam, że nasza opowieść dobiegła końca, zaczęła się kolejna.
Podobno wszystkie historie miłosne wyglądają podobnie, tylko inaczej smakują.
Moja była trująca, niestosowna i wypisana szkarłatnymi bliznami.
Nazywam się Charlotte Richards, ale możecie mi mówić Trucizna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 609

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 49 min

Lektor: Agata Skórska Nikodem Kasprowicz
Oceny
4,6 (328 ocen)
223
74
24
4
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PolaNegrid

Nie oderwiesz się od lektury

Szkoda, że naczytałam się negatywnych recenzji i tak długo odkładałam przeczytanie tej książki, Naprawdę piękna, wzruszająca (ale w dobry sposób) pozycja.
90
Ruddaa
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

WOW! Juz dawno nie czytałam takiej książki! Istny emocjonalny rollercoaster!!!! Wciągnęła mnie na maxa. Cudowna historia! Chce takich wiecej!!!!
70
Artigiana

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałam w tym roku.
60
Bielaski

Dobrze spędzony czas

Książka jest wciągająca. Trochę przewidywalna, ale jednak dużym plusem jest to, że nie dzieje się wszystko od razu, tylko jednak bohaterowie mają dużo innych zdarzeń, zanim będzie to uczucie. cóż. ja ją pochłonęłam
50
irciar

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, kapitalna. Polecam
50

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Dar­ling Ve­nom
Co­py­ri­ght © 2021. DAR­LING VE­NOM by Par­ker S. Hun­ting­ton Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2023 Co­py­ri­ght for the Po­lish Trans­la­tion © by Syl­wia Choj­nacka 2023
Wy­dawca: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: EWA CHA­RI­TO­NOW
Ko­rekta: JO­LANTA KU­CHAR­SKA, KA­MILA RE­CŁAW
Ad­ap­ta­cja okładki: DA­WID GRZE­LAK
Skład i ła­ma­nie: JS Stu­dio
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67674-04-1
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pa­mięci Khanh Võ.

Dla Chlo, Bau, Rose i L. 

„Ego­izm to żą­dać od dru­giego czło­wieka, by zno­sił nie­zno­śny byt tylko po to, żeby oszczę­dzić ro­dzi­nie, przy­ja­cio­łom, wro­gom tro­chę za­głę­bia­nia się w du­szę”.

– Da­vid Mit­chell, Atlas chmur (przeł. Ju­styna Gar­dziń­ska)

Je­śli bli­zny opo­wia­dają ja­kąś hi­sto­rię, to ja nie mam ich wcale. Żad­nych zgru­bień, wgłę­bień czy bruzd. Ani jed­nej skazy, która przy­po­mi­na­łaby o prze­ży­tych krzyw­dach. Moja skóra, gładka i nie­na­zna­czona, jest kłamcą. Pu­stym płót­nem. Ale któ­re­goś dnia moje grze­chy mnie do­go­nią i kiedy umrę, będę mieć na so­bie bli­znę.

Char­lotte, 13 lat

– Pro­szę, nie wy­chodź dzi­siaj. Pro­ooszę. – Złą­czy­łam dło­nie i spoj­rza­łam na Leah wzro­kiem kota ze Shreka, sie­dząc na wie­lo­barw­nej na­rzu­cie. – Ład­nie pro­szę.

Prze­szłam po jej łóżku na czwo­ra­kach. Sze­roki, głup­ko­waty uśmiech miał ukryć pa­nikę wspi­na­jącą się po moim gar­dle. By­łam pewna, że je­śli sio­stra te­raz wyj­dzie, świat się skoń­czy.

Sto­jąca przed lu­strem Leah skoń­czyła skrę­cać he­ba­nowe pa­smo na pro­stow­nicy. Ko­smyk od­bił się od jej ra­mie­nia jak sprę­żyna. Prze­je­chała ję­zy­kiem po zę­bach, żeby ze­trzeć z nich ślady szminki. Ani na chwilę nie ode­rwała wzroku od swo­jego do­sko­na­łego od­bi­cia.

– Nie da rady, młoda. To moja pierw­sza stu­dencka im­preza, a Phil już się pod­ja­rał. Może po­ba­wimy się w na­stępny week­end?

Phil był chło­pa­kiem Leah. Oto li­sta rze­czy, które lu­bił. Po pierw­sze mar­no­wać jej czas. Po dru­gie na­zy­wać mnie pla­nem B, ab­so­lut­nie se­rio. Po trze­cie: ga­pić się na mnie prze­szy­wa­jąco, kiedy jego dziew­czyna nie zwra­cała na nas uwagi.

Leah chwy­ciła to­rebkę i wy­szła z po­koju, krę­cąc bio­drami. Miała na so­bie tak krótką spód­niczkę, że gdyby ro­dzice ją zo­ba­czyli, tata do­stałby za­wału, a mama ka­za­łaby jej ogar­niać zmy­warkę aż do od­wo­ła­nia. Miała szczę­ście, że oboje spali.

– Pens! – za­wo­ła­łam z de­spe­ra­cją, zry­wa­jąc się na równe nogi. Dla­czego nie wpa­dłam na to wcze­śniej? – Pens, pens, pens. Nie wy­chodź.

Pens był na­szym sło­wem bez­pie­czeń­stwa. Miało ogromną wagę. Było waż­niej­sze od chło­pa­ków. I im­prez. I utraty dzie­wic­twa z so­cjo­pa­tycz­nym gnoj­kiem. Nie chcia­łam, by moja sio­stra od­dała się dzi­siaj Phi­lowi. Ostat­nio sły­sza­łam, jak roz­ma­wiali o tym przez te­le­fon, i od tam­tej pory nie mo­głam spać spo­koj­nie.

Leah na­wet nie zwol­niła, a moje serce roz­biło się na mi­lion szkla­nych odłam­ków. Po co wy­my­ślać se­kretne słowo bez­pie­czeń­stwa, skoro nic ono nie zna­czy?

– Lot­tie, prze­pra­szam. Bę­dzie jesz­cze oka­zja, młoda.

Za­uwa­ży­łam, że zo­sta­wiła na to­a­letce paczkę men­to­lo­wych pa­pie­ro­sów. Na wi­doku, żeby mama zna­la­zła. Za­go­to­wało się we mnie ze zło­ści. Wa­lić to. Mam na­dzieję, że mama się obu­dzi i cię zo­ba­czy, po­my­śla­łam.

Leah za­trzy­mała się w progu i od­wró­ciła.

– Och, a co mi tam. – Po­grze­bała w to­rebce, a po­tem rzu­ciła mi mo­netę. Jed­nak się ugięła. – Hej, Lot­tie, pens za two­ich my­śli sens.

Zre­zy­gno­wana ob­ró­ci­łam mo­netę w pal­cach.

Mia­łam na­dzieję, że moja sio­stra nie zaj­dzie w ciążę. Po­wie­dzia­ła­bym jej, żeby uwa­żała, ale kiedy ostat­nim ra­zem wy­cią­gnę­łam te­mat Phila, nie­mal skró­ciła mnie o głowę. Do­brze wie­działa, że go nie zno­szę. Po­dobno mi­łość jest ślepa i głu­cha. We­dług mnie rów­nież głu­pia.

– Nam na­dzieję, że ni­gdy się nie za­ko­cham. Od mi­ło­ści czło­wiek głu­pieje.

Leah prze­wró­ciła oczami, cof­nęła się do po­koju i po­ca­ło­wała mnie w głowę.

– A ja mam na­dzieję, że jed­nak się za­ko­chasz. Dzięki mi­ło­ści czło­wiek staje się nie­śmier­telny. Nie wiesz o tym?

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, ru­szyła na ko­ry­tarz. Zbie­gła po scho­dach jak tor­peda, żeby mama nie zdą­żyła jej za­trzy­mać. Na ze­wnątrz wpa­dła pro­sto w ob­ję­cia Phila.

Wyj­rza­łam przez okno jej po­koju. Nie mo­głam się po­wstrzy­mać, cho­ciaż wie­dzia­łam, że wi­dok bę­dzie bo­leć. Phil od­su­nął się od war­czą­cego hum­mera i zła­pał Leah, przy­trzy­maw­szy za ty­łek. Kiedy we­pchnął ję­zyk w jej usta, prze­niósł wzrok na mnie i uśmiech­nął się prze­bie­gle. Krzyk­nę­łam, zga­si­łam lampkę i ukry­łam się pod ko­lo­rową na­rzutą. Przez całą noc drę­czył mnie nie­po­kój, który do­słow­nie wy­le­wał się z mo­ich po­rów.

„Dzięki mi­ło­ści czło­wiek staje się nie­śmier­telny. Nie wiesz o tym?”

Nie, po­my­śla­łam z go­ry­czą. Śmierć mnie nie prze­raża.

Char­lotte, 14 lat

Czeka mnie śmierć bez bli­zny. Bez do­świad­cze­nia, wo­jen­nych ran, ja­kich­kol­wiek do­wo­dów na to, że ży­łam. Nie spró­bo­wa­łam skoku na bun­gee, nie na­uczy­łam się dru­giego ję­zyka, z ni­kim się nie ca­ło­wa­łam.

Ta myśl tłu­kła się w mo­jej gło­wie, kiedy je­cha­łam me­trem i pa­trzy­łam na sie­dzącą na­prze­ciwko parę. Mig­da­lili się, od­kąd wsia­dłam na Bro­nxie, i mo­głam się za­ło­żyć, że będą to ro­bić da­lej, na­wet kiedy wy­siądę na Man­hat­ta­nie.

Chło­pak za­ci­snął dłoń na we­wnętrz­nej stro­nie uda dziew­czyny, tuż pod mi­niówką, zo­sta­wiw­szy na skó­rze szkar­łatne ślady. Uda­wa­łam po­chło­niętą lek­turą, a tak na­prawdę przy­glą­da­łam się obojgu ukrad­kiem znad książki W dro­dze Jacka Ke­ro­uaca. Ich po­ca­łunki były na­miętne; mo­krej, go­rącz­ko­wej piesz­czo­cie to­wa­rzy­szyło nie­zno­śne skrzy­pie­nie ró­żo­wego ba­lona w kształ­cie serca, który chło­pak ocie­rał o nogę to­wa­rzyszki.

Po­wio­dłam wzro­kiem po in­nych pa­sa­że­rach. Sami mło­dzi pro­fe­sjo­na­li­ści: kilku męż­czyzn wy­glą­da­ją­cych na kor­posz­czury, trzy­ma­ją­cych w rę­kach bu­kiety i bu­telki wina, ko­biety po­pra­wia­jące ma­ki­jaż, para w pa­su­ją­cych do sie­bie ko­szul­kach z na­pi­sem: „Je­stem z tym świ­rem”.

Nie­któ­rzy byli ni­scy, inni wy­socy, przy ko­ści albo chu­dzi, sta­rzy albo mło­dzi. Na­to­miast wszyst­kich łą­czyło jedno – gdy­bym dzi­siaj umarła, spły­nę­łoby to po nich jak po kaczce. Oczy­wi­ście po wyj­ściu z domu nie wy­ta­tu­owa­łam so­bie na czole: „Mam my­śli sa­mo­bój­cze”, a mimo to... By­łam sa­mot­nym dziec­kiem z nie­cze­sa­nymi od ty­go­dni wło­sami, na­wie­dzo­nymi oczami i szparą mię­dzy je­dyn­kami, która we­dług mamy była uro­cza. Ale mama mó­wiła tak tylko po to, żeby nie bu­lić za apa­rat na zęby. Sło­wem: ob­raz nę­dzy i roz­pa­czy.

Roz­ma­zany pod oczami tusz był skut­kiem pię­cio­go­dzin­nej za­łamki, którą prze­ży­łam przed zna­le­zie­niem się w me­trze. Mia­łam na so­bie pa­sia­ste za­ko­la­nówki, czarną spód­niczkę, zno­szone mar­tensy i dżin­sową kurtkę, na któ­rej wy­pi­sy­wa­łam cien­ko­pi­sem cy­taty z ulu­bio­nych ksią­żek.

„Wzy­wała ją przy­szłość, więc od­wró­ciła się ple­cami do prze­szło­ści”.

„Do­sko­na­łość to pro­fa­na­cja. Zimna, wroga i nie­osią­galna”.

„Uwie­rzyła, że da radę, i udało się jej”.

Same bzdury.

Nie­ustan­nie zmie­nia­łam li­nie, pe­rony i sta­cje. Za­pach ka­na­łów wsiąk­nął w moje ubra­nie, po­dob­nie jak woń sta­rych sil­ni­ków, ta­niego je­dze­nia na wy­nos i potu.

Kiedy po­ciąg się zbli­żył, go­rący po­dmuch ude­rzył mnie w twarz i roz­wiał mi włosy.

Prze­szło mi przez myśl, by rzu­cić się pod koła nad­jeż­dża­ją­cej lo­ko­mo­tywy, ale skar­ci­łam się w du­chu. Nie. To ta­kie mało ory­gi­nalne. Po pierw­sze musi bo­leć. Po dru­gie jak można tak po­stą­pić? Szcze­gól­nie w go­dzi­nach szczytu? Ja­kim trzeba być bez­mó­zgiem, żeby rzu­cić się na tory, kiedy wszy­scy zmie­rzają do szkoły czy pracy albo stam­tąd wra­cają? Za każ­dym ra­zem, gdy zda­rzało mi się utknąć w me­trze, ści­śnię­tej w wa­go­nie z in­nymi jak sar­dynki w puszce, czu­ją­cej na ję­zyku gry­zący za­pach ich potu, mia­łam ochotę wal­nąć głową o pla­sti­kowe szyby. Po trze­cie: ścią­gnę­łam po­mysł na śmierć z książki Nicka Hornby’ego i po­do­bało mi się to li­te­rac­kie na­wią­za­nie. Dla­tego wo­la­łam trzy­mać się pier­wot­nego planu.

Wsia­dłam do me­tra, wci­snę­łam słu­chawki w uszy i prze­scrol­lo­wa­łam te­le­fon. Ze­wnętrzne ha­łasy uto­nęły w pio­sence Wa­ter­me­lon Su­gar. Cie­kawe, czy Harry Sty­les my­ślał kie­dyś o sa­mo­bój­stwie? Do­szłam do wnio­sku, że pew­nie nie, zwi­nę­łam książkę w trąbkę i wci­snę­łam ją w tylną kie­szeń spód­niczki.

Po­wie­dzia­łam Leah, że wy­bie­ram się na im­prezę, ale ona była zbyt pad­nięta po po­dwój­nej zmia­nie w knaj­pie, by zo­rien­to­wać się, że czter­na­sto­latki nie po­winny cho­dzić na im­prezy w wa­len­tynki o dwu­dzie­stej dru­giej.

Poza tym za­po­mniała, że dzi­siaj mam uro­dziny. A może uda­wała, że nie pa­mięta, bo była na mnie wście­kła. Nie wi­ni­łam jej. Nie wiem, jak ona mo­gła pa­trzeć mi w oczy.

Nie przej­muj się. Prze­cież nie pa­trzy.

To nie był je­dyny po­wód, dla któ­rego dzi­siaj chcia­łam się za­bić, ale je­den z wielu. Tak to już jest z roz­pa­czą – na­war­stwia się jak wieża jenga, wznosi się na nie­sta­bil­nym grun­cie, co­raz wy­żej i wy­żej. Je­den fał­szywy ruch i masz prze­ki­chane.

Moja sio­stra mnie nie­na­wi­dziła. Gar­dziła mną za każ­dym ra­zem, gdy pa­trzyła w lu­stro. Gdy szła do pracy, któ­rej nie zno­siła. Na­wet za sam fakt, że od­dy­cha­łam. Nie­stety, była je­dyną osobą na tym świe­cie, jaka mi po­zo­stała. Na moją śmierć za­re­ago­wa­łaby ulgą. Oczy­wi­ście, naj­pierw by­łaby w szoku, przy­bita, może na­wet uro­ni­łaby łzę. Ale prę­dzej czy póź­niej te uczu­cia za­czę­łyby zni­kać.

Moje sa­mo­bój­stwo było wy­ni­kiem kon­ste­la­cji cia­sno po­wią­za­nych ze sobą tra­ge­dii, zszy­tych ni­cią pe­cha, oko­licz­no­ści i roz­pa­czy. A to, że dzi­siaj nie pa­mię­tano o mo­ich uro­dzi­nach... Cóż, prze­lało czarę go­ry­czy. I tą czarą wzniosę so­bie dziś to­ast.

Wspię­łam się po scho­dach sta­cji Ca­the­dral Par­kway. Lo­do­wate po­wie­trze ude­rzyło w moje mo­kre po­liczki, a uszy wy­peł­nił so­und­track skła­da­jący się z man­hat­tań­skiego ru­chu ulicz­nego, klak­so­nów i okrzy­ków pi­ja­nych lu­dzi. Mi­nę­łam bu­dynki kor­po­ra­cji, luk­su­sowe apar­ta­men­towce i hi­sto­ryczne mo­nu­menty. Tata za­wsze po­wta­rzał, że uro­dzi­łam się w naj­lep­szym mie­ście na świe­cie. Za­koń­cze­nie w nim ży­wota wy­dało mi się lo­giczne.

Prze­szłam na chod­nik i do­tar­łam przed gmach szkoły.

To był mój pierw­szy rok w St. Paul, pla­cówce ofe­ru­ją­cej edu­ka­cję od klasy pierw­szej do dwu­na­stej, po­ło­żo­nej w za­moż­niej­szej czę­ści mia­sta. Do­sta­łam tu pełne sty­pen­dium, co dy­rek­tor Bro­oks uwiel­biała mi wy­po­mi­nać, do­póki nie na­stała Tamta Noc. Wów­czas wy­ty­ka­nie sub­wen­cji dziecku, któ­rego ro­dzice wła­śnie zmarli, stało się nie­sto­sowne.

Do­sta­łam sty­pen­dium za naj­lep­sze wy­niki spo­śród uczniów ze wszyst­kich klas w re­jo­nie. Ja­kaś nie­znana mi pa­niu­sia z Up­per East Side w ra­mach ak­cji cha­ry­ta­tyw­nej zgo­dziła się opła­cić moją pry­watną edu­ka­cję aż do ostat­niej klasy. W ze­szłym roku mama zmu­siła mnie, bym na­pi­sała do niej list z po­dzię­ko­wa­niem, jed­nak ko­bieta nie ra­czyła mi od­po­wie­dzieć.

Nie uczy­łam się w li­ceum St. Paul na tyle długo, by je znie­na­wi­dzić, więc nie dla­tego po­sta­no­wi­łam sko­czyć z jego da­chu. Ale nie spo­sób było nie za­uwa­żyć scho­dów prze­ciw­po­ża­ro­wych cią­gną­cych się z boku tej sze­ścio­kon­dy­gna­cyj­nej ka­mie­nicy w stylu edwar­diań­skim, pro­wa­dzą­cych na sam szczyt. Ide­alne miej­sce na sa­mo­bój­stwo. Grze­chem by­łoby nie sko­rzy­stać.

Po­dobno wła­dze szkoły zda­wały so­bie sprawę, że udo­stęp­nia­nie da­chu ze­stre­so­wa­nym na­sto­lat­kom nie jest do­brym po­my­słem, ale schody mu­siały zo­stać ze wzglę­dów BHP. Za­bez­pie­czono je łań­cu­chem, który z ła­two­ścią można było po­ko­nać.

Tak wła­śnie zro­bi­łam, a na­stęp­nie nie­śpiesz­nie wspię­łam się po scho­dach. Śmierć mo­gła po­cze­kać jesz­cze kilka mi­nut. Wy­obra­ża­łam ją so­bie tyle razy, że nie­mal czu­łam: jed­no­stajny szum, zga­szone świa­tła, ogólne otę­pie­nie i nie­za­prze­czalną bło­gość.

Kiedy do­tar­łam na górę, w ułamku se­kundy pod­ję­łam de­cy­zję, żeby roz­ciąć wnę­trze nad­garstka o za­rdze­wiały gwóźdź. Krew po­pły­nęła jak na za­wo­ła­nie. Te­raz umrę z bli­zną.

Wy­tar­łam głę­boki szkar­łat o spód­niczkę. Dło­nie mi zwil­got­niały, nie po­tra­fi­łam zła­pać tchu. Za­trzy­ma­łam się, do­piero gdy do­tar­łam do atra­men­to­wych da­chó­wek po­kry­wa­ją­cych spa­dzi­sty dach.

Ku niebu wzno­siły się trzy kręte ko­miny o ustach po­czer­nia­łych od sa­dzy. Przede mną roz­cią­gał się Nowy Jork w ca­łej swo­jej ma­ka­brycz­nej oka­za­ło­ści. Rzeka Hud­son. Parki, ko­ścioły i wy­so­ko­ściowce czę­ściowo prze­sło­nięte przez chmury. Na ciem­nym ho­ry­zon­cie tań­czyły świa­tła mia­sta, które wi­działo wojny, plagi, po­żary i bi­twy.

O mo­jej śmierci nikt naj­praw­do­po­dob­niej nie wspo­mni w wia­do­mo­ściach.

Wtedy coś za­uwa­ży­łam. A ra­czej ko­goś. Zde­cy­do­wa­nie nie spo­dzie­wa­łam się tu­taj to­wa­rzy­stwa.

Na skraju da­chu, ple­cami do mnie, ko­ły­sząc no­gami, sie­dział chło­pak w czar­nej blu­zie z kap­tu­rem i dre­so­wych spodniach. Przy­gnę­biony ku­lił ra­miona i spo­glą­dał w dół go­tów sko­czyć. Na­chy­lał się cen­ty­metr po cen­ty­me­trze. Po­woli, z de­ter­mi­na­cją.

– Nie! – krzyk­nę­łam.

De­cy­zję o po­wstrzy­ma­niu go pod­ję­łam od­ru­chowo. Tak jak wtedy, gdy się uchy­lasz, bo ktoś ci­snął czymś w twoją twarz.

Po­stać za­marła.

Nie od­wa­ży­łam się choćby mru­gnąć. Oba­wia­łam się, że gdy otwo­rzę oczy, jego już nie bę­dzie.

Po raz pierw­szy od Tam­tej Nocy nie czu­łam się jak kom­pletna po­rażka.

Kel­lan

Pew­nie będą py­tać dla­czego. Dla­czego to zro­bił? Dla­czego ubie­rał się jak dzi­wak? Dla­czego zro­bił to swo­jemu bratu?

Po­zwól­cie, że was oświecę. Chcia­łem to zro­bić, po­nie­waż Tate Mar­chetti to skur­wiel. Wierz­cie mi, miesz­ka­łem z tym ty­pem. Ode­brał mnie mo­jemu ojcu, choć na­wet nie ra­czył za­py­tać mnie o zda­nie. Gdy­bym mógł umrzeć dwu­krot­nie, żeby przy­spo­rzyć jesz­cze wię­cej cier­pie­nia mo­jemu star­szemu bratu, zro­bił­bym to bez wa­ha­nia.

Ale po­wróćmy do mo­jego sa­mo­bój­stwa.

Nie była to po­chopna de­cy­zja. Doj­rze­wa­łem do niej la­tami. A w ze­szłym ty­go­dniu zro­bi­łem li­stę za i prze­ciw (wiem, ba­nał, ale co mi zro­bi­cie?). Nie uszło mo­jej uwagi, że jedna z tych ru­bryk jest znacz­nie krót­sza.

Za:

– Tate do­sta­nie za­wału.

– Ko­niec ze szkołą.

– Ko­niec z pra­cami do­mo­wymi.

– Banda spor­tow­ców, która na­oglą­dała się za dużo Eu­fo­rii, nie bę­dzie mnie już drę­czyć.

– Żad­nych wię­cej roz­mów przy ko­la­cji o wy­bo­rze mię­dzy Ha­rvar­dem a Yale (i tak nie do­stanę się tam ze swo­imi stop­niami, na­wet je­śli tata ufun­duje im trzy nowe skrzy­dła, szpi­tal i odda nerkę).

Prze­ciw:

– Będę tę­sk­nić za tatą.

– Będę tę­sk­nić za mo­imi książ­kami.

– Będę tę­sk­nić za Char­lotte Ri­chards (przy oka­zji, nie znam jej; jest ładna, ale co z tego?)

Wy­ją­łem z ple­caka puszkę piwa Bud Li­ght i otwo­rzy­łem. Piana try­snęła, bo za­war­tość wzbu­rzyła się pod­czas wspi­naczki po scho­dach. Palce mi za­ma­rzały, więc naj­wyż­szy czas mieć to z głowy. I wła­śnie chcia­łem to zro­bić, ale coś od­wró­ciło moją uwagę. Na scho­dach roz­le­gło się ci­che stu­ka­nie.

Co, u...?

Tate nie ma po­ję­cia, że tu je­stem, ale na­wet gdyby ja­kimś cu­dem się do­wie­dział, idzie dzi­siaj na nocną zmianę w szpi­talu Mor­gan-Dunn. Musi być to ktoś ze St. Paul, kto rów­nież za­uwa­żył za­mknięte me­ta­lowe schody. Może ja­kaś wsta­wiona para, która chce za­li­czyć szybki nu­me­rek?

Na­chy­li­łem się, żeby sko­czyć, za­nim mnie zo­ba­czą, i wtedy usły­sza­łem:

– Nie!

Za­sty­głem, ale się nie od­wró­ci­łem.

Głos był zna­jomy, mimo to nie mo­głem po­zwo­lić so­bie na na­dzieję. Bo je­śli to ona, na pewno mam ha­lu­cy­na­cje.

Na­stała ci­sza.

Chcia­łem sko­czyć. Nie za­sze­dłem tak da­leko tylko po to, żeby tak to się skoń­czyło. Nie stchó­rzy­łem, ale cie­ka­wiło mnie, co ona te­raz zrobi. Bo wła­śnie za­stała nie­zły gnój.

Osoba ze mną ode­zwała się po­now­nie.

– Crass nie sprze­daje bluz. Nie po­pie­rają ka­pi­ta­li­zmu. Coś ci się po­kić­kało, ko­leś.

Że co?

Gwał­tow­nie od­wró­ci­łem głowę.

To była ona.

Ja­sna cho­lera, Char­lotte Ri­chards we wła­snej oso­bie.

Gę­sta grzywka w orze­cho­wym od­cie­niu przy­sła­niała jej wiel­kie zie­lone oczy. Ubrana była jak emo bo­ha­terka anime (co w su­mie ucho­dziło za ty­powy ko­biecy strój w ame­ry­kań­skich por­no­sach: spód­niczka, ko­szulka z logo AC/DC, za­ko­la­nówki i mar­tensy).

Nie była ani po­pu­larną la­ską, ani pu­stel­nicą, mimo to miała w so­bie ma­gne­tyzm, któ­rego nie po­tra­fi­łem opi­sać. Ale dzięki niemu ko­niecz­nie chcia­łem ją po­znać.

Ba­lan­so­wała na nie­rów­nych da­chów­kach, trzy­ma­jąc ręce w kie­sze­niach kurtki.

– Sam zro­bi­łeś tę bluzę? Wi­dać, że pod­róba.

Zi­gno­ro­wa­łem tę uwagę i od­rzu­ci­łem pu­stą puszkę wprost w mroczne szczęki szkol­nego dzie­dzińca. A na­stęp­nie wy­cią­gną­łem z ple­caka ko­lejną pełną i otwo­rzy­łem.

Char­lotte wpie­niła mnie, bo wy­czuła pod­róbkę. Co z tego, że się w niej pod­ko­chi­wa­łem? Lu­dzie w na­szym wieku są zbyt głupi i nie mają po­ję­cia, że bry­tyj­skie anar­chi­styczne pun­kowe ka­pele z lat sie­dem­dzie­sią­tych nie sprze­dają ga­dże­tów. Ale, oczy­wi­ście, mnie mu­siała się spodo­bać la­ska z dzia­ła­ją­cym mó­zgiem.

– Mogę jedno? – Usia­dła obok mnie, dla bez­pie­czeń­stwa za­ha­cza­jąc ra­mie­niem o ko­min.

Za­mru­ga­łem. Ta sy­tu­acja nie wy­da­wała się praw­dziwa. Char­lotte była tu­taj, roz­ma­wiała ze mną, sie­działa tuż-tuż. Mu­siała wie­dzieć, że je­stem spo­łecz­nym wy­rzut­kiem. Nikt w szkole się do mnie nie od­zy­wał. Ani poza szkołą, tak dla ja­sno­ści.

Cie­kawe, ile o mnie wie­działa. Nie żeby to miało ja­kieś zna­cze­nie. Prze­cież i tak nie będę się z nią spo­ty­kać ani na­wet nie na­tknę się na nią ju­tro na ko­ry­ta­rzu. Na tym po­lega całe piękno re­zy­gna­cji z ży­cia: ni­kogo nie mu­sisz o tym za­wia­da­miać.

Z wa­ha­niem po­da­łem jej puszkę.

Char­lotte prze­stała kur­czowo trzy­mać się ko­mina i upiła nie­wielki łyk.

– Boże. – Wy­sta­wiła ję­zyk, zmarsz­czyła nos i od­dała mi piwo. – Sma­kuje jak spo­cone stopy.

Wzią­łem spory łyk z bez­za­sad­nym po­czu­ciem wyż­szo­ści.

– To chyba po­win­naś prze­stać li­zać stopy.

– I pić piwo.

– Przy­wyk­niesz. Nikt nie lubi smaku al­ko­holu. Lu­dziom po­doba się tylko to, jak się po nim czują.

Unio­sła brew.

– Czę­sto pi­jesz?

Oświe­tlała nas lampa po­bli­skiego bu­dynku. Poza tym było ciemno. Mimo to do­brze wi­dzia­łem Char­lotte Ri­chards, i to z bli­ska. Kto by po­my­ślał? Była tak ładna, że gdy­bym co­kol­wiek czuł, pew­nie bym się uśmiech­nął.

– Dość czę­sto.

W wol­nym tłu­ma­cze­niu: znacz­nie czę­ściej niż po­wi­nie­nem. W moim wieku.

– Twoi ro­dzice wie­dzą?

Po­sła­łem jej znu­dzone spoj­rze­nie.

Za­zwy­czaj stre­so­wa­łem się przy lu­dziach, szcze­gól­nie tych z cyc­kami, ale piwo mnie roz­luź­niło. Poza tym w mo­jej gło­wie czę­sto roz­ma­wia­łem z Char­lotte. Unio­słem brwi.

– A czy twoi ro­dzice wie­dzą, że wła­śnie chle­jesz?

– Moi ro­dzice nie żyją – oznaj­miła gło­sem po­zba­wio­nym emo­cji. Jak gdyby po­wta­rzała to tyle razy, że w sło­wach nie kryło się już żadne zna­cze­nie.

Na chwilę mnie za­mu­ro­wało.

„Przy­kro mi” wy­da­wało się zbyt ni­ja­kie. Nie zna­łem żad­nego ró­wie­śnika po­zba­wio­nego obojga ro­dzi­ców. Jed­nego tak. Zda­rza się. Moja mama leży te­raz dwa me­try pod zie­mią. Ale dwoje? To już hi­sto­ria ro­dem z Oli­vera Twi­sta.

Wła­śnie się oka­zało, że tra­ge­dia Char­lotte Ri­chards prze­wyż­sza moją.

– Och.

Se­rio, Kel­lan? Znasz tyle słów, a na­su­nęło ci się tylko „och”?

– Jak? – do­py­ta­łem.

No, nie mo­głem po­chwa­lić się elo­kwen­cją.

Po­bu­jała no­gami i ro­zej­rzała się wo­kół.

– W na­szym domu wy­buchł po­żar. Wszystko spło­nęło.

– Kiedy?

Kiedy? Dla­czego w ogóle o to za­py­ta­łem? Czy pra­co­wa­łem w ubez­pie­cze­niach?

– Tuż przed świę­tami.

Je­śli się nad tym za­sta­no­wić, rze­czy­wi­ście Char­lotte nie po­ja­wiła się w szkole ani przed świę­tami, ani po nich. Oczy­wi­ście, inni na pewno o tym roz­ma­wiali, ale by­łem rów­nie po­pu­larny, co zu­żyty tam­pon w dam­skiej ła­zience, więc plotki do mnie nie do­tarły. Prawdę po­wie­dziaw­szy, sta­łem się tak nie­wi­dzialny, że lu­dzie wpa­dali na mnie przez przy­pa­dek.

– Przy­kro mi – wy­mam­ro­ta­łem. Ogar­nęło mnie po­czu­cie winy. By­łem na nią zły. Nie to mia­łem dziś czuć. – Nie wiem, co po­wie­dzieć.

– „Przy­kro mi” uj­dzie. Naj­bar­dziej wku­rza mnie, kiedy po usły­sze­niu mo­jej hi­sto­rii lu­dzie mó­wią, że mia­łam szczę­ście, bo prze­ży­łam. Brawo ja, szczę­ściara osie­ro­cona w wieku trzy­na­stu lat! Ob­lejmy to szam­pa­nem!

Wy­da­łem dźwięk imi­tu­jący wy­strzał korka, po­cią­gną­łem łyk z nie­wi­dzial­nej bu­telki i uda­łem, że się krztu­szę.

Od­po­wie­działa zmę­czo­nym uśmie­chem.

– Mo­głam wy­je­chać za mia­sto, żeby za­miesz­kać ze swoim wu­jem, ale sty­pen­dium w St. Paul to świetna oka­zja, z któ­rej szkoda zre­zy­gno­wać. – Char­lotte się­gnęła po puszkę; na­sze palce się ze­tknęły. Upiła ko­lejny łyk, po czym mi ją od­dała. – To co, dla­czego tu je­steś?

– A ty?

Pu­ściła do mnie oko.

– Pa­nie przo­dem.

Char­lotte Ri­chards po­trafi żar­to­wać. Kurde, z bli­ska jest jesz­cze faj­niej­sza!

– Mu­sia­łem po­my­śleć na osob­no­ści.

– Nie ściem­niaj! – prych­nęła po­nuro. – Wi­dzia­łam, jak się na­chy­lasz. Je­steś tu z tego sa­mego po­wodu co ja.

– Czyli?

– Żeby to wszystko za­koń­czyć – oznaj­miła dra­ma­tycz­nym to­nem, przy­kła­da­jąc do czoła wierzch dłoni.

Stra­ciła przy tym rów­no­wagę i po­le­ciała do przodu, ale na szczę­ście zdą­ży­łem wy­cią­gnąć rękę i po­wstrzy­ma­łem ją przed upad­kiem. Chwy­ciła się mo­jej dłoni z pi­skiem, który kom­plet­nie nie pa­so­wał do osoby, która za­mie­rzała za­koń­czyć swoje ży­cie. I w tym mo­men­cie do­tarło do mnie, że po­nie­kąd do­ty­kam jej cycka.

Po­wta­rzam: po­nie­kąd do­ty­kam cycka Char­lotte Ri­chards.

Gwał­tow­nie cof­ną­łem rękę, ale ona się jej ucze­piła, wbiw­szy pa­znok­cie w moją skórę.

Nie­zręczna sy­tu­acja. Ist­niało ja­kieś dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pro­cent szans, że za­cznie mi sta­wać. Jezu Chry­ste, dla­czego nie sko­czy­łem kilka mi­nut temu? Mo­głem wyjść z tego z twa­rzą!

Po­czu­łem przy dłoni bi­cie serca Char­lotte. Pu­ściła mnie, a ja się od­chy­li­łem i prze­nio­słem spoj­rze­nie na rzekę Hud­son. Szczęki za­ci­ska­łem tak mocno, że bo­lały mnie zęby.

– Chcesz umrzeć? Taa, ja­sne! – mruk­ną­łem. Przed chwilą chyba po­srała się ze stra­chu. – Ale nie ma w tym nic złego. To nie twoja wina. Sta­ty­styki mó­wią, że te­raz masz mniej­szą ochotę, by ze sobą skoń­czyć.

To był mój ob­szar za­in­te­re­so­wań. Sporo wie­dzia­łem o sa­mo­bój­stwach. Od­ro­bi­łem pracę do­mową w tym za­kre­sie. Co za iro­nia, zwa­żyw­szy na to, że ja ni­gdy nie od­ra­biam prac do­mo­wych.

Wie­dzia­łem na przy­kład, że lu­dzie są mniej skłonni do sa­mo­bójstw mię­dzy czter­dzie­stym pią­tym a pięć­dzie­sią­tym czwar­tym ro­kiem ży­cia. Wie­dzia­łem rów­nież, że naj­po­pu­lar­niej­szą me­todą jest pi­sto­let (pięć­dzie­siąt pro­cent) i naj­czę­ściej wy­bie­rają ją męż­czyźni.

Ale przede wszyst­kim wie­dzia­łem, że by­stra Char­lotte tak na­prawdę nie chce ze sobą skoń­czyć. Ma tylko chwi­lo­wego doła, nic poza tym.

Spoj­rza­łem na dzie­dzi­niec, gdzie wkrótce mia­łem wy­lą­do­wać, a po­tem pod­nio­słem głowę. Przy­sze­dłem tu­taj, by umrzeć, bo chcia­łem, żeby zo­ba­czyli to wszy­scy ze szkoły. Chcia­łem zryć im ba­nię, tak jak oni mnie. Chcia­łem po­zo­sta­wić w nich szpetną bruzdę, któ­rej nie da się za­kryć żad­nym ma­ki­ja­żem.

Oczy­wi­ście nie do­ty­czyło to Char­lotte.

Nie mogę po­wie­dzieć, że ja­koś spe­cjal­nie ją ob­cho­dzi­łem, ale kiedy mi­ja­li­śmy się na ko­ry­ta­rzu, uśmie­chała się do mnie. Raz na­wet pod­nio­sła dłu­go­pis, który upu­ści­łem. Jej przy­ja­zne na­sta­wie­nie było okrutne. Da­wało mi fał­szywą na­dzieję, która była nie­bez­pieczna.

Char­lotte spoj­rzała przed sie­bie, wci­snąw­szy dło­nie pod uda.

– Ja nie żar­tuję. Po pro­stu... Sama nie wiem... Chyba chcę umrzeć na wła­snych wa­run­kach, wiesz? Nie mogę znieść ży­cia bez ro­dzi­ców. Mam jesz­cze sio­strę, Leah, która pra­cuje na dwie zmiany w knaj­pie, żeby nas utrzy­mać. Mu­siała na­wet zre­zy­gno­wać ze stu­diów, żeby mnie wy­cho­wać. Za­po­mniała, że dzi­siaj mam uro­dziny.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego – wy­mam­ro­ta­łem.

– Dzięki. – Na­chy­liła się nad prze­pa­ścią, jakby chciała mnie spraw­dzić, i wró­ciła na miej­sce. – Szkoda, że nie mam raka. Albo in­nej po­waż­nej cho­roby. De­men­cji, udaru, ja­kiejś nie­wy­dol­no­ści. Gdy­bym prze­grała walkę z czymś ta­kim, by­ła­bym od­ważna. Ale ja wal­czę tylko z tym, co jest w mo­jej gło­wie. A gdy prze­gram, świat na­zwie mnie słabą.

– Jak do­brze, że po śmierci nie bę­dziemy przej­mo­wać się tym, co o nas my­ślą.

– Kiedy do­tarło do cie­bie, że chcesz... – Char­lotte prze­su­nęła pal­cem po szyi i po­zwo­liła opaść gło­wie. Udała trupa.

– Kiedy zro­zu­mia­łem, że wolę mieć oczy za­mknięte niż otwarte.

– W ja­kim sen­sie?

– Kiedy śpię, mam sny. Kiedy się bu­dzę, za­czyna się kosz­mar.

– Co jest kosz­ma­rem?

Nie od­po­wie­dzia­łem od razu, a Char­lotte prze­wró­ciła oczami i wy­cią­gnęła coś z kie­szeni. Rzu­ciła to coś w moją stronę, a ja zła­pa­łem. Zwy­kły pens.

– Pens za two­ich my­śli sens.

– Wo­lał­bym pięć­dzie­siąt do­la­rów. Tak to się nie opłaca.

– W ży­ciu nie cho­dzi wy­łącz­nie o pie­nią­dze.

– Wu­jek Sam się nie zga­dza. Wi­taj w Ame­ryce, mała.

Ro­ze­śmiała się.

– Je­stem spłu­kana.

– Sły­sza­łem ta­kie plotki – po­twier­dzi­łem. Za­le­żało mi na tym, by mnie znie­na­wi­dziła, jak reszta szkoły, bo wtedy prze­sta­łaby pa­trzeć na mnie tak, jak na ko­goś, kogo da się na­pra­wić.

– Nie­ważne. Nie zmie­niaj te­matu. Dla­czego chcesz sko­czyć?

Po­sta­no­wi­łem po­mi­nąć część spo­łeczną mo­jego po­wodu: wy­zwi­ska, sa­mot­ność, bójki i sku­pić się na tym, co dzi­siaj do­pro­wa­dziło mnie na skraj wy­trzy­ma­ło­ści.

– Nie je­stem sie­rotą, jak ty, ale mam po­pie­przoną ro­dzinę i przy­tła­cza­jące dzie­dzic­two. Mój oj­ciec to pi­sarz Ter­rence Mar­chetti. No wiesz, ten od Nie­do­sko­na­ło­ści.

Nie mo­gła o tym nie sły­szeć.

Książka wy­szła w ze­szłym mie­siącu, a już dru­ko­wano trzeci na­kład. Kli­mat jak z Lęku i od­razy w Las Ve­gas i Tra­in­spot­tingu, tylko w mrocz­niej­szej sce­ne­rii. „The New York Ti­mes” okrzyk­nął Nie­do­sko­na­ło­ści książką de­kady, za­nim jesz­cze się uka­zała. Wła­śnie po­wstają trzy ad­ap­ta­cje: fil­mowa, se­ria­lowa i te­atralna. Po­wieść prze­tłu­ma­czono na pięć­dzie­siąt dwa ję­zyki. Po­biła re­kord sprze­daży w Ame­ryce. Po­dobno ma wy­grać te­go­roczną Na­tio­nal Book Award.

– Moja mama to mo­delka Chri­stie Bow­man – cią­gną­łem mo­no­ton­nym gło­sem. – Pew­nie pa­mię­tasz, że zmarła z przedaw­ko­wa­nia, roz­biw­szy twa­rzą lu­stro, z któ­rego wcią­gała ko­ka­inę w na­szym domu.

Nie wspo­mnia­łem, że to ja zna­la­złem ją mar­twą. Nie wspo­mnia­łem o krwi. Po pro­stu nie mo­głem.

Te­raz to Char­lotte pa­trzyła na mnie, jak­bym urwał się z cho­inki.

Ze­bra­łem się w so­bie i do­koń­czy­łem:

– Mam przy­rod­niego brata Tate’a. Mój oj­ciec zro­bił skok w bok w la­tach osiem­dzie­sią­tych. Tate za­brał mnie ojcu pod ja­kimś dur­nym pre­tek­stem, a tata jest zbyt słaby, by wal­czyć o opiekę.

– Se­rio? – Jej oczy wy­da­wały się ta­kie wiel­kie i zie­lone, że mia­łem ochotę w nie wsko­czyć i prze­biec się po nich jak po tra­wia­stym polu.

Spu­ści­łem wzrok i po­ki­wa­łem głową, przy­sia­da­jąc na dło­niach.

– Twoja sio­stra przy­naj­mniej wzięła za cie­bie od­po­wie­dzial­ność po stra­cie ro­dzi­ców. – To nie był kon­kurs na naj­więk­szego cier­pięt­nika, ale tro­chę tak się czu­łem. Bo je­śli któ­reś z nas bę­dzie miało dzi­siaj prawo umrzeć, na pewno ja. – Mam co prawda ro­dzica, ale mój brat ogra­ni­czył na­sze kon­takty. To chyba dla­tego, że kiedy był mały, nie było przy nim ojca. To go spo­nie­wie­rało i te­raz chyba pró­buje uka­rać tatę, od­bie­ra­jąc mu mnie.

– Co za pa­lant.

Pod­cią­gną­łem się, wy­cie­ra­jąc brudny dach bluzą, i po­ki­wa­łem głową. Może zbyt mnie to pod­bu­do­wało, ale nikt, no może poza moim oj­cem, ni­gdy nie po­wie­dział o Ta­cie złego słowa. Zro­biła to do­piero Char­lotte Ri­chards.

– Tate to dia­beł wcie­lony. Mo­głem miesz­kać z tatą, uczyć się w domu, jeź­dzić z nim w trasy po świe­cie. Chcę zo­stać pi­sa­rzem jak on. Ale nie, mu­szę cho­dzić do tej kosz­mar­nej szkoły, a po­tem wra­cać do pu­stego domu, bo Tate pra­cuje osiem­dzie­siąt go­dzin ty­go­dniowo.

– Po­wie­dzia­łeś „chcę”. – Przy­gry­zła dolną wargę. – Nie „chcia­łem”. Uży­łeś czasu te­raź­niej­szego.

– No i co?

– Twój oj­ciec na pewno bę­dzie za­ła­many, gdy usły­szy, że ze sobą skoń­czy­łeś.

– Nie pró­buj od­wo­dzić mnie od tego po­my­słu – ostrze­głem.

– Dla­czego?

– Bo i tak to zro­bię.

Za­pa­dło mil­cze­nie.

– Mogę się za­ło­żyć, że za­czniesz ża­ło­wać, gdy już bę­dziesz le­ciał – po­wie­działa Char­lotte.

Spoj­rza­łem na nią.

– Co?

Char­lotte Ri­chards, dziew­czyna, w któ­rej pod­ko­chuję się od ósmej klasy, wła­śnie mówi mi, że nie po­wi­nie­nem od­bie­rać so­bie ży­cia. Na­wet nie wie­dzia­łem, co o tym są­dzić.

– Kiedy bę­dziesz spa­dać, zro­zu­miesz, że po­peł­ni­łeś ogromny błąd. A poza tym chyba tego nie prze­my­śle­li­śmy. Tu wcale nie jest tak wy­soko. Prę­dzej zła­miesz krę­go­słup i resztę ży­cia spę­dzisz na wózku in­wa­lidz­kim, nie pa­nu­jąc nad śli­no­to­kiem. Masz zbyt wiele do stra­ce­nia.

– Czy ty się na­ćpa­łaś?

To prze­ra­ża­jące, ale jej po­mysł za­czy­nał mnie ku­sić. Ale przede wszyst­kim nie chcia­łem ro­bić tego w jej obec­no­ści. A jak się osram? A je­śli głowa mi eks­plo­duje? Wo­lał­bym, żeby nie za­pa­mię­tała mnie w ten spo­sób.

Wtedy na pewno, w ży­ciu po­za­gro­bo­wym, nie bę­dziesz miał oka­zji się z nią umó­wić.

– Masz ro­dzinę, która cię ko­cha. Bo­ga­tego, sław­nego ojca i ma­rze­nie, które mu­sisz speł­nić. Na­sze sy­tu­acje się róż­nią. Ty masz po co żyć.

– Ale Tate...

– On nie może stać mię­dzy tobą a oj­cem w nie­skoń­czo­ność. – Po­krę­ciła głową. – Przy oka­zji: je­stem Char­lotte. – Wy­cią­gnęła do mnie dłoń, ale jej nie przy­ją­łem.

Przy niej nie po­tra­fi­łem ze­brać my­śli.

A po­tem po­wie­działa coś, co jesz­cze bar­dziej zbiło mnie z pan­ta­łyku.

– Chyba je­ste­śmy z tego sa­mego rocz­nika.

– Za­uwa­ży­łaś mnie?

Na­groda dla Naj­bar­dziej Ża­ło­snego Dra­nia wę­druje do mnie.

– Tak. Wi­dzia­łam, jak w trak­cie lun­chu czy­ta­łeś coś na Kin­dle’u, sku­lony jak ja­kieś zwie­rzę. – Wy­cią­gnęła książkę z kie­szeni spód­niczki. Było zbyt ciemno, bym mógł roz­szy­fro­wać ty­tuł. Rzu­ciła mi ją na ko­lana. – My­ślę, że ci się spodoba. To o sa­mot­no­ści, sza­leń­stwie i braku sa­tys­fak­cji. To o nas.

Char­lotte

Ja rów­nież zna­łam jego na­zwi­sko. Kel­lan Mar­chetti. Syn współ­cze­snej li­te­rac­kiej le­gendy Ame­ryki.

Wy­go­oglo­wa­łam Kel­lana, gdy tylko zja­wi­łam się w St. Paul. Sęk w tym, że on był bar­dzo nie­po­pu­larny, na wła­sną prośbę. To dziwne, bo wziąw­szy pod uwagę jego wy­gląd – wy­soki, szczu­pły, uro­czy, lekko umię­śniony – oraz na­zwi­sko, po­wi­nien na­le­żeć do śmie­tanki to­wa­rzy­skiej. Ale on po­sta­no­wił zo­stać sa­mot­ni­kiem. Nie po­ma­gała rów­nież mroczna sty­lówka: cały na czarno, ubra­nia ozdo­bione agraf­kami, oczy wy­ma­lo­wane kredką, czarne pa­znok­cie, na­szywki w lam­par­cie cętki. Raz zja­wił się w szkole, ma­jąc na rę­kach ka­ba­retki imi­tu­jące rę­ka­wiczki. I za­wsze cho­dził przy­gar­biony jak Atlas, który dźwiga na bar­kach cię­żar ca­łego świata. W trak­cie prze­rwy na lunch pod­no­sił nie­do­pałki i uda­wał, że je pali, a Sandy Horn­bill przy­ła­pała go raz na bio­lo­gii na li­za­niu żaby (no do­bra, to ostat­nie pod­pada pod plotkę). Rzecz w tym, że Kel­lan nie był dzi­wa­kiem. Po pro­stu ta­kiego uda­wał.

Nie mia­łam po­ję­cia, co mo­gło skło­nić go do skoku. Sama wciąż za­mie­rza­łam to zro­bić, prawda? Ale w przy­padku Kel­lana wy­da­wało mi się to zby­teczne. Miał kę­dzie­rzawe, nieco za­pusz­czone kasz­ta­nowe włosy i oczy w ko­lo­rze bu­rzo­wego nieba. Im dłu­żej na niego pa­trzy­łam, tym bar­dziej wy­da­wał mi się przy­stojny. Jak czło­nek roc­ko­wej ka­peli.

– Nie skacz – po­wtó­rzy­łam, za­ci­ska­jąc jego palce na mo­jej książce.

Były lo­do­wate. Cie­kawe, jak długo tu sie­dzi i roz­my­śla nad śmier­cią?

– Nie są­dzisz, że zwa­żyw­szy na sy­tu­ację, twoja prośba za­krawa na hi­po­kry­zję?

– Moja sy­tu­acja jest inna.

– Tak, ra­cja. Ty masz na­dzieję.

– Nie mam ro­dzi­ców, pie­nię­dzy ani przy­szło­ści. Na­dzieja nie jest mi pi­sana.

– Ale masz sio­strę, która dla cie­bie po­świę­ciła wszystko – wy­tknął. Aż się cof­nę­łam. Jego słowa ude­rzyły mnie bar­dziej, niż są­dził. – A te­raz chcesz zo­sta­wić ją samą. To bar­dzo miłe z two­jej strony, Lot­tie.

Ugry­złam się w ję­zyk, żeby nie sko­men­to­wać zdrob­nie­nia, i po­sła­łam mu roz­draż­nione spoj­rze­nie. Mimo że mó­wił same przy­kre rze­czy, nie sły­sza­łam w nich zło­śli­wo­ści. Jakby na­prawdę mu na mnie za­le­żało.

– Je­ste­śmy w tej sa­mej sy­tu­acji – za­uwa­ży­łam. – W kwe­stii na­szego ro­dzeń­stwa. I je­żeli mam nie ska­kać, to ty też nie po­wi­nie­neś. Oni nas ko­chają.

Gdy tylko słowa opu­ściły moje usta, zro­zu­mia­łam, że są praw­dziwe. Leah mnie ko­chała. Mimo że te­raz tra­wiła ją nie­na­wiść, i tak jej na mnie za­le­żało. Dla­tego po­świę­ciła dla mnie wszystko. Dla­tego zre­zy­gno­wała ze stu­diów.

To ob­ja­wie­nie roz­lało się cie­płem w mo­jej piersi.

Kel­lan po­trzą­snął głową.

– Nie mój brat.

– Po­słu­chaj mnie. Nie twier­dzę, że masz tego nie ro­bić, ale za­sta­nów się cho­ciaż. Przez tę noc. Jesz­cze nie czy­ta­łeś W dro­dze. Tak nie można odejść.

Znów łyk­nął piwa.

– Nie sko­rzy­stam.

– Wó­zek in­wa­lidzki – przy­po­mnia­łam.

– To sześć kon­dy­gna­cji.

– Lu­dzie ska­czą z ta­kiej wy­so­ko­ści z jachtu i za­nu­rzają się w wo­dzie jak nóż w mięk­kim ma­śle. Ty naj­pew­niej skoń­czysz z po­ła­ma­nymi koń­czy­nami. A je­śli tak się sta­nie, już za­wsze bę­dziesz mieć do sie­bie pre­ten­sje.

Przyj­rzał mi się uważ­nie.

– Je­steś wy­jąt­kowo nie­ustę­pliwa.

– Wiem! – od­par­łam ra­do­śnie.

Uśmiech­nął się. On na­prawdę się uśmiech­nął! Nie był to uśmiech sze­roki ani ra­do­sny, ale na po­czą­tek wy­star­czał.

– Do­bra, sprawdźmy, o co tyle krzyku. – Wziął książkę i zmru­żył oczy, pró­bu­jąc od­czy­tać opis na okładce.

Chciało mi się śmiać, ale się po­wstrzy­ma­łam. Być może to, co wła­śnie ro­bi­li­śmy, miało sens, choć wy­da­wało mi się zbyt pro­ste? Czło­wieka po­cie­sza myśl, że inni prze­cho­dzą przez coś po­dob­nego. Na­wet dia­beł po­trze­buje przy­ja­ciela.

– A skąd mam wie­dzieć, że do­trzy­masz tej czę­ści umowy i nie zła­miesz jej, gdy tylko stąd odejdę? – za­py­ta­łam.

– Nie wiesz – od­parł Kel­lan. – Ale tego nie zro­bię. Da­łem ci moje słowo. Je­stem zdo­ło­wany, lecz da­leko mi do za­kła­ma­nego zła­masa.

– To co te­raz bę­dzie?

Wzru­szył ra­mio­nami.

– To ty wpa­dłaś na po­mysł, by po­rzu­cić ten plan. – Jego oczy roz­bły­sły.

Przez krótką chwilę my­śla­łam, że na­prawdę się cie­szy. Pstryk­nę­łam pal­cami.

– Za­wrzyjmy pakt. Czy­ta­łam o tym w jed­nej książce.

– Długa droga w dół. – Kel­lan po­ki­wał głową i z uśmie­chem wy­wró­cił oczami w ko­lo­rze zi­mo­wego nieba nad Lon­dy­nem.

Nick Hornby to fa­cet, który od nowa roz­sła­wił li­te­ra­turę współ­cze­sną w Wiel­kiej Bry­ta­nii i utwier­dził klasę śred­nią w prze­ko­na­niu, że piłka nożna jest spoko. Nie po­winno mnie dzi­wić, że Kel­lan o tym wie. Po­cho­dził z domu, w któ­rym lu­dzie czy­tają książki. I słu­chają punk rocka.

Czu­łam się tak, jak­by­śmy oboje znali ja­kiś se­kretny ję­zyk. Jak­by­śmy utknęli na tej sa­mej or­bi­cie, ide­al­nie zsyn­chro­ni­zo­wani, pod­czas gdy wszy­scy wo­kół nas zdają się wy­bici z rytmu.

Za­sko­czony Kel­lan ścią­gnął brwi, jak gdyby do­tarło do niego, co ten pakt ma ozna­czać.

– Chcesz się ze mną za­da­wać?

Moje po­liczki za­pło­nęły.

– Tak.

Po­my­śla­łam o kon­se­kwen­cjach kum­plo­wa­nia się z Kel­la­nem, ale ja­koś mnie to nie obe­szło.

Naj­wy­raź­niej miał od­mienne zda­nie, bo jego mina – z peł­nej na­dziei – prze­szła w udrę­czoną.

– Sorry, ale ja się z ni­kim nie przy­jaź­nię. – Szturch­nął mnie ra­mie­niem. I do­dał, nie­mal z czu­ło­ścią: – Tak bę­dzie le­piej dla nas obojga. Nie bierz tego do sie­bie.

– Nie ob­cho­dzi mnie, co lu­dzie po­wie­dzą.

– Bo jesz­cze nie sły­sza­łaś, ja­kie wredne rze­czy pa­dają z ich ust. Niech zo­sta­nie tak, jak jest. I za­dbajmy, by tak zo­stało. Nie mó­wię „nie” przy­jaźni. – Po­krę­cił głową. – Cho­dzi mi o to, że na­sza przy­jaźń... No, musi być do­pa­so­wana do nas. Musi być z nami, hm, ZGONdna.

– W każde wa­len­tynki. – Uśmiech­nę­łam się sze­roko. – Bę­dziemy się spo­ty­kać w moje uro­dziny.

– Na tym da­chu. – Wbił spoj­rze­nie w niebo. W nie­skoń­czony wszech­świat.

Sto­jąc ra­mię w ra­mię, od­szu­ka­li­śmy wzro­kiem gwiazdę, która wkrótce miała wy­buch­nąć i spło­nąć.

Gdy po­sta­no­wi­łam nie do­łą­czać do mo­ich ro­dzi­ców, po­czu­łam się bar­dziej żywa niż kie­dy­kol­wiek od ich śmierci.

– Tego sa­mego dnia, na tym sa­mym da­chu i o tej sa­mej po­rze. – Spraw­dzi­łam ze­ga­rek w te­le­fo­nie.

Do­cho­dziła pół­noc. Przy­je­cha­łam tu­taj o dwu­dzie­stej trze­ciej.

Sie­dzie­li­śmy tu przez całą go­dzinę?

– A je­śli jedno z nas po­sta­nowi to zro­bić... – Kel­lan urwał.

– ...uprze­dzi to dru­gie – do­koń­czy­łam.

Po­ki­wał głową na zgodę.

– Wiem, jak to ma wy­glą­dać.

– Och, i nie za­po­mnij od­dać mi książki! Jest z bi­blio­teki. Nie chcę do­stać grzywny.

– Masz to jak w banku, Char­lotte Ri­chards. – Za­sa­lu­to­wał. – Ale za­nim się ro­zej­dziemy, chciał­bym, że­byś coś mi obie­cała. Ale tak na se­rio.

Po­pa­trzy­łam wy­cze­ku­jąco. Wie­dzia­łam, że nie po­win­nam się zga­dzać, do­póki nie usły­szę, co ma mi do po­wie­dze­nia.

– Po pierw­sze nie od­zy­waj się do mnie przy lu­dziach. Ni­gdy. Wierz mi, to dla two­jego do­bra. Po dru­gie ten pakt bę­dzie trwał tylko do ostat­niej klasy. Kiedy oboje skoń­czymy osiem­na­ście lat, już nie bę­dziemy mu­sieli pil­no­wać sie­bie na­wza­jem. – Ukło­nił się, jakby chciał mi dać znać, że skoń­czył.

Wie­dzia­łam, że robi to dla mnie, dla mo­jej do­brej re­pu­ta­cji. Że­bym miała szansę na prze­trwa­nie w tej szkole. Wzru­szy­łam się. Chcia­łam za­wal­czyć o moż­li­wość by­cia jego przy­ja­ciółką – taką z praw­dzi­wego zda­rze­nia – ale nie mo­głam go do ni­czego zmu­szać.

– Umowa stoi.

Kel­lan pod­niósł się i po­dał mi rękę. Uści­snę­łam ją, sie­dząc na da­chów­kach.

Kiedy po­mógł mi wstać, za­krę­ciło mi się w gło­wie. Po­cią­gnął mnie w głąb da­chu, z dala od prze­pa­ści, a po­tem we­pchnął książkę do ple­caka i prze­wie­sił go przez ra­mię.

– Krwa­wisz. – Wska­zał głową na mój nad­gar­stek. Spu­ści­łam oczy. – Chyba po­win­naś pójść do szpi­tala na za­strzyk prze­ciw­tęż­cowy.

– Boję się igieł.

Iro­nia mo­ich słów do­tarła do mnie z opóź­nie­niem.

Kel­lan mu­siał ją wy­czuć, po­nie­waż nocne po­wie­trze prze­ciął jego ochry­pły śmiech.

– To twój po­grzeb.

– Ale ty je­steś za­bawny!

– Do na­stęp­nego razu, Char­lotte Ri­chards. – Skło­nił się lekko i od­szedł, zo­sta­wia­jąc mnie samą, z krwią ka­piącą na udo.

Czy ja wła­śnie ura­to­wa­łam ży­cie temu chło­pa­kowi?

Czy on ura­to­wał moje?

Char­lotte, 15 lat

Do­tar­łam na dach wy­głod­niała.

Leah uni­kała mnie już od kilku dni. Po pracy je­chała pro­sto na za­ję­cia, bo za­mie­rzała zo­stać ko­sme­to­lożką, a w me­trze za­sy­piała ze zmę­cze­nia.

Po dro­dze chcia­łam ku­pić coś w skle­pie, ale w tym ty­go­dniu wszyst­kie pie­nią­dze wy­da­łam na książki. Wo­la­łam na­kar­mić swoją du­szę niż ciało.

Sie­dem mi­nut po dwu­dzie­stej trze­ciej.

Nie mia­łam po­ję­cia, dla­czego wie­rzy­łam, że Kel­lan się po­jawi. Zgod­nie z na­szym pak­tem nie od­zy­wał się do mnie przez cały rok. Co­dzien­nie wi­dy­wa­łam go w szkole, z prze­rwą na wa­ka­cje. Miał te­raz prze­kłutą wargę, a włosy prze­far­bo­wał na pla­ty­nowy blond. I zo­stał gwiazdą szkol­nych bi­ja­tyk na ko­ry­ta­rzu. Naj­czę­ściej no­sił kilt i po­darte dam­skie raj­stopy. Od Cres­sidy i Kelly sły­sza­łam, że pi­sał krót­kie thril­lery dla por­tali w sieci i brał ec­stasy i oksy­ko­don. Uda­wa­łam, że mnie to nie ru­sza.

Nie­stety, przej­mo­wa­łam się, choć mia­łam rów­nież wła­sne to­wa­rzy­skie zmar­twie­nia. A kon­kret­niej to, że w ciągu jed­nego dnia z Lot­tie Ri­chards sta­łam się La­ta­wicą Ru­chards, po tym jak na edu­ka­cji sek­su­al­nej po­czy­ni­łam spo­strze­że­nie, że to nie fair spo­dzie­wać się po ko­bie­tach mniej­szej liczby part­ne­rów sek­su­al­nych niż po męż­czy­znach. I wszy­scy wy­buch­nęli śmie­chem.

Wszy­scy poza Kel­la­nem. On sie­dział na sa­mym końcu klasy, z prze­krwio­nymi oczami wle­pio­nymi w te­le­fon. Jakby uda­wał, że go wcale nie ma.

To straszne, do ja­kiego stop­nia po­tra­fił być nie­wi­dzialny.

Moje my­śli sa­mo­bój­cze stra­ciły na czę­sto­tli­wo­ści. A może po pro­stu le­piej so­bie z nimi ra­dzi­łam? Cza­sami ży­cie mnie przy­tła­czało i nie mo­głam od­dy­chać. Cza­sami po­czu­cie winy sta­wało się nie do znie­sie­nia. Cza­sami le­ża­łam w łóżku, na­słu­chi­wa­łam bi­cia wła­snego serca i pró­bo­wa­łam za­trzy­mać je siłą woli. Wy­da­wało się to ta­kie pro­ste. Prze­cież mogę na­kło­nić koń­czyny do ru­chu, a po­wieki do mru­ga­nia. Mogę wstrzy­mać od­dech. Ale moje serce biło mia­rowo; uparty or­gan. I na­uczy­łam się cze­goś no­wego: nie mam kon­troli nad wła­snym ser­cem. Ono bę­dzie ro­bić to, na co ma ochotę, nie słu­cha­jąc reszty ciała. Chyba wła­śnie stąd wy­nika na­sza nim fa­scy­na­cja. Serce może być twoim koń­cem i zba­wie­niem, przy­ja­cie­lem i wro­giem.

No­cami pa­trzy­łam w ścianę i my­śla­łam o ro­dzi­cach. O tym, co by zro­bili czy po­wie­dzieli, żeby po­pra­wić mi na­strój. My­śla­łam o sio­strze i jej pen­sach. O upal­nych let­nich dniach, gdy plu­ska­ły­śmy się w fon­tan­nach. O ro­bie­niu gwiazd na po­dwórku i je­dze­niu lo­dów. Ja­kaś część mnie cie­szyła się, że zo­sta­łam na tym świe­cie, bo dzięki temu mo­głam pie­lę­gno­wać nie­na­wiść do sa­mej sie­bie za to, co przy­da­rzyło się moim ro­dzi­com. I sio­strze.

Było już dzie­sięć po dwu­dzie­stej trze­ciej, a Kel­lan wciąż się nie zja­wiał.

Sie­dzia­łam na da­chu i ko­ły­sa­łam nogą. Głodna tak, że było mi słabo.

Je­dyną oznaką tego, że na­sze spo­tka­nie na da­chu nie było wy­two­rem mo­jej wy­obraźni, były po­ta­jemne li­ściki. Trzy ty­go­dnie po wa­len­tyn­kach zna­la­złam W dro­dze na swo­jej ławce. Otwo­rzy­łam ją i zo­ba­czy­łam kartkę, kilka do­la­rów na po­kry­cie grzywny w bi­blio­tece i pen­drive’a.

„Mam wra­że­nie, że na­sze du­sze są stwo­rzone z tej sa­mej ma­te­rii. Z czar­nej mazi. Dzięki to­bie mam na­dzieję, a to ostat­nia rzecz, ja­kiej mi trzeba. Daj znać, co my­ślisz”.

Po po­wro­cie do domu wci­snę­łam USB do mo­jego wie­ko­wego lap­topa.

Do­sta­łam od Kel­lana plik w Wor­dzie. Długi na dzie­sięć stron. Opo­wia­da­nie o chłopcu, który za­ko­chał się w swoim pu­pilu pa­jąku. Skrzy­wi­łam się, kiedy mama chłopca za­biła sta­wo­noga. Za­cie­ka­wiło mnie, co też to może ozna­czać.

Kilka dni póź­niej zo­sta­wi­łam inną książkę na ławce Kel­lana. Don Ki­chota. W środku ukry­łam pen­drive i li­ścik.

„Im dłu­żej nad tym my­ślę, tym bar­dziej utwier­dzam się w prze­ko­na­niu, że nie chcę umrzeć, do­póki się nie za­ko­cham. I nie stracę dzie­wic­twa. I nie po­go­dzę się z Leah. Przy oka­zji: po­pła­ka­łam się, kiedy pa­jąk umarł. Po­pro­szę o wię­cej. C.”.

Wy­mie­nia­li­śmy się krót­kimi not­kami, książ­kami i opo­wia­da­niami. Kel­lan pi­sał, że już upra­wiał seks, już się za­ko­chał i już po­go­dził z fak­tem, że ni­gdy nie na­prawi re­la­cji z bra­tem. Sło­wem: nie miał li­sty rze­czy do zro­bie­nia przed śmier­cią.

Uwa­ża­łam go za przy­ja­ciela, choć tak na­prawdę nim nie był. Sta­no­wił mroczną, se­kretną ja­ski­nię, do któ­rej za­kra­da­łam się, kiedy już wy­ściu­bia­łam nos z ksią­żek. Chyba nikt z mo­jego rocz­nika nie wie­dział, ile zna­czą dla mnie moje oceny. Dla­czego pła­czę na wi­dok każ­dej szóstki z mi­nu­sem. Dla­czego ga­niam za na­uczy­cie­lami po ko­ry­ta­rzach i za­wsze i wszę­dzie zja­wiam się pięt­na­ście mi­nut przed cza­sem.

By­łam ty­po­wym mó­zgow­cem, ale tylko dla­tego, że na nic in­nego nie mo­głam so­bie po­zwo­lić.

Już chcia­łam zejść na dół, gdy usły­sza­łam ci­che stu­ka­nie.

Za­biję cię za spóź­nie­nie. Roz­ba­wiła mnie ta myśl.

Zja­wił się na skraju da­chu. Miał na so­bie czarne ob­ci­słe dżinsy, kilt, wy­świech­taną bluzę i dżin­sową kurtkę z na­szyw­kami pun­ko­wych ka­pel. Bez słowa zdjął ple­cak, roz­piął go i coś mi rzu­cił.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego, Ri­chards.

Od­wi­nę­łam z pa­pieru okrą­gły wy­piek.

Muf­finka z ja­go­dami.

Za­bur­czało mi w brzu­chu i po­czu­łam nie­od­partą ochotę, by wy­ści­skać Kel­lana. Ale może z głodu nie my­śla­łam ja­sno? A może po pro­stu by­łam przy­bita, bo Leah znów „za­po­mniała”.

– Dzięki – rzu­ci­łam od nie­chce­nia. Usia­dłam i wgry­złam się w muf­finkę.

Kel­lan przy­siadł na­prze­ciwko.

Wi­dzia­łam go tu­taj, ta­kiego wy­ję­tego z kon­tek­stu, i przy­po­mnia­łam so­bie, że to chło­pak. W do­datku cał­kiem przy­stojny. Co z tego, że je­ste­śmy prze­gry­wami? Kiedy za­pro­po­no­wa­łam pakt, oboje mil­cząco za­ło­ży­li­śmy, że do końca li­ceum nie spo­ty­kamy się z ni­kim. Żad­nych ran­dek w wa­len­tynki. Ni­czego nie świę­tu­jemy. W ży­ciu obojga nie ma ni­kogo. I mie­li­śmy ra­cję.

To ża­ło­sne.

– Co tam u czar­nej mazi?

W do­my­śle: wciąż chcesz sko­czyć?

Po­krę­ci­łam głową z peł­nymi ustami.

Kel­lan ob­ser­wo­wał mnie z roz­ba­wie­niem. Wy­cią­gnął z ple­caka ko­lejną muf­finę i rzu­cił mi ją jak dzi­kiemu zwie­rzę­ciu za kra­tami, ale by­łam zbyt głodna, by się tym przej­mo­wać. Wpy­cha­jąc do ust dru­gie ciastko, czu­łam się nie­zbyt ludzko.

– Nie kusi cię? Na­wet odro­binę? – Si­lił się na prze­korny ton, ale sły­sza­łam, że jest roz­cza­ro­wany.

– Da­leko mi do szczę­ścia. I tak, są ta­kie mo­menty, że chcę to zro­bić, ale chyba jest do­brze.

– A twoja sio­stra?

– Wciąż mnie nie­na­wi­dzi. Moja mama za­wsze ma­wiała: „Nie po­ma­gaj in­nym kosz­tem sie­bie sa­mej”. Ale kiedy je­stem z Leah, czuję się wy­pom­po­wana, a ona wcale nie wy­gląda bar­dziej kwit­nąco. Nie zno­szę prze­by­wać w domu, więc naj­czę­ściej prze­sia­duję w bi­blio­tece.

– Co ostat­nio czy­tasz?

– Wszyst­kie ko­lory mo­ich wspo­mnień. I Szklany klosz.

– Książki o sa­mo­bój­stwach.

– Mhm. Ko­ja­rzysz taką cienką fo­lię na no­wym al­bu­mie? Mam wra­że­nie, że sa­mo­bój­stwo ma po­dob­nie lśniącą po­włokę. Ale kiedy już ją ze­rwa­łam i wsłu­cha­łam się w mu­zykę, oka­zało się, że nie­po­trzeb­nie się na­krę­ca­łam.

– Pro­ble­mem ksią­żek o sa­mo­bój­stwach jest to, że na­pi­sali je lu­dzie, któ­rzy wciąż żyją.

Ski­nę­łam na niego głową i rzu­ci­łam mu mo­netę, którą przy­go­to­wa­łam za­wczasu.

– Pens za two­ich my­śli sens.

– Wciąż my­ślę o po­peł­nie­niu sa­mo­bój­stwa.

– A twój brat?

– On chyba nie chce po­że­gnać się z ży­ciem. Cho­ciaż mam szczerą na­dzieję, że jed­nak to roz­waża.

Wy­wró­ci­łam oczami.

– Kel­lan.

– Ostatni rok był praw­dziwą mor­dęgą. Tata tra­fił do ośrodka od­wy­ko­wego. Chyba cho­ler­nie za mną tę­skni. I czuję się bar­dzo sa­motny, Ru­chards. Kiedy tam był, od­wie­dza­li­śmy go tylko dwa razy w mie­siącu. Po­tem Tate zna­lazł so­bie dziew­czynę. La­ska prak­tycz­nie z nami mieszka. Co­dzien­nie go­tuje we­ge­ta­riań­skie po­trawy jak dla kró­li­ków, ku­puje mi weł­niane pi­żamy, wy­mie­niła moją kla­syczną skó­rzaną kurtkę na nową, ze sztucz­nej skóry. A kiedy tata zo­stał wy­pi­sany, pró­bo­wała ogra­ni­czać czas, który z nim spę­dzam.

– Ma­sa­kra. – Zmarsz­czy­łam nos. – Pró­bo­wa­łeś po­ka­zać, gdzie jej miej­sce?

Prze­cze­sał pal­cami nowe pla­ty­nowe włosy.

– Zmie­ni­łem ich ży­cie w pie­kło. Już pra­wie nie roz­ma­wiam z Tate’em. Cią­gle kłóci się z oj­cem. Raz sły­sza­łem, jak po­wie­dział Han­nah, tej swo­jej dziew­czy­nie, że roz­waża wy­pro­wadzkę. Do­stał pro­po­zy­cję pracy w Se­at­tle. Mimo że nie zno­szę tej szkoły, po wy­pro­wadzce z No­wego Jorku nie miał­bym po co żyć. A tu­taj wciąż mam tatę.

– Twój brat zrobi wszystko, by trzy­mać cię z dala od ojca – wy­mam­ro­ta­łam. Nie­na­wi­dzi­łam Tate’a, cho­ciaż na­wet go nie po­zna­łam. – Ku­ta­fon.

Sie­dzie­li­śmy na da­chu jesz­cze przez go­dzinę i nad­ra­bia­li­śmy za­le­gło­ści. Opo­wie­dzia­łam o moim pro­jek­cie z fi­zyki, o książ­kach, które chcę prze­czy­tać, o plot­kach na te­mat mo­ich ko­le­ża­nek. On opo­wie­dział, że pi­sze dla kilku in­ter­ne­to­wych fa­now­skich cza­so­pism, a ja uda­łam, że to dla mnie no­wość. Po­nadto przy­znał, że nie­dawno za­czął pra­co­wać nad po­wie­ścią. Ale kiedy pró­bo­wa­łam do­py­tać o szcze­góły, nie chciał nic zdra­dzić.

Tym ra­zem ze­szli­śmy na dół jed­no­cze­śnie.

Kel­lan od­wró­cił się, żeby odejść, ale w ostat­niej chwili przy­sta­nął.

– Tak, tak – jęk­nął. – Wiem, jak to le­ciało. Tego sa­mego dnia, o tej sa­mej po­rze, na tym sa­mym da­chu.

– Po­sta­raj się nie umrzeć w tym roku. – Szturch­nę­łam go pię­ścią w ra­mię.

To się po­pi­sa­łaś, Ri­chards.

– Ni­czego nie obie­cuję. – Zro­bi­łam smutną minkę, a on prze­wró­cił oczami. – Uprze­dzę cię, gdy będę mieć taki za­miar.

Po­ka­za­łam mu unie­sione kciuki i ru­szy­łam ty­łem w stronę sta­cji me­tra. Wy­mi­nę­łam bu­kiety czer­wo­nych, na­peł­nia­nych he­lem ba­lo­nów w kształ­cie serca przy­wią­zane do dwóch wóz­ków, przy któ­rych stali sprze­dawcy. Czu­łam się tak, jak­bym opu­ściła sen i po­wró­ciła do rze­czy­wi­sto­ści, z którą nie chcę się mę­czyć i która rów­nież nie chce mieć ze mną nic do czy­nie­nia.

Nie za­ła­ma­łam się tylko dla­tego, że wi­dzia­łam lekki uśmiech Kel­lana. Nie­chętny, ale obecny.

– To je­ste­śmy umó­wieni.

Kel­lan

Nie mo­głem prze­stać my­śleć o Char­lotte Ri­chards. Może dla­tego, że była taka ładna. Może dla­tego, że jej na mnie za­le­żało, albo zwy­czaj­nie – nie była tylko ładną buźką. Lu­biła czy­tać, pi­sała za­bawne li­ściki, uży­wała po­cie­sza­ją­cych słów, chwa­liła moje opo­wia­da­nia, o któ­rych nie wie­dział nikt poza nią. Nie­stety, za­czą­łem po­strze­gać nasz mały układ jako naj­gor­szą rzecz, jaką mo­głem so­bie zro­bić. W tym roku przy ży­ciu utrzy­my­wała mnie wy­łącz­nie myśl, że za ja­kiś czas znów spo­tkam się z Char­lotte.

Ale kiedy tak się stało, nie po­wie­dzia­łem jej o naj­waż­niej­szych rze­czach. Na przy­kład o tym, że Mark McGo­wan we­pchnął mi głowę do ki­bla tuż po tym, jak nie­mal zła­ma­łem mu nos w bójce. A po­zo­stałe spo­cone sraj­pały w szatni tylko się ga­piły i mu ki­bi­co­wały. Albo o tym, że za­czą­łem mieć o niej ero­tyczne sny. Albo o tym, że nie czu­łem nic poza cha­osem w gło­wie.

Nic z tych rze­czy. Pła­wi­łem się w jej obec­no­ści, bo była wy­jąt­kowa i słodka, jak pro­myk słońca. A po­tem wró­ci­łem do swo­jej mar­nej eg­zy­sten­cji.

Zbyt wku­rzony, by słu­chać.

Zbyt zmę­czony, by przej­mo­wać się czym­kol­wiek.

Char­lotte, 16 lat

Zja­wi­łam się dzie­sięć mi­nut przed cza­sem.

Kel­lan i ja przez cały rok pod­trzy­my­wa­li­śmy tra­dy­cję wy­mie­nia­nia się książ­kami i opo­wia­da­niami, ale ostat­nio on wy­da­wał się mniej za­an­ga­żo­wany. Na­wet mniej niż za­zwy­czaj. Worki pod jego oczami uwy­dat­niły się i cały był spo­wity mroczną ener­gią mo­gącą cię po­ra­zić, gdy­byś za bar­dzo się zbli­żył.

Mimo to wciąż pró­bo­wa­łam wy­cią­gnąć do niego rękę, świa­do­mie lub nie.

W szkole nie­mal go za­cze­pi­łam.

Nie­mal go do­tknę­łam.

Nie­mal go uści­ska­łam.

Osta­tecz­nie za­wsze ro­bi­łam krok do tyłu, bo je­stem tchó­rzem. A Kel­lan dał mi ja­sno do zro­zu­mie­nia, że nie mogę być zbyt bli­sko niego. I nie chcia­łam ła­mać za­sad. Ba­łam się, że wtedy go stracę. Nie tylko jego przy­jaźń, ale jego w ogóle.

Nie­jed­no­krot­nie prze­cho­dziło mi przez myśl, że po­win­nam zwró­cić się z tym pro­ble­mem do ja­kiejś wy­kwa­li­fi­ko­wa­nej osoby. Raz na­wet do­tar­łam przed ga­bi­net szkol­nego pe­da­goga. A po­tem przy­po­mnia­łam so­bie, że za każ­dym ra­zem, gdy ja­kiś do­ro­sły zmu­szał mnie do mó­wie­nia o Tam­tej Nocy, roz­mowa tylko po­gar­szała wszystko.

Jedną z rze­czy, która zmie­niła cały ten rok, było to, że za­czę­łam się trzy­mać z chło­pa­kami ze szkoły. Wy­cho­dzi­li­śmy na pizzę, na spa­cer po parku High Line albo ro­bi­li­śmy rundkę po skle­pach. Jed­nemu na­wet po­zwo­li­łam się po­ca­ło­wać.

Był to Mark Mac­Go­wan.

Dla ja­sno­ści: po­ca­łu­nek był do bani. Ale to nas nie po­wstrzy­mało przed ko­lej­nymi pró­bami (i ko­lej­nymi). Na­sze se­kretne schadzki trwały dwa mie­siące, ale żadne nie chciało się z tym ujaw­niać. Mark pew­nie wsty­dził się tego, że nie je­stem białą dzie­dziczką, jak wszy­scy wo­kół, a ja się wsty­dzi­łam, po­nie­waż... Prawdę po­wie­dziaw­szy, puszka na­poju miała wię­cej sza­rych ko­mó­rek niż ten fa­cet.

Stuk, stuk, stuk.

Wy­ga­si­łam ekran i scho­wa­łam te­le­fon do kie­szeni, kiedy na scho­dach roz­le­gły się kroki Kel­lana. Od­wró­ci­łam się do za­rdze­wia­łych me­ta­lo­wych drzwi.

Po­ja­wił się na da­chu.

Wi­dok jego mi­zer­nej syl­wetki ude­rzył we mnie jak tona be­tonu. Z bli­ska przy­po­mi­nał du­cha. Ale naj­bar­dziej rzu­cało się w oczy to, że był przy­stojny. Jesz­cze bar­dziej niż wcze­śniej. Zu­peł­nie jak­bym do tej pory pa­trzyła na jego twarz przez brudny obiek­tyw, a te­raz w końcu ob­raz się wy­ostrzył.

Lu­dzie na ko­ry­ta­rzach szep­tali, że w se­kre­cie sy­piał z dziew­czy­nami ze szkoły. Że cho­ciaż za­cho­wy­wał się jak pu­stel­nik, to czę­sto za­li­czał. Nie mia­łam ochoty ana­li­zo­wać tych plo­tek. Chciało mi się rzy­gać, gdy o tym my­śla­łam.

I na­gle do­tarło do mnie, że wstrzy­muję od­dech. Uśmiech­nę­łam się, bo zro­zu­mia­łam, że on rów­nież zja­wił się wcze­śniej.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego, Ru­chards. – Roz­piął wy­świech­tany ple­cak i coś mi rzu­cił.

Otwo­rzy­łam to­rebkę i moim oczom uka­zał się wielki ka­wa­łek sprę­ży­stego cia­sta mar­chew­ko­wego.

– Kurde! – Par­sk­nę­łam śmie­chem, ści­ska­jąc je w pal­cach. – Wie­szasz wy­soko po­przeczkę na ko­lejny rok, Mar­chetti.

Pod­szedł do mnie i wy­cią­gnął dwie puszki piwa Bud Li­ght. Cie­kawe, czy to dla­tego, że ostat­nio za­czę­łam pić i on o tym usły­szał, czy po pro­stu do­my­ślił się, bo w tych cza­sach pili wszy­scy.

Stuk­nę­li­śmy się pusz­kami i usie­dli­śmy po tu­recku.

Za­czę­łam po­dry­gi­wać nogą, a on prze­cze­sał włosy pal­cami.

– Jak się ma dzi­siaj czarna maź?

– Chyba już jej we mnie nie ma – po­wie­dzia­łam. Nie­mal ze smut­kiem, bo wła­śnie ta maź nas ze sobą skle­jała.

Leah mnie nie­na­wi­dziła. Co do tego nie mia­łam żad­nych wąt­pli­wo­ści. Znisz­czy­łam ży­cie nam obu. Wie­dzia­łam jed­nak, że moi ro­dzice by­liby zdru­zgo­tani, gdy­bym się za­biła. I moja sio­stra rów­nież. Choć nie da­rzyła mnie cie­płymi uczu­ciami, nie ży­czyła mi śmierci. Po pro­stu wo­la­łaby się ode mnie uwol­nić. Sza­no­wa­łam jej pra­gnie­nie. Za­mie­rza­łam zgło­sić się na stu­dia wcze­śniej, przy­jąć ja­kie­kol­wiek sty­pen­dium, ja­kie mi za­ofe­rują, i zejść jej z oczu tak szybko, jak się da.

– A ty? – za­py­ta­łam, ba­wiąc się pla­sti­ko­wym opa­ko­wa­niem cia­sta.

Z ja­kie­goś po­wodu wsty­dzi­łam się jeść w obec­no­ści Kel­lana. Nie wiem, co się zmie­niło, ale dzi­siaj wo­la­łam się nie opy­chać.

– Moja czarna maź ma się świet­nie.

Wy­cią­gnę­łam mo­netę z port­fela i rzu­ci­łam mu na ko­lana.

– Pens za two­ich my­śli sens.

Zła­pał ją w lo­cie i po­tarł mię­dzy kciu­kiem a środ­ko­wym pal­cem.

– Wszystko wy­daje się bez sensu.

– Ale nie pró­bo­wa­łeś...? – za­wie­si­łam głos.

– Wciąż tu je­stem, prawda? Kiedy spró­buję się za­bić, na pewno mi się uda. Je­stem per­fek­cjo­ni­stą, Ru­chards.

Kiedy.

Od­chrząk­nę­łam, ści­ska­jąc cia­sto mar­chew­kowe w pię­ści.

– Ale... Dla­czego?

– Zre­zy­gno­wa­nie z por­no­sów i piwa jest trud­niej­sze, niż mi się wy­da­wało.

Pac­nę­łam go w pierś.

– Pró­bo­wa­łeś z kimś po­roz­ma­wiać?

– Tak. Ale roz­mowy z te­ra­peutą tylko wszystko po­gar­szają. Albo tra­fiam na ko­goś, z kim nie klika, więc mu­szę uda­wać i przez go­dzinę wy­my­ślam ja­kieś bzdury, wo­dząc go za nos, albo jed­nak klika i on za­czyna wy­wle­kać ze mnie rze­czy, o któ­rych na­wet nie chcę my­śleć.

– Wiesz, że to tym­cza­sowa sy­tu­acja, prawda? Wkrótce Tate straci prawo do opieki nad tobą.

– Nie cho­dzi tylko o niego. Nie­na­wi­dzę wszyst­kich ze szkoły.

– W li­ceum wszy­scy nie­na­wi­dzą się na­wza­jem. Wspię­cie się na sam szczyt li­ce­al­nej dra­biny po­pu­lar­no­ści to żadne osią­gnię­cie. Na­szych po­pu­lar­nych ró­wie­śni­ków czeka wkrótce przy­kre zde­rze­nie z rze­czy­wi­sto­ścią. A nam po­zo­stało tylko dwa i pół roku.

Przez chwilę mil­czał, pa­trząc w dół, na zie­mię.

– Tate i Han­nah będą się chaj­tać. Zo­staną w No­wym Jorku. A Tate już za­po­wie­dział, że wy­śle mnie do col­lege’u w in­nym sta­nie. I nie mó­wię tu o No­wej An­glii, ra­czej o Ber­ke­ley czy Uni­wer­sy­te­cie Ka­li­for­nij­skim. Gdzieś da­leko. Nie chce, że­bym utrzy­my­wał kon­takt z oj­cem. Po­wie­dział mi to ja­sno i wy­raź­nie. – Jęk­nę­łam i ukry­łam twarz w dło­niach, a Kel­lan do­dał: – W do­datku prze­stał da­wać mi kie­szon­kowe i pie­nią­dze na lunch.

– Co za po­twór.

O dziwo, mó­wi­łam szcze­rze. Choć na ogół nie by­wa­łam mściwa.

Kel­lan po­dra­pał się po pod­bródku, te­raz po­ro­śnię­tym de­li­kat­nym ja­sno­brą­zo­wym za­ro­stem. Na­gle po­czu­łam po­trzebę, by go po­ca­ło­wać.

To nie miało sensu. Prze­cież mi się nie po­do­bał. A jed­nak w tej chwili mia­łam ochotę na po­ca­łu­nek. Ku­siło mnie to bar­dziej niż w przy­padku Marka, z któ­rym ro­bi­łam to czę­sto.

Mu­szę przy­znać, że cza­sami my­śla­łam o Kel­la­nie, kiedy by­łam z Mar­kiem. Nie w kon­tek­ście sek­su­al­nym. Ra­czej za­sta­na­wia­łam się, co on te­raz czyta, co robi, o czym my­śli.

Mia­łam wra­że­nie, że ten głupi pens, który cią­gle rzu­ca­łam Kel­la­nowi, w końcu tra­fił w moje ręce i zmu­sił mnie do my­śle­nia.

Char­lotte, ty idiotko.

Po­czu­łam ucisk w gar­dle.

Pra­gnę­łam Kel­lana.

Na­prawdę go pra­gnę­łam.

– W każ­dym ra­zie... – Kel­lan za­pa­lił szluga, za­darł głowę i po­słał w ciemne niebo smugę bia­łego dymu. – Po­wiedz mi coś o so­bie. Coś praw­dzi­wego. Ja­kieś in­tymne szcze­góły.

Opo­wie­dzia­łam mu o sio­strze, o wi­zy­cie na gro­bie ro­dzi­ców i o wa­ka­cyj­nej pracy na sta­no­wi­sku po­moc­nicy kel­nera we wło­skiej knaj­pie, która spe­cja­li­zo­wała się w or­ga­ni­zo­wa­niu im­prez. Przy­naj­mniej dwa razy w ty­go­dniu mu­sie­li­śmy roz­dzie­lać na­rą­ba­nych lu­dzi, któ­rzy pchali się do bójki, ale mia­łam z tego do­bre na­piwki.

A jako że mój umysł nie mógł prze­stać my­śleć o ca­ło­wa­niu się z Kel­la­nem, za­koń­czy­łam wy­wód sło­wami:

– Och, a w tym roku za­czę­łam się raj­co­wać chło­pa­kami. Jak na ra­zie wszy­scy mnie roz­cza­ro­wali.

– Raj­co­wać? – Wy­szcze­rzył się. Spodo­bał mu się ten nowy te­mat, co mnie roz­draż­niło. – A więc tak to się te­raz na­zywa?

Trzep­nę­łam go w ra­mię.

– Wiesz, o co mi cho­dzi. Mig­da­le­nie się jest do dupy. Chcę zwrotu pie­nię­dzy.

Rzu­cił mi mo­netę.

– Masz. Tylko nie sprze­da­waj się tak ta­nio. Taka dziew­czyna, jak ty, jest warta... – Otak­so­wał moje nogi, cycki i twarz. – Co naj­mniej pięć do­lców.

Znów go pac­nę­łam, a on za­czął mnie ła­sko­tać.

Pisz­cząc jak opę­tana, po­ło­ży­łam się na da­chu i pró­bo­wa­łam go ode­pchnąć. Za­wisł nade mną w mgnie­niu oka. Wy­da­wało się to nie­mal za­pla­no­wane, cho­ciaż z pew­no­ścią tak nie było.

Dźgał mnie po że­brach i bo­kach, a ja wy­łam ze śmie­chu. Uda­łam, że pró­buję go kop­nąć, ale nie wło­ży­łam w to serca.

I na­gle Kel­lan prze­stał.

Pa­trzy­li­śmy na sie­bie, dy­sząc ciężko. Le­żał na mnie, a na­sze usta dzie­liło za­le­d­wie kilka cen­ty­me­trów. At­mos­fera się zmie­niła, stała się gęst­sza, słod­sza.

Wiatr wciąż owie­wał na­sze twa­rze, ale ja już tego nie czu­łam.

Za­sta­na­wia­łam się, z któ­rymi dziew­czy­nami był. Ja­kie miały imiona. Czy któ­rąś lu­bił. Prze­ra­żała mnie myśl, że on może mieć se­kretne ży­cie, któ­rego nie je­stem świa­doma.

Kel­lan na­chy­lił się jesz­cze bar­dziej. Jego go­rący od­dech mu­skał moją twarz.

– Opo­wiedz mi o swoim pierw­szym kiep­skim po­ca­łunku, Ru­chards.

Ob­li­za­łam wargę i prze­łknę­łam ślinę. Do­tarło do mnie, że chyba za­raz go po­ca­łuję.

On mnie po­ca­łuje.

Bę­dziemy się ca­ło­wać.

To mo­gło wszystko zmie­nić. Chcia­łam tego. I nie cho­dziło o to, że pra­gnę­łam zo­stać jego dziew­czyną. Za­le­żało mi wy­łącz­nie na tym, by stać się nie­od­łącz­nym ele­men­tem jego ży­cia. Żeby trzy­mać rękę na pul­sie. Na jego pul­sie.

Zmarsz­czy­łam nos.

– Było mo­kro.

Jęk­nął i opu­ścił wzrok na moje usta.

Wy­wró­ci­łam oczami.

– Mó­wię o po­ca­łunku, ty zboku.

Ja­kaś nie­wi­dzialna siła przy­cią­gała moje usta do jego.

Nie­zno­śnie po­woli, nie­pew­nie.

Jego szare oczy znie­wo­liły moje.

– Kon­ty­nuuj – wy­chry­piał.

– Był dość nie­po­radny, więc nic przy­jem­nego.

Mój od­dech stał się ciężki, ury­wany. Na­sze usta dzie­liły może trzy cen­ty­me­try. Mój żo­łą­dek pod­ska­ki­wał jak na ko­lejce gór­skiej, ciało się oży­wiło, zmy­sły wy­ostrzyły. Zro­biło mi się cie­pło, jak­bym roz­to­piła się w środku. Po­do­bało mi się to uczu­cie.

– Z kim?

Jego usta wi­siały tuż nad mo­imi, go­rący od­dech ła­sko­tał moją zimną twarz. Kel­lan pach­niał pi­wem, skórą, pa­pie­ro­sami i kło­po­tami. Jak bad boy. Cie­kawe, jak sma­kuje? Chyba za­raz się do­wiem.

– Z Mar­kiem Mac­Go­wa­nem – po­wie­dzia­łam, uno­sząc głowę, żeby zmniej­szyć dzie­lący nas dy­stans.

Na­gle po­czu­łam prze­raź­liwą pustkę i zimno. Kel­lan ze mnie zszedł.

Pod­nio­słam się na ko­lana.

Stał, pa­trząc na mnie z góry.

Za­mru­ga­łam oszo­ło­miona.

– K... Kel­lan?

– To nie był do­bry po­mysł, Ru­chards.

– Okej. – O Boże, co się dzieje? – Nic się nie stało. Ja tylko...

– Nie, nie przej­muj się. Słu­chaj, mu­szę już le­cieć, więc...

Jesz­cze ni­gdy w ży­ciu nie czu­łam ta­kiego upo­ko­rze­nia. Po­ki­wa­łam głową i wy­mam­ro­ta­łam, że też mu­szę się zbie­rać. Chciało mi się wy­mio­to­wać. Naj­wy­raź­niej Kel­lan miał coś do Marka. Chyba wcze­śniej tego nie za­uwa­ży­łam. Nie wi­dzia­łam, by ze sobą roz­ma­wiali.

Od­szedł, zo­sta­wiw­szy mnie na da­chu i na­wet się nie obej­rzaw­szy.

Wró­ci­łam me­trem na Bronx. Po dro­dze ja­dłam roz­gnie­cione cia­sto mar­chew­kowe, któ­rego smaku nie czu­łam. Okruszki, jak roz­to­pione płatki śniegu, zdo­biły moje uda.

Gdy do­tar­łam do domu, było po dwu­na­stej. Moje uro­dziny się skoń­czyły.

Leah chra­pała ci­cho na ka­na­pie z twa­rzą za­krytą książką o mi­ło­ści do sa­mej sie­bie.

Za­trza­snę­łam drzwi od swo­jego po­koju, nie przej­mu­jąc się tym, że mogę ją obu­dzić.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego, Char­lotte! – rzu­ci­łam z go­ry­czą.

Kel­lan

Ja pie­przę.

Wszy­scy, tylko nie on. Se­rio, wszy­scy. Na­wet Toby Watts.

To oczy­wi­ście mu­siał być Mark Mac­Go­wan. Ten cho­lerny szma­ciarz, który po przy­ła­pa­niu mnie na ga­pie­niu się na Char­lotte na lek­cji fran­cu­skiego na po­czątku se­me­stru wy­zna­czył so­bie cel: do­brać się do jej maj­tek.

– Nie­zła z niej dupa, co nie? – Do­go­nił mnie, gdy sze­dłem do me­tra. Uda­wa­łem za­ję­tego bru­dem, który pró­bo­wa­łem wy­sku­bać spod pa­znokci. – Ta Ru­chards. Mogę się za­ło­żyć o pięć­dzie­siąt do­lców, że znajdę się w jej ustach jesz­cze przed koń­cem roku.

Prze­mil­cza­łem to.

Nie dało się tego sko­men­to­wać.

Mark na­le­żał do dru­żyny wio­ślar­skiej. Był wy­soki, na­pa­ko­wany i po­pu­larny. Ko­ja­rzył mi się z bo­ha­te­rem nud­nego se­rialu dla na­sto­lat­ków, gdzie wszy­scy za­cho­wują się tak, jakby mieli trzy­dziestkę na karku.

Jego oj­ciec był pre­zen­te­rem po­ran­nego pro­gramu te­le­wi­zyj­nego i od po­nad dzie­się­ciu lat miał ja­kiś żal do mo­jego taty. Raz za­pro­sił go do swo­jego pro­gramu, żeby za­pre­zen­to­wał naj­now­szą książkę. Po­wieść była do bani, jak wszyst­kie inne przed wy­da­niem Nie­do­sko­na­ło­ści, ale to aku­rat szcze­gół. Tata zdą­żył po­wie­dzieć za­le­d­wie jedno zda­nie na te­mat książki, a po­tem prze­szli do po­li­tyki i wtedy wszystko szlag tra­fił.

W skró­cie: Ja­mes Mac­Go­wan to naj­więk­szy i naj­bar­dziej po­spi­nany tra­dy­cjo­na­li­sta na Ziemi, a mo­jemu ojcu bli­żej do skraj­nego anar­chi­zmu. Pa­dło kilka brzyd­kich słów, po czym po­ja­wił się na­głó­wek o tym, że ja­kiś pa­pa­razzi przy­ła­pał Ter­rence’a Mar­chet­tiego, gdy za­kra­dał się do ho­telu wraz z żoną Ja­mesa Mac­Go­wana, matką Marka.

Mo­głem się za­ło­żyć, że Mark chciał się prze­spać z Char­lotte z tego sa­mego po­wodu, co mój oj­ciec z pa­nią Mac­Go­wan. Z ze­msty.

Ja jed­nak zna­łem swoje moż­li­wo­ści. Char­lotte nie była jedną z tych dziew­czyn, które chęt­nie by­wają w moim po­koju i pro­szą, że­bym zro­bił im do­brze. Ona była by­stra, oczy­tana i sek­sowna na swój wła­sny, po­wścią­gliwy spo­sób. Ani Mark, ani ja nie mie­li­śmy szans u ta­kiej la­ski.

Co wię­cej, gdyby Mark zdo­był ją jako pierw­szy, wy­zbył­bym się tej głu­piej na­dziei, którą Ru­chards kar­miła mnie, od­kąd zo­sta­wiła mi pierw­szą książkę i li­ścik. W każ­dym aspek­cie ge­nialny plan, w któ­rym te­raz do­strze­ga­łem luki. Mu­sia­łem być dur­niem, skoro wie­rzy­łem, że to za­działa.

Gdy tylko zsze­dłem z da­chu, przy­po­mnia­łem so­bie, że prze­cież mam to gdzieś. Char­lotte ni­gdy nie była czę­ścią mo­jego planu. Nie było w ogóle żad­nego planu. To zna­czy był – i do­ty­czył skoń­cze­nia ze sobą – ale dzięki Ru­chards wszystko wzięło w łeb.

Prze­ga­pi­łem ostat­nie me­tro do domu, a po­nie­waż ko­lejne miało przy­je­chać do­piero za pół go­dziny, po­sta­no­wi­łem ru­szyć w prze­ciw­nym kie­runku, żeby na nią nie wpaść. Nie mo­głem ry­zy­ko­wać, szcze­gól­nie po tym, jak stchó­rzy­łem przed po­ca­łun­kiem.

Nie ża­ło­wa­łem, że do tego nie do­szło. Czu­łem wo­bec Char­lotte nie­uza­sad­nioną po­gardę za to, że za­ba­wiała się z Mac­Go­wa­nem. Każda dziew­czyna, która do­tknęła tego gnoja, jest stratą czasu.

Taaa, ja­sne. Wma­wiaj so­bie da­lej.

Man­hat­tan był w mo­ich oczach brzydki, brudny i bo­gaty. A w do­datku sta­no­wił kom­pletną za­gadkę, po­dob­nie jak sama Char­lotte. Już wie­dzia­łem, dla­czego do­ra­sta­nie tu­taj jest jak wy­gra­nie losu na lo­te­rii. To mia­sto jest tak zło­żone, jak ludzka oso­bo­wość. Pełne sprzecz­no­ści.

Zre­zy­gno­wany usia­dłem na sza­rym ka­mien­nym po­mniku.

Nie­do­szły po­ca­łu­nek z Char­lotte Ri­chards nie znaj­do­wał się na­wet w dwu­dzie­stce naj­gor­szych rze­czy, ja­kie przy­da­rzyły mi się w tym roku. Na li­ście fi­gu­ro­wały mię­dzy in­nymi:

– Brak weny u ojca, co po­skut­ko­wało tym, że nie do­trzy­mał ter­minu w wy­daw­nic­twie. Po raz ko­lejny. I te­raz wy­daw­nic­two chce go po­zwać. Po raz ko­lejny.

– Zwol­niono mnie z re­dak­cji ma­ga­zynu, w któ­rej pra­co­wa­łem, po­nie­waż ude­rzy­łem w gębę jed­nego z prak­ty­kan­tów. Za­słu­żył, bo stwier­dził, że Nie­do­sko­na­ło­ści taty to pla­giat. A może zwol­niono mnie rów­nież dla­tego, że prze­spa­łem się z dziew­czyną re­dak­tora pro­wa­dzą­cego?

– Tate nie po­zwala mi wi­dy­wać się z oj­cem bez nad­zoru. Te­raz przez cały czas od­grywa rolę złego gli­nia­rza. Kon­tro­luje każde na­sze spo­tka­nie.

– Mark i ja już nie okła­damy się pię­ściami. Te­raz pró­bu­jemy się po­za­bi­jać. W ze­szłym mie­siącu usi­ło­wał mnie we­pchnąć pod koła nad­jeż­dża­ją­cego me­tra, gdy cze­ka­łem na sta­cji. Ni­kogo nie było na pe­ro­nie. Sza­mo­ta­li­śmy się i zła­ma­łem mu że­bro.

Nie wró­ci­łem do domu. Do­sko­nale wie­dzia­łem, że Tate się wściek­nie, je­śli nie bę­dzie wie­dzieć, gdzie je­stem. Han­nah pew­nie znów mu po­wta­rza, że po­wi­nien mnie wy­słać do szkoły woj­sko­wej. Od dawna pró­buje się mnie po­zbyć.

Nie wi­ni­łem jej.

Szcze­gól­nie po tym, jak w ła­zience zło­ży­łem jej pro­po­zy­cję na­tury sek­su­al­nej, żeby ją od­stra­szyć. Póź­niej go­dzi­nami wy­pła­ki­wała się Tate’owi w ra­mię. Sły­sza­łem przez drzwi, jak szlo­cha i po­wta­rza:

– Ale ja tak bar­dzo się sta­ram. Je­stem dla niego taka do­bra, Tate.

Zu­peł­nie jakby była pęp­kiem świata.

Spraw­dzi­łem te­le­fon i oka­zało się, że mam pięt­na­ście nie­ode­bra­nych po­łą­czeń i dwa­dzie­ścia wia­do­mo­ści od Tate’a. Nie mia­łem po­ję­cia, dla­czego spo­dzie­wa­łem się uj­rzeć imię Char­lotte. Prze­cież na­wet nie wy­mie­ni­li­śmy się nu­me­rami.

Prze­spa­łem się na ulicy.

Obu­dzi­łem się o czwar­tej nad ra­nem, upa­prany wła­snymi rzy­gami. Mój przy­rodni brat szar­pał mnie za ra­mię i wlókł do swo­jego pa­skud­nego bia­łego le­xusa rx350.

– Za­biję cię! – wy­mam­ro­tał.

Wy­da­wał się zmę­czony i wku­rzony.

Nie, je­śli ja za­biję się pierw­szy.

Char­lotte

Ze­rwa­nie z Mar­kiem za­mie­niło się w istną szopkę, któ­rej wszy­scy byli świad­kami.

Mimo że ofi­cjal­nie nie by­li­śmy ra­zem, Mark uparł się, by zro­bić z tego pu­bliczne wi­do­wi­sko po­środku szkol­nej sto­łówki. Kel­lan czy­tał książkę (Ludzką skazę) na dru­gim końcu po­miesz­cze­nia, co ja­kiś czas na nas zer­ka­jąc.

Mark na­zwał mnie zdra­dliwą suką i dla dra­ma­tycz­niej­szego efektu splu­nął mi w twarz. Cie­płe, obrzy­dliwe plwo­ciny spły­nęły po moim po­liczku.

Ode­tchnę­łam głę­boko, wie­dząc, że nie mogę się wpa­ko­wać w kło­poty.

– Sorry, Mark, my­śla­łam, że dla cie­bie to tylko wy­głupy. – Uda­wa­łam wielce za­in­te­re­so­waną sta­nem swo­ich pa­znokci, ale serce wa­liło mi tak mocno, że chciało mi się rzy­gać.

Pra­gnę­łam za­do­wo­lić Kel­lana bar­dziej, niż go po­ca­ło­wać, bo wi­dać było, że z ca­łego serca nie­na­wi­dzi Marka. Wła­śnie to dało mi siłę, kiedy cała szkoła się na mnie ga­piła i śmiała.

– Do­brze wiesz, że to nie były żadne wy­głupy.

– Dla mnie tak. Poza tym, jak na tak wiel­kiego ku­tasa, twój sprzęt wcale nie jest im­po­nu­jący.

Był to bo­le­sny cios dla mo­jej re­pu­ta­cji pusz­czal­skiej, ale dzięki temu Mark po­czuł się na tyle upo­ko­rzony, że wark­nął i przy­ło­żył pię­ścią w ścianę. A po­tem krzyk­nął, za­kryw­szy obo­lałą dłoń drugą dło­nią. Na moje oko zła­mał so­bie przy­naj­mniej trzy palce.

Po pu­blicz­nym ze­rwa­niu w sto­łówce ofi­cjal­nie sta­łam się spo­łecz­nym wy­rzut­kiem. Było warto, bo dzięki temu Kel­lan po­wró­cił do wy­mie­nia­nia ze mną ksią­żek i opo­wia­dań. Ni­gdy mi nie po­dzię­ko­wał ani nie na­wią­zał do na­szego nie­do­szłego po­ca­łunku na da­chu.

Ale lep­szy wró­bel w gar­ści niż go­łąb i tak da­lej.