Saksy po polsku - Tomasz Biedrzycki - ebook

Saksy po polsku ebook

Tomasz Biedrzycki

4,0

Opis

Historia oparta na faktach. Zaczyna się jak życiorys dziesiątek Polaków wchodzących w   zawodowe życie, kończy jak książka sensacyjna. Opowieść jakiej dotąd nie było. Traktująca o polskiej emigracji zarobkowej. Nie mówi o pieniądzach, ale o ludziach zmuszonych szukać pracy poza granicami kraju i bezwględności rodaków wykorzystujących trudne położenie swoich   pobratymców. Opowieść o współczesnym niewolnictwie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 79

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (8 ocen)
4
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JolaJo

Nie oderwiesz się od lektury

Warta przeczytania,( akcja dzieje się przed wstapieniem Polski do UE), również aby uświadomić sobie, jak bardzo alkoholizm i wykorzystywanie rodaków było (jest?) zakotwiczone w narodzie polskim, i miejmy nadzieję, że nasze społeczeństwo będzie znane z innych cech niż te.
00

Popularność




TO­MASZ BIE­DRZYC­KI

SAK­SYPOPOL­SKU

SAK­SY PO POL­SKU

Co­py­ri­ght © by To­masz Bie­drzyc­ki, Je­le­nia Góra 2013

Wszel­kie pra­wa za­strzeżone. Roz­po­wszech­nia­nie i ko­pio­wa­nie całości lub części pu­bli­ka­cji za­bro­nio­ne bez zgo­dy au­to­ra.

All ri­ghts re­se­rved

Okładka

Tom­me Va­sque

Ko­rek­ta

Agniesz­ka Ko­prow­ska

Wy­da­nie I

Je­le­nia Góra 2013

www.to­ma­szbie­drzyc­ki.pl

ksiaz­ki@to­ma­szbie­drzyc­ki.pl

ISBN 978-83-934329-3-6

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

SŁOWO OD AU­TO­RA

O tej hi­sto­rii usłyszałem przy­pad­kiem. Ot roz­mo­wa ze zna­jo­my­mi, pod­czas wi­zy­ty w ka­wiar­ni. Oczy­wiście dys­ku­sja, jak to w Pol­sce, o po­li­ty­ce i pie­niądzach. W trak­cie tego spo­tka­nia na­tknąłem się na hi­sto­rię, która mnie za­fa­scy­no­wała. Krok po kro­ku do­tarłem do jej źródła. Po dłuższych na­mo­wach udało mi się uzy­skać wy­wiad, na ba­zie którego po­wstała ni­niej­sza książka. Jej au­tor nie zgo­dził się na ujaw­nie­nie na­zwisk i szczegółowych nazw miej­sco­wości. Nie jest to zresztą istot­ne, bo­wiem taka hi­sto­ria mogła spo­tkać każdego.

Bo­ha­te­rem tej opo­wieści jest Po­lak, po­dob­nie jak dzie­siątki in­nych, próbujący uczci­wie za­ro­bić. Próbując wy­rwać się z błędne­go koła bez­ro­bo­cia i prac do­ryw­czych, ru­szył na południe, na po­pu­lar­ne „Sak­sy”, jesz­cze wte­dy, gdy nie obo­wiązywał nas układ z Schen­gen.

POL­SKA

Po­ja­wiam się punk­tu­al­nie na spo­tka­niu, w nie­wiel­kiej ka­wa­ler­ce w cen­trum mia­sta. Wita mnie szpa­ko­wa­ty bru­net, sia­da­my przy ka­wie. Krótko ścięte włosy ma­skują nit­ki si­wi­zny. Dziw­nie to kon­tra­stu­je z młodą, nie­spełna trzy­dzie­sto­dwu­let­nią twarzą mo­je­go rozmówcy.

– Jak za­tem się to roz­poczęło? – pada sa­kra­men­tal­ne py­ta­nie. Mężczy­zna mil­czy przez dłuższą chwilę, po czym roz­poczyna opo­wieść spo­koj­nym, sto­no­wa­nym głosem.

– Zaczęło się za­raz po ukończe­niu szkoły wyższej. Należę do po­ko­le­nia wyżu de­mo­gra­ficz­ne­go. Od­bie­rając dy­plom kie­run­ku hi­sto­rii, nie miałem większych złudzeń co do swo­jej przyszłości. Głowę miałem wówczas nałado­waną wie­lo­ma „mądrościa­mi” – tu usta rozmówcy wy­krzy­wiają się na mo­ment iro­nicz­nie – stu­dio­wa­nie zgod­nie z prze­ko­na­nia­mi, po­sia­da­nie wy­kształce­nia zgod­nie z za­in­te­re­so­wa­nia­mi. Po­tem wszyst­ko przyj­dzie. I jak dla ogrom­nej części mo­je­go po­ko­le­nia, jed­nak nie przyszło… Po­zo­stały je­dy­nie przytłaczające bez­na­dziej­nością ko­lej­ki w Urzędzie Pra­cy, który już wkrótce prze­mia­no­wałem so­bie na „Urząd Bez­ro­bo­cia”. Po­ja­wiając się raz w mie­siącu, pod­pi­sując listę, „wal­czyłem” z ogar­niającą re­zy­gnacją. Funk­cjo­no­wałem tyl­ko dzięki po­mo­cy ro­dziców (oczy­wiście, jako ab­sol­wen­to­wi, nie należał mi się żaden zasiłek). Tra­fiające się pra­ce do­ryw­cze gru­bo poniżej kwa­li­fi­ka­cji, za każdym ra­zem wy­ko­ny­wałem z na­dzieją, że może to wresz­cie to, że wresz­cie wyrwę się z zaklętego kręgu bra­ku ja­kich­kol­wiek per­spek­tyw. Prze­szedłem kil­ka­naście najróżniej­szych fachów, po­czy­nając od sied­mio­dnio­we­go „okre­su próbne­go” w pew­nym zna­nym mar­ke­cie, działającym na za­sa­dzie fran­czy­zy. Dzień pra­cy w tam­tym przy­byt­ku wyrył mi się dość do­brze w pamięć. Cały dzień rozkłada­nia pro­duktów, w tym kil­ku­set słoików. Awan­tu­ra wy­bu­cha około szes­na­stej ( zgod­nie z „umową” miałem się „spraw­dzić” od ósmej rano do ósmej wie­czo­rem, przez czte­ry dni ). Kłótnia, w której uczest­ni­czy kie­row­nicz­ka wspo­mnia­ne­go mar­ke­tu i nie­po­zor­na, szczupła dzie­wusz­ka. Gdy usłyszałem o co się wykłócają, zro­biło mi się nie­swo­jo. Otóż ko­bie­ta po­ja­wiła się z awan­turą, gdyż zo­stała zwol­nio­na po sied­miu dniach, nie zgad­nie­cie, „okre­su próbne­go”. Jak stałem, tak wy­szedłem. Te­raz, bo­gat­szy w doświad­cze­nie lat pra­cy, za­re­ago­wałbym in­a­czej. Wte­dy postąpiłem in­stynk­tow­nie. Chwilę radości z za­trud­nie­nia, zastąpiła de­pre­sja. Następne­go dnia kar­nie po­ja­wiłem się w „Urzędzie Bez­ro­bot­nych”, od­kle­pać listę. Pierw­szy raz nie spoj­rzałem wówczas na listę ogłoszeń. Wiel­kiej stra­ty nie było. Wi­siały na niej „oka­zje”, równie do­bre jak pra­ca w owym mar­ke­cie. Wkrótce, posiłkując się ogłosze­niem z ga­ze­ty, po­ja­wiłem się w „hur­tow­ni”. Ko­lej­na zna­ko­mi­ta oka­zja na zdo­by­cie doświad­cze­nia. PRA­CY przez duże „P”. Na roz­mo­wie kwa­li­fi­ka­cyj­nej – stan­dar­do­wo, ze trzy­dzieści osób. Szy­kuję się na długi czas ocze­ki­wa­nia, sia­dam, wyciągając rozmówki an­giel­sko-pol­skie. Ku mo­je­mu zdu­mie­niu, ko­lej­ka po­su­wa się nad­zwy­czaj szyb­ko, ni­czym u le­ka­rza pierw­sze­go kon­tak­tu. Tak na tem­po, raz, dwa, trzy i nim się spo­strzegłem, stałem w pięknym ga­bi­ne­cie z no­wy­mi me­bla­mi, przed „pre­ze­sem” w ciem­nym gar­ni­tu­rze. Zmie­rzył mnie prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem. Krótko wyjaśnił szczegóły za­trud­nie­nia – pra­ca nie­zbyt skom­pli­ko­wa­na, przy prze­no­sze­niu książek. Po zdaw­ko­wym opi­sie mo­jej przyszłej funk­cji, zadał kil­ka pytań. Sta­rałem się na nie od­po­wia­dać jak naj­le­piej. Moja elo­kwen­cja nie wzbu­dziła w sze­fie fir­my ja­kich­kol­wiek emo­cji. Miałem poważne po­dej­rze­nia, że „pre­zes” na­wet nie sta­rał się słuchać. „Na­da­je się pan, proszę przyjść ju­tro o siódmej, po­je­dzie pan z in­ny­mi”. Mimo wszyst­ko za­brzmiało to jak naj­piękniej­sza pieśń. Oto ktoś wresz­cie stwier­dził, że się na­daję! Po dwóch la­tach pogłębiającej się bez­na­dziei, prób podjęcia ja­kiej­kol­wiek pra­cy na dłużej, po­ja­wiło się świa­tełko w tu­ne­lu.

Uważnie ob­ser­wuję swe­go rozmówcę. Słowa mówią jed­no, oczy prze­pełnia roz­go­ry­cze­nie. Pije łyk chłod­nej kawy i mówi da­lej.

– Zja­wiam się z sa­me­go rana, zgod­nie z umową za­raz przy biu­row­cu. Obok cze­ka sta­ry, biały po­lo­nez i czte­rech mężczyzn. Ładują książki do bagażnika. Oka­zu­je się, że to właśnie moi współpra­cow­ni­cy. Z ochotą przyłączam się do pra­cy. Z otwar­te­go ma­ga­zyn­ku, prze­no­si­my kil­ka­naście pa­czek, aż sta­ry sa­mochód osa­dza się ciężko na osiach. Moje uwa­gi, że przy­dałby się sa­mochód do­staw­czy, są zby­wa­ne mil­cze­niem. Wresz­cie ru­sza­my. Oka­zu­je się, że w trasę liczącą ja­kieś czter­dzieści ki­lo­metrów w obie stro­ny. To­wa­rzy­sze podróży należą do gro­na star­szych już mężczyzn. Są zarośnięci. Ich ubiór, de­li­kat­nie mówiąc, nie jest naj­lep­szej jakości. Utwier­dzam się sam w prze­ko­na­niu, że od fi­zycz­nych nie ocze­ku­je się prze­cież białych kołnie­rzyków. W połowie tra­sy na­gle pęka bańka in­for­ma­cyj­na. „Wiesz że zrzu­ca­my się po dwie dy­chy na drogę?”. Moja mina mówi kie­row­cy wszyst­ko. Cóż, przy­szedłem za­ra­biać pie­niądze, a nie je wy­da­wać. Zresztą w kie­sze­ni mam za­le­d­wie dwie dwójki, więc zde­cy­do­wa­nie za mało na taksę. W sa­mochodzie fru­wają pa­pie­ro­we pie­niądze. Po­zo­staję ja, bez możliwości opłace­nia dro­gi (co cie­ka­we, w stre­sie, na­wet nie pomyślałem o tak pod­sta­wo­wej spra­wie, jak za­sa­da płace­nia za trans­port na miej­sce pra­cy). Kłopo­tli­we mil­cze­nie prze­ry­wa je­den z współto­wa­rzy­szy podróży, o oku­la­rach gru­bych jak den­ka od bu­te­lek. „Założę za cie­bie, od­ku­jesz się dziś, to od­dasz…”. Nie­we­soła sy­tu­acja zo­sta­je zażegna­na, a kie­row­ca otrzy­mu­je dzie­sięć złotych za kurs w jedną stronę. Za­czy­nają się roz­mo­wy i oka­zu­je się, że jed­nak nie je­dzie­my nosić książek w hur­tow­ni. Oka­zu­je się, że po­miesz­cze­nie, z którego rano po­bra­liśmy książki, to jest właśnie ten osławio­ny ma­ga­zyn książek o wiel­kości ka­wa­ler­ki. My zaś je­dzie­my sprze­da­wać eg­zem­pla­rze li­te­ra­tu­ry lu­dziom na uli­cy i w skle­pach. Nie z sa­mochodu. Ot idzie­my od lo­ka­lu do lo­ka­lu i ofe­ru­je­my do sprze­daży „ar­cy­dzieła”, których nie uświad­czysz w żad­nej bi­blio­te­ce. Zo­sta­je­my wy­sa­dze­ni zgod­nie z pla­nem na skra­ju miej­sco­wości. Resz­ta je­dzie da­lej. Chłodno, ple­cak obciążony książkami wrzy­na się w ra­mio­na. Nade wszyst­ko w głowie kołacze świa­do­mość, że ubiór ro­bot­ni­ka nie wpi­su­je się w rolę, którą przyszło mi pełnić. Pierw­sze kil­ka sklepów mi­ja­my bez spe­cjal­nych efektów. Mój prze­wod­nik – założyw­szy za mnie dzie­siątkę, chce ją jak naj­szyb­ciej od­zy­skać. Choć więc język kołowa­cie­je, próbuję i ja swo­ich sił. Przyj­mo­wa­ni je­steśmy neu­tral­nie, wręcz chłodno. Nic dziw­ne­go. Prze­no­szo­ne przez nas tytuły nie są w sta­nie za­in­te­re­so­wać ko­go­kol­wiek. Na­sza apa­ry­cja, również nie zachęca do biz­ne­su. W naj­bliższej księgar­ni do­ko­nuję nie­po­kojącego od­kry­cia. Oto niektóre książki leżą tam, z ceną w wy­so­kości 2/3 na­szej. Zo­sta­je­my grzecz­nie, ale sta­now­czo zmu­sze­ni do opusz­cze­nia tego skle­pu, jak i kil­ku następnych. Wresz­cie tra­fia­my przed wiel­kie brązowe drzwi. Obok czer­wo­na ta­bli­ca mówiąca o urzędzie. Na wprost na­szych oczu, żółty na­pis „Akwi­zy­to­rom wstęp wzbro­nio­ny”. Prze­kaz ja­sny dla mnie. Dla współpra­cow­ni­ka jakoś nie. Mój opór łamie krótko. „Mu­sisz oddać pożyczkę, nie łam się, wcho­dzi­my!”. Wcho­dzi­my! Po trzech go­dzi­nach wędrówki pod obciążeniem, nie przed­sta­wia­my zachęcającego wi­do­ku. Ja śmierdzę po­tem, ko­le­ga jakąś naf­ta­liną prze­mie­szaną ze stęchlizną. Jakże wie­le dzie­li człowie­ka od niewiel­kiej wy­da­wałoby się kwo­ty dzie­sięciu złotych… Cóż nie mając tych pie­niędzy, nie mam możliwości po­wro­tu. Kar­nie idę za to­wa­rzy­szem. Ku mo­je­mu zdu­mie­niu, to ja pierw­szy sprze­daję al­bum. Kosz­tu­je równe sześćdzie­siąt złotych. Z tego dwa­naście jest moje. Dzie­sięć od razu ląduje w kie­sze­ni ko­le­gi. Idzie­my da­lej… Ko­lej­ne dwa po­ko­je „pa­dają łupem” współpra­cow­ni­ka. Zaglądamy tam. Ja­sne po­ko­je, kom­pu­te­ry, uśmiech­nięte twa­rze ko­biet i mężczyzn. Oto miej­sce do pra­cy! Na mo­ment rozpływam się w ma­rze­niach, widząc swoją osobę za ta­kim biur­kiem.

Za­pa­da chwi­la ci­szy. Nie prze­ry­wam jej. Mój rozmówca spogląda przez długą chwilę w okno i mówi z ożywie­niem.

– Wie pan, wte­dy zro­zu­miałem, jak nie­wie­le po­trze­ba, by człowie­ka ogarnęła radość, by przez chwilę po­czuć na­dzieję… – oczy mężczy­zny szyb­ko jed­nak gasną, gdy kon­ty­nu­uje swoją wy­po­wiedź.

– Na ko­ry­ta­rzy tra­fia­my na