Ślimoki - Patrycja Żurek - ebook

Ślimoki ebook

Żurek Patrycja

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Czterdzieści siedem metrów kwadratowych mieszkania i nasza rodzina. Plus duchy zmarłych dzieci w sumie czternaście osób. Czasami miałam wrażenie, że ci, którzy odeszli, zajmują najwięcej miejsca, poupychani w kątach pomiędzy tymi, którym udało się przeżyć. Potrząsnęłam głową, odpychając widma przeszłości. Miałam nigdy do tego nie wracać, ale Piotr uruchomił wspomnienia”.

Ślimoki to rodzina, w której najważniejszy jest ojciec. To on stanowi centrum Wszechświata zarówno żony, jak i dzieci. Zygmunt to niespełniony malarz, który swoje rozczarowania topi w alkoholu. Wódka sprawia, że mężczyzna niszczy życie wszystkich wokół, co dzieci odczuwają nawet w dorosłym życiu. Ich doświadczenia z domu rodzinnego ciągną się za nimi jak cień. Czy któremukolwiek uda się uwolnić?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 275

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Virtualo, 2022

Copyright © by Patrycja Żurek

Redakcja: Melanż

Korekta: Melanż

Skład wersji elektronicznej: Michał Latusek / konwersja.net

Projekt okładki: Małgorzata Drabina / Yellow Room

Wydanie I

Warszawa 2021

ISBN 978-83-272-7258-4

Książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Wszelkie udostępnianie osobom trzecim, upowszechnianie i upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Virtualo Sp. z o.o.

ul. Marszałkowska 104/122

00-017 Warszawa

www.virtualo.pl

ROZDZIAŁ 1

Nazywam się Urszula i jestem… nikim. Mogłabym nazwać siebie córką, bo przecież miałam rodziców. Albo siostrą z racji posiadania rodzeństwa. Barmanka też by pasowało, gdyż w okresie letnim zatrudniałam się w knajpce niedaleko morza, usytuowanej na skraju lasu. To mały bar, budka z zaledwie kilkoma krzesłami przed ladą, z niewielkim asortymentem. Stałam za barem, słyszałam jednostajny szum fal, mieszający się z pieśnią wiatru. Jednak te słowa nie mają wielkiego znaczenia, ponieważ w środku jestem pusta niczym wydmuszka. Ale przecież i jajko bez białka i żółtka pozostaje skorupką i istnieje. Podobnie jak ja. Samo opakowanie, bez treści w środku.

Tego dnia stałam oparta o kontuar i rozmyślałam o tym, kim jestem. Takie tam rozważania po próżnicy, które nigdy nie doprowadziły mnie do sensownych wniosków. Ciągle obiecywałam sobie, że coś zmienię, a jednak nadal tkwiłam w miejscu, w cieplutkiej i puchatej strefie komfortu. Nie czułam potrzeby, by wychodzić z tej jamy swojej duszy, by zdobywać świat – on przecież nie miał mi do zaoferowania nic, co chciałabym przyjąć. Ale jak to bywa, czasami rzeczywistość zmienia się pod wpływem wydarzeń.

Tamtego popołudnia podszedł do mnie pierwszy raz. Pamiętam, że na niebie widziałam białe obłoki, chyba cumulusy, zawsze najbardziej je lubiłam. Wiatr igrał w wierzchołkach drzew, ale na dole, wśród pni, czułam tylko duszny zapach żywicy i żadnego powiewu. Zwróciłam uwagę na jego zielone oczy, w kolorze podobnym do jeziora w ciemny dzień, i długie włosy związane w kucyk. Zauważyłam, że ma piega przy lewym kąciku ust i dołeczek w policzku. Najbardziej jednak zapadły mi w pamięć tęczówki, bo przypominały te krótkie chwile szczęścia, które wyrywaliśmy rzeczywistości wraz z rodzeństwem, gdy spędzaliśmy letni czas na Hubertusie. Uwielbiałam popołudnia wypełnione kąpielami w jeziorze, czasem na kocu, kiedy słońce prażyło, a my zajadaliśmy się najsmaczniejszymi kanapkami z margaryną, zmęczeni pływaniem. Nie wiedziałam, czy przypomnienie sobie Mysłowic pod wpływem czyichś oczu było dobre, czy wręcz przeciwnie. Nie zdążyłam się nad tym zastanowić.

– Fajne bransoletki – powiedział, wskazując ruchem brody ozdoby na moich nadgarstkach.

– Dzięki – mruknęłam, odruchowo pocierając skórę, z której zostały wykonane. Szerokie, ozdobione koralikami, wyglądały niczym kajdany. Lubiłam je i zakładałam zawsze, ale miałam swoje powody. Opuściłam ręce wzdłuż boków i spojrzałam na nieznajomego. – Co podać?

– Trochę słońca wymieszanego z wiatrem i odrobiną szczęścia – odpowiedział.

Nie rozumiałam, o czym do mnie mówi, ale się uśmiechnęłam. Wyglądał na rozmarzonego, kiedy wpatrywał się w horyzont roziskrzonym wzrokiem. Nie sądziłam, że ktoś może tak się cieszyć widokiem morza, piasku i chmur na widnokręgu. Udzieliło mi się jego zadowolenie, choć za nic bym się do tego nie przyznała.

– Sex on the beach? – zaproponowałam.

– Wolałbym spacer w świetle księżyca i rozmowę z kimś interesującym – odparł.

Wariat jakiś czy co? Spłoszyłam się, bo nie wiedziałam, czy proponuje mi spotkanie, czy może nadal jest w świecie marzeń i nawet mnie nie zauważa. Nadal przypatrywałam się mu z uprzejmym zainteresowaniem, więc westchnął i powiedział:

– Woda z cytryną i kawałek sernika.

Jakbym wyrwała mu z serca jakieś niespełnione marzenie – tak się właśnie poczułam.

Wiem, głupie.

Przyszykowałam zamówienie i postawiłam na kontuarze, bo nieznajomy usiadł tutaj, a nie przy stolikach rozstawionych obok budki. Zerknęłam na zegar i się zakrzątnęłam. Do zamknięcia nie zostało wiele czasu, ale też chciałam być zajęta, by facet mnie nie zaczepiał. Nie umiałam rozmawiać z dziwakami, a ten na takiego wyglądał, w końcu mówił wierszami. Zresztą ze zwyczajnymi ludźmi też nie, dlatego odpowiadała mi praca w tym miejscu. Klienci zazwyczaj zamawiali ciasta i napoje, a później siedzieli i wpatrywali się w las albo swoje komórki; czasami robili zdjęcia sobie bądź wiewiórkom, których żyła tu cała masa. Miałam kontakt z szefem, który zazwyczaj rozliczał kasę, koleżanką, która pracowała ze mną na zmiany, oraz dostawcami co dwa dni, którzy uzupełniali zapasy towaru. Z żadnym z tych ludzi nie rozmawiałam zbyt wiele, najwięcej może z Agnieszką, moją zmienniczką, jednak to ona głównie trajkotała, co bardzo mi odpowiadało.

Nie odzywał się, dopóki nie pościerałam stolików i nie przewiązałam ich wraz z krzesłami łańcuchem – szef uważał, że to wystarczy, by przez noc nikt ich nie ukradł; zdecydowanie nie można ich było nazwać cennymi. Następnie zmyłam naczynia, wytarłam kontuar i znów zerknęłam na zegar, tym razem ostentacyjnie.

– Zamykasz już?

Jak on się tego domyślił?, prychnęłam w duchu, nieco rozbawiona, ale też zirytowana.

– Tak. Zapraszamy jutro od ósmej. – Zaczerwieniłam się mimowolnie, bo nie lubiłam wyganiać ludzi. Powinnam poczekać grzecznie, aż skończy pić i jeść, i dopiero wtedy zamknąć, nie lubiłam jednak chodzić lasem po zmroku. Nie, kiedy wyobraźnia działała i przywoływała do głowy wszelkiej maści potwory. Nad morzem roiło się od legend.

– Przychodzi ktoś o tak wczesnej porze? – zagadnął.

– Niektórzy są już wtedy po porannym joggingu i zachodzą na kawę. Inni pasjonują się sowami, a więc w nocy obserwują, a rano mają ochotę na śniadanie. Bywają tacy, którzy chcą sfotografować wschód słońca albo pokochać się na łonie natury – powiedziałam i zamilkłam.

Za dużo słów naraz.

Skuliłam się i cofnęłam. Odwróciłam się, żeby na niego nie patrzeć. Słyszałam, że wyciąga portfel i układa monety na blacie. Miałam nadzieję, że sobie pójdzie, żebym mogła zamknąć w spokoju, jednak kiedy się odwróciłam, nadal stał i się gapił. Dziwak. Aż przeszedł mnie dreszcz. Zgarnęłam monety, rozliczyłam kasę, zrobiłam raport. Każdy ruch przemyślany. Powtarzałam wszystko, co powinnam zrobić, i sprawdziłam, czy o czymś nie zapomniałam. Nie chciałam w nocy rzucać się w pościeli, męczona myślą, że czegoś nie dopilnowałam.

Nie zwracałam uwagi na dziwacznego klienta, ale z moich ramion nie chciała zniknąć gęsia skórka, bo czułam, że nadal na mnie patrzy.

– Mogę czymś jeszcze służyć? – zapytałam zirytowana.

– Oprowadzisz mnie po plaży?

Zatkało mnie. Pokręciłam głową, chociaż wcześniej miałam ochotę na spacer.

– Jestem Piotr. – Wyciągnął rękę. Miał szczupłe dłonie o długich palcach i czystych paznokciach. Uścisnęłam ją szybko i się cofnęłam. Z trudnością powstrzymałam się, by nie wytrzeć dłoni w spodnie, za to chwyciłam szmatkę i zmoczyłam ją pod bieżącą wodą pod pretekstem przetarcia kontuaru. Od razu poczułam się lepiej. – A ty? – zapytał po dłuższej chwili.

– Co? – Struchlałam, choć miałam nadzieję, że nie zauważył.

Nie wiedziałam, czego chce. Słońce zachodziło i w lesie wydłużyły się cienie, przestał być przyjazny i znajomy, a stał się mroczny. Nie lubiłam wracać do domu po zachodzie, a co dopiero zostawać w ciemnościach z obcym.

– Twoje imię?

– Urszula – mruknęłam.

Zamknęłam bar, posprawdzałam, czy zabezpieczyłam sprzęty, i ruszyłam ścieżką do domu. Piotr szedł za mną w odległości kilku kroków. Napięłam mięśnie i skuliłam się, oczekując w każdym momencie ciosu w głowę. Serce waliło mocno i szybko, oddech przyspieszył. Panika czaiła się gdzieś na skraju świadomości, bardzo blisko, nabierałam płytkie hausty powietrza. Nie chciałam biec, ale stawiałam szerokie kroki, żeby jak najszybciej znaleźć się w pobliżu ludzkich siedzib.

W końcu nie wytrzymałam napięcia, odwróciłam się i syknęłam:

– Pojebało cię, że tak za mną łazisz?

– Nie. – Uśmiechnął się… i tyle.

Nie zawrócił, niczego nie wyjaśnił. Zrobiło mi się jeszcze bardziej nieswojo, miałam ochotę krzyczeć, ale w tej gęstwinie byłoby to bezcelowe, a jego mogło zachęcić do brutalności.

Wyszliśmy z lasu wprost w miasto. Zawsze mnie zadziwiało, jak ostra wydawała się granica pomiędzy borem a metropolią. Staliśmy jeszcze pośród drzew, ale po przekroczeniu dwupasmowej drogi znajdziemy się wśród nowoczesnych budynków, sklepów i ulic zapełnionych ludźmi. Nie lubiłam tego. Szumu samochodów pędzących nie wiadomo gdzie, tłumów pachnących perfumami albo wręcz przeciwnie, przeciskających się, ocierających…

Aż się wzdrygnęłam.

Weszłam na kładkę, dzięki której mogliśmy przejść spokojnie na drugą stronę jezdni. Zatrzymałam się, jak zawsze, pośrodku, a Piotr obok. Uparcie ignorowałam jego obecność, ale nie odpuszczał. Zapatrzyłam się na niebo, gdzieniegdzie pomarańczowe, ale w większości już granatowe z piegami gwiazd. Księżyc jeszcze nie wzeszedł, ale to tylko kwestia czasu. Lubiłam ten moment wytchnienia, kiedy przystawałam i analizowałam miniony dzień. Raport zazwyczaj wychodził na plus, tego dnia jednak nie mogłam się skupić, rozkojarzona obecnością mężczyzny i bijącym od niego ciepłem. Nie mogłam pojąć, czemu się przyczepił. Nie miał swoich spraw?

– Chciałbym kiedyś polecieć w kosmos – powiedział Piotr. Oparł się o balustradę obok i splótł dłonie. Zadarł głowę. Wyglądał, jakby chciał wzrokiem przeniknąć granat nieba. Świr jak nic. – Chociaż, z drugiej strony, nie umiem sobie tego wyobrazić.

– Tam musi być tak spokojnie – odparłam. – Pustka… – urwałam, znów za bardzo się odsłaniając.

Zacisnęłam usta, zła, że dałam się sprowokować. Jeśli będę z nim gadać, nigdy się nie odczepi. Nie wiedziałam, jakie ma intencje, jednak życie nauczyło mnie, że ludzie zazwyczaj nie mają dobrych zamiarów. A może tylko mierzyłam każdego jedną miarą? Nie miałam czasu się nad tym zastanowić, bo Piotr zapytał:

– Chyba nie przepadasz za ludźmi, co?

Ciekawe, po czym wnioskował, pomyślałam, a w odpowiedzi wzruszyłam ramionami.

– Niespecjalnie.

– Ja w sumie też – powiedział, chociaż nie pytałam. Zaciekawił mnie jednak, nie wyglądał na kogoś, kto stroni od obecności innych osób. Wydawał się raczej duszą towarzystwa. – Drażni mnie głupota. Dlatego właśnie zostałem kierowcą ciężarówki i większość czasu spędzam w samochodzie, sam ze sobą albo muzyką. Mam jedynie kota, który nie jest zbyt rozmowny. W sumie pewnie byście się dogadały w tym temacie.

Słuchałam, ale nie obchodziło mnie to. Życie Piotra nie interesowało mnie w żadnym stopniu, tak przynajmniej sobie wmawiałam, bo w głębi duszy musiałam przyznać, że zaintrygował mnie tą wzmianką o kocie. I tym, że jeździł po Polsce. Lubiłam prowadzić samochód i rozumiałam jego zapał do podróży – prowadzenie auta rozluźniało, a jednocześnie zmuszało do koncentracji.

– Muszę iść – powiedziałam. – Jutro wcześnie wstaję.

– Wiesz, przyjechałem nad morze na wakacje. – Chwycił mnie za ramię, ale wyszarpnęłam się gwałtownie. Podniósł ręce w obronnym geście. – Hej, nic ci nie zrobię.

– Nie lubię, jak mnie ktoś dotyka – burknęłam.

Poszłam do domu, nie odwracałam się, żeby sprawdzić, czy idzie za mną, ale nie słyszałam tupotu, więc chyba odpuścił. Ulżyło mi, kiedy wsadziłam klucz w zamek i zamknęłam się w mieszkaniu. Przez resztę wieczoru starałam się nie przywoływać w pamięci nieznajomego, który niespodziewanie wkradł się w moje myśli. Nawet kiedy zadzwoniła Dorota, w głosie której usłyszałam zmęczenie, nie mogłam wyrzucić go z głowy i skupić się na rozmowie z siostrą, więc szybko ją zakończyłam.

ROZDZIAŁ 2

Pojawił się następnego dnia rano w spoconej od biegu koszulce. Usiadł na krześle przy kontuarze i westchnął. Starałam się go ignorować, ale jednocześnie obserwowałam ukradkiem, jak wyciera czoło zroszone potem i wyrównuje oddech, wciągając powietrze przez nos, a wydychając przez usta.

– Muszę podbudować kondycję na wypadek, gdybyś znów chciała uciec – zaczął rozmowę. Uśmiechnął się, ale nie odwzajemniłam grymasu. Niezbyt dobrze spałam, nie miałam siły na przepychanki słowne. – Hej? – Zastukał w blat, więc na niego popatrzyłam. Nie wytrzymałam długo spojrzenia zielonych oczu i odwróciłam głowę. – Nie chcę zrobić ci krzywdy ani nic w tym stylu.

– Dlaczego więc mnie gnębisz? – zapytałam ostro.

Może nawet zbyt ostro. Przycisnęłam palce do oczu, pomasowałam obolałe z braku snu powieki. Nie zamierzałam jednak przepraszać. Może kiedy zobaczy, jaka naprawdę jestem, zrezygnuje? Wcześniej się to sprawdzało, miałam więc nadzieję, że i tym razem poskutkuje.

– Po prostu chciałem się zaprzyjaźnić…

– Jeśli liczysz na przelotny, wakacyjny romans – weszłam mu w słowo – to się przeliczysz. Nie jestem zainteresowana związkiem, seksem tym bardziej, ale w mieście pełno jest barmanek, które chętnie z tobą pójdą – wyrzuciłam na wydechu.

Odwróciłam się, żeby nie zauważył łez. Nie panowałam nad sobą, a na to nie mogłam sobie pozwolić. Stłumiłam emocje, wepchnęłam głęboko w siebie i odetchnęłam. Miałam w tym doświadczenie, latami to robiłam. W końcu pojawiła się obojętność, której tak pragnęłam, mogłam więc wrócić do obowiązków.

– Nie o to chodzi – szepnął Piotr, gdy znów na niego spojrzałam. A miałam nadzieję, że sobie poszedł. – Po prostu wyczuwam w tobie coś takiego… – Zawiesił głos. Zastanawiał się dłuższą chwilę, zanim dokończył: – Jakbyś potrzebowała człowieka.

– Nie potrzebuję nikogo – odparłam.

– Każdy kogoś potrzebuje – powiedział tak cicho, że ledwie dosłyszałam.

Ukłuły mnie jego słowa, weszły pod skórę. Dorota też zawsze to powtarzała, dlatego dzwoniła codziennie do każdego z rodzeństwa. Odbierałam, żeby nie robić jej przykrości, nie zamierzałam jednak spowiadać się z tego, jakie prowadzę życie. Szczególnie że ona nie była moją matką, choć przez całe życie tak właśnie się zachowywała.

Zabrałam się do pracy, bo na horyzoncie pojawili się pierwsi, dobrze znani klienci. W pewnym momencie Piotr zniknął i odetchnęłam z ulgą, gdy to odnotowałam. Spięcie w ramionach zelżało, nawet zaczęłam się uśmiechać. Dzień zapowiadał się cudownie, znad morza wiatr przynosił zapachy soli i wodorostów, igrał we włosach i porywał klientom serwetki. Po południu upał nieco odpuścił, zmniejszyła się też liczba gości. Wytarłam stoliki, zrzucając wszędobylskie igły i szyszki (zapachniało żywicą), poustawiałam krzesła i przygotowałam herbatę.

– Mogę też poprosić? – Zesztywniałam, kiedy usłyszałam znajomy głos.

– Naprawdę nie dasz mi spokoju? – warknęłam.

– A naprawdę tego chcesz? – przedrzeźniał mnie, ale nie w nieprzyjemny sposób.

Mimo to się najeżyłam.

– Nie wiem, o co ci chodzi – powiedziałam, założyłam dłonie na piersiach, by pokazać, że buduję dystans. Nie wiedziałam tylko, czy odczyta to w odpowiedni sposób.

– Jestem zwykłym klientem, który prosi o coś ciepłego do picia. Chyba nie ma w tym nic złego? – Puścił mi oko.

Nie mogłam nazwać go zwykłym klientem i dobrze o tym wiedział. Udawałam jednak, że ma rację, wzruszyłam ramionami. Przede wszystkim profesjonalizm.

– Oczywiście, że nie.

Zagotowałam wodę i przyszykowałam herbatę. Na spodku położyłam dwa opakowania cukru i łyżeczkę. Uśmiechnęłam się, kiedy podawałam mu filiżankę, a on skinął głową w podziękowaniu. Czułam się niezręcznie, kiedy tak patrzył na mnie bez słowa. Już wolałam, kiedy mówił, nie czułam się tak oceniana, prawie naga, jak teraz. Zacisnęłam usta.

– Nie pochodzisz stąd, prawda? – zagadnął.

– Nie.

– Śląsk? – zgadywał.

– Aha – mruknęłam.

Na te słowa, jak za sprawą zaklęcia, moje myśli powróciły do domu. Chociaż uważałam się teraz za Pomorzankę, Śląsk we mnie pozostał; jego nie dało się wykorzenić ot tak, bo miało się na to ochotę. On wrastał w człowieka, jak gdyby drobinki węgla osadzały się na skórze i nie dawały się zmyć – tak to sobie zawsze wyobrażałam. Poza tym kochałam ten region, chociaż przecież uciekłam wiele lat temu. Teraz powrócił do mnie wraz z ogromną, przenikającą aż do kręgosłupa tęsknotą.

– Wiedziałem! Masz taki twardy zaśpiew, typowy dla tego miejsca, wszędzie bym go poznał. Zresztą często tam jestem, bo w Sosnowcu mamy bazę i…

– Sosnowiec to nie Śląsk – zaprotestowałam trochę wbrew sobie. Do głosu doszły stare nawyki. – To Zagłębie – wyjaśniłam, kiedy zmarszczył brwi. Stare zatargi, doskonale wiedziałam, z czego się wzięły, jeszcze z czasów rozbiorów, kiedy Śląsk dostał się pod panowanie niemieckie, a Sosnowiec najpierw pod zabór pruski, a następnie rosyjski. Poza tym Zagłębie zamieszkiwała ludność napływowa, Śląsk starzy mieszkańcy, z dziada pradziada, którzy funkcjonowali w zamkniętych środowiskach. Taka regionalna historia. – Machnęłam ręką. – Zbyt skomplikowane, by to wytłumaczyć. Dużo czynników i…

– Jestem z Gliwic. – Uśmiechnął się szeroko. – A więc rozumiem. A to z Sosnowcem ma korzenie w rozbiorach. Gdzieś na Przemszy przebiegała granica.

– Wiem. – Spojrzałam na niego znacząco.

– No. A ty skąd jesteś?

– Z Mysłowic – odpowiedziałam.

Dreszcz przebiegł mi po ciele, kiedy wspomniałam rodzinne miasto. Czterdzieści siedem metrów kwadratowych mieszkania i nasza rodzina. Plus duchy zmarłych dzieci, w sumie czternaście osób. Czasami miałam wrażenie, że ci, którzy odeszli, zajmują najwięcej miejsca, poupychani w kątach pomiędzy tymi, którym udało się przeżyć. Potrząsnęłam głową, odpychając widma przeszłości. Miałam nigdy do tego nie wracać, ale Piotr uruchomił wspomnienia. Nie chciałam tego. Na samą myśl o domu czułam skurcz w dole brzucha, a strach rozlewał się po trzewiach, powodując ból.

– Wszystko dobrze? – zapytał.

Aż się skuliłam, a on to zauważył. Pokręciłam głową, ale nie wyjaśniłam, o co chodzi. Zaczęłam sprzątać, żeby ukryć zdenerwowanie i łzy, które, nieproszone, pchały się do oczu. W znajomych czynnościach odnajdywałam spokój, chociaż kiedy patrzyłam na swoje dłonie, widziałam spracowane ręce mamy. Cholera jasna, jak po tylu latach mogłam ciągle reagować w taki sam sposób? Dlaczego pozwalałam, by przeszłość rządziła teraźniejszością? Czy mogłam zrobić coś więcej niż tylko spychać traumy i wspomnienia głęboko w podświadomość, gdzie nie miały prawa mnie gryźć i dotykać, a pomimo tego to robiły?

Piotr chyba wyczuł, że coś jest nie tak, bo tym razem zostawił mnie samą. Zamknęłam bar i poszłam wolnym krokiem na plażę. Zdjęłam buty, łatwiej chodziło się po piasku na bosaka, i podeszłam aż do linii wody. Usiadłam, objęłam kolana ramionami i zapatrzyłam się w falującą toń. Słońce tonęło zarówno na dole w morzu, jak i u góry w chmurach, i tylko pojedyncze promienie wydostawały się na wolność z tych kleszczy stworzonych przez dwie siły. Czułam się trochę jak ono, zmiażdżona. Znowu. A myślałam, że po tych kilku latach z dala od domu poradziłam sobie z tym uczuciem, a jednak ono wracało uporczywie. Czasami wystarczyło słowo, zapach, ulotne wspomnienie dzieciństwa, jakiś krajobraz albo twarz podobna do twarzy bliskiej osoby i pyk, uruchamiała się cała machina wewnątrz mnie, skomplikowana sieć skojarzeń, która prowadziła do jednego i tego samego.

Kilka łez wymknęło się spod powiek i spadło na dłonie. Chciałabym móc zadzwonić do mamy, opowiedzieć, że uciekłam, że dałam radę. Zacisnęłam pięści i wstałam. Wstąpiła we mnie jakaś energia, ta sama, którą czułam, kiedy wyszłam z domu z postanowieniem, że nigdy nie wrócę. Nie zamierzałam się poddawać tylko dlatego, że znów dopadła mnie ta suka – przeszłość. Postanowiłam rozprawić się z nią raz na zawsze i chyba wiedziałam, jak to zrobić. Długo wpatrywałam się w falujące przede mną morze, tak długo, że fale rozbłysły w świetle księżyca. Chciałam uporządkować emocje, uczucia, przeanalizować popełnione błędy, zmierzyć się z tym, czego doświadczyłam. Nie mogłam zrobić tego sama, to nie działało, co uświadamiałam sobie zawsze w momentach takich jak ten. Gdzieś w głębi duszy czułam się zadowolona, bo może szczęśliwa to za duże słowo, ale tak, zadowolona. Spokojna, pewna siebie na tyle, na ile daje taką pewność samodzielne życie. I nawet się uśmiechnęłam.

Ale żeby całkowicie pozbyć się przeszłości, potrzebowałam drugiego człowieka. A odpowiedni sam pchał mi się w dłonie, zupełnie nieproszony. Czy mogłam go wykorzystać?

Mogłam.

ROZDZIAŁ 3

Piotr pojawił się następnego dnia rano, kiedy otworzyłam bar. Poranek wstał zamglony i mżysty, idealnie pasujący do mojego nastroju. Wczorajsza euforia znad morza opadła, kiedy wróciłam do domu, ale nie zamierzałam się poddać. Postanowiłam skorzystać z pomocy nieznajomego, żeby w końcu zrobić porządek z własnym życiem, choć po prawdzie, planowałam najzwyczajniej w świecie go wykorzystać. Zamierzałam siłować się z bestią, ale już raz przegryzłam jej gardło i teraz zamierzałam tylko ją dobić.

– Dobrze, że jesteś – powiedziałam wesoło, nieadekwatnie do nastroju.

Uniósł brwi zdziwiony i usiadł. Na jego ubraniu osiadła rosa, nadal padało. Lekko zdyszany po biegu, oddychał głęboko i rozglądał się po lesie, mogłam więc przyglądać się mu bez przeszkód. Wydał mi się nawet przystojny, chociaż pieg przy jego ustach nieco mi przeszkadzał, jakby burzył idealny obraz jego twarzy.

Zepchnęłam wyrzuty sumienia głęboko, bo próbowały podgryzać mi kostki, jeszcze raz, szybko, przeanalizowałam w myślach postanowienie, wybadałam, czy dam radę zrealizować ten plan. Wychodziło na to, że owszem.

– Zmiana nastawienia? Wydawało mi się, że dziś będziesz raczej kąsać i pluć jadem. – Zawiesił głos i spojrzał spod zmarszczonych brwi. Uśmiechnęłam się nieszczerze, choć szeroko. – Nie spodziewałem się tak ciepłego przywitania.

– Chyba nie muszę się tłumaczyć z dobrego humoru? – odpowiedziałam nieco zirytowana. Na usta aż cisnęło się pytanie, po co więc w ogóle przyszedł, skoro spodziewał się ataku. Nie wypowiedziałam go jednak, powściągając złość.

– Jasne, że nie. Ale wczoraj wyglądałaś jak kupka nieszczęścia, a dziś… W sumie niewiele się zmieniło, ale… jednak wyczuwam coś innego.

– Jesteś wróżem czy coś w tym stylu? – zażartowałam.

W moim wnętrzu mieliły się emocje. Strach mieszał się z podnieceniem, że on się zgodzi. Albo nie. Dygotałam, a moja dusza prawie usiadła mi na ramieniu z obawy, że się wygłupię.

– Po prostu wyczuwam nastroje – odparł swobodnie. – Możesz mnie nazywać, jak ci się podoba.

Zrobiło mi się nieswojo. Rozmowa o uczuciach, o tym, jaki ktoś jest, zawsze mnie peszyła. Nie byłam nauczona otwartości, dlatego musiałam zebrać całą odwagę, by zrobić to, co planowałam. Spojrzałam mu w oczy, kiedy podawałam mu zamówioną herbatę; tak samo zielone jak pierwszego dnia, wyrażały ciekawość. Mogłam zaufać temu człowiekowi, czułam to pod skórą, co wydawało mi się zupełnie nieprawdopodobne. Poczułam się bezpiecznie po raz pierwszy od…

Zawsze.

To mnie przerażało, ale jednocześnie okazało się na tyle nowe, bym chciała w to wejść. Nigdy nie uciekałam od konfrontacji, nie, odkąd opuściłam dom i zaczęłam żyć po swojemu. Czasami wręcz świadomie pchałam się w problemy, by później znaleźć okazję do narzekania. Tylko że na Pomorzu nie miałam do kogo się zwrócić, nie zaprzyjaźniłam się tutaj z nikim, mogłam więc zrzędzić tylko sama do siebie. Bo Dorocie nie chciałam dokładać zmartwień, miała ich wystarczająco dużo, jak podejrzewałam, bo ona również niewiele się skarżyła.

Zadrżałam, włożyłam więc sweter i przygotowałam sobie napój. Wybrałam kojącą nerwy melisę, chociaż miałam wrażenie, że dzisiaj jej uspokajające działanie w ogóle na mnie nie działało.

– A więc? – zapytał w pewnym momencie, gdy milczenie się przedłużało.

– Hm?

– Chciałaś ze mną porozmawiać, prawda? – ciągnął.

Serce podskoczyło mi w piersi, wzięłam więc głębszy oddech. Nie chciałam paść na zawał. Raz kozie śmierć, prawda? Po raz kolejny wymieniłam w głowie za i przeciw, przeanalizowałam prawdopodobne scenariusze. Mogłam się w tym zapętlić, jak zawsze, wolałam jednak działać, przecież obiecałam sobie zmianę. Ostatnia próba.

– Powiedziałeś, że potrzebuję człowieka.

Skinął głową. Splotłam dłonie i wbiłam paznokcie w skórę. Ból trochę mnie otrzeźwił, przywołał do rzeczywistości, wydawał się znany niczym stary kumpel. Lubiłam go, być może nawet za bardzo. Przełknęłam gęstą ślinę i kontynuowałam:

– Być może to prawda. Od tak dawna jestem sama, że zapomniałam, jak to jest mieć kogoś bliskiego. Oczywiście ty nie jesteś bliski. – Popatrzyłam na niego w panice, że źle zrozumie, ale kiwnął, że wie, o co chodzi. Spuściłam głowę, żeby włosy zasłoniły mi twarz. Nie chciałam, by odczytał z niej emocje, które kłębiły się i odbijały w oczach. – Nie jesteś bliski, ale w jakiś sposób ci ufam. Choć nie – zaprzeczyłam sobie gwałtownie. – To też nie to.

– Urszulo – powiedział cicho.

Zamilkłam. Próbowałam poskromić drżenie ust, ale musiałam je przygryźć, żeby je opanować. Czułam, że popełniłam błąd, ale brnęłam w to dalej, byle głębiej. Lubiłam sama siebie dręczyć.

Cierpiętnica.

– Mhm – wymamrotałam.

– Czego ode mnie oczekujesz?

Podniosłam głowę, skrzyżowaliśmy spojrzenia. Dostrzegłam w nim spokój, którego tak potrzebowałam, a którego nie czułam. Odetchnęłam kilka razy, kiełkowała mi w sercu nadzieja. Podobno nikt nie staje na naszej drodze bez powodu. Może Piotr był moją tęczą? Co za bzdury, skarciłam się w myślach, zaczynałam myśleć w niepodobny do mnie sposób, co frustrowało i wzburzało złość. Czyżby już miał na mnie tak silny wpływ, że zaczynałam bajdurzyć o jednorożcach?

– Czy chciałbyś wysłuchać mojej historii? – zapytałam na wydechu.

Miałam nadzieję, że zrobi to i zniknie, wyjedzie jak większość ludzi, których spotykałam w tym miejscu. Że po prostu wykorzystam go, stanie się moim, hm, spowiednikiem, może nawet przyjacielem na niby, a później odejdzie. Nie miałam skrupułów. Piotr stał się tylko narzędziem w moich dłoniach. Tak było dobrze.

Serce zwolniło, jakby miało się zatrzymać, kiedy oczekiwałam odpowiedzi. Mężczyzna sięgnął po filiżankę i dopił herbatę, wytarł usta serwetką. Widziałam, że oczy mu się śmieją, zanim jeszcze uśmiech wypłynął mu na twarz.

– Z przyjemnością – odparł.

A ja poczułam, że znów mogę oddychać.

ROZDZIAŁ 4

Pierwszy raz zaprosiłam kogoś do mojego mieszkania. Wynajmowałam je od kilku lat i odnawiałam, co się dało, kiedy tylko zaoszczędziłam większą sumę. Świadomość, że ten mężczyzna jest pierwszym gościem, napełniła mnie dziwnym uczuciem. To pokazywało, jak bardzo samotna się stałam. Nie dopuszczałam do siebie nikogo, ale też nie czułam takiej potrzeby. Dobrze mi było we własnym towarzystwie. Z Agnieszką, współpracownicą, spotykałam się zazwyczaj na mieście, czasami chodziłyśmy do kina albo na koncert. Mieszkanie stało się moim azylem, zresztą jedyna koleżanka tutaj nie nagabywała mnie o odwiedziny. I dobrze, bo musiałabym jej odmówić. Rzadko zdarzało się, by przyjechał szef po gotówkę z utargu danego dnia, on jednak zawsze stawał na klatce schodowej i nigdy nie przekroczył progu mojego mieszkania.

Teraz Piotr zakłócał spokój tego miejsca swoją obecnością. Przyszedł z kotką, której nie chciał zostawiać na dłużej. Zwierzak, czarny w białe łaty, rozglądał się i wąchał moje książki, rozrzucone gdzie się dało. Czułam się niezręcznie, pomyślałam, że spotkanie w tym miejscu to błąd, mogliśmy umówić się w kawiarni albo usiąść na plaży. Piotr rozglądał się i odniosłam wrażenie, że po przedmiotach – takich jak zdjęcia, obrazy, koce i książki – mnie ocenia, a bardzo tego nie lubiłam. Miałam ochotę wyprosić go z krzykiem, ale się powstrzymałam.

– Dużo czytasz – zauważył Piotr, sięgając po „Wielką samotność”.

Wzruszyłam ramionami i zgarnęłam ubrania z fotela. Nagle zawstydziłam się bałaganu, koca rzuconego na kanapę, kubków po kawie i herbacie rozsianych w różnych miejscach, kilku zaczętych książek, położonych otwartymi stronami w kierunku podłoża, co dla niektórych czytelników stanowiło największy grzech. Dla mnie nie, w końcu to tylko rzeczy, prawda?

– Wieczorami niewiele jest do roboty. Przychodzę do domu zmęczona po całym dniu na powietrzu, po pracy. Szukam odprężenia – zamilkłam, bo poczułam, że niepotrzebnie się tłumaczę.

I tak nic go to pewnie nie obchodziło.

– Czytałem „Słowika”. – Podniósł książkę Kristin Hannah. – Ta jest lepsza?

– „Wielka samotność” to coś wyjątkowego. Trafia do mnie. Pokazuje Alaskę obdartą ze złudzeń, a ja lubię takie miejsca. Chyba mogłabym tam mieszkać. Zresztą Hannah pisze doskonale, to nie ulega wątpliwości, i każda jej książka ma w sobie pewną… magię?

– Nie marzy ci się Paryż ani Nowy Jork, a Alaska?

– Co w tym dziwnego? – Najeżyłam się, bo czułam się atakowana. Coś w tonie jego głosu, coś, czego nie potrafiłam zdefiniować, wzburzyło mnie i zmusiło do obrony.

– Nic. – Odłożył książkę i usiadł.

Rozglądał się ciekawie, podobnie jak kotka, którą zainteresowały teraz frędzle kapy, którą co rano przykrywałam łóżko. Wierzgała, próbując upolować jeden. Uśmiechnęłam się bezwiednie.

– Przydałoby ci się zwierzę – skomentował Piotr.

Odwróciłam się tyłem, włożyłam ubrania do szafy i zasunęłam drzwi. Dałam się przyłapać na okazywaniu emocji, duży błąd.

– Czego się napijesz?

– Herbaty.

Mieszkanie składało się z łazienki, pokoju i miniaturowej kuchni, w której ledwo się mieściłam. Teraz cieszyłam się, że jest tak klaustrofobicznie mała, mogłam się poczuć bezpieczna. Nagle owładnął mną strach. Zaprosiłam do domu nieznanego człowieka, mężczyznę, któremu chciałam się wyspowiadać niczym księdzu. Ukryłam twarz w dłoniach, starałam się uspokoić przyspieszony oddech, dopóki czajnik kliknięciem nie oznajmił, że woda się zagotowała. Zalałam herbaty, na tacy postawiłam cukiernicę i zaniosłam do pokoju. Piotr zagłębił się w lekturze, ale nie widziałam okładki.

– Od czego chciałabyś zacząć? – Kiedy ją odłożył, zauważyłam, że to „Prawda o sprawie Harry’ego Queberta”.

Jedna z moich ulubionych.

– Ja. – Speszyłam się i zamilkłam.

Nie wiedziałam, czy naprawdę tego chcę. Kierowałam się impulsem, przeczuciem, że Piotr może mi pomóc, ale kiedy teraz patrzyłam mu w oczy, wątpiłam. Czy miałam prawo go obciążać? Wciągnąć w bagno tak głębokie, że na pewno się nim zachłyśnie? Coś w duszy mówiło mi, że tak. W końcu jako jedyny z dotychczas spotkanych ludzi zauważył, że coś jest nie tak. Pierwszy zwrócił uwagę na smutek wyzierający z moich oczu. Podobno psychopaci mieli takie zdolności – czy właśnie zaprosiłam jednego z nich do mojego świata? Nie chciałam o tym myśleć, potrząsnęłam więc głową.

– Wiem, że to trudne. Może zacznij więc od dobrej rzeczy? Najlepsze wspomnienie? Opowiedz o świętach Bożego Narodzenia – zaproponował. – To zawsze jest dobry czas.

Zaśmiałam się krótko, gorzko i zakryłam usta dłonią.

– Pamiętam jedne święta – powiedziałam. – To znaczy pamiętam ich więcej, oczywiście, ale te wyjątkowo zapadły mi w głowie.

Zapadłam się w sobie, zgarbiłam ramiona i przymknęłam powieki. Obrazy napływały, jednak patrzyłam na nie jak widz, a nie uczestnik, następnie pojawiły się słowa, wylewając się potokiem wprost pod stopy Piotra.

Wigilia Bożego Narodzenia. Urszula obudziła się wcześnie i po cichu, by nie budzić domowników, przysunęła się do szyby. Okna zdobił delikatny mróz, śnieg osiadł kołdrą na mysłowickiej dzielnicy, przykrywając chociaż na chwilę szare chodniki. Dziesięciolatka czuła ścisk w pustym brzuchu, aż zaburczało, gdy o tym pomyślała. Tatuś jednak zawsze przestrzegał postu, dlatego wiedziała, że do kolacji nic nie zje, chyba że mama się zlituje i da jej skórkę chleba albo szklankę ciepłego mleka zatrzepanego kaszą manną. Zeszła z szerokiego parapetu okna, czując chłód ciągnący po bosych stopach, i wymknęła się do kuchni. Słyszała z sypialni rodziców charkotliwy oddech ojca i nieco cichsze chrapanie matki. Przystawiła ryczkę do szafki i wyjęła woreczek z cukierkami. Tatuś zawsze kupował na święta coś w czekoladzie, tym razem była to mieszanka wedlowska. Jeden dla mamy Teresy, jeden dla taty Zygmunta i dzieci: Urszuli, Doroty, Marysi, Karoliny, Franka, Sabiny i Romka. Dziewięć wspaniałych słodyczy plus jeden dodatkowo dla dziecka w brzuchu matki. Wszystkie o tym samym smaku – cytrynowym.

Urszula, najciszej jak potrafiła, otworzyła jeden z cukierków. Chciała tylko powąchać, dotknąć językiem czekolady, a później ugryźć kawalątek i spakować z powrotem do sreberka.

Zjadła dziesięć.

Kiedy się ocknęła i zrozumiała, co zrobiła, zimny dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie. Spanikowana, nie słysząc od jakiegoś czasu chrapania, tylko ciche posapywanie oznaczające „to coś”, co robili rodzice, spakowała papierki do woreczka, a ten upchnęła pod materacem. Wsunęła się pod kołdrę i udawała, że śpi, kiedy ojciec wstał. Trzęsła się, nie potrafiła tego opanować, dopóki nie wyszedł do pracy.

Następnie matka zakrzątnęła się w kuchni, do Urszuli doszedł zapach kawy. To nieco ją uspokoiło, stanowiło normalność, coś znajomego, czego mogła się chwycić. Strach zniknął, przynajmniej chwilowo, i do czternastej miał zostać uśpiony – wtedy ojciec kończył szychtę1. Kiedy gotowała z mamą makówki, mieszając w wielkim garze mak i krojąc francuza, zapomniała o cukierkach. Lubiła obserwować mamę przy pracy. Kobieta ocierała często spocone czoło przedramieniem, a z ciasnego koka wydostawały się kosmyki i okalały szczupłą twarz. Wtedy kochała ją tak bardzo, chociaż nie rozumiała zalewu emocji, które wręcz ją topiły i sprawiały, że gardło zaciskało się mocno i boleśnie. Chciałaby ją chronić, ale wiedziała, że gdy drzwi otworzą się i uderzą o ścianę, zniknie w pokoju, będzie chciała stać się niewidzialna.

Tatuś wrócił około piętnastej. Po przekrwionych oczach poznała, że to nie będzie dobra wigilia, nauczyła się rozpoznawać symptomy: zaciśnięte tak mocno pięści, że nabrzmiewały żyły na przedramionach, nieco chwiejny krok i zapach. Mama, gdy zobaczyła męża, wytarła dłonie w fartuch i nastawiła wodę na czarną kawę. Posłodziła mocno i postawiła przed nim bez słowa. Następnie nalała wody do miski i kiedy usiadł, klęknęła, by zdjąć mu buty. Urszula przykleiła się do framugi i obserwowała tatusia. Na jego szczupłej twarzy wąsy wyglądały niczym martwe zwierzęta. Miał duży nos i za każdym razem, kiedy sięgał po kubek z kawą, bała się, że zahaczy nim o rant i rozleje. Urszula nie mogła pojąć, jak mama może dotykać brudnych stóp ojca. Rytuał mycia zawsze ją fascynował, bo ona nie mogłaby się do tego zmusić. Wielkie paluchy porosły włosy i miały pożółkłe, grube paznokcie; śmierdziały tak, że czuła nawet z daleka, a matka pochylała się nad nimi, zanurzała w ciepłej wodzie, mydliła i przecierała szmatką. Tatuś czuł się po tym zabiegu czysty, mama zakładała mu nowe skarpety, a on wsuwał stopy w kapcie. Cały rytuał przebiegał bez zbędnego słowa z którejkolwiek strony, co Urszulę wprowadziło w stan jeszcze większego przerażenia niż zazwyczaj. Kiedy tato mówił, znaczyło, że ma dobry humor, nawet jeśli był podpity. Jeśli milczał, nawet mamusia wiedziała, że powinna schodzić mu z drogi.

Usiedli do kolacji, kiedy na niebie pojawiły się gwiazdy. Tatuś nigdy nie pozwalał im jeść wcześniej, nawet jeśli mama przygotowała już każde danie. Tradycja.

– To ważne, aby pamiętać o tym, co nam daje Bóg – powiedział tego dnia. Kawa nieco pomogła i jego wzrok znów stał się ostry. Urszula nie wiedziała, co lepsze: zamroczenie alkoholem czy umysł jak brzytwa. – Musimy szanować to, co mamy. Dzięki mojej ciężkiej pracy Teresa przygotowała posiłek. Możemy tylko dziękować za to, że jesteśmy na tym świecie, że spełniamy swoje obowiązki. – Urszula skuliła się, kiedy na nią popatrzył, ale szybko przeniósł wzrok dalej. Mierzył nim każdego z domowników, a oni kurczyli się w sobie, choć w ich ciałach nie następowała żadna zmiana. Jednak Urszula widziała to w ich oczach, w odwróceniu wzroku i odetchnięciu, kiedy ojciec odwracał głowę. – Należy szanować to, co posiadamy. – Huknął w stół dłonią. Mama odwróciła się od patelni, na której smażyła rybę, by zerknąć, czy któreś z dzieci nie potrzebuje pomocy. Urszula zauważyła, że twarz ma czerwoną, a spojrzenie zmęczone. Jej brzuch wydawał się ogromny i Urszula bała się, że dotknie nim rozgrzanej patelni. – Bóg obdarzył nas pokarmem! Dał rodzinę!

– Siadajmy do kolacji – powiedziała mama, wykorzystując pauzę w wypowiedzi męża, zanim zdążył się rozkręcić w oratorstwie na tyle, by musieli czekać, aż skończy.

Skinął głową i pozwolił dzieciom podejść do stołu. Urszula zmuszała się, by przełykać gorący barszcz, prawie nie żuła uszek, skubała rybę i pod stołem, żeby tatuś nie widział, robiła kulki z chleba i ukradkiem wsadzała je do ust. Nie lubił, kiedy bawiła się jedzeniem, ale tak bardziej jej smakowało. Czekała z niecierpliwością na makówki, które miękkością bułki i ziarnistością rozchodziły się na języku, słodkie od rodzynek i migdałów.

I wtedy tatuś wstał, a ona przypomniała sobie o cukierkach.

Zamarła, kiedy podchodził do szafki, otwierał ją i szukał słodyczy. Czas jakby zwolnił, rozwlekł się niemożliwie. Mogła obserwować, jak spinają mu się wąskie ramiona, jak napinają bicepsy we flanelowej koszuli w kratę, jak zaciska usta i odwraca się powoli.

– Gdzie cukierki, które dla was kupiłem? – Ton miał spokojny, jeszcze opanowany, ale domownicy słyszeli w nim nie wściekłość już, a furię. Odbijała się też w jego ciemnych oczach, w twarzy poczerwieniałej nienaturalnie, w żyłach na przedramionach.