Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia oparta na faktach. Zaczyna się jak życiorys dziesiątek Polaków wchodzących w zawodowe życie, kończy jak książka sensacyjna. Opowieść jakiej dotąd nie było. Traktująca o polskiej emigracji zarobkowej. Nie mówi o pieniądzach, ale o ludziach zmuszonych szukać pracy poza granicami kraju i bezwględności rodaków wykorzystujących trudne położenie swoich pobratymców. Opowieść o współczesnym niewolnictwie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 79
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
SAKSY PO POLSKU
Copyright © by Tomasz Biedrzycki, Jelenia Góra 2013
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez zgody autora.
All rights reserved
Okładka
Tomme Vasque
Korekta
Agnieszka Koprowska
Wydanie I
Jelenia Góra 2013
www.tomaszbiedrzycki.pl
ksiazki@tomaszbiedrzycki.pl
ISBN 978-83-934329-3-6
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
O tej historii usłyszałem przypadkiem. Ot rozmowa ze znajomymi, podczas wizyty w kawiarni. Oczywiście dyskusja, jak to w Polsce, o polityce i pieniądzach. W trakcie tego spotkania natknąłem się na historię, która mnie zafascynowała. Krok po kroku dotarłem do jej źródła. Po dłuższych namowach udało mi się uzyskać wywiad, na bazie którego powstała niniejsza książka. Jej autor nie zgodził się na ujawnienie nazwisk i szczegółowych nazw miejscowości. Nie jest to zresztą istotne, bowiem taka historia mogła spotkać każdego.
Bohaterem tej opowieści jest Polak, podobnie jak dziesiątki innych, próbujący uczciwie zarobić. Próbując wyrwać się z błędnego koła bezrobocia i prac dorywczych, ruszył na południe, na popularne „Saksy”, jeszcze wtedy, gdy nie obowiązywał nas układ z Schengen.
Pojawiam się punktualnie na spotkaniu, w niewielkiej kawalerce w centrum miasta. Wita mnie szpakowaty brunet, siadamy przy kawie. Krótko ścięte włosy maskują nitki siwizny. Dziwnie to kontrastuje z młodą, niespełna trzydziestodwuletnią twarzą mojego rozmówcy.
– Jak zatem się to rozpoczęło? – pada sakramentalne pytanie. Mężczyzna milczy przez dłuższą chwilę, po czym rozpoczyna opowieść spokojnym, stonowanym głosem.
– Zaczęło się zaraz po ukończeniu szkoły wyższej. Należę do pokolenia wyżu demograficznego. Odbierając dyplom kierunku historii, nie miałem większych złudzeń co do swojej przyszłości. Głowę miałem wówczas naładowaną wieloma „mądrościami” – tu usta rozmówcy wykrzywiają się na moment ironicznie – studiowanie zgodnie z przekonaniami, posiadanie wykształcenia zgodnie z zainteresowaniami. Potem wszystko przyjdzie. I jak dla ogromnej części mojego pokolenia, jednak nie przyszło… Pozostały jedynie przytłaczające beznadziejnością kolejki w Urzędzie Pracy, który już wkrótce przemianowałem sobie na „Urząd Bezrobocia”. Pojawiając się raz w miesiącu, podpisując listę, „walczyłem” z ogarniającą rezygnacją. Funkcjonowałem tylko dzięki pomocy rodziców (oczywiście, jako absolwentowi, nie należał mi się żaden zasiłek). Trafiające się prace dorywcze grubo poniżej kwalifikacji, za każdym razem wykonywałem z nadzieją, że może to wreszcie to, że wreszcie wyrwę się z zaklętego kręgu braku jakichkolwiek perspektyw. Przeszedłem kilkanaście najróżniejszych fachów, poczynając od siedmiodniowego „okresu próbnego” w pewnym znanym markecie, działającym na zasadzie franczyzy. Dzień pracy w tamtym przybytku wyrył mi się dość dobrze w pamięć. Cały dzień rozkładania produktów, w tym kilkuset słoików. Awantura wybucha około szesnastej ( zgodnie z „umową” miałem się „sprawdzić” od ósmej rano do ósmej wieczorem, przez cztery dni ). Kłótnia, w której uczestniczy kierowniczka wspomnianego marketu i niepozorna, szczupła dziewuszka. Gdy usłyszałem o co się wykłócają, zrobiło mi się nieswojo. Otóż kobieta pojawiła się z awanturą, gdyż została zwolniona po siedmiu dniach, nie zgadniecie, „okresu próbnego”. Jak stałem, tak wyszedłem. Teraz, bogatszy w doświadczenie lat pracy, zareagowałbym inaczej. Wtedy postąpiłem instynktownie. Chwilę radości z zatrudnienia, zastąpiła depresja. Następnego dnia karnie pojawiłem się w „Urzędzie Bezrobotnych”, odklepać listę. Pierwszy raz nie spojrzałem wówczas na listę ogłoszeń. Wielkiej straty nie było. Wisiały na niej „okazje”, równie dobre jak praca w owym markecie. Wkrótce, posiłkując się ogłoszeniem z gazety, pojawiłem się w „hurtowni”. Kolejna znakomita okazja na zdobycie doświadczenia. PRACY przez duże „P”. Na rozmowie kwalifikacyjnej – standardowo, ze trzydzieści osób. Szykuję się na długi czas oczekiwania, siadam, wyciągając rozmówki angielsko-polskie. Ku mojemu zdumieniu, kolejka posuwa się nadzwyczaj szybko, niczym u lekarza pierwszego kontaktu. Tak na tempo, raz, dwa, trzy i nim się spostrzegłem, stałem w pięknym gabinecie z nowymi meblami, przed „prezesem” w ciemnym garniturze. Zmierzył mnie przenikliwym spojrzeniem. Krótko wyjaśnił szczegóły zatrudnienia – praca niezbyt skomplikowana, przy przenoszeniu książek. Po zdawkowym opisie mojej przyszłej funkcji, zadał kilka pytań. Starałem się na nie odpowiadać jak najlepiej. Moja elokwencja nie wzbudziła w szefie firmy jakichkolwiek emocji. Miałem poważne podejrzenia, że „prezes” nawet nie starał się słuchać. „Nadaje się pan, proszę przyjść jutro o siódmej, pojedzie pan z innymi”. Mimo wszystko zabrzmiało to jak najpiękniejsza pieśń. Oto ktoś wreszcie stwierdził, że się nadaję! Po dwóch latach pogłębiającej się beznadziei, prób podjęcia jakiejkolwiek pracy na dłużej, pojawiło się światełko w tunelu.
Uważnie obserwuję swego rozmówcę. Słowa mówią jedno, oczy przepełnia rozgoryczenie. Pije łyk chłodnej kawy i mówi dalej.
– Zjawiam się z samego rana, zgodnie z umową zaraz przy biurowcu. Obok czeka stary, biały polonez i czterech mężczyzn. Ładują książki do bagażnika. Okazuje się, że to właśnie moi współpracownicy. Z ochotą przyłączam się do pracy. Z otwartego magazynku, przenosimy kilkanaście paczek, aż stary samochód osadza się ciężko na osiach. Moje uwagi, że przydałby się samochód dostawczy, są zbywane milczeniem. Wreszcie ruszamy. Okazuje się, że w trasę liczącą jakieś czterdzieści kilometrów w obie strony. Towarzysze podróży należą do grona starszych już mężczyzn. Są zarośnięci. Ich ubiór, delikatnie mówiąc, nie jest najlepszej jakości. Utwierdzam się sam w przekonaniu, że od fizycznych nie oczekuje się przecież białych kołnierzyków. W połowie trasy nagle pęka bańka informacyjna. „Wiesz że zrzucamy się po dwie dychy na drogę?”. Moja mina mówi kierowcy wszystko. Cóż, przyszedłem zarabiać pieniądze, a nie je wydawać. Zresztą w kieszeni mam zaledwie dwie dwójki, więc zdecydowanie za mało na taksę. W samochodzie fruwają papierowe pieniądze. Pozostaję ja, bez możliwości opłacenia drogi (co ciekawe, w stresie, nawet nie pomyślałem o tak podstawowej sprawie, jak zasada płacenia za transport na miejsce pracy). Kłopotliwe milczenie przerywa jeden z współtowarzyszy podróży, o okularach grubych jak denka od butelek. „Założę za ciebie, odkujesz się dziś, to oddasz…”. Niewesoła sytuacja zostaje zażegnana, a kierowca otrzymuje dziesięć złotych za kurs w jedną stronę. Zaczynają się rozmowy i okazuje się, że jednak nie jedziemy nosić książek w hurtowni. Okazuje się, że pomieszczenie, z którego rano pobraliśmy książki, to jest właśnie ten osławiony magazyn książek o wielkości kawalerki. My zaś jedziemy sprzedawać egzemplarze literatury ludziom na ulicy i w sklepach. Nie z samochodu. Ot idziemy od lokalu do lokalu i oferujemy do sprzedaży „arcydzieła”, których nie uświadczysz w żadnej bibliotece. Zostajemy wysadzeni zgodnie z planem na skraju miejscowości. Reszta jedzie dalej. Chłodno, plecak obciążony książkami wrzyna się w ramiona. Nade wszystko w głowie kołacze świadomość, że ubiór robotnika nie wpisuje się w rolę, którą przyszło mi pełnić. Pierwsze kilka sklepów mijamy bez specjalnych efektów. Mój przewodnik – założywszy za mnie dziesiątkę, chce ją jak najszybciej odzyskać. Choć więc język kołowacieje, próbuję i ja swoich sił. Przyjmowani jesteśmy neutralnie, wręcz chłodno. Nic dziwnego. Przenoszone przez nas tytuły nie są w stanie zainteresować kogokolwiek. Nasza aparycja, również nie zachęca do biznesu. W najbliższej księgarni dokonuję niepokojącego odkrycia. Oto niektóre książki leżą tam, z ceną w wysokości 2/3 naszej. Zostajemy grzecznie, ale stanowczo zmuszeni do opuszczenia tego sklepu, jak i kilku następnych. Wreszcie trafiamy przed wielkie brązowe drzwi. Obok czerwona tablica mówiąca o urzędzie. Na wprost naszych oczu, żółty napis „Akwizytorom wstęp wzbroniony”. Przekaz jasny dla mnie. Dla współpracownika jakoś nie. Mój opór łamie krótko. „Musisz oddać pożyczkę, nie łam się, wchodzimy!”. Wchodzimy! Po trzech godzinach wędrówki pod obciążeniem, nie przedstawiamy zachęcającego widoku. Ja śmierdzę potem, kolega jakąś naftaliną przemieszaną ze stęchlizną. Jakże wiele dzieli człowieka od niewielkiej wydawałoby się kwoty dziesięciu złotych… Cóż nie mając tych pieniędzy, nie mam możliwości powrotu. Karnie idę za towarzyszem. Ku mojemu zdumieniu, to ja pierwszy sprzedaję album. Kosztuje równe sześćdziesiąt złotych. Z tego dwanaście jest moje. Dziesięć od razu ląduje w kieszeni kolegi. Idziemy dalej… Kolejne dwa pokoje „padają łupem” współpracownika. Zaglądamy tam. Jasne pokoje, komputery, uśmiechnięte twarze kobiet i mężczyzn. Oto miejsce do pracy! Na moment rozpływam się w marzeniach, widząc swoją osobę za takim biurkiem.
Zapada chwila ciszy. Nie przerywam jej. Mój rozmówca spogląda przez długą chwilę w okno i mówi z ożywieniem.
– Wie pan, wtedy zrozumiałem, jak niewiele potrzeba, by człowieka ogarnęła radość, by przez chwilę poczuć nadzieję… – oczy mężczyzny szybko jednak gasną, gdy kontynuuje swoją wypowiedź.
– Na korytarzy trafiamy na