Podłe kłamstwa - Parker S. Huntington - ebook + audiobook

Podłe kłamstwa ebook i audiobook

Parker S. Huntington

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

73 osoby interesują się tą książką

Opis

Mogła cieszyć się swoim pięknym, doskonałym światem jeszcze przez chwilę. Wkrótce wszystko, co posiada, będzie należeć do mnie.

Miałam plan, dzięki któremu zamierzałam wydostać się z friendzonu.
Krok pierwszy: Zakraść się do pokoju Reeda
Krok drugi: Przespać się z nim.
Kiedy jednak rozbłysło światło, nie ujrzałam znajomych niebieskich oczu, tylko ciemne, rozgniewane i pełne demonów.
I należały do znacznie starszego brata Reeda.
Cztery lata później Nash Prescott nie jest już gniewnym synem pracowników naszego domu.
A ja nie jestem uwielbianą przez miasto księżniczką.
Mam dwadzieścia jeden lat, jestem spłukana i potrzebuję pracy.
On ma trzydzieści dwa, jest miliarderem i szuka zemsty.
Kogo obchodzi, że moja rodzina zniszczyła jego?
Kogo obchodzi, że patrzy na mnie z czystą pogardą?
Kogo obchodzi, że każde zadanie, które mi zleca, ma być dla mnie torturą?
Liczy się tylko to, że potrzebuję pieniędzy.
Nic więcej.
Będę w milczeniu znosić jego okrucieństwo, wiedząc, że jest tylko jedna rzecz, której pragnie bardziej niż zemsta… Ja.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 652

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 2 min

Lektor: Milena Staszuk

Oceny
4,3 (370 ocen)
211
91
51
15
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ElinaWa

Dobrze spędzony czas

Lekko przydługa, zbytnie opisy są odrobinę męczące, ale nie jest banalna. Warto przeczytać.
20
zaczytana40latka

Nie oderwiesz się od lektury

brak mi słów by opisać to jak zajebista jest ta książka
20
dorgyu

Z braku laku…

Skusiły mnie dobre recenzje ale po przeczytaniu zastanawiam się skąd się wzięły. Długie opisy, jakiś chaos przez który książkę dziwnie się czytało. Zdecydowanie bez szału.
10
Evalia_Shotek

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z niewielu książek gdzie dałam 5 gwiazdek. Jest inna niż schematyczne romanse. Historia ma początek środek i zakończenie. Wątki są wyjaśniane a nie zapominane. Bohaterowie są... No ludzccy. Popełniają błędy wkurzają martwią. Czasami zachowują się irracjonalnie. Uczucie się rozwija nie pojawia się nagle i wow wielka miłość. Podczas lat się zmienia i umacnia mimo że sami sobie tego nie uświadamiają. Historia jest o zemscie, poczuciu winy, bólu ale fajnie się czyta. Faktycznie książka mogłaby być ciut krótsza bo momentami było trochę za dużo tych rozważań. Wstawiłabym chociaż jeszcze jedna bardziej rozbudowana scenę erotyczna w ich wykonaniu bo nie były typowe a jest ich raptem dwie czy trzy na całą książkę. Ona zachowuje się no jak młoda niby dorosla On od lat był jej mimowolnym opiekunem stróżem.. Są dwie perspektywy i przesunięcia czasowe. Jednak za mało jak dla mnie męskiej perspektywy. Zakończenie wcale nie jest takie oczywiste jakby się wydawało na początku. Gorąco polecam
10
Elwinka86

Nie oderwiesz się od lektury

niesamowita opowieść , brawo dla autorki z każdym napisanym słowem jest tylko lepiej
10

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: De­vious Lies
Co­py­ri­ght © 2019. DE­VIOUS LIES by Par­ker S. Hun­ting­ton Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2024 Co­py­ri­ght for the Po­lish Trans­la­tion © by Syl­wia Choj­na­cka 2024
Wy­daw­czyni: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­torka pro­wa­dząca: MARTA JAM­RÓ­GIE­WICZ
Re­dak­cja: JU­STYNA TECH­MAŃ­SKA
Ko­rekta: KA­MILA RE­CŁAW, SARA SZULC
Ad­ap­ta­cja okładki: DA­WID GRZE­LAK
Gra­fiki: krysz­tał: ki­ril­l_ma­ka­rov i ko­łatka: An­tony McAu­lay / Ado­be­Stock, lew: Ga­rys­FRP i Sy­zyf: ashc­lear / iStock
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji: PAU­LINA KU­REK
Skład i ła­ma­nie: JS Stu­dio
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67996-53-2
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Chlo, Bau, Rose i L.

Moje uko­chane.

Dla złych księż­ni­czek, które je­dzą no­żami, a nie srebr­nymi ły­żecz­kami.

Dla mo­ich po­ko­nu­ją­cych smoki wo­jow­ni­czek: Avy Har­ri­son, He­idi Jo­nes, He­ather Pol­lock, Le­igh Shen, Har­loe Rae, Brit­tany Web­ber, De­si­reé Ket­chum i Gemmy Wo­oley.

Dzię­kuję za to, że oka­za­ły­ście prze­ra­że­nie, kiedy zdra­dzi­łam Wam mój de­ad­line, a po­tem wzię­ły­ście się w garść i po­mo­gły­ście mi osią­gnąć cel. Bez Was nie by­łoby tej książki.

Prze­zna­cze­nie

(rze­czow­nik) roz­wój wy­da­rzeń bę­dący poza czy­jąś kon­trolą, nie­kiedy po­wią­zy­wany z udzia­łem nad­na­tu­ral­nych mocy

Prze­zna­cze­nie wy­szep­tało do wo­jow­nika: „Nie prze­trwasz tej bu­rzy”.

Na co wo­jow­nik od­rzekł: „To ja je­stem bu­rzą”.

Au­tor nie­znany

Od au­torki

Cześć!

Ta książka za­częła się jako kon­ty­nu­acja opo­wia­da­nia Spring Fling... a po­tem wszystko prze­kre­śli­łam i za­czę­łam od po­czątku. To była chyba jedna z mo­ich naj­bar­dziej sza­lo­nych de­cy­zji tam­tego roku.

De­ad­line czaił się tuż za ro­giem. Nie mia­łam po­ję­cia, jak za­cząć tę książkę, a tym bar­dziej jak ją skoń­czyć... a po­tem to się po pro­stu stało. Coś za­sko­czyło. Słowa same się ze mnie wy­le­wały. Nie jak stru­mień, ra­czej wo­do­spad. Nie za­trzy­ma­ła­bym ich, na­wet gdy­bym pró­bo­wała.

Sto czter­dzie­ści pięć ty­sięcy słów. Na­pi­sa­łam je szyb­ciej niż co­kol­wiek in­nego w moim ży­ciu. Wy­sy­ła­łam roz­działy moim beta re­ader­kom, re­dak­tor­kom i ko­rek­tor­kom w ta­kim tem­pie, że nie na­dą­żały czy­tać. LOL.

Wła­śnie w ten spo­sób Nash i Emery do mnie prze­mó­wili.

Na ogół za­czy­nam pi­sać po­wieść, do­brze wie­dząc, jaką wia­do­mość chcę prze­ka­zać czy­tel­ni­kom. W tym przy­padku za­mysł był z po­czątku nie­ja­sny, a po­tem prze­ro­dził się w coś zu­peł­nie in­nego.

Prze­zna­cze­nie.

Sły­sza­łam to słowo tak wiele razy, znam jego de­fi­ni­cję, po­tra­fię roz­po­znać, gdy je wi­dzę. A mimo to co ja w ogóle o nim wiem?

Trudno jest pi­sać o dwójce lu­dzi, któ­rych ży­cie splata się na tak wiele spo­so­bów, bo za­le­żało mi na tym, by ich hi­sto­ria brzmiała au­ten­tycz­nie. Dla­tego za­czę­łam szu­kać róż­nych zna­czeń słowa prze­zna­cze­nie – i znaj­do­wa­łam jego in­ter­pre­ta­cję w po­staci drob­nych prze­ja­wów, nie tego pier­wot­nego, nad­rzęd­nego zna­cze­nia, o któ­rym lu­dzie naj­czę­ściej my­ślą.

Za każ­dym ra­zem, gdy za­da­wa­łam so­bie py­ta­nie „Czy to prze­zna­cze­nie?”, my­śla­łam rów­nież, że musi w tym tkwić ja­kaś lek­cja. Kiedy jed­nak na­pi­sa­łam słowo „Ko­niec”, do­tarło do mnie, że to bez zna­cze­nia.

Cy­tu­jąc Le­mony’ego Snic­keta, fik­cyj­nego au­tora i nar­ra­tora Se­rii Nie­for­tun­nych Zda­rzeń: „Los jest jak dziwna, mało uczęsz­czana re­stau­ra­cja, gdzie pra­cują dziwni kel­ne­rzy, przy­no­szą nam da­nia, o które nie pro­si­li­śmy i które nie za­wsze nam sma­kują”.

Ży­cie za­sy­puje cię wie­loma rze­czami, ale ty i tak masz kon­trolę nad de­cy­zjami, które po­dej­mu­jesz.

Nash i Emery na­uczyli mnie, że ty wy­bie­rasz, co cię uszczę­śli­wia. I mam na­dzieję, że to­bie rów­nież to po­każą.

Lu­dzie za­wsze będą cię osą­dzać. Nie masz na to wpływu. Skup się na rze­czach, które je­steś w sta­nie kon­tro­lo­wać.

Ko­niec koń­ców naj­waż­niejsi lu­dzie to ci, któ­rym na to­bie za­leży, i ty sam. Prze­zna­cze­nie nie wpływa na to, jak ich trak­tu­jesz i czy sta­wiasz ich na pierw­szym miej­scu. To za­leży od cie­bie.

Mam na­dzieję, że książka ci się spodoba. Ta para ma w moim sercu spe­cjalne miej­sce, bo są mo­imi pierw­szymi, nie­zwią­za­nymi z ma­fią bo­ha­te­rami.

Uści­ski z ca­łego serca

Par­ker

Przed­mowa

W kró­le­stwie za sied­mioma gó­rami w zamku miesz­kały dwie księż­niczki. Księż­niczka Lily no­siła białe suk­nie ozdo­bione tu­li­pa­nami, więk­szość czasu spę­dzała na po­ma­ga­niu in­nym i przy każ­dej oka­zji czy­tała książki. Księż­niczka Ce­lia ubie­rała się na czarno od stóp do głów, izo­lo­wała od lu­dzi i słu­chała agre­syw­nej mu­zyki, aż straż­nicy od­mó­wili jej ochrony.

Po wielu la­tach su­szy wiedźma obie­cała kró­le­stwu roz­wią­zać pro­blem pod wa­run­kiem, że w jej ręce odda się księż­niczka, która była na wskroś zła.

Pod­dani za­żą­dali, aby księż­niczka Ce­lia od­dała się wiedź­mie. Gdy od­mó­wiła, zwią­zali ją i do­star­czyli cza­row­nicy na próg.

Mimo to su­sza nie ustała.

Obu­rzony król rzekł: „Speł­ni­li­śmy twe żą­da­nia, a te­raz ty do­trzy­maj da­nej obiet­nicy”.

Na co wiedźma od­parła: „Nie do­star­czy­li­ście mi na wskroś złej księż­niczki”.

Oka­zało się, iż księż­niczka Lily skrywa mroczny se­kret. Wszyst­kie książki, które czy­tała, zo­stały po­zy­skane z nie­le­gal­nych źró­deł...

Król od­dał księż­niczkę Lily w ręce wiedźmy, która uwol­niła kró­le­stwo od tra­wią­cej ją su­szy. I wszy­scy poza księż­niczką Lily żyli długo i szczę­śli­wie.

Mo­rał tej hi­sto­rii: Nie bądź jak księż­niczka Lily.

Play­li­sta

First Man – Ca­mila Ca­bello

Li­fe­line – We Three

So­ber – Demi Lo­vato

Not About An­gels – Birdy

All My Friends – Der­mot Ken­nedy

A Drop in the Ocean – Ron Pope

when the party’s over – Bil­lie Eilish

Skinny Love – Birdy

you were good to me – Je­remy Zuc­ker

lo­vely – Bil­lie Eilish (w/Kha­lid)

So­me­body to Love – One­Re­pu­blic

Out­num­be­red – Der­mot Ken­nedy

Be­side You – 5 Se­conds of Sum­mer

All I Want – A Day to Re­mem­ber

Out of the Wo­ods – Tay­lor Swift

Dar­kest Days – MADI

Bo­ston – Der­mot Ken­nedy

I Feel Like I’m Drow­ning – Two Feet

So­me­where with You – Kenny Che­sney

Lo­ver – Tay­lor Swift

hot girl bum­mer – black­bear

Ocean Eyes (Re­mix) – Bil­lie Eilish & black­bear

THAT BITCH – Bea Mil­ler

Rome – Der­mot Ken­nedy

Thro­ugh the Trees – Low Sho­ul­der

Lo­ver (Co­ver) – Der­mot Ken­nedy

Ostrze­że­nie

Książka za­wiera tre­ści nie­od­po­wied­nie dla osób po­ni­żej osiem­na­stego roku ży­cia oraz wątki, które mogą być trudne w od­bio­rze dla nie­któ­rych czy­tel­ni­ków.

Część pierw­sza

TA­CENDA

Ta­cenda

/ta-‘chen-da/

1. Słowa, które nie po­winny zo­stać wy­po­wie­dziane pu­blicz­nie

2. Sprawy, obok któ­rych na­leży przejść w mil­cze­niu

Ta­cenda po­cho­dzi od ła­ciń­skiego słowa ta­ceo i ozna­cza „mil­czę”. Ta­ceo to rów­nież cza­sow­nik ozna­cza­jący „Za­cho­wuję spo­kój” lub „Je­stem w spo­czynku”.

Ta­ceo przy­po­mina nam, że mil­cze­nie nie jest oznaką sła­bo­ści. To oznaka spo­czynku, pew­no­ści i za­do­wo­le­nia.

Ci­sza jest naj­lep­szą od­po­wie­dzią dla lu­dzi, któ­rzy nie za­słu­gują na twoje słowa.

Roz­dział pierw­szy

Nash

Mia­łem w na­wyku do­ty­kać rze­czy, które nie na­le­żały do mnie. Bo­gate za­mężne ko­biety z Eastridge w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej, ty­powe żony ze Step­ford, wprost bła­gały, żeby za­ba­wić się z bad boyem po­cho­dzą­cym ze złej czę­ści mia­sta. Gdy­bym do­sta­wał do­lara za każ­dym ra­zem, kiedy dwu­dzie­sto­kil­ku­let­nia tro­phy wife rzu­cała się na mnie, kiedy jej sześć­dzię­się­cio­kil­ku­letni mąż wy­jeż­dżał „w in­te­re­sach”, nie zna­la­zł­bym się w tej sy­tu­acji.

Cza­sami, gdy po­czu­łem iry­ta­cję na myśl o lu­dziach ku­pu­ją­cych te wszyst­kie eks­klu­zywne, de­si­gner­skie bzdety, pod­czas gdy ja mu­sia­łem pra­co­wać dzie­sięć go­dzin dzien­nie, aby opła­cić stu­denc­kie po­życzki, a moja mama cho­dziła w zno­szo­nych new ba­lance’ach – cho­ciaż za­wsze uda­wało jej się odło­żyć kilka do­la­rów na tacę w ko­ściele – po­sta­na­wia­łem roz­pie­ścić kilka bo­ga­tych żo­nek. (Naj­wła­ściw­szym okre­śle­niem tego zja­wi­ska był seks z nie­na­wi­ści; ni­gdy nie twier­dzi­łem, że je­stem po­rząd­nym fa­ce­tem).

Ich pa­sier­bice, naj­czę­ściej w po­dob­nym wieku, przy­cho­dziły do mnie mo­kre i chętne, szu­ka­jąc fa­ceta, któ­rym mo­głyby się prze­chwa­lać ko­le­żan­kom.

Je rów­nież za­do­wa­la­łem, cho­ciaż ro­bi­łem to z o wiele mniej­szą przy­jem­no­ścią. Te dziew­czyny szu­kały roz­rywki, pod­czas gdy ich ma­co­chom za­le­żało na ucieczce. Te pierw­sze były nie­okieł­znane, dru­gie na­to­miast – bar­dzo za­cho­waw­cze.

Mimo że nie­na­wi­dzi­łem tego mia­sta i jego miesz­kań­ców, któ­rzy mieli się za współ­cze­snych Mi­da­sów, ni­gdy nie prze­kro­czy­łem gra­nicy i nie pró­bo­wa­łem za­trzy­mać tego, czego tkną­łem.

Aż do dzi­siaj, gdy ukra­dłem coś Gi­de­onowi Win­th­ro­powi, sze­fowi mo­ich ro­dzi­ców.

Gi­deon Win­th­rop – mi­liar­der, biz­nes­men, czło­wiek, który nie­mal rzą­dził w Eastridge, i naj­więk­szy par­szy­wiec.

Za­kradł­szy się do re­zy­den­cji Gi­de­ona, ukry­łem się za srebr­nym po­są­giem Dio­ni­zosa, który ujeż­dżał ty­grysa wy­rzeź­bio­nego z elek­trum i złota. Ar­ty­sta wy­kuł w no­gach zwie­rzę­cia grupę wy­znaw­ców, któ­rzy przy­wo­dzili na myśl kult bo­gac­twa w Eastridge.

Z rę­kami ukry­tymi w kie­sze­niach znisz­czo­nych dżin­sów przy­słu­chi­wa­łem się roz­mo­wie Gi­de­ona Win­th­ropa z jego part­ne­rem biz­ne­so­wym Bal­tha­za­rem Van Do­re­nem.

Mimo że prze­sia­dy­wali w ga­bi­ne­cie, pa­ląc luk­su­sowe cy­gara, głos Gi­de­ona roz­no­sił się echem po foyer po­sia­dło­ści, gdzie opie­ra­łem się o ty­grysi zad. A ukry­wa­łem się dla­tego, że se­krety ucho­dziły w Eastridge za naj­cen­niej­szą wa­lutę.

Nie pla­no­wa­łem szpie­go­stwa w trak­cie mo­jej co­ty­go­dnio­wej wi­zyty u ro­dzi­ców, ale żona Gi­de­ona lu­biła gro­zić mo­jej ma­mie i ta­cie zwol­nie­niem. Miło by było cho­ciaż raz mieć nad nimi prze­wagę.

– Stra­ci­li­śmy za dużo pie­nię­dzy. – Gi­deon wziął łyk drinka. – Win­th­rop Te­xti­les upad­nie. Może nie dzi­siaj ani nie ju­tro, ale to nie­uchronne.

– Gi­de­onie.

Bal­tha­zar wszedł mu w słowo.

– Kiedy firma upad­nie, wszy­scy nasi pra­cow­nicy stracą pracę, a wraz z nimi ucierpi to całe prze­klęte mia­sto. Stracą oszczęd­no­ści, które w nas za­in­we­sto­wali. Wszystko.

W wol­nym tłu­ma­cze­niu: Zo­staną bez pracy, domu i pie­nię­dzy.

– Póki nie ma żad­nych do­wo­dów na de­frau­da­cję... – za­czął Bal­tha­zar, ale nie po­cze­ka­łem, żeby wy­słu­chać reszty.

Co za szu­mo­winy.

Mama i tata wpa­ko­wali wszyst­kie oszczęd­no­ści w ak­cje Win­th­rop Te­xti­les. Je­śli firma upad­nie, ich przy­szłość zo­sta­nie prze­kre­ślona.

Opu­ści­łem foyer tak ci­cho, jak się tu za­kra­dłem, omi­ną­łem kuch­nię i wsze­dłem do pralni Win­th­ropa, gdzie mama zo­sta­wiła stary gar­ni­tur, który Gi­deon po­da­ro­wał mi na dzi­siej­szy bal de­biu­tan­tek.

Wło­ży­łem ubra­nie, za­trzy­ma­łem się przy skła­dziku i wci­sną­łem skręta, skon­fi­sko­wa­nego w ze­szłym ty­go­dniu dziew­czy­nie mo­jego brata Re­eda ma­ją­cej ob­se­sję na punk­cie ro­bie­nia sel­fie, do ze­wnętrz­nej kie­szeni wa­lizki Gi­de­ona, którą za­bie­rał w de­le­ga­cje. Mały pre­zen­cik dla ochrony lot­ni­ska. A lu­dzie mó­wią, że nie umiem się dzie­lić.

Gi­deon w końcu wy­szedł, aby do­trzeć na bal swo­jej córki, a ja bez wa­ha­nia za­kra­dłem się do jego ga­bi­netu, aby go prze­trzą­snąć. Osiem lat temu, kiedy moja ro­dzina wpro­wa­dziła się do domu znaj­du­ją­cego się na te­re­nie po­sia­dło­ści Win­th­ro­pów, ob­ra­łem so­bie za punkt ho­noru, aby wejść w po­sia­da­nie każ­dego klu­cza, każ­dego kodu i każ­dego se­kretu trzy­ma­nego w tej re­zy­den­cji.

Mama za­rzą­dzała do­mem, a tata dbał o te­reny wo­kół. Pod­ro­bie­nie klu­czy to była bułka z ma­słem. Ale zdo­by­cie ha­sła do sejfu w ga­bi­ne­cie wy­ma­gało stwo­rze­nia wia­ry­god­nej gry, w któ­rej wzięli udział Reed i jego naj­lep­sza przy­ja­ciółka, a za­ra­zem córka Gi­de­ona Emery.

Wpi­sa­łem kod do sejfu i przej­rza­łem jego za­war­tość. Pasz­porty, akty uro­dze­nia i karty do­stępu do klu­bów. Nuda. W biurku nie znaj­do­wało się nic cie­ka­wego poza do­ku­men­ta­cją pra­cow­ni­czą. Wy­szarp­ną­łem górną szu­fladę z szyn i po­ma­ca­łem po­zo­sta­wiony przez nią otwór.

Gdy już mia­łem koń­czyć re­wi­zję, moje palce otarły się o gładką skórę.

Po­cią­gną­łem za ta­śmy i od­kle­iłem przed­miot od ściany biurka. Kiedy unio­słem go do świa­tła, na okładce dzien­nika nie zo­ba­czy­łem żad­nego na­zwi­ska, marki ani loga.

Przej­rza­łem go i na­tra­fi­łem na rzędy li­ter i nu­me­rów. Ktoś spo­rzą­dził dro­bia­zgowe za­pi­ski.

To była księga ra­chun­kowa.

Mia­łem na niego haka.

To był do­wód.

Znisz­cze­nie.

Gdy kra­dłem przed­miot, który nie na­le­żał do mnie, nie to­wa­rzy­szyło mi żadne po­czu­cie winy, a to dla­tego, że jego wła­ści­ciel miał moc znisz­cze­nia, a moi ro­dzice stali na li­nii ognia. Wy­cho­dząc z po­sia­dło­ści, z księgą ukrytą w we­wnętrz­nej kie­szeni gar­ni­turu Gi­de­ona, wy­glą­da­łem jak praw­dziwy miesz­ka­niec Eastridge.

Kiedy mama za­dzwo­niła, w mil­cze­niu słu­cha­łem jej ka­za­nia.

– Pro­szę cię, Nash. Tylko nie zrób dzi­siaj sceny. Bę­dziesz mu­siał od­wieźć Re­eda do domu, je­śli sprawy wy­mkną się spod kon­troli. Do­brze wiesz, ja­kie są te dzie­ciaki z Eastridge Prep. Chyba nie chcesz, żeby twój brat miał nie­przy­jem­no­ści.

W wol­nym tłu­ma­cze­niu: bo­gate na­sto­latki się na­walą, na­roz­ra­biają, a winę po­nie­sie za to chło­pak w mun­durku z dru­giej ręki i ze sty­pen­dium na­uko­wym. Śpiewka stara jak świat.

Mo­głem wtedy się przy­znać, po­in­for­mo­wać mamę o prze­stęp­stwie Gi­de­ona.

Ale tego nie zro­bi­łem.

By­łem jak Sy­zyf.

Sprytny.

Pod­stępny.

Zło­dziej.

Za­miast oszu­kać śmierć, okra­dłem Win­th­ropa. Tylko że moje prze­wi­nie­nie oka­zało się o wiele nie­bez­piecz­niej­sze. I w prze­ci­wień­stwie do Sy­zyfa nie za­mie­rza­łem cier­pieć wiecz­nej kary za swoje czyny.

Księga ra­chun­kowa nie wa­żyła wię­cej niż prze­ciętna książka w mięk­kiej opra­wie, ale cią­żyła w mo­jej kie­szeni, kiedy la­wi­ro­wa­łem mię­dzy sto­li­kami w sali ba­lo­wej Eastridge Ju­nior So­ciety, za­sta­na­wia­jąc się, co zro­bić ze zdo­by­tymi in­for­ma­cjami.

Mógł­bym prze­ka­zać ją wła­ści­wym or­ga­nom wła­dzy i znisz­czyć Win­th­ro­pów, ostrzec ro­dzi­ców, żeby zna­leźli nowe po­sady i sprze­dali ak­cje Win­th­rop Te­xti­les albo za­cho­wali tę wie­dzę dla sie­bie.

Na ra­zie jed­nak po­sta­no­wi­łem trzy­mać to w ta­jem­nicy, do­póki nie ułożę ja­kie­goś planu.

Zo­ba­czy­łem mo­rze ubra­nych w gar­ni­tury męż­czyzn i od­sta­wio­nych ko­biet – po­cho­dzące z Eastridge w Pół­noc­nej Ka­ro­li­nie kan­dy­datki, które zo­stały wy­cho­wane, aby zo­stać ty­pową thro­phy wife. Żadna z nich nie wzbu­dziła mo­jego za­in­te­re­so­wa­nia.

Mimo to prze­su­ną­łem dło­nią po od­sło­nię­tych ple­cach jed­nej z ta­kich ko­biet, aby ode­rwać my­śli od faktu, że wła­śnie okra­dłem naj­po­tęż­niej­szego czło­wieka w ca­łej Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej i jed­nego z naj­po­tęż­niej­szych w Ame­ryce.

Ka­trina roz­chy­liła wargi na mój do­tyk i wy­pu­ściła drżący od­dech, na któ­rego dźwięk Vir­gi­nia Win­th­rop rzu­ciła mi lo­do­wate spoj­rze­nie. Sie­dząca przy sto­liku Ba­sil, pa­sier­bica Ka­triny, agre­syw­nie wbiła wi­de­lec w stek z bia­łymi tru­flami, sku­piw­szy spoj­rze­nie na mo­ich pal­cach gła­dzą­cych gołe plecy Ka­triny.

Stek przy­po­mi­nał mi mo­jego młod­szego brata – był lśniący na ze­wnątrz, krwi­sty i mógł eks­plo­do­wać przy naj­mniej­szym roz­cię­ciu. Ale to nie Ba­sil, jego dziew­czyna, z którą co chwilę zry­wał i się scho­dził, go po­ha­rata.

Gdy tylko Reed się ogar­nie i zro­zu­mie, że Emery Win­th­rop jest w nim za­ko­chana, na za­wsze odda jej swoje serce.

Ta­kie la­ski jak Ba­sil Berk­shire są jak sta­cje ben­zy­nowe. Po­ma­gają ci na­peł­nić zbior­nik i dają siłę, aby je­chać da­lej, ale nie są twoim ce­lem.

Na­to­miast dziew­czyny w ty­pie Emery Win­th­rop są twoją metą, ma­rze­niem, na które pra­co­wa­łeś, miej­scem, do któ­rego dą­ży­łeś z uśmie­chem, który wi­dzisz za każ­dym ra­zem, gdy za­my­kasz oczy i za­sta­na­wiasz się, dla­czego w ogóle pró­bu­jesz z in­nymi.

Reed miał do­piero pięt­na­ście lat i mnó­stwo czasu, by się tego wszyst­kiego do­wie­dzieć.

– Przy stole dla mło­dzieży jest wolne miej­sce – za­ofe­ro­wała Vir­gi­nia, trzy­ma­jąc w dłoni lampkę szam­pana Krug Brut Vin­tage.

Ko­bieta ko­ja­rzyła mi się z po­są­giem Hery, który ka­zała mo­jemu ta­cie po­sta­wić po­środku la­bi­ryntu z drzew na te­re­nie po­sia­dło­ści Win­th­ro­pów.

Vir­gi­nia miała blond włosy, pro­ste jak druty, się­ga­jące ra­mion. Lśniące ko­smyki fa­lo­wały, kiedy kiw­nęła głową na sto­lik, przy któ­rym sie­działa jej córka. Córka zaś wy­glą­dała jak skóra zdjęta z matki. Jed­nak Emery wy­ka­zy­wała prze­jawy oso­bli­wych za­cho­wań, które prze­bi­jały się przez sztywną po­stawę, ni­czym pro­mie­nie słońca prze­ci­ska­jące się do wię­zie­nia przez szcze­linę w mu­rze.

Jej twarz była eks­pre­syjna. Oczy duże. Jedną tę­czówkę miała szarą i dało się to do­strzec tylko z bli­ska. Kie­dyś usły­sza­łem, jak Vir­gi­nia żąda od córki, aby ta no­siła szkło kon­tak­towe pa­su­jące do dru­giej, nie­bie­skiej tę­czówki.

Vir­gi­nia, sie­dząca na­prze­ciwko Ka­triny, spoj­rzała na ko­biety z po­gardą i rzu­ciła w moją stronę:

– Mo­żesz usiąść przy stole dla dzieci.

Moje palce drgnęły. Ku­siło mnie, żeby zro­bić Ka­tri­nie pal­cówkę przy „stole dla do­ro­słych”, żeby ją spro­wo­ko­wać, bo nie mia­łem wąt­pli­wo­ści co do tego, że Vir­gi­nia brała udział w de­frau­da­cji swo­jego męża. Je­śli Gi­deon Win­th­rop był głową Win­th­rop Te­xti­les, to Vir­gi­nia Win­th­rop była szyją, która po­ru­szała głową we wszyst­kich kie­run­kach we­dle uzna­nia.

Mimo to za­pa­no­wa­łem nad od­ru­chem ręki, bo usły­sza­łem w gło­wie echo bła­gal­nych słów mamy.

Tylko nie rób sceny.

Ła­two jej mó­wić.

Ob­ró­ci­łem się bez słowa i za­ją­łem miej­sce po­mię­dzy Re­edem a Able’em Car­tw­ri­gh­tem, chło­pa­kiem, z któ­rym dzi­siaj przy­szła tu Emery. Able wy­da­wał się rów­nie śli­ski co jego oj­ciec praw­nik. Miał czarne, pa­cior­ko­wate oczy i blond włosy za­cze­sane do tyłu, jakby do­piero co wy­szedł z prze­słu­cha­nia do roli sępa w pod­rzęd­nym fil­mie Lau­rence’a Hun­ting­tona.

– Bra­ciszku. Emery. – Kiw­ną­łem głową Re­edowi i Emery, a po­tem z unie­sioną brwią po­wio­dłem wzro­kiem po po­zo­sta­łych oso­bach sie­dzą­cych przy stole. Więk­szość na­sto­la­tek, które le­d­wie we­szły w okres po­kwi­ta­nia, roz­pacz­li­wie pró­bo­wała ukryć się pod pię­cioma ki­lo­gra­mami ta­pety.

Ma­ło­laty.

Za­czer­wie­nione po­liczki Ba­sil gry­zły się z nie­mal bia­łym od­cie­niem jej blond wło­sów. Wy­psi­kała się per­fu­mami do tego stop­nia, że mo­głaby za­cza­dzić całą salę. Kiedy na­chy­liła się w moją stronę i za­chi­cho­tała w dłoń, moje re­cep­tory wę­chu nie­mal ob­umarły.

– Och, Nash, ale ty je­steś za­bawny.

Od­wró­ci­łem się do niej ple­cami, efek­tyw­nie koń­cząc roz­mowę. Przyj­rza­łem się Emery, która sie­działa jedno krze­sło da­lej. Marsz­czyła brwi, a jej dło­nie spo­czy­wały na ko­la­nach. Pró­bo­wała roz­pa­ko­wać Snic­kersa, sta­ra­jąc się ukryć za­ka­zany ba­to­nik.

Cie­kawe, czy wie­działa, co knują jej ro­dzice.

Pew­nie nie.

Mama kie­dyś po­wie­działa mi, że lu­dzie są stwo­rzeni do czy­nie­nia do­bra.

„By­cie uczci­wym, za­do­wa­la­nie in­nych i sze­rze­nie ra­do­ści leży w ludz­kiej na­tu­rze”, ma­wiała.

Słodka, na­iwna Betty Pre­scott.

Córka pa­stora, która w trak­cie do­ra­sta­nia po­świę­cała wolny czas na stu­dio­wa­nie Bi­blii, a po­tem wy­szła za mi­ni­stranta. Ży­łem w praw­dzi­wym świe­cie, gdzie bo­gate dupki ru­chają bied­nych – w dupę, bez po­śli­zgu – i jesz­cze każą so­bie za to dzię­ko­wać.

A oj­ciec Emery? Dbał o po­zory. Brał udział w ga­lach cha­ry­ta­tyw­nych, zgła­szał się do po­mocy w wo­lon­ta­ria­tach, po­ra­żał pro­mien­nym uśmie­chem. My­śla­łem, że Gi­deon jest inny. Jak bar­dzo się my­li­łem.

Na­to­miast Emery Win­th­rop... Za­sta­na­wia­łem się, co zro­bić z księgą ra­chun­kową spo­czy­wa­jącą w mo­jej kie­szeni. Ta dziew­czyna wszystko kom­pli­ko­wała.

Nie by­łem do niej zbyt­nio przy­wią­zany. Przez ostat­nie osiem lat wy­mie­ni­li­śmy może parę zdań, ale ko­cha­łem Re­eda, a Emery ko­chała mo­jego brata bar­dziej niż kto­kol­wiek.

W dzie­ciń­stwie dzie­liła się z nim pie­niędzmi na lunch i to­wa­rzy­szyła mu na ko­re­pe­ty­cjach, na które wcale nie mu­siała cho­dzić. Po kosz­mar­nej szkole, z któ­rej się prze­nie­śli­śmy, Reed był nie­mal dwie klasy do tyłu. Emery już na­wet jako dziecko ro­zu­miała, że mój brat może sko­rzy­stać z po­mocy ko­re­pe­ty­tora tylko wtedy, je­śli ona za­cznie uda­wać, że po­trze­buje do­dat­ko­wych lek­cji, bo jej ro­dzice bez wa­ha­nia sypną kasą.

Gdy­bym zra­nił Emery, wy­rzą­dził­bym krzywdę rów­nież Re­edowi. To pro­sta ma­te­ma­tyka. Może i cho­wa­łem w so­bie urazę, ale cho­ciaż nie­na­wi­dzi­łem Eastridge i lu­dzi obec­nych na tej sali ba­lo­wej, nie ży­wi­łem złych emo­cji w sto­sunku do dziew­czyny, która była nie­mal do prze­sady lo­jalna, która w wieku pięt­na­stu lat po­sia­dała całe po­kłady mą­dro­ści, która ko­chała mo­jego młod­szego brata.

– Emery – za­częła Ba­sil, gdy zi­gno­ro­wa­łem jej ko­men­tarz. – Sły­sza­łam, że za­wa­li­łaś za­ję­cia Schnau­zera. Co za lipa.

Schnau­zer. Dla­czego to na­zwi­sko brzmiało tak zna­jomo?

Reed po­chy­lił się w stronę Ba­sil i wy­szep­tał tak, że wszy­scy go sły­szeli:

– To nie było miłe, ko­cha­nie. – Miał silny ak­cent, cha­rak­te­ry­styczny dla Ka­ro­liny Pół­noc­nej, i ja­kimś cu­dem jesz­cze bar­dziej po­gor­szył sy­tu­ację.

– Sły­szy­cie ten dźwięk? – Emery prze­krzy­wiła głowę na bok i zmarsz­czyła brwi, uda­jąc kon­cen­tra­cję.

Able przy­su­nął się do Emery.

– Jaki?

– To iry­tu­jące bzy­cze­nie.

– Brzmi jak upier­dliwy ko­mar – stwier­dzi­łem. Po­chy­li­łem się nad Car­tw­ri­gh­tem, żeby wy­cią­gnąć mi­ni­snic­kersa z pal­ców Emery i wrzu­ci­łem go do ust.

– Nie, to nie to. – Po­dzię­ko­wała mi z bły­skiem w oczach i prze­lot­nie za­sa­lu­to­wała na znak so­li­dar­no­ści, a po­tem od­wró­ciła się w stronę Ba­sil. I za­dała cios osta­teczny. – To tylko Ba­sil.

Dziew­czyna drgnęła, jakby ją spo­licz­ko­wano, a ja w tym mo­men­cie przy­po­mnia­łem so­bie, kim jest Schnau­zer, i po­sta­no­wi­łem uciąć wszel­kie bred­nie, które miały paść z jej ust.

– Czy Dick Schnau­zer to nie ten na­uczy­ciel za­awan­so­wa­nej che­mii? Ten skur­wiel, który wy­maga loda w za­mian za piątkę? A ci, któ­rzy tego nie ro­bią, cóż... – Unio­słem brew, przy­glą­da­jąc się Ba­sil. – Hej, a ty przy­pad­kiem nie do­sta­łaś piątki?

Ba­sil prze­nio­sła wzrok na Re­eda. Cze­kała, aż za­cznie jej bro­nić. On na­to­miast spoj­rzał na mnie, po­tem na Ba­sil i Emery, a na jego twa­rzy ma­lo­wała się taka bez­rad­ność, że za­czą­łem wąt­pić, czy w ogóle je­ste­śmy ze sobą spo­krew­nieni. Ale może czu­wała nad nim ja­kaś siła wyż­sza, bo w tym mo­men­cie do na­szego sto­lika po­de­szła Vir­gi­nia.

Prze­su­nęła wzro­kiem po nie­tknię­tej zu­pie z ko­pru wło­skiego na zimno, jakby urą­gała jej umie­jęt­no­ściom jako prze­wod­ni­czą­cej Eastridge Ju­nior So­ciety. I może tak było, bo żadna zdrowa na umy­śle osoba nie spoj­rza­łaby na menu i nie po­wie­działa: „Pro­szę za­ser­wo­wać chłod­nik z ko­pru wło­skiego”.

– Emery, ko­cha­nie. – Od­wró­ciła się do swo­jej córki i za­ło­żyła luźny ko­smyk wło­sów za jej ucho. Vir­gi­nia za­trud­niła ekipę sty­li­stów, aby zmie­nili Emery na jej po­do­bień­stwo, ni­czym w se­qu­elu In­wa­zji po­ry­wa­czy ciał.

Za­nim wy­je­cha­łem z Eastridge na ma­gi­sterkę, miesz­ka­łem w domu ra­zem z moją ro­dziną przez wiele lat, od pierw­szego roku w Eastridge Prep aż po czte­ro­let­nie stu­dia na sta­no­wej uczelni, na które jeź­dzi­łem au­to­bu­sem, żeby za­osz­czę­dzić pie­nią­dze.

Mia­łem więc mnó­stwo czasu, by za­ob­ser­wo­wać trwa­jące go­dzi­nami za­biegi de­pi­lo­wa­nia, upięk­sza­nia i far­bo­wa­nia Emery tak, aby zmie­nić córkę w samą sie­bie... czy co tam dla niej za­pla­no­wała. Może chciała, aby elita Eastridge do­pro­wa­dziła ją na skraj wy­trzy­ma­ło­ści.

– Tak, mamo? – Emery nie spoj­rzała na Vir­gi­nię z mi­ło­ścią, tylko re­zy­gna­cją. Tak samo jak pa­trzy się na po­li­cjanta, który za­trzy­muje cię za to, że prze­kro­czy­łeś li­mit pręd­ko­ści o je­de­na­ście ki­lo­me­trów. Po­garda odziana w uprzej­mość.

Przy­się­gam, Reed wy­ho­do­wał jaja do­piero po spę­dze­niu wielu lat w to­wa­rzy­stwie Emery.

– Bądź tak do­bra i po­bie­gnij dla mnie do ga­bi­netu. – Vir­gi­nia ob­li­zała kciuk i od­gar­nęła splą­tany ko­smyk z czoła córki. – Po­trzebna mi jest tiara na ko­ro­na­cję de­biu­tantki roku.

De­biu­tantka roku. Jakby ktoś po­trze­bo­wał ta­kiego ty­tułu.

Emery prze­sko­czyła wzro­kiem od Re­eda do Ba­sil. Jej wa­ha­nie było tak wy­raźne, że nie zdo­ła­łem po­wstrzy­mać śmie­chu. Zmie­rzyła mnie gniew­nym wzro­kiem, a po­tem zwró­ciła się do matki.

– A nie mo­żesz po­pro­sić ko­goś z ob­sługi?

– Och. – Vir­gi­nia cmok­nęła z dez­apro­batą i zła­pała się za perły uci­ska­jące jej szyję. – Nie bądź nie­mą­dra. Prze­cież nie po­wie­rzy­ła­bym kodu do sejfu ko­muś z ob­sługi.

– Ale...

– Emery, czy na­prawdę mam cię wy­słać do panny Chut­ney na za­ję­cia z ety­kiety?

Panna Chut­ney była ko­bietą, która szko­liła dziew­częta z Eastridge i zmie­niała je w sza­no­wane oby­wa­telki mia­sta, wy­ko­rzy­stu­jąc w tym celu me­tody za­kra­wa­jące na znę­ca­nie się. Co prawda nie zo­sta­wiała na kur­sant­kach si­nia­ków, ale krą­żyły plotki, że cho­dziła z li­nijką i sma­gała je po nad­garst­kach, szy­jach i in­nych wraż­li­wych czę­ściach ciała, które mo­gła do­się­gnąć.

Able od­su­nął krze­sło od stołu.

– Ja po nią pójdę.

– Cóż za wspa­niały po­mysł! – za­chwy­ciła się Vir­gi­nia. – Able bę­dzie ci to­wa­rzy­szyć, Emery. No już, zmy­kaj. – Twarz Vir­gi­nii wy­da­wała się nie­mal za­mro­żona, jak u ko­goś, kto prze­sa­dził z bo­tok­sem.

W oczach Emery za­pło­nęła iry­ta­cja. Szare oko po­ciem­niało, nie­bie­skie się roz­ja­śniło. Wy­mam­ro­tała kilka słów, któ­rych nie zro­zu­mia­łem, ale wy­czu­łem w nich złość. Przez se­kundę wy­da­wało mi się, że mnie za­sko­czy.

Ja­kaś część mnie chciała, aby ta dziew­czyna wzbu­dziła we mnie zdu­mie­nie, dzięki czemu od­zy­skał­bym wiarę w świat, w któ­rym lu­dzie tacy jak Gi­deon mo­gli wy­ko­rzy­sty­wać osoby po­kroju Hanka i Betty Pre­scot­tów.

Nie­stety Emery od­su­nęła krze­sło i po­zwo­liła, by Able zła­pał ją pod ra­mię, jakby żyła w osiem­na­stym wieku i po­trze­bo­wała eskorty. Opór wy­pa­ro­wał z jej spoj­rze­nia.

W tym mo­men­cie zu­peł­nie nie przy­po­mi­nała ośmio­latki, która przy­ło­żyła Able­ʼowi w twarz za to, że ukradł Re­edowi lunch.

Znu­dzony ob­ser­wo­wa­łem, jak Emery pod­po­rząd­ko­wuje się woli Vir­gi­nii.

Była taka sama jak reszta miesz­kań­ców tego pie­przo­nego mia­sta.

Roz­dział drugi

Emery

Cza­sami mia­łam wra­że­nie, że Eastridge wcale nie jest ma­łym, za­moż­nym mia­stecz­kiem w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej, tylko jed­nym z krę­gów pie­kła Dan­tego. Pro­blem z tą teo­rią był taki, że jego miesz­kańcy nie mieli na su­mie­niu tylko jed­nego grze­chu. W swo­jej de­mo­ra­li­za­cji by­li­śmy wprost nie­ogra­ni­czeni.

Po­żą­da­nie.

Ła­kom­stwo.

Chci­wość.

Gniew.

Prze­moc.

Oszu­stwa.

Zdrady.

Na­wet he­re­zje, bo – bądźmy szcze­rzy – więk­szość miesz­kań­ców mo­gła na­zy­wać się chrze­ści­ja­nami, ale z pew­no­ścią się tak nie za­cho­wy­wali, gdy pa­trzyli z góry na drugą po­łowę mia­sta i od­ma­wiali im po­mocy – na tych miesz­kań­ców, któ­rzy wciąż spali w do­mach uszko­dzo­nych po hu­ra­ga­nie, który na­wie­dził te te­reny dwa lata temu, a z pie­nię­dzy za­ro­bio­nych w fa­bryce wy­ro­bów włó­kien­ni­czych mo­jego ojca pła­cili za je­dze­nie.

Weźmy za przy­kład dzi­siej­szy wie­czór. W trak­cie ta­kiego wy­da­rze­nia pre­zen­to­wano de­biu­tantki spo­łe­czeń­stwu, ale wszy­scy ży­li­śmy w tym mie­ście od uro­dze­nia. Bal był nam tak po­trzebny jak marny plik bank­no­tów.

Z barku mo­jego ojca nie­mal spa­dła bu­telka bo­ur­bonu, ale Able zła­pał ją w ostat­niej chwili i uniósł, jakby chciał ją osu­szyć.

– Mogę się na­pić?

– Rób, co chcesz – wy­mam­ro­ta­łam i po­chy­li­łam się, żeby do­się­gnąć sejfu znaj­du­ją­cego się na ścia­nie za biur­kiem.

Nie by­łam pewna, czy to ga­bi­net mamy, czy taty, bo ro­dzice za­to­pili swoje szpony w ca­łym mie­ście. Pod­le­gało im na­wet sto­wa­rzy­sze­nie Eastridge Ju­nior So­ciety, które po­wstało z ra­mie­nia miej­sco­wego co­un­try clubu.

Able wziął spory łyk al­ko­holu, a ja wy­du­si­łam kom­bi­na­cję cyfr, które matka wy­szep­tała mi na ucho kilka mi­nut temu. Usły­sza­łam kroki, a za­raz po­tem wy­czu­łam na ple­cach ciężką rękę.

Ode­pchnę­łam ją.

– Hej, wła­śnie wpi­suję kod. Od­wróć się.

Za­klę­łam, bo ciąg cyfr oka­zał się błędny. Spró­bo­wa­łam jesz­cze raz.

Opróż­nił bu­telkę jak stu­dent na pierw­szej im­pre­zie.

– Daj spo­kój, Em, nie bądź taka.

Able, ma­jący głos jak Adam San­dler w Ma­łym Nic­kym, nie mógł zna­leźć so­bie dziew­czyny i wcale się nie dzi­wi­łam. To­wa­rzy­szył mi na dzi­siej­szym wy­da­rze­niu, po­nie­waż jego oj­ciec był praw­ni­kiem mo­jego taty, a ostat­nio walka z każ­dym ab­sur­dal­nym żą­da­niem mo­jej matki mę­czyła mnie tak bar­dzo, że za­czę­łam ule­gać.

„Po­far­buj włosy, aby pa­so­wały ko­lo­rem do mo­ich”.

„Może ja­kiś za­bieg po­może ci po­zbyć się tego nad­mia­ro­wego tłusz­czyku”.

„Za­bierz Ableʼa Car­tw­ri­ghta na bal”.

„Bądź tak do­bra i pójdź po tiarę”.

Ta ostat­nia prośba była chyba naj­roz­sąd­niej­szą, jaką ostat­nio usły­sza­łam.

Ugry­złam się w ję­zyk i wy­ko­na­łam po­le­ce­nie, po­nie­waż aby zre­ali­zo­wać swoje plany na stu­dia i ka­rierę w branży mo­do­wej, po­trze­bo­wa­łam pie­nię­dzy. A matka, jako wła­ści­cielka mo­jego fun­du­szu po­wier­ni­czego, mo­gła przez to zro­bić ze mną, co tylko chciała.

Sto­so­wa­łam jed­nak formę ci­chego buntu, który był dla mnie jak chleb po­wsze­dni. Wkła­da­łam po­pla­mioną su­kienkę. Uży­wa­łam wi­del­czyka do cia­sta za­miast tego do ryby. Mam­ro­ta­łam pod no­sem w nie­od­po­wied­nich mo­men­tach. Sło­wem – wszystko, aby żyłka na skroni matki za­częła pul­so­wać.

– Mam na imię Emery – po­pra­wi­łam, prze­kli­na­jąc w du­chu matkę, która do­bie­rała mi na­wet zna­jo­mych. – Nie patrz.

– Do­bra. – Prze­wró­cił oczami. Już czu­łam al­ko­hol do­by­wa­jący się z jego ust. – Do kitu ta im­preza.

Tylko go nie za­dźgaj.

Od­gar­nę­łam włosy z twa­rzy i spró­bo­wa­łam jesz­cze raz wy­stu­kać cy­fry.

„Kod to data two­ich uro­dzin, ko­cha­nie”.

Po­win­nam była się do­my­ślić, że moja matka na­wet nie pa­mięta, kiedy się uro­dzi­łam.

– To bal de­biu­tan­tek, Able. – Wpi­sa­łam dzień uro­dzin taty, ale ekran dwu­krot­nie bły­snął na czer­wono, jakby ze mnie drwił. – Z za­ło­że­nia nie cho­dzi tu­taj o do­brą za­bawę.

Tata na­zy­wał to „ko­niecz­nym ne­twor­kin­giem”, a w jego oczach cza­iło się współ­czu­cie, kiedy ob­ser­wo­wał fry­zjerkę pró­bu­jącą okieł­znać moje włosy tech­niką, którą z pew­no­ścią sto­so­wano na dzi­kich zwie­rzę­tach.

Mama na­wet nie za­dała so­bie trudu, żeby rzu­cić w moją stronę nie­szcze­rymi prze­pro­si­nami, a za­miast tego przy­po­mniała sty­li­stce, żeby po­zbyła się mo­ich „okrop­nych” czar­nych od­ro­stów i do­dała wię­cej re­flek­sów, aby mój od­cień ide­al­nie pa­so­wał do jej.

– Emery – jęk­nął Able. W końcu udało mi się wpi­sać po­prawny kod, uro­dziny mamy, i wy­cią­gnę­łam tiarę wraz z ak­sa­mitną szka­tułką. – Urwijmy się stąd. Moi ro­dzice będą tu­taj, za­jęci resztą nu­dzia­rzy z Eastridge. – Na­chy­lił się, a jego al­ko­ho­lowy od­dech owiał mój po­li­czek i szyję. – Bę­dziemy mieć dla sie­bie całą moją re­zy­den­cję...

– Chcesz po­wie­dzieć: re­zy­den­cję two­jego ojca? – Wy­pro­sto­wa­łam się, gdy do­tarło do mnie, jak bli­sko sta­nął Able. – Mo­żesz wró­cić do domu. Ja mu­szę zo­stać.

Mój umysł na­wie­dził ob­raz pal­ców Ba­sil za­ci­ska­ją­cych się na udzie Re­eda. Je­dli­śmy tylko zupę. Jak można ko­goś ob­ści­ski­wać, kon­su­mu­jąc chłod­nik z ko­pru wło­skiego? Nie po­win­nam zo­sta­wiać mo­jego przy­ja­ciela z tą psy­cho­patką.

– Ma­leńka...

– Emery. – Po­krę­ci­łam głową. – Mam na imię Emery. Nie mów do mnie Em, ma­leńka ani Emery ję­czą­cym gło­sem czy ze stęk­nię­ciem. Tylko Emery.

Skrę­ci­łam w lewo, żeby go omi­nąć, ale oparł dło­nie po obu stro­nach mo­jego ciała, wię­żąc mnie mię­dzy ra­mio­nami.

– Do­bra. Już nie prze­sa­dzaj, tylko Emery.

Przez moje ciało prze­to­czył się krótki wy­buch gniewu. Ode­pchnę­łam go jed­nak na bok tak szybko, jak się po­ja­wił.

– Od­suń się.

Nie zro­bił tego.

– Rusz się – spró­bo­wa­łam znowu, tym ra­zem bar­dziej sta­now­czym gło­sem.

Wciąż bez skutku.

Prze­wró­ci­łam oczami i pró­bo­wa­łam go ode­pchnąć, sta­ra­jąc się za­cho­wać spo­kój, mimo że wa­żący dzie­więć­dzie­siąt ki­lo­gra­mów fut­bo­li­sta gra­jący na po­zy­cji wspo­ma­ga­ją­cego na­wet nie drgnął.

– Na pewno wy­daje ci się, że to pod­nie­ca­jące, ale wierz mi, wcale tak nie jest. Twój od­dech pach­nie jak go­rzel­nia, pa­chy wcale nie są lep­sze, a ja wo­la­ła­bym być te­raz na tym pie­przo­nym balu niż tu­taj.

Kiedy zmru­żył oczy, po­sta­no­wi­łam prze­my­śleć po­dej­ście i przy­po­mnia­łam so­bie, jak wiele razy moja nie­wy­pa­rzona gęba wpa­ko­wała mnie w ta­ra­paty. Zna­łam Ableʼa całe ży­cie... nie skrzyw­dziłby mnie. Prawda?

– Po­słu­chaj – za­czę­łam, roz­glą­da­jąc się wo­kół, żeby zna­leźć coś, co mo­głoby mi się przy­dać. Nie­stety nic ta­kiego nie za­uwa­ży­łam. – Mu­szę za­nieść tę tiarę, bo mama się wściek­nie i przy­śle tu po mnie do­słow­nie wszyst­kich.

Kłam­stwo.

Ma­mie za­le­żało na tym, że­bym po­ślu­biła Ableʼa i uro­dziła mu dwójkę nie­bie­sko­okich, blon­d­wło­sych dzieci. Na­wet je­śli jej pięt­na­sto­let­nia córka mia­łaby zajść w ciążę bez ślubu w ga­bi­ne­cie Ju­nior So­ciety.

Prych­nę­łam, uda­jąc, że wcale nie prze­raża mnie bli­skość Ableʼa, który zro­bił krok w moją stronę i przy­ci­snął się do mnie ca­łym cia­łem. Jego al­ko­ho­lowy od­dech był tak mocny, że po­wa­liłby na­wet sło­nia. Nie czu­łam nic wię­cej poza tym za­pa­chem, kiedy na­chy­lił się i nie­zdar­nie zło­żył wil­gotny po­ca­łu­nek na czubku mo­jego nosa. Jego ślina spły­nęła do mo­ich noz­drzy. Jesz­cze ni­gdy nie do­świad­czy­łam ni­czego rów­nie ob­le­śnego.

Zer­k­nę­łam ką­tem oka na bu­telkę bo­ur­bonu sto­jącą na barku za nim. Jej za­war­tość nie­mal się­gała dna. Mo­dli­łam się do wszel­kich ist­nie­ją­cych bóstw, by oka­zało się, że Able za­stał ją nie­mal na wy­koń­cze­niu. Że wcale nie był pi­jany jak świ­nia.

– To nie jest za­bawne, Able.

Znowu go po­pchnę­łam, jed­nak bez­sku­tecz­nie. Był ode mnie pra­wie dwa razy cięż­szy. Otwo­rzy­łam usta, żeby krzyk­nąć, ale za­krył mi je ręką i wbił twarde kro­cze w mój brzuch.

Walcz, Emery. Dasz so­bie radę.

Pró­bo­wa­łam. Za­czę­łam ko­pać, dra­pać, krzy­czeć, mimo że jego dłoń mi to utrud­niała.

Zde­spe­ro­wana za­to­pi­łam zęby w jego ciele. Za­klął i roz­luź­nił uścisk na tyle, że udało mi się wy­rwać. Zro­bi­łam jed­nak tylko dwa kroki, bo owi­nął rękę wo­kół mo­jego brzu­cha i przy­cią­gnął mnie do sie­bie.

Za od­sło­nię­tymi ple­cami wy­czu­łam twarde jak gra­nit mię­śnie. Za­cią­gnął mnie do biurka i po­pchnął. Z ca­łej siły za­par­łam się dłońmi o ma­ho­niowy blat, żeby nie obić so­bie czoła. Ale to nic nie dało.

Za­krę­ciło mi się w gło­wie i zo­ba­czy­łam gwiazdki przed oczami. Able ro­ze­rwał mi su­kienkę na ple­cach i za­czął za­sy­py­wać moje ciało od­strę­cza­ją­cymi, mo­krymi po­ca­łun­kami.

Gdy udało mi się od­zy­skać od­dech, za­czę­łam roz­wa­żać wo­ła­nie o po­moc, ale znaj­do­wa­li­śmy się w zbyt ustron­nym miej­scu, by ktoś mnie usły­szał, a poza tym pew­nie znowu za­kryłby mi usta.

Po­sta­no­wi­łam zmie­nić tak­tykę i za­czę­łam bła­gać.

– W usta.

– Hm?

Prze­su­nął ję­zy­kiem wzdłuż mo­jego krę­go­słupa.

– Po­ca­łuj mnie w usta.

Able od­wró­cił mnie i na­parł erek­cją na mój brzuch.

– Emery Win­th­rop. Jaka chętna. Kto by po­my­ślał.

Po­zwo­lił mi prze­cze­sać swoje włosy dłońmi. Sta­nę­łam na pal­cach, pró­bu­jąc na­po­tkać jego usta. Z ję­kiem przy­ło­żył jedną rękę do mo­ich ple­ców, a drugą pró­bo­wał roz­piąć spodnie.

Zła­pa­łam go za trzę­sące się palce i od­su­nę­łam na bok, żeby zsu­nąć mu spodnie. Gdy za­trzy­mały się na wy­so­ko­ści ko­stek wraz z bok­ser­kami, z ca­łej siły kop­nę­łam go w jaja.

Na jego twa­rzy od­ma­lo­wał się wy­raz szoku. Wy­ko­rzy­sta­łam oka­zję, by za­dać ko­lejny cios ko­la­nem. Nie chcia­łam być jak ta ty­powa dziew­czyna z hor­roru, która umiera, bo nie ma w so­bie od­wagi, żeby za­dać osta­teczny cios. Nie po­cze­ka­łam, by zo­ba­czyć, jak Able osuwa się na pod­łogę.

Zrzu­ci­łam na niego krze­sło i pod­cią­gnę­łam roz­dartą suk­nię, żeby rzu­cić się sprin­tem w stronę ko­ry­ta­rza. Le­d­wie udało mi się prze­kro­czyć próg, wpa­dłam na coś twar­dego.

Emery, tylko ty mo­gła­byś wpaść na ścianę, ucie­ka­jąc przed gwał­tem, skar­ci­łam się w my­ślach.

Ucze­pi­łam się tego, co się dało, aby od­zy­skać rów­no­wagę. Moje palce prze­śli­zgnęły się po ma­te­riale gu­ana­shina i bez wa­ha­nia chwy­ci­łam za czyjś gar­ni­tur.

– Spo­koj­nie, ty­gry­sie.

Na dźwięk głosu Na­sha za­lała mnie ulga. Za­mru­ga­łam, żeby po­zbyć się łez i wy­ostrzyć ob­raz. Nie­spiesz­nie, a przy­naj­mniej w moim mnie­ma­niu, zszy­wa­łam w umy­śle jego ob­raz ni­czym pat­chwor­kową na­rzutę.

Nash Pre­scott był ni­czym pe­rełka ze sklepu z uży­waną odzieżą, wy­świech­tana i sprana, mimo to no­sząca ślady daw­nej świet­no­ści. Oglą­dał świat oczami zmę­czo­nymi gniewną walką. Na jego twa­rzy od­zna­czała się po­garda do ca­łego Eastridge, która po­sta­rzała jego rysy i na­zna­czała je gnie­wem, tak że na ogół mu­sia­łam od­wra­cać wzrok.

Ko­biety z na­szego mia­sta za­chwy­cały się jego mar­twym spoj­rze­niem, aro­ganc­kim uśmie­chem i aurą mę­sko­ści, która roz­ta­czała się wo­kół niego jak za­pach dro­giej wody ko­loń­skiej. Kiedy ja jed­nak na niego pa­trzy­łam, wi­dzia­łam coś smut­nego. Bez­cenną ko­szulę z plamą, któ­rej nie da się sprać.

W mo­jej opi­nii był to kom­ple­ment. Było coś po­cią­ga­ją­cego w oso­bie, która po­strze­gała świat ta­kim, jaki jest. Na­wet je­śli nie wi­dział w nim piękna, do­strze­gał prawdę. A przez to, że owa prawda była pod­szyta brzy­dotą i wa­dami, na ogół trudno mi było na niego pa­trzeć.

A jed­nak w chwili naj­więk­szej sła­bo­ści nie mo­głam ode­rwać od niego wzroku.

Nie­skry­wana fu­ria spra­wiła, że zło­to­brą­zowe oczy Na­sha przy­brały od­cień zie­leni. Ko­ja­rzyły mi się z ara­go­ni­tem i szma­rag­dem, które to­czyły walkę o do­mi­na­cję, jed­nak ża­den z nich nie wy­gry­wał. Orli nos i pełne usta nada­wały mu ta­kiego piękna, że wy­da­wał się wręcz nie­ty­kalny. Nie po­tra­fi­łam ode­rwać rąk od jego ra­mion, na­wet gdy­bym chciała.

Kru­czo­czarna czu­pryna ster­czała we wszyst­kich kie­run­kach, jakby nie za­dał so­bie trudu, aby ją okieł­znać. Włosy zo­stały przy­cięte krótko po bo­kach, ale dłuż­sza góra ukła­dała się w je­dwa­bi­ste dzi­kie fale.

Ca­funé, po­my­śla­łam. Ogar­nęło mnie za­że­no­wa­nie, gdy do­tarło do mnie, że to wy­szep­ta­łam.

Ca­funé – gła­dze­nie wło­sów uko­cha­nej osoby.

Słowo prze­to­czyło się przeze mnie ni­czym trzę­sie­nie ziemi, na­głe i nie­prze­wi­dy­walne, aż roz­wa­liło moje po­pę­kane fun­da­menty.

To nie miało sensu.

Pa­trzy­łam prze­cież na nie­wła­ści­wego Pre­scotta.

– Twoja mama wy­słała nas po tiarę – wy­ja­śnił sto­jący obok brata Reed.

Reed. Mój naj­lep­szy przy­ja­ciel. Czczony przez szkołę roz­gry­wa­jący. Nie­bie­sko­oki, blon­d­włosy ty­powy chło­pak z Po­łu­dnia z uro­czym ak­cen­tem i sym­pa­tycz­nym uśmie­chem. No i te do­łeczki w po­licz­kach, które po­ja­wiały się za każ­dym ra­zem, gdy jego usta roz­cią­gały się w uśmie­chu.

Reed tu był, a ja po­czu­łam się bez­pieczna.

Czas przy­spie­szył tak gwał­tow­nie, że zro­bi­łam krok w tył. Mia­łam wra­że­nie, jakby upły­nęła go­dzina, od­kąd wpa­dłam na Na­sha, ale naj­pew­niej mi­nęło za­le­d­wie dzie­sięć se­kund. Nash przy­glą­dał mi się uważ­nie, a ja przy­po­mnia­łam so­bie słowa Re­eda.

Mama wy­słała ich po tiarę.

Nie po mnie.

Nie od­po­wie­dzia­łam.

Nie mo­głam wy­do­być z sie­bie głosu.

Czy to był ten ro­dzaj prawdy – tej brzyd­kiej prawdy – którą do­strze­gał Nash i która wy­wo­ły­wała u niego to per­ma­nentne nie­za­do­wo­le­nie? Przez chwilę wy­obra­zi­łam so­bie swoją ucieczkę. Żad­nego Eastridge Prep. Żad­nej przy­szło­ści na uni­wer­sy­te­cie Duke i w świe­cie mody.

Nash mil­czał. Bez­na­mięt­nym wzro­kiem wo­dził po moim ciele – roz­wa­lo­nej fry­zu­rze, tu­szu spły­wa­ją­cym po po­licz­kach, roz­dar­tej sukni w ko­lo­rze brud­nego różu, który po­do­bał mi się, kiedy opusz­cza­łam dom, ale te­raz wy­da­wał się przy­gnę­bia­jący.

Ta­cenda.

Nie­prze­nik­niony.

Ta­jemny.

Mam­ro­ta­łam pod no­sem uko­chane słowa, żeby się uspo­koić. Po­zwo­li­łam im ukształ­to­wać się na ję­zyku, ale wy­pu­ści­łam je w świat, który wła­śnie legł w gru­zach.

Za­ci­ska­łam palce na ko­szuli Na­sha, która – jak za­uwa­ży­łam – wcze­śniej na­le­żała do mo­jego ojca, i nie chcia­łam pu­ścić. Na­wet kiedy roz­darta su­kienka od­sło­niła piersi.

– O Boże, Em. – Reed wy­cią­gnął rękę, żeby po­pra­wić mi gor­set.

Co­kol­wiek zro­bił, żeby ma­te­riał nie ze­śli­zgnął się po­now­nie, wciąż nie mo­głam pu­ścić ręki Na­sha.

– Emery – po­pra­wi­łam Re­eda. W moim gło­sie sły­sza­łam spo­kój, któ­rego wcale nie czu­łam. Obo­jęt­ność, któ­rej tak roz­pacz­li­wie szu­ka­łam.

Gdzieś w głębi umy­słu pa­mię­ta­łam, że Reed za­wsze zwra­cał się do mnie Em.

To było nor­malne.

By­łam bez­pieczna.

Je­steś Em.

Emery.

Wszystko jest w po­rządku.

– Emery? – Tro­ska w gło­sie Na­sha wy­da­wała się praw­dziwa.

Uchwy­ci­łam się jej kur­czowo, tak jak moje dło­nie ucze­piły się jego gar­ni­turu. Gar­ni­turu mo­jego ojca. Wciąż pach­niał jak tata, po­łą­cze­niem drzewa ce­dro­wego i so­sny, wo­nią, która dzia­łała jak bal­sam na moje nerwy. Przy­ci­snę­łam twarz do ko­szuli i za­cią­gnę­łam się za­pa­chem taty, ale wy­czu­łam prze­bi­ja­jący się za­pach Na­sha Pre­scotta.

Cy­trusy. Piżmo. Odu­rza­jącą wa­ni­lię, która po­winna wy­brzmie­wać ko­bieco, ale wcale tak nie było. W mo­ich ra­cjo­nal­nych my­ślach za­pa­no­wał chaos, który ode­brał mi głos. Nie mo­głam się ode­zwać. Dla­tego sku­pi­łam się na za­pa­chu Na­sha, mimo że pra­gnę­łam w tym mo­men­cie scho­wać się pod koł­drą, żeby uciec przed upo­ko­rze­niem, i ni­gdy stam­tąd nie wy­cho­dzić.

– Emery – za­czął znowu Reed, a za mną roz­legł się trzask za­my­ka­nych drzwi.

Skrzy­wi­łam się i zwie­si­łam głowę, przy­go­to­wu­jąc się na cios.

Prze­stań, roz­ka­za­łam so­bie. Able cię nie ude­rzył. Ro­ze­rwał ci su­kienkę, do­ty­kał two­jego ciała, przy­parł cię do biurka, ale nie po­bił.

Otrzą­snę­łam się z my­śli, kiedy usły­sza­łam jęk chło­paka. Ob­ró­ci­łam się w chwili, gdy za­pi­nał spodnie, chwie­jąc się z boku na bok. Ode­rwa­łam się od Na­sha.

Wy­peł­nił mnie gniew, pul­so­wał mo­imi ży­łami, aż za­świerz­biła mnie ręka, aby od­dać Able­ʼowi. Mu­sia­łam go ude­rzyć. Po­pchnąć go. Po­zba­wić go god­no­ści. Za­wsty­dzić go tak, jak on mnie. Cie­kawe, jak wy­glą­da­ła­bym w po­ma­rań­czo­wym kom­bi­ne­zo­nie, od­sia­du­jąc wy­rok dwu­dzie­stu lat. Mimo to i tak się na niego rzu­ci­łam.

Po­ko­na­łam dzie­lącą nas prze­strzeń i ude­rzy­łam Ableʼa w twarz. Dwu­krot­nie. Nash sta­nął przede mną i zła­pał mnie za rękę, kiedy za­mie­rzy­łam się po raz trzeci.

Bez słowa wy­cią­gnął coś z ma­ry­narki, tak szybko, że mi­gnęła mi tylko brą­zowa skóra, i wci­snął to do kie­szeni spodni, a po­tem zdjął ma­ry­narkę od gar­ni­turu mo­jego ojca i za­ło­żył mi ją na ra­miona. Jesz­cze ni­gdy nie czu­łam się bar­dziej bez­bronna niż w tym mo­men­cie.

– Za­bierz ją do domu, Reed.

Nash wci­snął bratu do ręki klu­czyki swo­jej hondy z lat dzie­więć­dzie­sią­tych i za­ci­snął jego palce, kiedy ten nie chciał ich wziąć. Reed twier­dził, że ten sa­mo­chód jest chyba je­dyną rze­czą, z którą Nash czuje się zwią­zany. Te­raz nie spra­wiał ta­kiego wra­że­nia, kiedy bez wa­ha­nia od­dał bre­lok bratu.

Sto­jący za Na­shem Able pró­bo­wał się od­su­nąć i wy­mknąć, ale star­szy Pre­scott zła­pał go za ko­szulę i przy­cią­gnął do nas.

– Nash – ostrzegł Reed, w jego oczach pło­nęła taka złość i gwał­tow­ność, ja­kiej jesz­cze ni­gdy u niego nie wi­dzia­łam.

Ucie­szyła mnie ta za­cie­kłość, cho­ciaż ja­kaś część mnie bała się, że przez to za bar­dzo przy­po­mi­nał swo­jego brata – chło­paka, który za­kra­dał się do mo­jej kuchni po kostki lodu na po­si­nia­czone pię­ści i pod­bite oczy.

– Ża­łuj, że nie wi­dzia­łaś tego dru­giego – po­wta­rzał za­wsze Nash z bez­czel­nym uśmie­chem, a po­tem zni­kał, a ja mu­sia­łam się szczy­pać, żeby spraw­dzić, czy nie mia­łam ha­lu­cy­na­cji.

By­łam zbyt prze­ra­żona, żeby na niego na­skar­żyć. Na­wet po­kusa zje­dze­nia mi­ski lo­dów bez wzbu­dza­nia mat­czy­nego gniewu nie mo­gła za­cią­gnąć mnie z po­wro­tem do kuchni. Za­prze­sta­łam więc noc­nych wy­cie­czek do lo­dówki, aż do dnia, gdy Nash zo­stał aresz­to­wany i Reed po­wie­dział mi, że Betty Pre­scott ka­zała mu obie­cać, że już ni­gdy wię­cej nie wpa­kuje się w kło­poty.

I do­trzy­mał słowa. Mo­głam więc znów w spo­koju jeść sło­dy­cze, a kostki lodu nie były już ska­żone krwią Na­sha Pre­scotta. Poza tym od tam­tego mo­mentu aż do dziś ani razu nie roz­ma­wia­łam z Na­shem, choć tych kilka wy­mie­nio­nych dzi­siaj zdań nie można na­zwać roz­mową.

– Za­bierz. Ją. Do. Domu. – Nash spoj­rzał wy­zy­wa­jąco na brata. Mi­nęły trzy se­kundy, aż ten młod­szy w końcu ustą­pił.

Wy­pu­ści­łam wstrzy­my­wany od­dech, prze­stra­szyw­szy się tym, co Nash mógłby zro­bić Re­edowi, gdyby ten się nie pod­po­rząd­ko­wał, ale nie zo­sta­ła­bym tu­taj, aby się do­wie­dzieć. Po­do­bała mi się twarz Re­eda taka, jaka była, bez po­ła­ma­nych ko­ści.

– Do­bra. – Rzu­cił Able­ʼowi ostat­nie spoj­rze­nie. – Niech ci bę­dzie.

Kiedy Reed zła­pał mnie za palce, ode­tchnę­łam głę­boko. Uczu­cie dła­wie­nia znik­nęło, ale za­stą­piło je inne – jakby ktoś zła­pał mnie za serce i za­to­pił w nim pa­zury.

– Nic mi nie jest – za­pew­ni­łam Re­eda.

Kła­ma­łam.

Wie­dzia­łam, co to za uczu­cie.

Roz­dział trzeci

Emery

Miłość.

To głu­pie, że lu­dzie go­nią za czymś tak ka­pry­śnym. Za uczu­ciem, które jed­nego dnia jest, a na­stęp­nego może go już nie być.

Mi­łość ko­ja­rzyła mi się z sa­mo­cho­dem Na­sha – po­obi­ja­nym po po­przed­nim wła­ści­cielu, za­dba­nym przez obec­nego, ale i tak cze­ka­ją­cym na nie­uchronne po­rzu­ce­nie na ja­kimś zło­mo­wi­sku w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej.

Te­ra­peutka, do któ­rej matka wy­słała mnie, gdy mia­łam je­de­na­ście lat i przy­ła­pa­łam Vir­gi­nię sto­jącą nieco zbyt bli­sko wujka Bal­tha­zara, po­wie­dzia­łaby, że znowu za bar­dzo ana­li­zuję ży­cie. Mama za­pła­ciła jej rów­nież za dys­kre­cję. Usły­sza­łam tę roz­mowę, kiedy wra­ca­łam z ła­zienki.

To i tak było bez sensu.

Gdy­bym po­in­for­mo­wała tatę, to nic by nie dało. Po­ko­jówki plot­ko­wały na te­mat kłótni mo­ich ro­dzi­ców i twier­dziły, że tata zo­stawi ją, gdy tylko skoń­czę li­ceum. Wie­rzy­łam im. Ro­dzice rzadko ze sobą roz­ma­wiali, a gdy już się to zda­rzało, ich roz­mowy do­ty­czyły głów­nie in­te­re­sów.

W trak­cie se­sji te­ra­peutka twier­dziła, że wuj Bal­tha­zar jest ucie­le­śnie­niem de­mo­nów drę­czą­cych mój umysł. Na­to­miast matka miała być rze­komo ana­lo­gią dla siły. Siły! Co za bzdura.

A bli­skość po­mię­dzy wu­jem Bal­tha­za­rem i moją matką? We­dług cer­ty­fi­ko­wa­nej te­ra­peutki dok­tor Da­koty Mit­chum: siła po­ko­nu­jąca moje de­mony.

Tata był stra­te­giem. Po­tra­fił prze­wi­dzieć ru­chy prze­ciw­nika ni­czym mistrz sza­chowy i od­po­wia­dał na nie z bru­tal­no­ścią, któ­rej mu za­zdro­ści­łam. Wnio­sko­wa­łam, że je­śli będę za bar­dzo prze­ciw­sta­wiać się matce, za­nim roz­wie­dzie się z tatą, do­pro­wa­dzę do efektu mo­tyla. Dla­tego trzy­ma­łam gębę na kłódkę, cho­dzi­łam na se­sje te­ra­peu­tyczne i za­sta­na­wia­łam się, jak dok­tor Mit­chum zin­ter­pre­to­wa­łaby Igrzy­ska śmierci.

Ale mu­szę przy­znać, że jed­nak cze­goś na­uczy­łam się od swo­jej te­ra­peutki. Po­wie­działa mi, że mu­szę zna­leźć uj­ście dla mo­jego kre­atyw­nego umy­słu. Oraz dla emo­cji. Za­su­ge­ro­wała ry­so­wa­nie. Ja wo­la­łam kom­pro­mi­to­wać lu­dzi pu­blicz­nie.

Dru­karka do ko­szu­lek, którą do­sta­łam od mo­jego taty na szó­ste uro­dziny, le­żała za­po­mniana na sa­mym końcu szafy. Wy­cią­gnę­łam ją wtedy, star­łam z niej grubą war­stwę ku­rzu i wy­dru­ko­wa­łam ko­szulkę z lo­giem Win­th­rop Te­xti­les i na­pi­sem: „Ho­ry­zon­talne nie­dziele”. Kiedy mama za­py­tała, co to zna­czy, wmó­wi­łam jej, że to ka­pela, o któ­rej ni­gdy nie sły­szała.

Te ko­szulki stały się moim spo­so­bem na ra­dze­nie so­bie z ży­ciem, a wkrótce po­tem rów­nież spo­so­bem Re­eda na po­ma­ga­nie mi w ra­dze­niu so­bie. Ade­kwatny spo­sób jak na księż­niczkę naj­więk­szego w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej im­pe­rium włó­kien­ni­czego. Matka nie miała o tym po­ję­cia. Nie zno­siła jed­nak T-shir­tów i za­ka­zała mi opusz­czać dom w czym­kol­wiek, co nie miało de­si­gner­skiej metki.

Na­to­miast tata... mój ge­nialny, za­an­ga­żo­wany tata za­wsze za­uwa­żał ko­szulkę dnia i do­my­ślał się, że coś mnie mę­czy.

– Go­towa? – Reed po­ma­chał białą ko­szulką jak flagą, za­kry­wa­jąc jej przód. To był mój ulu­biony mo­del po­cho­dzący z fa­bryki taty, miękki i kom­for­towy. No­sząc ją, mia­łam ochotę wtu­lić się w Re­eda i obej­rzeć straszny film.

Zdję­łam znisz­czoną su­kienkę i wło­ży­łam świeżo za­dru­ko­waną ko­szulkę. Sie­dzia­łam na łóżku z ko­la­nami przy klatce pier­sio­wej, za­kry­wa­jąc słowa, które umie­ści­łam tam za­le­d­wie dzie­sięć mi­nut temu.

W trak­cie drogi po­wrot­nej do domu wy­pa­ro­wała ze mnie cała ad­re­na­lina i przez resztę czasu uda­wa­łam, że wszystko jest w po­rządku, ale w du­chu mia­łam ochotę cof­nąć czas i spra­wić, że Able Car­tw­ri­ght mi za to za­płaci.

By­łam bar­dzo pa­mię­tliwa. Cho­wa­łam urazy głę­boko i pie­lę­gno­wa­łam je ni­czym uko­chane zwie­rzątko, za­wsze pa­mię­ta­łam, by je kar­mić, za­pew­niać mu roz­rywkę i do­trzy­my­wać to­wa­rzy­stwa. Po­trze­bo­wa­łam ze­msty, w prze­ciw­nym ra­zie będę ob­se­syj­nie roz­my­ślać o do­tyku Ableʼa w naj­mniej­szych szcze­gó­łach.

Reed wy­łą­czył dru­karkę i roz­piął ko­szulę. Uda­łam, że od­wra­cam wzrok od wy­rzeź­bio­nego ciała, któ­rego nie po­wi­nien mieć ża­den chło­pak w jego wieku, i z za­mknię­tymi oczami cze­ka­łam, aż włoży T-shirt.

– Je­stem go­towa. – Prze­cze­sa­łam pal­cami splą­tane włosy i zsu­nę­łam się z łóżka, za­kry­wa­jąc dłońmi klatkę pier­siową.

Do­pa­dła mnie po­trzeba, by prze­wró­cić oczami w re­ak­cji na na­szą dzie­cinną za­bawę, którą czę­sto pro­wa­dzi­li­śmy, ale tego nie zro­bi­łam, bo prze­ra­żała mnie myśl, że kie­dyś na­dej­dzie taki dzień, gdy to się skoń­czy. Chcia­łam ro­bić ko­szulki z Re­edem, na­wet kiedy będę już stara i siwa.

– Je­den... dwa...

Na trzy z wy­ćwi­czoną syn­chro­ni­za­cją od­wró­cił ko­szulkę, a ja opu­ści­łam ra­miona. Wy­buch­nąw­szy śmie­chem, rzu­ci­li­śmy się na łóżko jak do ro­bie­nia anioł­ków na śniegu, za­chwy­ceni tym, że wy­dru­ko­wa­li­śmy do­kład­nie to samo zda­nie.

Able Car­tw­ri­ght ma ma­łego fiuta.

To było za­bawne, ale nie aż tak. Wie­dzia­łam jed­nak, co mój przy­ja­ciel pró­buje osią­gnąć – w je­dyny znany so­bie spo­sób od­cią­gał moje my­śli od tego, co się wy­da­rzyło. Do­ce­nia­łam sta­ra­nia, ale drże­nia mo­ich pal­ców nie uspo­koi nic poza cier­pie­niem Ableʼa. 

– Je­steś moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, Reed – wy­rwało mi się z wes­tchnię­ciem. Po­win­nam była za­cho­wać to wy­zna­nie dla sie­bie.

Cze­ka­łam na falę wy­rzu­tów su­mie­nia, ale one nie na­de­szły.

Za to po­ja­wiło się coś, co po­czu­łam wcze­śniej. Nie od­wa­ży­łam się tego na­zwać, cho­ciaż po­pchnęło moją rękę w kie­runku Re­eda. Na­sze palce otarły się o sie­bie. Szybko jed­nak za­bra­łam rękę i strzep­nę­łam pa­pro­szek z ubra­nia, uda­jąc, że to tylko przy­pa­dek.

Brawo za sub­tel­ność.

Reed prze­wró­cił się na brzuch i przyj­rzał mo­jej twa­rzy. Jego złote loki pa­so­wały do mo­ich, cho­ciaż jego były na­tu­ralne, i miał dwoje nie­bie­skich oczu, a nie tak jak ja – jedno. Mia­łam ochotę prze­su­nąć pal­cami po jego po­wie­kach, za­mknąć je i po­ca­ło­wać każdą z nich.

Silna wola ni­gdy nie była moją mocną stroną, ale z Re­edem nie mia­łam in­nego wyj­ścia, bo stawka była zbyt wy­soka. Mimo że pra­gnę­łam go przy­tu­lić, pie­ścić i ca­ło­wać.

Zła­pał za ko­smyk mo­ich wło­sów i koń­cówką po­ła­sko­tał mi po­li­czek.

– Do­brze się czu­jesz, Em?

Po­cią­gnę­łam go za ucho, żeby prze­stał, i przez chwilę chcia­łam zi­gno­ro­wać py­ta­nie, ale się roz­my­śli­łam. Wie­dzia­łam, że bę­dzie drą­żyć, aż uzy­ska od­po­wiedź.

Ro­dzina Pre­scot­tów była bar­dzo nie­ustę­pliwa.

Betty mo­głaby prze­słu­chi­wać ter­ro­ry­stę uzbro­jona w sze­roki uśmiech z dia­stemą i szar­lotką do­mo­wej ro­boty.

Ła­godne oczy Hanka zmu­szały do wy­znań.

Reed ni­gdy nie usły­szał słowa „nie” w swoim ży­ciu.

A Nash... cóż, Nash był, jaki był. Wy­star­czyło, że od­dy­chał, a lu­dzie sta­wali na rzę­sach, żeby go za­do­wo­lić. Po­sia­dał cha­ry­zmę, któ­rej nie dało się ku­pić za pie­nią­dze.

– Owce lgną do sym­pa­tycz­nych lu­dzi. I nie jest to ce­cha, któ­rej można się na­uczyć, tylko trzeba się z tym uro­dzić – wy­ja­śniła mi kie­dyś matka po tym, jak Ba­sil za­pro­siła na swoje dzie­siąte uro­dziny wszyst­kie osoby z na­szej klasy poza mną. Spoj­rzała wtedy na mnie z góry i do­koń­czyła z roz­cza­ro­wa­niem: – Ja je­stem lu­biana. Ty nie. Ja prze­wo­dzę Ju­nior So­ciety, a ty je­steś wy­rzut­kiem. Może le­piej na­ucz się, jak być owcą.

Ist­nie­nie Na­sha pod­wa­żało teo­rię mo­jej matki. Był jed­no­cze­śnie nie­sym­pa­tyczny i miał w so­bie pe­wien ma­gne­tyzm. Do dupy z owcami. Kiedy do­ro­snę, chcę być taka jak on.

– Wszystko w po­rządku? – po­wtó­rzył Reed.

Nie.

Tak.

Sama nie wie­dzia­łam. Fi­zycz­nie było okej. Na­to­miast je­śli cho­dzi o psy­chikę... Czu­łam się nieco roz­trzę­siona i łak­nę­łam krwi. Tylko że Reed był z na­tury pa­cy­fi­stą i nie wiem, co by zro­bił, gdyby do­wie­dział się, czego się do­pusz­czę, je­śli tylko do­rwę Ableʼa w swoje ręce.

Przed ga­bi­ne­tem ad­re­na­lina mnie spa­cy­fi­ko­wała, ale te­raz, w domu, moje ciało do­ma­gało się walki, bo w prze­ciw­nym ra­zie drże­nie nie usta­nie.

– Tak – wy­du­si­łam w końcu. Kiedy Reed mi się przyj­rzał, od­gar­nę­łam włosy z twa­rzy i usia­dłam. – Przy­się­gam. Nic mi nie jest. Nie okła­ma­ła­bym cię.

Jed­nak prze­mil­cze­nie prawdy to też kłam­stwo.

Do­tarło do mnie, że moje kłam­stwa na­war­stwiły się jak ka­ram­bol na skrzy­żo­wa­niu. Jedno na dru­gim. Mu­sia­łam prze­stać. Tylko że al­ter­na­tywa – czyli prawda – aż tak do mnie nie prze­ma­wiała.

– Je­steś pewna?

– Tak. Prze­stań py­tać, Reed. – Osten­ta­cyj­nie prze­wró­ci­łam oczami, spoj­rza­łam na ze­ga­rek i wsu­nę­łam się pod koł­drę, li­cząc na to, że od­pu­ści.

Uda­wa­łam, że za­sy­piam, on pa­trzył na mnie przez chwilę, a po­tem dał so­bie spo­kój. Szcze­rze mó­wiąc, Able Car­tw­ri­ght w ogóle mnie nie mar­twił. Ode­pchnę­łam go. Po­wstrzy­ma­łam. Wy­gra­łam.

Able Car­tw­ri­ght był jak ka­ra­luch. Być może po­trzebne bę­dzie wiele prób, aby go zgnieść, ale ży­cie nie­wąt­pli­wie go wy­koń­czy.

Każdy ka­ra­luch kie­dyś umiera.

Na­to­miast co do dru­giej rze­czy, która za­przą­tała mi my­śli?

Pró­bo­wa­łam wszyst­kiego, od spo­ty­ka­nia się z in­nymi chło­pa­kami, do ca­ło­wa­nia się ze Stellą Co­pe­land w jej sza­fie pod­czas gry w sie­dem mi­nut w nie­bie.

A mimo to i tak nie mo­głam wy­rzu­cić go z głowy.

Ta po­trzeba była żywa. Gło­śna. Pul­so­wała ży­ciem.

I nie chcia­łam jej za­bić.

Roz­dział czwarty

Emery

Nie ro­zu­miem!

– Co się dzieje?

– Prze­stań­cie, pro­szę! Bła­gam was.

Moje sny prze­rwała kłót­nia. Wy­cią­gnę­łam ręce, ale na­tra­fi­łam w ciem­no­ści na pu­ste łóżko. Reed znik­nął. Mia­łam na­dzieję, że tata nie przy­ła­pał go na wy­my­ka­niu się z mo­jego po­koju. Prę­dzej się za­dźgam, niż po­zwolę, żeby Reed za­pła­cił za to, że mnie uszczę­śli­wiał.

Pod over­si­zową ko­szulkę wło­ży­łam krót­kie spodenki i z ocią­ga­niem opu­ści­łam łóżko. Po wyj­ściu na ko­ry­tarz oto­czy­łam się ra­mio­nami i za­drża­łam z zimna, prze­kli­na­jąc mamę, która upie­rała się, by cią­gle utrzy­my­wać w domu tem­pe­ra­turę na po­zio­mie osiem­na­stu stopni.

„Tylko biedni lu­dzie cier­pią w upale, skar­bie”.

Po­dą­ży­łam za gło­sami do sa­lonu. Ziew­nię­cie za­marło mi w gar­dle na wi­dok mo­ich ro­dzi­ców oraz Re­eda i Na­sha, któ­rzy stali pod ścia­nami jak po­sągi w mu­zeum Ma­dame Tus­saud, stę­żali w róż­nym stop­niu fu­rii i nie­po­koju.

Po­sia­dłość mo­jej ro­dziny łą­czyła ze sobą chłód mar­muru z far­mer­skim twi­stem. Reed czę­sto żar­to­wał, że mój tata jest jak do­mek far­mer­ski, a mama zimna jak mar­mur.

Dzi­siaj na pro­wa­dze­nie wy­szedł mar­mur, two­rzący gro­bo­wiec o bar­wach bieli, złota i sre­bra, a my by­li­śmy jak zmu­mi­fi­ko­wani i cze­ka­li­śmy, aż ży­cie ru­szy da­lej i o nas za­po­mni.

Po­tar­łam zmę­czone po­wieki i po­bież­nie przyj­rza­łam się sce­nie. Matka miała na twa­rzy tę samą lo­do­watą ma­skę co za­wsze. Tata stał na roz­sta­wio­nych no­gach, onie­śmie­la­jący, z ra­mio­nami skrzy­żo­wa­nymi na klatce pier­sio­wej, jakby tylko cze­kał, aż ktoś mu pod­sko­czy.

Pulchną syl­we­tką Betty wstrzą­sały spa­zmy. Hank prze­ska­ki­wał wzro­kiem mię­dzy żoną a Na­shem, któ­rego roz­luź­nione ra­miona świad­czyły o znu­dze­niu, ale in­stynkt pod­po­wia­dał mi, by nie dać się na­brać. Był czuj­niej­szy niż któ­re­kol­wiek z nas.

Kiedy sku­pi­łam spoj­rze­nie na Re­edzie, wło­ski na rę­kach sta­nęły mi dęba. Stał za­kuty w kaj­danki obok brata z fu­rią ma­lu­jącą się na twa­rzy. Aż le­d­wie go po­zna­wa­łam.

Przed ko­min­kiem z rę­kami na bio­drach stało dwoje de­tek­ty­wów, któ­rzy prze­ma­wiali na zmianę, dum­nie ob­no­sząc się ze swo­imi od­zna­kami. Po­czu­łam się jak w fil­mie Brudny Harry, tyle że za­miast Clinta Eastwo­oda mia­łam przed oczami ta­nie gar­ni­tury i roz­trzę­sioną matkę. (Betty, nie Vir­gi­nię. Moja matka wy­glą­dała, jakby wszystko miała gdzieś).

– Reed? – Na dźwięk mo­jego głosu w po­koju za­pa­dła ci­sza.

De­tek­tywi rów­no­cze­śnie otak­so­wali mnie wzro­kiem. Na­wet nie chcia­łam my­śleć, jak mu­szę wy­glą­dać z tu­szem roz­ma­za­nym po po­licz­kach, z gniaz­dem na gło­wie, oto­czona cia­sno ra­mio­nami, aby ochro­nić się przed chło­dem, i w kap­ciach z ró­żo­wymi kró­licz­kami, które w ze­szłym roku do­sta­łam od Re­eda.

– Co się dzieje? – zwró­ci­łam się do mo­jego przy­ja­ciela. Za­wie­si­łam wzrok na kaj­dan­kach opla­ta­ją­cych jego nad­garstki. – Dla­czego je­steś za­kuty?

– Able tra­fił do szpi­tala. – Głos na­le­żał do Re­eda, ale zu­peł­nie tak nie brzmiał. Mia­łam wra­że­nie, że drze­mie w nim fu­ria szu­ka­jąca uj­ścia. – Był na tyle przy­tomny, że zdo­łał po­in­for­mo­wać po­li­cję, że go po­bi­łem.

Je­den z po­li­cjan­tów zbli­żył się do Re­eda.

– Czy to przy­zna­nie się do winy? – Za­wie­sił wzrok na ko­szulce Re­eda z na­pi­sem „Able Car­tw­ri­ght ma ma­łego fiuta” i do­tarło do mnie, że ich nie ścią­gnę­li­śmy. Fan­ta­stycz­nie.

Nash za­sło­nił brata swoim cia­łem.

– To żadne przy­zna­nie, bo ja to zro­bi­łem.

Ten drugi de­tek­tyw po­krę­cił głową, a jego włosy, za­ple­cione w mę­ski ko­czek, pod­sko­czyły na czubku głowy.

– Pa­nie Pre­scott, mam uwie­rzyć, że za­ata­ko­wał pan chłopca o dzie­sięć lat młod­szego, z któ­rym nie spę­dzał pan czasu, nie cho­dzi do tej sa­mej szkoły, a na­wet nie mieszka w tym sa­mym mie­ście? Pra­gnę przy­po­mnieć, że utrud­nia­nie śledz­twa jest ka­ralne, a ofiara już wska­zała na­past­nika.

– Nash! – Betty po­wio­dła zroz­pa­czo­nym wzro­kiem mię­dzy swo­imi sy­nami. – Nie bę­dziesz brał od­po­wie­dzial­no­ści za coś, czego nie zro­bi­łeś.

– Mamo...

– Nash.

Ich walka na spoj­rze­nia trwała pełną mi­nutę. Na­pię­cie za­wi­sło w po­wie­trzu i nikt na­wet nie od­wa­żył się ode­tchnąć zbyt gło­śno. Wsta­łam ze spusz­czoną głową, sta­ra­jąc się bez­sku­tecz­nie do­pa­trzeć w tym sensu. Reed nie był bru­talny. Ta­kie za­cho­wa­nie było bar­dziej ty­powe dla Na­sha – Ba­sil czę­sto po­wta­rzała, że byłby w sta­nie przy­grzmo­cić czło­wie­kowi tylko za to, że ten krzywo na niego spoj­rzał.

Reed był pa­cy­fi­stą. Gniew wy­ła­do­wy­wał na bo­isku fut­bo­lo­wym. Co prawda był roz­gry­wa­ją­cym, ale ni­gdy nie wi­dzia­łam, żeby ce­lowo po­wa­lił ko­goś na zie­mię. Jego matka zo­stała na­szą go­spo­sią, a oj­ciec ob­jął po­sadę kon­ser­wa­tora te­renu, więc by­łam na wszyst­kich jego me­czach.

Któ­re­goś razu na bo­isku roz­pę­tała się bójka i Reed jako pierw­szy wró­cił na li­nię boczną i tam cze­kał, aż sy­tu­acja zo­sta­nie opa­no­wana. A mimo to te­raz bił się dla mnie. Wró­ciła sa­tys­fak­cja roz­pie­ra­jąca moją klatkę pier­siową ni­czym ba­lon.

– Pa­no­wie...

Tata wy­szedł na­przód, wy­cią­gnął z kie­szeni cy­garo i za­pal­niczkę. Cze­ka­li­śmy, aż prze­su­nie ogień do koń­cówki i ją pod­pali.

Kiedy tata się od­zy­wał, wszy­scy za­mie­niali się w słuch. Bez wy­jątku. Wy­star­czyło, że wy­po­wie­dział jedno słowo, a wszy­scy uci­chli. Na­wet kiedy wło­żył cy­garo do ust, za­cią­gnął się, wstrzy­mał dym, a po­tem go wy­pu­ścił.

Ci wszy­scy lu­dzie na dzi­siej­szym przy­ję­ciu byli za­możni tylko dla­tego, że wzbo­ga­cili się dzięki mo­jemu ojcu. Wszy­scy miesz­kańcy mia­sta – po­sia­da­jący pie­nią­dze lub nie – za­in­we­sto­wali w na­zwi­sko Win­th­rop.

De­tek­tywi znali mo­jego tatę. Wy­mie­nili spoj­rze­nia i na­wet nie od­wa­żyli się pi­snąć słów­kiem, gdy on się ocią­gał. Opu­ścił cy­garo, po­miesz­cze­nie wy­peł­niło się dy­mem.

W ci­szy roz­brzmie­wał stu­kot desz­czu ude­rza­ją­cego o dach. Kie­dyś ko­cha­łam ten dźwięk, do­póki matka nie przy­ła­pała mnie, jak tań­czy­łam z Re­edem w desz­czu. Po­tem przez trzy ty­go­dnie wal­czy­łam z grypą, bo nie chciała dać mi le­ków, do­póki nie przy­zna­łam, że do­sta­łam na­uczkę.

Tata wró­cił z de­le­ga­cji ty­dzień po moim za­cho­ro­wa­niu. Zbli­żały się moje uro­dziny i ba­łam się, że je­śli po­skarżę mu się na cho­robę, każe mi zo­stać w domu i nie po­jadę na wy­cieczkę do Di­sney­landu.

Tata wy­na­jął cały park, a ja spę­dzi­łam noc w Space Mo­un­tain z Re­edem, uda­jąc, że wcale nie mam ochoty zwy­mio­to­wać za każ­dym ra­zem, gdy ko­lejka gwał­tow­nie się za­trzy­my­wała.

Matka o tym wie­działa, mimo to od­cią­gnęła mnie na bok i po­wie­działa: „Kara jest fun­da­men­tem tego kraju. Cho­roba nie jest twoją karą; jest nią cier­pie­nie w mil­cze­niu”.

– Je­stem pe­wien, że się do­ga­damy. – Tata pod­szedł bli­żej, roz­glą­da­jąc się wo­kół swo­bod­nie po­mimo na­pię­cia pa­nu­ją­cego w po­miesz­cze­niu.

Wciąż miał gę­stą ciemną czu­prynę, lekko si­wie­jącą na skro­niach, co nada­wało mu szla­chet­nego, a nie star­czego wy­glądu. Kie­dyś żar­to­wał, że szare oko odzie­dzi­czy­łam po nim, a nie­bie­skie – po matce.

Gdy to po­wie­dział, szare oko stało się ulu­bio­nym, po­nie­waż taki już był Gi­deon Win­th­rop. Po­tra­fił wszystko zmie­nić na lep­sze, na­wet coś ta­kiego.

– Pa­nie Win­th­rop. – De­tek­tyw z kocz­kiem po­dra­pał się po spo­co­nej skroni. – Z ca­łym sza­cun­kiem...

Tata wszedł mu w słowo.

– Z ca­łym sza­cun­kiem, ale zja­wi­li­ście się w moim domu o pół­nocy bez na­kazu. – Tata wy­cią­gnął cy­garo z ust i do­koń­czył: – Mó­wię wam, że za­raz roz­wią­żemy sy­tu­ację, a wy ma­cie po­słu­chać. – Za­cią­gnął się dy­mem.

– Pa­nie Win­th­rop, ktoś musi zo­stać dzi­siaj aresz­to­wany. – De­tek­tyw prze­niósł wzrok na ko­szulkę Re­eda i roz­kasz­lał się, kiedy tata buch­nął na niego opa­rami. – Pięt­na­sto­la­tek leży te­raz w szpi­talu ze zła­ma­nym no­sem, że­brem i nogą oraz wy­bi­tym oboj­czy­kiem i ra­mie­niem.

Moja matka za­marła, a ja z ca­łej siły sta­ra­łam się po­wstrzy­mać od po­dob­nej re­ak­cji.

Ja­sna cho­lera.

Reed tak go urzą­dził?

Dla mnie?

Bum.

Bum.

Bum.

Moje po­liczki za­czer­wie­niły się na myśl o tym, jak bar­dzo roz­sza­lało się moje serce. Moc­niej oto­czy­łam się ra­mio­nami, jak­bym w ten spo­sób mo­gła ochro­nić się przed uczu­ciami. Ale nie by­łam w sta­nie.

To bę­dzie na­sze prze­zna­cze­nie – dzie­cięca na­iw­ność ska­żona ciem­no­ścią.

– Eric Car­tw­ri­ght, jego oj­ciec, jest moim praw­ni­kiem... – urwał, gdy za­uwa­żył, że skrzy­wi­łam się na wspo­mnie­nie o ojcu Ableʼa. – Emery... – Roz­gnie­wane oczy sku­pił na mo­jej ko­szulce, opu­ścił cy­garo i pod­szedł bli­żej. – Co masz na­pi­sane na ko­szulce?

Zro­bi­łam krok w tył i już za­czę­łam roz­wa­żać prze­pro­wadzkę do Ery­trei i za­ło­że­nie mor­skiej farmy. Naj­le­piej gdzieś, gdzie nie zna­la­złby mnie nikt obecny w tym po­miesz­cze­niu poza Re­edem. Ży­wi­li­by­śmy się kre­wet­kami i ry­bami, a po­tem pew­nie umar­li­by­śmy od za­tru­cia rtę­cią przed dwu­dziestką. I tak by­łoby to lep­sze niż śmierć w wy­niku upo­ko­rze­nia.

– Tato. – Nie­omal się wzdry­gnę­łam, ale moc­niej za­ci­snę­łam wo­kół sie­bie skrzy­żo­wane ra­miona. Jak tak da­lej pój­dzie, ni­gdy nie uro­sną mi cycki, bo zgniotę ich ko­mórki, za­nim zdążą się roz­wi­nąć. – To nic ta­kiego.

– Emery.

– Pro­szę.

– Emery.

Zro­bi­łam ko­lejny krok w tył i na­tra­fi­łam piętą na ścianę, bo naj­wy­raź­niej nie wie­dzia­łam, jak stąd nor­mal­nie wyjść. Prawda była jed­nak taka, że na­wet nie mu­sia­łam mu po­ka­zy­wać ko­szulki.

On wie­dział.

Ni­komu nie umknęła fu­ria w jego oczach. Moje ra­miona za­drżały. Pod­da­łam się nie­unik­nio­nemu i opu­ści­łam ręce. Nie wsty­dzi­łam się tego, co mi się przy­da­rzyło, ale nie chcia­łam, by to wy­da­rze­nie się za mną cią­gnęło.

Kiedy do­wie się jedna osoba, wkrótce bę­dzie wie­dzieć o tym całe mia­sto. Tak to już wy­glą­dało w Eastridge. A tu­taj lu­dzie za­wsze, ale to za­wsze ob­wi­niają za coś ta­kiego dziew­czynę. I po­nie­waż nie­mal wszy­scy li­ce­ali­ści za­mie­rzali stu­dio­wać w Duke ra­zem ze mną i Re­edem, już za­wsze będą mnie pa­mię­tać jako dziew­czynę, która spie­przyła przy­szłość Re­edowi, a może rów­nież i Able­ʼowi.

To był wy­łącz­nie mój cię­żar.

Tata był do­brą osobą. Na ogół roz­ważny, na­wet do prze­sady ra­cjo­na­lny, w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści osób o błę­kit­nej krwi. Nie ob­wi­niałby mnie za to. Reed też nie. Ani Betty i Hank. Na­wet Nash nie upadłby tak ni­sko. Ale matka? I ci dwaj de­tek­tywi, któ­rych do­piero co po­zna­łam?

Czu­łam się ob­na­żona, zdra­dza­jąc swoje se­krety, na­wet nie ode­zwaw­szy się sło­wem. Po­win­nam była coś po­wie­dzieć albo wy­tłu­ma­czyć, że nic złego się nie stało; a jed­nak do­ce­nia­łam te­raz ci­szę, bo wie­dzia­łam, że to ostatni raz przed wy­bu­chem mo­jego taty, który za­raz znisz­czy Car­tw­ri­gh­tów i naj­praw­do­po­dob­niej rów­nież całe mia­sto.

De­tek­tywi spoj­rzeli na moją ko­szulkę i po­skła­dali fakty do kupy. Nash i Reed jed­no­myśl­nie za­sło­nili mnie swo­imi cia­łami. Wyj­rza­łam zza ich ple­ców, ale po­zwo­li­łam im w więk­szo­ści mnie za­kryć.

Tata wy­cią­gnął te­le­fon i wy­brał nu­mer.

– Eric. Do mo­jego ga­bi­netu. Ale już.

Ty­powy tata.

Za­wsze staje za mną mu­rem.

Mia­łam ochotę zła­pać go za ręce, za­cią­gnąć do parku roz­rywki Harry’ego Pot­tera i na­pić się z nim piwa kre­mo­wego. Albo tań­czyć w desz­czu bez mu­zyki i za­stą­pić wspo­mnie­nia o Ableʼu śmiesz­nymi ru­chami taty w stylu lat osiem­dzie­sią­tych.

Tata od­wró­cił się do Hanka i Betty, rzu­cił cy­garo na pod­łogę, zgniótł je po­de­szwą buta i zi­gno­ro­wał roz­draż­niony okrzyk matki.

– Eric Car­tw­ri­ght już jest w dro­dze. W mo­jej opi­nii wasz syn nie zro­bił nic złego, a Eric się ze mną zgo­dzi. Za­rzuty nie zo­staną wnie­sione. – Po­wie­dział to z ta­kim prze­ko­na­niem, że mu uwie­rzy­łam. Poza tym na­zy­wał się Win­th­rop, a w tym mie­ście było to naj­więk­sze wy­róż­nie­nie.

De­tek­tywi na­wet się nie spie­rali, kiedy po­pro­sił ich, aby roz­kuli Re­eda i za­cze­kali w jego ga­bi­ne­cie. Za­lała mnie sa­tys­fak­cja. Nie za­mie­rza­łam opo­wia­dać ta­cie w szcze­gó­łach o tym, co za­szło, bo nie chcia­łam po­świę­cać Able­ʼowi wię­cej uwagi, niż na to za­słu­gi­wał, ale nie mo­głam się do­cze­kać ze­msty. Opuszki do­słow­nie pło­nęły, aby go roz­człon­ko­wać, znisz­czyć, ze­trzeć z po­wierzchni ziemi.

Cie­kawe, czy tak samo czuł się Nash, kiedy kro­czył swoją wła­sną ścieżką wojny, ro­bił to, co chciał. Kiedy grał w dru­ży­nie fut­bo­lo­wej w Eastridge Prep, do­pro­wa­dzał do bó­jek z za­wod­ni­kami, ma­skot­kami dru­żyny i sę­dziami, nie my­śląc o kon­se­kwen­cjach. A może i o nich my­ślał, ale po pro­stu miał je gdzieś.

Czę­sto ury­wał się z za­jęć, a po­tem znaj­do­wano go za salą gim­na­styczną z rę­kami pod ko­szulką ja­kiejś dziew­czyny z ostat­niej klasy. I ni­gdy nie za­po­mnę tych nocy w kuchni, kiedy sta­łam nie­ru­chomo z ły­żeczką lo­dów w ustach i ob­ser­wo­wa­łam krew ka­piącą z jego pię­ści na pod­łogę, gdy bez­sku­tecz­nie pró­bo­wał za­ta­mo­wać ją za po­mocą ręcz­ni­ków i lodu.

– Skar­bie... – Mama po­ło­żyła dłoń na ra­mie­niu taty, za­ci­ska­jąc palce na ma­te­riale. – Gi­de­onie, nie wy­głu­piaj się. Za­sta­nów się nad tym. – Prze­su­nęła dłońmi po jego ra­mio­nach. Jej sze­ścio­ka­ra­towy pier­ścio­nek za­rę­czy­nowy mru­gał w moją stronę, ści­śnięty po­mię­dzy dwiema wy­sa­dza­nym dia­men­tami w ob­rącz­kami. – Car­tw­ri­gh­to­wie to do­brzy lu­dzie. A co z Win­th­rop Te­xti­les? Eric Car­tw­ri­ght zna wszyst­kie se­krety two­jej firmy.

Moją klatkę pier­siową roz­pie­rał gniew, pod­sy­cany tle­nem, który wdy­cha­łam, i tym­cza­sowo mnie za­śle­pił. Nie mo­głam sku­pić wzroku. Pa­trzy­łam na plecy braci Pre­scott i od­li­cza­łam od dzie­się­ciu w dół, sta­ra­jąc się prze­tra­wić to wszystko w spo­koju.

Uspo­kój się, Em. Nie od­zy­waj się. Niech ona my­śli so­bie, co chce. Tata się tym zaj­mie.

Lu­dzie za­kła­dają, że siła jest gło­śna. Pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści siła jest ci­szą. To wy­trzy­ma­łość, po­sta­no­wie­nie, aby nie od­da­wać swej god­no­ści. I cza­sami je­dyną osobą, która jest świa­doma ist­nie­nia tej siły w to­bie, je­steś ty sam.

Nash na­piął wszyst­kie mię­śnie. Wy­da­wał się na­prę­żony, jakby przy­go­to­wy­wał się do ataku. Nie wie­dzia­łam, co mam zro­bić, ale mia­łam wra­że­nie, że je­stem mu coś winna. Do­ty­ka­nie go by­łoby dziwne. Za­ka­zane. Jak­bym prze­kro­czyła gra­nicę, o któ­rej nikt mnie nie uświa­do­mił. Mimo to przy­ło­ży­łam dłoń do jego ple­ców, li­cząc na to, że go uspo­koję, bo on i Reed zro­bili dzi­siaj to samo dla mnie.

On jed­nak jesz­cze bar­dziej się spiął. Za­czę­łam ry­so­wać na jego ple­cach nie­wi­dzialne li­nie, gra­jąc sama ze sobą w kółko i krzy­żyk. Nash od­wró­cił głowę i spoj­rzał na mnie z unie­sioną brwią, ale jego mię­śnie się roz­luź­niły. Po­sła­łam mu krzywy uśmiech. Prze­su­nę­łam pal­cem po nie­wi­dzial­nej siatce, uda­jąc, że do­ty­kam ciała Re­eda.

– Win­th­rop Te­xti­les? – Tata pod­niósł głos, od­wra­ca­jąc się w stronę swo­jej żony. Piętą roz­tarł na pod­ło­dze nie­do­pa­łek cy­gara, po­piół roz­sy­pał się wo­kół jak z roz­trza­ska­nej urny. – Able Car­tw­ri­ght skrzyw­dził na­szą córkę, a ty te­raz my­ślisz o Win­th­rop Te­xti­les?

– Tak. I ty też po­wi­nie­neś. – Wy­obra­zi­łam so­bie, jak wy­ma­chuje ra­mio­nami, wska­zu­jąc na chłodny mar­mu­rowy sa­lon. – Za­po­mnia­łeś, skąd nas na to wszystko stać?

Wyj­rza­łam zza Re­eda i Na­sha i za­uwa­ży­łam, że tata prze­szył matkę ta­kim spoj­rze­niem, jakby jej nie­na­wi­dził. Nie prze­pa­da­łam za swoją mamą, ale tata wy­da­wał się zra­niony, zdra­dzony i by­cie świad­kiem tych emo­cji spra­wiało mi ból.

– A je­śli nie zro­bimy nic? – Opar­łam czoło o jed­nego z braci. – Co, je­śli...

Wy­obra­zi­łam so­bie Re­eda w po­praw­czaku, jego piękne blond loki i opa­loną skórę. Nie wy­trwałby. Wy­szedłby stam­tąd od­mie­niony i za­cząłby się za­cho­wy­wać jak... cóż, Nash.

– A je­śli znaj­dziemy spo­sób, żeby to wszystko za­mieść pod dy­wan? – do­koń­czy­łam, tym ra­zem gło­śniej, i wyj­rza­łam zza ściany braci.

Betty Pre­scott po­słała mi spoj­rze­nie pełne wdzięcz­no­ści, a za­ra­zem po­czu­cia winy. Ro­zu­mia­łam ją – pra­gnęła chro­nić swo­ich sy­nów za wszelką cenę. Jej na­dzieja była rów­nież moją.

– Wspa­niały po­mysł, złotko. – Matka wy­szła na­przód sprę­ży­stym kro­kiem i dwu­krot­nie kla­snęła w dło­nie. – Po­zwól, że roz­mó­wię się z Eri­kiem. Nikt nie wnie­sie żad­nych oskar­żeń. Bę­dzie tak, jakby nic się nie stało.

Tylko że się stało.

Mnie.

Czy ona w ogóle się tym prze­jęła?

Wy­głupy i dru­ko­wa­nie T-shir­tów ze­pchnęły wy­da­rze­nia dzi­siej­szego wie­czoru na dal­szy plan, ale te­raz, kiedy sta­łam przed pu­bliką, taka ob­na­żona... do­pa­dła mnie zgroza tego, co nie­mal się wy­da­rzyło. Scho­wa­łam się za Pre­scot­tami i opar­łam o Re­eda.

Wy­czu­łam na so­bie po­tężną dłoń, która po­mo­gła mi od­zy­skać rów­no­wagę, i wtedy do­tarło do mnie, że nie­omal prze­wró­ci­łam się na Na­sha.

Spoj­rzał na mnie po­nad ra­mie­niem i wy­szep­tał:

– Spo­koj­nie, ty­gry­sie.

Po­pa­trzy­łam mu w oczy, sta­ra­jąc się zro­zu­mieć, co pró­bo­wał prze­ka­zać mi spoj­rze­niem. Moi ro­dzice spie­rali się za nim, ale ja sku­pia­łam się tylko na bra­ciach. Pal­cami od­szu­ka­łam ra­mię Re­eda, a uwagę sku­pi­łam na sło­wach Na­sha.

– Dla­czego na­zy­wasz mnie ty­gry­sem? – za­py­ta­łam.

W na­szym foyer stał po­sąg tego dzi­kiego kota, ale do tej pory nie po­świę­ca­łam mu na­wet my­śli. Była to krzy­kliwa wer­sja srebr­no­skó­rego Dio­ni­zosa ujeż­dża­ją­cego be­stię, a u jego stóp plą­tali się wy­znawcy. Nie iden­ty­fi­ko­wa­łam się z żad­nym ele­men­tem tej rzeźby.

– Tak się tylko mówi – pod­su­nął Reed, nie chcąc spoj­rzeć na żadne z nas. Sku­piał się na swo­ich ro­dzi­cach. Jego fu­ria nie zma­lała, ale wie­dzia­łam cho­ciaż, że nie jest wy­mie­rzona we mnie.

Nash po­krę­cił głową.

– Bo ty je­steś ty­gry­sem.

Po­cze­ka­łam na dal­sze wy­ja­śnie­nia, ale nie na­de­szły.

– Kiedy tak mó­wisz, nie mam pew­no­ści, czy sta­rasz się być miły, czy się ze mnie na­bi­jasz.

Po­krę­cił głową, śmie­jąc się pod no­sem. Wi­dząc roz­ba­wie­nie w jego oczach, po­czu­łam lek­kość, któ­rej kur­czowo się uchwy­ci­łam.

– A nie mogę mieć na my­śli obu tych rze­czy na­raz?

– Gi­de­onie! – wy­krzyk­nęła moja matka. Jej wrzask prze­rwał spo­kój, jaki roz­to­czyli wo­kół mnie Pre­scot­to­wie. – Nie mo­żemy prze­kre­ślić na­szej zna­jo­mo­ści z Car­tw­ri­gh­tami z po­wodu cze­goś ta­kiego.