Sąd nad Antychrystem - Aleksander Błażejowski - ebook + audiobook + książka

Sąd nad Antychrystem ebook i audiobook

Aleksander Błażejowski

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

"Sąd nad Antychrystem" to psychologiczny thriller, który trzyma w napięciu do samego końca. Główny bohater, Oskarżony, zostaje wplątany w sieć dziwnych wydarzeń, które wydają się poza jego kontrolą. Gdy tajemnicza postać zaczyna go prześladować, granica między rzeczywistością a złudzeniem zaciera się coraz bardziej, stawiając jego życie na ostrzu noża. Czy Oskarżonemu uda się odkryć tożsamość swojego prześladowcy i zachować zdrowie psychiczne? Autor, Aleksander Błażejowski, mistrzowsko buduje napięcie, prowadząc czytelnika przez labirynt ludzkiej psychiki, zaskakując go intrygującymi kulminacjami. Wciągająca fabuła pełna mroku i tajemnicy oraz zaskakujące zwroty akcji sprawiają, że od tej książki nie można się oderwać. Sięgnij po nią już dziś i daj się porwać w wir emocji i tajemniczej atmosfery! Idealna dla fanów mrocznych thrillerów psychologicznych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 169

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 58 min

Lektor: Wojciech Masiak

Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Aleksander Błażejowski

 

Sąd nad Antychrystem

 

POWIEŚĆ SENSACYJNA

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce obraz wygenerowany przez AI

– https://www.fotor.com/

 

 

Tekst wg edycji z roku 1927. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-594-4 

 

 

 

WSTĘP. TAJNE ZEBRANIE.

 

Noc lipcowa otuliła miasto w miękkie fałdy swej czarnej szaty.

Gdy Warszawa pulsowała tętnem życia nocnego, — Praga-miasto po ciężkiej pracy spało od dawna snem kamiennym. Z ciemnych labiryntów ulic źle oświetlonych pełgającymi latarniami, dochodził czasem tylko gwar przyciszonej rozmowy i wkrótce milkł, jakby onieśmielony, czasem znów zakłócił ciszę krzyk pijanego lub głos harmonji od strony zawsze czujnego Targówka.

Ulicą Ząbkowską szło trzech młodych ludzi. Zniszczone ubrania i wymięte maciejówki nadawały im pozory robotników, choć dziwnie przeczyły temu delikatne rysy ich twarzy. Szli lekkim, sprężystym krokiem, jak żołnierze.

Dwóch rozmawiało z wielkim ożywieniem. Ton ich głosu przewyższał od czasu do czasu skalę zwykłej rozmowy i przypominał kłótnię. Wtedy trzeci, najniższy wzrostem, ostudzał ich zapał:

— Uciszcie się na Boga, jeśli nie chcecie znów wsypy.Tyle razy przepłaciliście drogo te wasze wieczne dyskusje na ulicy. Doprawdy, że chyba nikt was z tych kłótni nie wyleczy...

Po tem upomnieniu obaj umilkli, rozglądali się trwożliwie wkoło, ale wkrótce rozpoczynali znów rozmowę, tylko tak przyciszonym głosem, że jeden zaledwie dosłyszał drugiego.

Gdy przechodzili koło państwowej rozlewni spirytusu, z cienia latarni wysunął się żyd w chałacie i pluszowym kapeluszu. Żyd pocierał jedną zapałkę po drugiej, jakby starał się zapalić zgasłego papierosa.

Młodzi ludzie zauważyli natychmiast, że zapałką, którą żyd manewruje ma mniej na celu zapalenie ogarka, jak raczej oświetlenie ich twarzy. Natychmiast porozumiewawczo trącili się łokciami i zwalniając krok, skręcili na jezdnię, idąc wzdłuż szyn tramwajowych.

Żyd uczynił początkowo krok naprzód, później jednak zawahał się, widocznie obawiał się spotkania z nimi w ciemnej bezludnej ulicy; wreszcie zawrócił ku Ząbkowskiej. Młodzi ludzie doszli do zakrętu, skryli się w cieniu parterowego domu, obserwując dokładnie ruch nieznajomego. Sylwetka żyda nikła jednak coraz szybciej w cieniach ulicy, aż rozpłynęła się zupełnie w czarnym tle. Młodzi ludzie słyszeli już tylko stąpanie ciężkich butów po płytach chodnika.

Teraz jeden warknął z tłumioną pasją:

— Ach te psy zatracone!

Potem spokojnie obeszli kołem Białostocką i tor kolejowy, weszli w ulicę Tarchomińską i zatrzymali się przed jakimś niewykończonym jeszcze domem. Najniższy wzrostem włożył rękę w szczelinę desek, które zastępowały bramę i od wnętrza przekręcił skobel. Brama otworzyła się natychmiast. Weszli do ciemnego wnętrza, kierując się w błyskach zapałki ku schodom.

Uderzył ich niemiły zapach potu ludzkiego i brudu, który przyprawiał o mdłości. Typowy odór przedmiejskiej kamienicy, zamieszkałej przez rzesze nędzarzy.

Gdy wchodzili na schody z ciemnego kąta błysło światło elektrycznej latarki, oślepiając ich zupełnie. Ostry, wąski snop światła, jak długi język, lizał ich twarze, zatrzymując się długo na każdym z nich oddzielnie. Po chwili światło zgasło i jakiś cichy głos odezwał się:

— Trzecie piętro na prawo. Zapałek świecić nie wolno. — Ostrożnie, bo schody mają prowizoryczną poręcz.

Wspinali się teraz ku górze, trzymając się w ciemnościach nieheblowanej listwy, która zastępowała poręcz schodów i wyginała się przy każdym silniejszym nacisku. Na drugim piętrze kamienne schody urywały się nagle, a połączenie z trzeciem stanowiła tylko deska z powbijanymi poprzecznymi szczeblami. Weszli na trzecie piętro, zatrzymali się chwilę, nadsłuchując pilnie. Z kąta dochodził ich uszu gwar przyciszonych głosów. Spostrzegli wreszcie drzwi.

Wejście stanowiła mała kuchenka, oświetlona mdłym światłem lampki naftowej. Dwie młode kobiety dolewały właśnie wody do rozżarzonego samowara. Milcząco przeszli przez kuchenkę, weszli do olbrzymiego pokoju, w którym przy świecach i lampkach naftowych siedziało kilkunastu mężczyzn i kilka kobiet, gorąco dyskutując.

Gęsty dym papierosów wypełniał doszczętnie każdy kąt pokoju, a woń mokrego jeszcze tynku i wapna zatruwała oddech.

Na widok przybyłych gorąca dyskusja w jednej chwili ustała.

— Oswobożdienje! — powitali młodzi ludzie obecnych.

— Śmierć katom z Ekaterynoburga! — odpowiedziało zgodnie kilkanaście głosów.

— A czemuż tak późno? — spytał po rosyjsku siwy człowiek w rogowych okularach.

— Otrzymaliśmy dziś korespondencję z Berlina, kilka grubych kopert w płótnie, mocno opieczętowanych — odparł jeden z przybyłych. Obawialiśmy się wsypy; dlatego koperty rozdzieliliśmy między siebie. Szpiedzy musieli coś zwęszyć, bo poobstawiali nas tak, że musieliśmy długo kołować po mieście. Nie lepiej było i na praskim moście. Ostatniego pachołka spotkaliśmy jeszcze na Ząbkowskiej. Ciemno było, więc palił zapałkę, aby lepiej nam się przypatrzeć.

— A nie wlazł na Tarchomińską? — spytał ktoś z obecnych.

— Nie wlazł. Widocznie bał się rozmowy z nami w ciemnej ulicy.

— Tak i szczęście — westchnął siwy pan w szkłach. — Może jakiś czas będziemy mogli tu spokojnie się zbierać i nikt na kark nam nie wlezie. Dobrze było na Erywańskiej, lecz nas nakryli. Wal teraz brat na Pragę, gdzie staremu i ciężko i trudno po nocy...

— Niedobrze tu, niedobrze i w kraju... — mruknął jakiś brodaty człowiek i utkwił wzrok w wilgotnej ścianie.

Ciche westchnienie odpowiedziało z kąta.

Młodzi ludzie wyjęli z kieszeni pakiety, wręczyli je przewodniczącemu. Każdy pakiet opakowany był w nieprzemakalne, cienkie płótno, jak w kopertę i opatrzony licznemi pieczęciami.

Staruszek ujął delikatnie kopertę w ręce, długo jej się przypatrywał.

— Dawno dostaliście to? — spytał.

— Dziś rano — odpowiedział jeden z przybyłych — gdy jeszcze spałem zbudziło mnie pukanie do drzwi. Otworzyłem i wszedł do pokoju jakiś człowiek w mundurze konduktora wagonów sypialnych. Wymienił hasło, wręczył mi te koperty z poleceniem, bym dziś jeszcze doręczył je wam, generale Burjatyn. Posłaniec nie dał się zatrzymać i znikł jak kamfora na schodach. Przesyłkę schowałem, uwiadomiłem Aloszę i Zołbowa i we trójkę przynieśliśmy tutaj tak, aby jeśli jednego z nas aresztują, lub skręcą mu kark, inni mogli papiery doręczyć.

— Dobrze zrobiliście — pochwalił generał Burjatyn, badając ciągle każdą pieczęć oddzielnie. Potem wyjął nożyk i przecinał szwy i sznurki pieczęci.

Ogólne milczenie towarzyszyło robocie starca. Wszyscy skupili wzrok na jego białych palcach, jakby miały one dokonać rzeczy niezmiernie ważnej. Generał wydostał wreszcie z płóciennych kopert plik dziesięciodolarówek i kilka długich pasków papieru, zapisanych drobną szyfrą.

— Ach, to z Berlina... — mruczał pod nosem Burjatyn. — Bardzo w porę przyszły pieniądze...

Plik dziesięciodolarówek podsunął starzec jednemu z obecnych do przeliczenia. Sam wgłębił się w czytanie skrawków wąskiego papieru.

W miarę czytania, twarz Burjatyna poważniała, potem nabierała wyrazu jakiejś zawziętości. Białe, krzaczaste brwi zbliżały się coraz więcej ku sobie i zeszły się nad orlim nosem. Niekiedy starzec powracał wzrokiem do przeczytanych już ustępów, jakby ich nie rozumiał, potem przecierał nerwowo szkła, jakby niedowierzał własnym oczom. Czytał długo. Astmatyczny oddech poruszał coraz szybciej klatką piersiową i wydostawał się ze świstem, jak przez mosiężną rurę.

Wszyscy śledzili z napiętą uwagą twarz Burjatyna. Głośniejszym oddechem bano się przerwać skupienie.

Wreszcie stary generał odłożył plik papierów, zdjął rogowe szkła, wlepił oczy w ciemny kąt pokoju. W jego dużych, wypukłych oczach krótkowidza malował się gniew, potem żal. Nikt pytaniem nie przerywał zamyślenia. Teraz starzec mruczał jakby sam do siebie:

— Ano! szkoda człowieka...

— Co się stało generale? — spytał nieśmiało ktoś z kąta.

— Ano, jesteśmy ludzie silnych nerwów... przysięgliśmy bezgraniczną ofiarność dla ojczyzny, więc i ten cios zniesiemy... — dopowiadał Burjatyn do własnych myśli.

— Co się stało generale? — spytało już kilka głosów.

Starzec jeszcze milczał, jakby unikał odpowiedzi. Wreszcie cicho wyjąkał.

— Browkin wpadł w ręce oprawców. Taki dzielny, prawy oficer...

Z kilku piersi naraz wyrwał się jęk przerażenia.

— Donoszą z Berlina, — ciągnął Burjatyn, — że aresztowano go w Brjańsku. Sam zgłosił się do mnie, sam podjął się misji. Papiery miał dobre, jechał najłatwiejszą linją, przez Kowel — Hołoby. Widocznie był donos. Musiano go bacznie śledzić, bo niekrępowano w ruchach. Z Kijowa dał jeszcze znak życia. Donoszą, że był u Habałowych. Potem musiał wyczuć, że gorąco pod nogami, bo ni stąd ni z owąd skręcił na Kursk do Orła, potem do Brjańska. Tam wreszcie zamknięto pułapkę. Odpięli mu z nogi protezę, rozcięli na niej skórę i wydobyli wszystkie papiery. Widoczne jest, że mieli o nim dokładne informacje...

— Czy żyje? — przerwał nerwowo ktoś z obecnych.

— Żyje, — cicho odpowiedział starzec.

— Tem gorzej, — westchnęło bezwiednie kilka głosów.

— Chryste spasi! — ryknął nagle jakiś młody człowiek i ukrył twarz w dłoniach. Za chwilę ciałem jego wstrząsnął spazmatyczny płacz.

Wszyscy spojrzeli porozumiewawczo na siebie. Nastała taka cisza, że przez uchylone drzwi słychać było skwierczenie węgli w samowarze.

Burjatyn jakby się zbudził ze snu. Dobre, jasne oczy starca, pobiegły w kąt pokoju; widocznie niedowidziały, bo spytał:

— Kto płacze?

— To brat, Alosza — szepnęło cicho kilku ludzi.

W oczach Burjatyna błysły łzy.

Deprymujące milczenie przedłużało się bez końca. Nagle z ciemnego kąta, z którego dochodziły rozpaczne łkania, odezwał się miękki głos:

— Chcę coś powiedzieć...

Przewodniczący przyzwalająco kiwnął głową. Między krzesłami przeciskał się mały, garbaty człowiek w wypłowiałym mundurze kolejowca rosyjskiego. Stanął wreszcie obok stołu. Światło lampy naftowej padło na jego twarz... Był potworny.

Na dwóch wypukłych, jak bizantyjskie kule, garbach, spoczywała ostra czaszka o długiej, płaskiej twarzy. Cienkie usta przecinały tę twarz w połowie, upodabniając ją do głowy olbrzymiego jaszczura. Chude ręce, jak dwa długie kije, sięgały niżej kolan. Jedynie piękne, marzycielskie oczy mogły niweczyć odrazę do tak potwornej twarzy.

Garbus stał chwilę bezradny, z żalem patrzał na szlochającego. W wyrazistych oczach malował się ból, a twarz wykrzywiła się strasznym grymasem, który oznaczać miał współczucie. Garbus opanował się wreszcie i słabym głosem mówił:

— Panowie! Jesteśmy znów świadkami strasznej tragedji ludzkiej. Po Łebiediewie, poszedł Szumski, potem brat jego Siergiej, potem Rybkow, potem Kniagin, Striełkow i jego siostra, a teraz Browkin. Możliwe, że w tym żałobnym spisie przepuściłem nazwisko niejednego, który do niedawna siedział tu jeszcze z nami, a potem zwiększył statystykę krwawych wyroków Gupa.

— Nie wiem, może mój umysł za słaby i spraw tych rozsądzać nie może, ale zdaje mi się, że tak, jak nasza idea „Oswobodzenia” jest potężna, tak złymi sposobami wprowadzamy ją w życie. Cóż bowiem znaczy ta nasza walka ze śmiertelnym wrogiem, gdy my tylko ponosimy same krwawe straty, wysyłamy naszych najlepszych braci na śmierć, a wróg nie ponosi żadnych strat i w cynicznym uśmiechu szczerzy do nas zęby.

„W nocy, gdy zgaszę lampę i przymknę powieki, śnię, a może widzę, że ściany mego pokoju rozsuwają się z błyskawiczną szybkością. W cieniach nocy tworzy się nagle przedemną wielka przestrzeń. Patrzę i widzę białe, szczerbate mury Kremla — ja stoję oparty o ściany Targowych Riadów...

Garbus mówił długo i namiętnie. Oddech jego stawał się coraz bardziej niespokojny, słowa padały szybciej, niż zdążały je wyrzucać jego małe płuca. Nagle zakaszlał. Paroksyzm stawał się coraz silniejszy, coraz mocniej wstrząsał dwoma garbami, oczy zachodziły mu mgłą, z ust spływało mu wąskie pasemko śliny.

Podano mu krzesło. Padł na nie bezwładny i wił się dalej w paroksyzmie coraz silniejszego kaszlu. W pokoju panowała cisza, przerywana tylko kaszlem suchotnika i skwierczeniem węgli w kipiącym samowarze.

Jakaś młoda dziewczyna zerwała się z ławki, zręcznie przesunęła się między krzesłami i wbiegła do kuchni. Za chwilę przyniosła szklankę wody, przytknęła ją do ust garbusa.

— Pijcie, inżynierze Gałkin, — szepnęła z współczuciem.

— Dziękuję, bardzo dziękuję Tatjano Iwanowno, — szeptał z wdzięcznością.

Uspakajał się coraz bardziej, coraz lepiej chwytał powietrze, wreszcie uspokoił się zupełnie. Otarł pot z czoła i mówił dalej:

— Tak, jak wówczas, jak przed siedmiu laty wołałem: Zostańmy w kraju, tak dziś wołam: wracajmy wszyscy razem tam, skąd niegodnie uciekliśmy. Amnestja, którą obecnie ogłosił rząd Związku Republik Sowieckich, powinna być generalnem hasłem naszego powrotu.

Gałkin dłuższy czas nawoływał do powrotu, w końcu usiadł zmęczony. Niedawny atak kaszlu i długie przemówienie wyczerpało go zupełnie. Drżał na całem ciele, rąk i nóg nie mógł utrzymać w spokoju.

Wrażenie mowy było wielkie. Dławiąca tęsknota za krajem, ogłoszona amnestja, były tym błyskiem nadziei, który na chwilę pozwolił się łudzić emigrantom, że chwila powrotu jest bliska. Gałkim rozdmuchał iskrę nadziei do granic pewności. Wszyscy milczeli, błądząc myślami po swoim dalekim kraju.

Przewodniczący udzielił teraz głosu kilku zebranym, potem zastanawiano się nad szczegółami misji Browkina. Uchwalono zgodnie, że nieudałą misję musi ktoś znowu podjąć. Zgłosił się dobrowolnie brat aresztowanego Alosza. Desperacka kandydatura nie została jednak przyjęta, postanowiono sprawę odłożyć do następnego zebrania. Tymczasem rozstawione na ulicy straże meldowały bliski świt.

Przewodniczący zamknął zebranie. Wychodzono oddzielnie lub w małych grupkach, każdy zdeprymowany z pochyloną głową.

Pierwszy wyszedł inżynier Gałkin, w kilka minut po nim podążyła Tatjana Iwanowna Szulgin. Na ulicy zrównali się. Młoda dziewczyna podeszła do słaniającego się z osłabienia garbusa.

— Nie jesteście zdrów, może oprzecie się na mojem ramieniu?

— Dziękuję. Już drugi raz przyjmuję pani pomoc — odpowiedział cicho garbus — i jak bezradne dziecko pozwolił się chwycić pod ramię i prowadzić przez ulicę.

Długo szli w milczeniu, wreszcie Gałkin zaczął żalić się cichym głosem:

— Widzi pani spieszę się do kraju, bo czuję, że niedługo już nogami mierzyć będę ziemię.

Tatjana Iwanowna schyliła głowę, jakby jej zbytnio ciężyła i mocniej chwyciła towarzysza pod ramię.

Dochodzili właśnie do dworca Gdańskiego. Nocny tramwaj odjeżdżał w kierunku Warszawy. Przy pomocy swej towarzyszki wsiadł Gałkin do wozu, ona skierowała się na Stalową. Gdy jasno oświetlony wóz ją wymijał, usłyszała jeszcze głos Gałkina z platformy:

— A jutro będzie pani w cukierence na Wilczej?

— Będę o czwartej, — odpowiedziała donośnie, by zagłuszyć uderzanie kół o szyny.

 

ROZDZIAŁ I. MORDERSTWO.

 

Upał uliczny dochodził do najwyższego napięcia. Słońce nagrzewało mury kamienic, płyty chodników i asfalt jezdni, które, jak olbrzymie radjatory wydzielały ze siebie niemożliwe do zniesienia gorąco. Nawet na najruchliwszych ulicach Warszawy ruch słabnął, ludzie chowali się do mieszkań, cukierń i restauracji. Dorożkarze, których obowiązek trzymał na rozpalonych ulicach, szukali schronienia pod podniesionemi budami wehikułów. Ani jedna chmurka nie dawała nadziei, że żar ustanie, a deszcz ochłodzi nagrzane powietrze.

W tym zalewie promieni słonecznych biegł od strony ulicy Chmielnej jakiś starszy, ubogo ubrany człowiek. Co chwila przystawał, chwytał w zmęczone płuca gorące powietrze, ocierał pot z czoła, a po chwili biegł dalej z jeszcze większą energją. Rzadcy w tym miejscu przechodnie patrzyli ze zdziwieniem, nie mogąc zrozumieć, że w taką kanikułę może ktoś do czegoś się spieszyć.

Na roku Szpitalnej człowiek ów przystanął, jakby namyślając się nad czemś, a potem wolniejszym już krokiem powlókł się do domu, w którym mieścił się komisarjat policji.

W ciasnym pokoju inspekcyjnym, mimo zapuszczonych żaluzji, panowała trudna do zniesienia duszność. Ciepłe powietrze zdawało się usypiać nietylko urzędników, ale nawet muchy, które senne i ociężałe rezygnowały ze zwykłej natarczywości i przylepione do brudnych ścian i sprzętów, drzemały.

Na twarzy przybyłego, znać było wielkie zdenerwowanie. Co chwila chrząkał, ocierał pot z czerwonej, jak burak twarzy. Po dłuższej dopiero chwili zauważono go w komisarjacie.

— Z czem? — spytał szorstko urzędnik policyjny.

— Ja tu w bardzo ważnej sprawie i tylko do pana komisarza... — z akcentem mazurskim odpowiedział przybyły.

— Czy nie za wysoko idziecie ze sprawą? — zadrwił urzędnik.

— Nie po dowcipy przyszedłem... Proszę mnie zameldować — odpowiedział przybyły, ścierając ostatnie krople potu z blednącej nieco twarzy.

Urzędnik wstał ociężale z krzesła, przeszedł do drugiego pokoju, aby zameldować klijenta. Meldowanie musiało trwać długo, bo nieznajomy czekał sporą chwilę, zanim dopuszczono go przed oblicze dygnitarza.

W gabinecie przybysz stracił dawny impet i energję. Stał chwilę, nie mogąc się zdobyć na wykrztuszenie celu swej wizyty, przestępował tylko z nogi na nogę, choć pot już dawno w siąkł w jego brudne, dawno nieczesane włosy.

— No z czem tak ważnem? — huknął komisarz policji.

— Panie komisarzu, wielkie nieszczęście spotkało kamienicę, w której jestem stróżem. Pan komisarz już wiedzą, tam na Chmielnej... już dwadzieścia lat pilnuję domu i takiego nieszczęścia nie było nawet za Moskala...

— Co za nieszczęście? Mówcie odrazu, bo nie mam czasu — bronił się komisarz przed zbyt długim wstępem opowiadania.

— Stało się wielkie nieszczęście. Ktoś zamordował lokatora w hotelu Mincerowej.

— Zamordował?

— Zamordował panie komisarzu. Nie wiem kiedy ukręcili mu kark, wczoraj, czy dziś rano, dość, że zamordowali człowieka. Krwi w pokoju tyle, że jeszcze czerwono mi przed oczyma...

— Kiedy zauważyliście morderstwo?

— A dopiero co zobaczyłem i duchem tu biegłem, a ciągle mi się zdawało, że zamordowany za mną goni...

— Nie opowiadajcie głupstw, tylko mówcie krótko, co widzieliście.

— Ano mieszkał w Mincerowej jeden Moskal, co to niby od bolszewików uciekł. Biedny był jak szczur z placu Grzybowskiego, tak, że usługiwałem mu, a zysku to żadnego nie miałem... Wstawał zawsze późno, coś około jedenastej, i dawał co dnia złotówkę. Za nią kupowałem mu bułki na Brackiej i mleko przynosiłem z Nadświdrzańskiej. Dziś o jedynastej lecę do niego na piąte piętro po złotówkę. Mija mnie jakiś młody facet. Oczy ma takie, jakby czort wie czego się przestraszył. Pędzi, jak by go kto batem poganiał, mało, że mnie na schodach nie przewrócił. Widzę, że ucieka, tak myślałem, że pewnie u Mincerowej z dziewczętami miał jakieś nieprzyjemności, — pan komisarz już wie... Ale słucham, — wszędzie cicho, żadnej kłótni, dziewczęta pewnie śpią. Idę na korytarz do tego Moskala, otworzyłem drzwi, a tu story spuszczone i ciemno jeszcze w pokoju, ledwie krok zrobiłem, nastąpiłem butem na coś twardego na ziemi. Patrzę: mój Moskal leży na podłodze brzuchem do ziemi, a głowę przyłożył tak do podłogi, jakby czegoś tam słuchał... Widzę: jakieś papiery porozrzucane na podłodze i na stole, wszędzie dużo krwi, a stół w pokoju tak dziwnie otwarty, blatem jakoś do góry... Pędem biegłem na komisarjat, a ciągle zdawało mi się, że Moskal zerwał się z ziemi i pędzi za mną po ulicy...

— Czy mówiliście już komuś o morderstwie?

— Nie, nikomu.

Komisarz policji wyczuł, że chaotyczny mózg tego człowieka nie jest zdolny do logicznego powiązania faktów — zaprzestał więc dalszych pytań, wiedząc z góry, że niczego więcej już się nie dowie. Postanowił natychmiast udać się na miejsce zbrodni. W stał więc od biurka, podszedł do telefonu, połączył się z ekspozyturą śledczą przy Daniłowiczowskiej, donosząc o tragicznym wypadku.

Po upływie kilkunastu minut, policyjne auto zatrzymało się przed domem przy ulicy Chmielnej.

Po zniszczonych, skrzypiących schodach, przedostała się policja na piąte piętro. W długim, ciemnym korytarzu paliła się lampka gazowa o tak zniszczonej siatce, że zaledwie oświetlała kontury drzwi rozmieszczonych systemem hotelowym. Na końcu korytarza stała grupka ludzi, jakaś potwornie gruba żydówka w bardzo kokieteryjnym, ale niemniej brudnym szlafroku, dwie mocno roznegliżowane młode kobiety i wysoki drab o nabrzękłej fizjognomji alkoholika. Wszyscy patrzyli przez szparę uchylonych drzwi do wnętrza pokoju, robiąc przyciszonym głosem uwagi.

Na widok policji, grupka rozstąpiła się, robiąc przejście władzy bezpieczeństwa.

— Ach więc to w umeblowanych pokojach pani Mincerowej popełniono morderstwo... — zauważył z przekąsem komisarz policji.

Otyła żydówka w kokieteryjnym szlafroku drgnęła, jak pod dotknięciem prądu elektrycznego i wysuwając się na czoło grupy, zaczęła w jakimś mieszanym polsko-rosyjskim języku tłómaczyć:

— Tak jest, panie komisarzu. U mnie mieszkał ten zawołoka. Czy pan myśli, że coś płacił? Sześć miesięcy od tego łobuza grosza nie widziałam, a teraz jeszcze taki skandal zrobił na całą Warszawę. I to wszystko za moją litość i dobre serce. Mogłam dawno jak psa wyrzucić. Źle zrobiłam i teraz mam policję w moim porządnym hotelu...

Komisarz policji rozglądał się ciekawie w koło, jakby badał rozkład mieszkania.

— Czy wszyscy lokatorowie hotelu są w domu? — spytał.

— Co znaczy wszyscy? — pytała niby nierozumiejąc żydówka. Ma się rozumieć, że są wszyscy i wskazując na stłoczoną grupkę, mówiła: — „Te wszystkie państwo mieszkają u mnie”.

— Ile tu jest pokoji i kto je zajmuje?

— Dwa i kuchnię ja zajmuję, jako gospodyni, dwa te panienki, jeden zajmuje pan Gwoździk, a ten łajdak Gałkin, ten brodiaga zajmował ten tu pokój.

— Czy do pokoju zamordowanego prowadzi jedno tylko wejście?

— Tak, jedno — odpowiedziała z jakimś dziwnym wahaniem żydówka.

— No dobrze, a teraz nie wolno nikomu wydalać się, aż na to zezwolę — ostrym tonem rzucił komisarz.

Dwu posterunkowych stanęło u wejścia do korytarza, odcinając lokatorów hotelu pani Mincerowej od reszty domu. Komisarz Borewicz pchnął brudne, białe drzwi, prowadzące do pokoju zamordowanego. Dwu wywiadowców weszło z nim do wnętrza.

W dużym pokoju, wyklejonym krzyczącemi, podartemi tapetami, przez które przeglądał odrapany tynk i cegły, leżał trup jakiegoś potwornego człowieka. Zwłoki leżały tak blisko progu, że policja musiała przez nie przekroczyć.

Okna pokoju zasłonięte były podartymi żaluzjami. W zmroku zaledwie można było odróżnić kontury poszczególnych, rozstawionych przedmiotów. Komisarz polecił jednemu z wywiadowców, podnieść żaluzje. Poplątane i zawęźlone sznurki, utrudniały jednak długo wykonanie polecenia. Po mozolnej pracy, udało się wreszcie wpuścić do pokoju snop światła dziennego. Teraz dopiero, w świetle dnia, zwłoki zamordowanego wystąpiły w całej swojej potworności.

Na lepkiej od brudu i krwi podłodze, leżał mały garbus z rozkrzyżowanemi rękami, jakby pełzał po ziemi. Głowa odwrócona była w bok. Zamordowany patrzał z jakimś przerażeniem szklannemi oczyma w kąt pokoju. Tył głowy był zmiażdżony uderzeniami twardego przedmiotu. Na włosach silnie zlepionych krwią, znaczyły się białe cząsteczki mózgu. Krew spływała jeszcze ciągle z głowy, sączyła się błyszczącemi pasemkami po bladej, dużej twarzy, tworząc na ziemi obfitą kałużę. Przez szerokie, otwarte usta przeglądąły anemiczne dziąsła, z których wychodziły żółte zęby o odsłoniętych szyjkach. Mogło się zdawać, że garbus szczerzy zęby do niewidzialnego przeciwnika. Chude palce zamordowanego zaciskały jakiś zwój pomiętych papierów tak kurczowo, jakby właśnie o te papiery toczyła się straszna walka, którą garbus przypłacił życiem.