Rubinowy Krąg. Wszystkie nasze tajemnice - Hoch Jana - ebook

Rubinowy Krąg. Wszystkie nasze tajemnice ebook

Hoch Jana

3,8

Opis

Czy wszystkie tajemnice wyjdą na jaw? Luisa zdobywa stypendium w Akademii Highclare i liczy, że to początek nowego rozdziału w jej życiu. Wkrótce dołącza do elitarnego ugrupowania studenckiego – Rubinowego Kręgu – wierząc, że wreszcie uwolni się od kłamstw, które dotąd ją prześladowały. Jednak blask Akademii to jedynie fasada. W rzeczywistości każdy skrywa mroczne sekrety. Luisa nie wie już, komu może zaufać. Jedyną osobą, która wydaje się trzymać z dala od Rubinowego Kręgu, jest Theo – tajemniczy chłopak imponujący jej swoją pracą z końmi. Choć rozsądek podpowiada jej ostrożność, między nimi rodzi się coraz silniejsza więź. Wkrótce Luisa musi odpowiedzieć sobie na trudne pytanie: czy jej uczucia są wystarczająco silne, by zmierzyć się z sekretami Theo?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 453

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (11 ocen)
4
3
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aster22

Dobrze spędzony czas

Ciekawi bohaterowie, dużo się dzieje. Z zakończenia wynika, że będzie kolejny tom.
20
Moonybooks

Dobrze spędzony czas

Końcówka książki bardzo mnie zaskoczyła. Bardzo dobrze spędziłam z nią czas
10
Star88

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna
10
efunia1978

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita! Czekam na kolejny tom!
00
mater0pocztaonetpl

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




W książce po­ja­wiają się: mob­bing, prze­moc, ho­mo­fo­bia.
Au­thor: Jana Hoch
Ori­gi­nal ti­tle: The Ruby Circle. All unsere Ge­he­im­nisse
© 2023 Arena Ver­lag GmbH, Würz­burg, Ger­many. www.arena-ver­lag.de
Thro­ugh Graal Agency
Okładka i ilu­stra­cje: Clara Vath
Frag­menty pio­senki na stro­nie 64: Tay­lor Ali­son Swift © Sony/ATV Tree Pu­bli­shing/Tay­lor Swift Mu­sik
Prze­kład: Emi­lia Skow­roń­ska
Kon­sul­ta­cja: Ka­mila Ma­jew­ska
Re­dak­tor pro­wa­dząca: Agata Ton­dera
Ko­rekta: Alek­san­dra Wie­to­cha, Mag­da­lena Gonta-Bier­nat, ko­rekta w pro­gra­mie firmy Lin­gventa
Opra­co­wa­nie okładki i skład: Ra­do­sław Ka­miń­ski
© Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o., War­szawa 2025
Wszyst­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki moż­liwe są tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-8388-174-4
Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa Sp. z o.o. 00-807 War­szawa, Al. Je­ro­zo­lim­skie 94 tel. 22 379 85 50, fax 22 379 85 51wy­daw­nic­two@bo­ok­s4ya.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Anny, mo­jej książ­ko­wej psiapsi i wspól­niczce w zbrodni.

Je­śli ktoś za­słu­żył so­bie na tę de­dy­ka­cję, to wła­śnie Ty.

Dzię­kuję za wszystko!

BEL­MONT HOUSE

Dąż do wiel­kich rze­czy

Ha­ver­ton Ho­use jest czę­ścią Ru­bi­no­wego Kręgu, do któ­rego na­leżą naj­bo­gatsi i naj­sław­niejsi człon­ko­wie Aka­de­mii Hi­ghc­lare. Luk­su­sowa sie­dziba speł­nia wszyst­kie wy­ma­ga­nia, ale za jej mu­rami kryją się ry­wa­li­za­cja, in­trygi i ta­jem­nice.

SIR ARCHER REMING­TON

Ho­nor, obo­wią­zek, mą­drość

Człon­ków Bel­mont Ho­use czeka świe­tlana przy­szłość. W tym domu dużą wagę przy­wią­zuje się do cięż­kiej pracy, am­bi­cji i wy­ni­ków, a je­śli nie spro­stasz tym wy­ma­ga­niom, mo­żesz stra­cić wszystko.

HAVER­TON HOUSE

Za­wsze wierni, za­wsze sprzy­mie­rzeni

Sir Ar­cher Re­ming­ton po­zo­staje w tyle za resztą do­mów w Aka­de­mii Hi­ghc­lare – za­równo pod wzglę­dem wiel­ko­ści, jak i luk­susu. Ale jego człon­ko­wie są em­pa­tyczni, otwarci i to­le­ran­cyjni. Miesz­kają tu też stu­denci utrzy­mu­jący się ze sty­pen­diów, dla­tego miesz­kańcy in­nych do­mów czę­sto pa­trzą na Sir Ar­cher z góry.

1

– Świat stoi przed wami otwo­rem i ocze­ku­jemy, że go pod­bi­je­cie. Wszy­scy two­rzy­cie przy­szłą elitę.

Kiedy rek­tor Lo­well błą­dził wzro­kiem po rzę­dach uczniów, w wiel­kiej sali zro­biło się tak ci­cho, że le­dwo mia­łam od­wagę od­dy­chać. Dla więk­szego wra­że­nia prze­rwał na chwilę swoją prze­mowę. Ten wła­śnie przy­pra­wia­jący o gę­sią skórkę mo­ment miał nam uświa­do­mić, że roz­po­czął się naj­waż­niej­szy etap w na­szym ży­ciu. Ja jed­nak czu­łam tylko nie­przy­jemny skurcz w żo­łądku i mdło­ści. Nie­pew­nie od­wró­ci­łam głowę w bok, by spoj­rzeć na twa­rze in­nych osób, w ich błysz­czące oczy. U nie­któ­rych wy­czu­wa­łam po­dziw, u in­nych aro­gan­cję, ale u ni­kogo nie za­uwa­ży­łam wąt­pli­wo­ści czy nie­po­koju od­no­śnie do tego, czy w ogóle po­wi­nien czuć się ad­re­sa­tem prze­mó­wie­nia rek­tora. Po­zo­stali ucznio­wie naj­wy­raź­niej wcale nie za­sta­na­wiali się nad tym, czy mają prawo tu być.

„Two­rzy­cie przy­szłą elitę”.

Zło­ży­łam ręce na ko­la­nach i po­ża­ło­wa­łam, że usia­dłam tak bli­sko sceny. Za każ­dym ra­zem gdy rek­tor na nas pa­trzył, siłą rze­czy za­sta­na­wia­łam się, czy to po mnie wi­dać. Czy wi­dać to, że je­stem... inna.

– Dzięki po­zy­tyw­nie za­koń­czo­nemu pro­ce­sowi na­boru i dzi­siej­szej im­ma­try­ku­la­cji pój­dzie­cie w ślady nie­licz­nych wy­brań­ców, któ­rzy mogą na­zy­wać sie­bie ab­sol­wen­tami Aka­de­mii Hi­ghc­lare. Po ukoń­cze­niu tu­tej­szej szkoły każdy eli­tarny uni­wer­sy­tet na świe­cie bę­dzie stał przed wami otwo­rem. Naj­cen­niej­sze są jed­nak na­wią­zane w tej szkole kon­takty; po­mogą wam one okre­ślić ścieżkę wa­szej ka­riery. Wszy­scy po­kła­damy w was ogromne na­dzieje. Mo­że­cie być z sie­bie dumni. Ni­gdy jed­nak nie wolno wam za­po­mnieć o tym, jaka od­po­wie­dzial­ność wiąże się z tym za­szczy­tem.

Ca­łymi ty­go­dniami wy­obra­ża­łam so­bie, jak to bę­dzie sie­dzieć w tym miej­scu. W So­uthe­rin Hall, kil­ku­set­let­niej sali zgro­ma­dzeń. Do­kład­nie so­bie wszystko za­pla­no­wa­łam. Moje przy­by­cie; chwilę, w któ­rej zdaję so­bie sprawę, że to się dzieje na­prawdę; lek­kie mro­wie­nie na skó­rze, kiedy po raz pierw­szy ru­szam ko­ry­ta­rzami Aka­de­mii. Ale te­raz nie było nic... poza uczu­ciem stra­chu i chę­cią za­dzwo­nie­nia do ta­tów i po­wie­dze­nia im, że po­peł­ni­łam błąd. Znowu.

– Wszy­scy mo­że­cie osią­gnąć coś wiel­kiego. Dla­tego ni­gdy nie za­do­wa­laj­cie się wy­ni­kami, które nie wy­ko­rzy­stują w pełni wa­szego po­ten­cjału i nie po­zwa­lają iść na­przód.

Z każ­dym zda­niem rek­tora Lo­wella czu­łam się co­raz bar­dziej jak hi­po­krytka. Jak ktoś uda­jący ko­goś, kim nie jest. Prze­łknę­łam gło­śno ślinę i pod­nio­słam wzrok na grube fi­lary cią­gnące się aż do wspa­nia­łego skle­pio­nego su­fitu. Po­mię­dzy nimi, na bo­aze­rii z ciem­nego drewna, wi­siały opra­wione w złote ramy zdję­cia by­łych człon­ków Aka­de­mii Hi­ghc­lare. Znane na­zwi­ska – po­li­tycy, no­bli­ści, olim­pij­czycy.

Kiedy przed uro­czy­sto­ścią szłam środ­kiem sali i szu­ka­łam wol­nego miej­sca, wy­da­wało mi się, że wszy­scy pa­trzą na mnie lek­ce­wa­żąco. Te­raz do­dat­kowo moją uwagę przy­kuł je­den z wi­szą­cych z boku por­tre­tów przed­sta­wia­jący wy­jąt­kowo strasz­nego, krę­pego męż­czy­znę o ary­sto­kra­tycz­nym na­zwi­sku. Mia­łam wra­że­nie, że czło­wiek z ob­razu mówi do mnie: „Nie pa­su­jesz tu­taj. Nie je­steś jedną z nas”.

Za­ci­snę­łam zęby i po­wstrzy­ma­łam się przed po­now­nym spoj­rze­niem w jego stronę. Po­sta­no­wi­łam sku­pić się na prze­mo­wie rek­tora. Ten wy­ja­śniał wła­śnie, w jaki spo­sób będą zor­ga­ni­zo­wane naj­bliż­sze dni dla no­wych uczniów – im­prezy in­te­gra­cyjne, spo­tka­nia in­for­ma­cyjne dla klu­bów sza­cho­wego i gol­fo­wego oraz two­rze­nie dru­żyn spor­to­wych w pły­wa­niu, te­ni­sie i jeź­dziec­twie.

Ale moja głowa po pro­stu nie chciała się na tym skon­cen­tro­wać.

„Kłam­czu­cha, nędzna kłam­czu­cha”, szy­dził ze mnie męż­czy­zna z por­tretu. W ciągu kilku ostat­nich mie­sięcy sły­sza­łam te słowa bar­dzo czę­sto i mia­łam na­dzieję, że tu w końcu od nich ucieknę. Ale choć rek­tor za­pew­niał nas, że wszy­scy szybko na­wią­żemy nowe przy­jaź­nie, zda­łam so­bie sprawę, iż oszczer­stwa czło­wieka z ob­razu ni­gdy nie pa­so­wały do mnie tak do­brze jak te­raz.

Ner­wowo gła­ska­łam gra­na­tową spód­nicę i sku­ba­łam rę­kawy ciem­no­czer­wo­nej ma­ry­narki, ofi­cjal­nego szkol­nego stroju. A po­tem od­wa­ży­łam się zer­k­nąć do tyłu. Zo­ba­czy­łam rzędy pełne dziew­cząt i chłop­ców róż­nych na­ro­do­wo­ści. Na prze­mó­wie­nie wpro­wa­dza­jące rek­tora w So­uthe­rin Hall ze­brało się rów­nież całe grono pe­da­go­giczne. Tłum wy­peł­niał salę po brzegi. W Aka­de­mii Hi­ghc­lare było tylko około dwu­stu miejsc. Po­łowa z nich zo­stała po­dzie­lona mię­dzy dwa rocz­niki dą­żące do uzy­ska­nia mię­dzy­na­ro­do­wej ma­tury w pro­gra­mie In­ter­na­tio­nal Bac­ca­lau­re­ate. Na tę chwilę na­le­ża­łam do nich rów­nież ja. Drugą po­łowę sta­no­wili stu­denci, któ­rzy w dwa lata ukoń­czyli trzy­let­nie stu­dia li­cen­cjac­kie z eko­no­mii, za­rzą­dza­nia lub po­li­tyki. Za­ję­cia od­by­wały się w ma­łych gru­pach, co umoż­li­wiało utrzy­ma­nie wy­so­kiego tempa na­uki, i były pro­wa­dzone przez naj­lep­szych wy­kła­dow­ców w kraju. Wie­dzia­łam, że li­sta ocze­ku­ją­cych na jedno miej­sce w tej Aka­de­mii nie ma końca. Z do­brymi wy­ni­kami z Hi­ghc­lare można za­pi­sać się na stu­dia ma­gi­ster­skie na do­wol­nym eli­tar­nym uni­wer­sy­te­cie lub od razu roz­po­cząć mię­dzy­na­ro­dową ka­rierę. Rek­tor Lo­well nie prze­sa­dzał – przed ab­sol­wen­tami tej szkoły świat na­prawdę stał otwo­rem.

Ale mnie chciało się wyć. Kiedy rano że­gna­łam się z mo­imi oj­cami w sa­mo­cho­dzie, przy­tu­li­łam ich i za­pew­ni­łam, że na­prawdę nie mogę się do­cze­kać mo­jego po­bytu tu­taj. Jesz­cze umia­łam być silna. Te­raz jed­nak moja pew­ność sie­bie ma­lała z mi­nuty na mi­nutę.

Oszustka, szep­nął po­now­nie mój we­wnętrzny głos, pod­czas gdy ja jesz­cze raz za­czę­łam przy­glą­dać się twa­rzom ota­cza­ją­cych mnie lu­dzi, ich schlud­nym fry­zu­rom, sta­ran­nie za­wią­za­nym kra­wa­tom, do­kład­nie wy­pra­so­wa­nym bluz­kom i ko­szu­lom, i... za­raz. Za­mar­łam za­sko­czona. Dwa rzędy za mną sie­działa dziew­czyna, która za­miast bluzki miała pod ma­ry­narką zwy­kłą ko­szulkę. Z na­pi­sem „Hell was bo­ring”. I... czyżby żuła gumę? Za­chciało mi się śmiać, bo nie mo­głam się zde­cy­do­wać, czy uwa­żam to za brak sza­cunku, czy za coś nie­sa­mo­wi­cie faj­nego. Dziew­czyna była ude­rza­jąco ładna, miała dłu­gie czarne włosy i wiel­kie ciemne oczy. Ewi­dent­nie typ, za któ­rym wszy­scy się oglą­dają. A w tej ko­szulce bez wąt­pie­nia przy­cią­gała jesz­cze więk­szą uwagę i mo­gła zdo­być bez­po­śred­nie za­pro­sze­nie do ga­bi­netu rek­tora.

Na­gle usły­sza­łam gło­śne szmery. Szybko skie­ro­wa­łam tam wzrok, aby zo­ba­czyć, co spo­wo­do­wało za­mie­sza­nie. Ale nic się nie zmie­niło. Rek­tor Lo­well wciąż stał na po­dium i wła­śnie cy­to­wał Ar­tusa Bel­monta, jed­nego z za­ło­ży­cieli Aka­de­mii. Do­piero po chwili zda­łam so­bie sprawę, że unosi brwi i pa­trzy w kie­runku jed­nego z przed­nich wyjść, w stronę chło­paka swo­bod­nie opie­ra­ją­cego się o ścianę. Miał on ciemne włosy, wy­ra­zi­ste rysy twa­rzy i no­sił mun­du­rek Aka­de­mii. Pod pa­chą trzy­mał długą lśnią­co­per­łową paczkę. Przez chwilę za­sta­na­wia­łam się, czy się spóź­nił. Ale nie, to nie miało sensu. Zu­peł­nie nie spra­wiał wra­że­nia, że czuje się za­że­no­wany wzbu­dza­nym przez sie­bie za­in­te­re­so­wa­niem. Wręcz prze­ciw­nie. Nie zwra­cał uwagi na rek­tora ani dziew­czyny w pierw­szym rzę­dzie, które coś mię­dzy sobą szep­tały. Pa­trzył za to na mnie. Tak! Pro­sto na mnie. A gdy na­sze spoj­rze­nia się spo­tkały, uśmiech­nął się.

– To... to Atlas Co­ren­tin, prawda? – szep­nęła dziew­czyna tuż za mną.

Sie­dzący obok niej chło­pak od­szep­nął:

– Na­prawdę jest tak sek­sowny jak na zdję­ciach. Chyba za­raz ze­mdleję.

Rek­tor Lo­well od­chrząk­nął. Kon­ty­nu­ował swoje prze­mó­wie­nie i po raz ostatni przy­po­mniał nam, ja­kim za­szczy­tem było stać się czę­ścią tej spo­łecz­no­ści, aż wresz­cie ofi­cjal­nie nas przy­jął i pu­ścił wolno. Wszy­scy za­częli kla­skać, ale za­nim pierw­sze osoby zdą­żyły się­gnąć po kurtki, po­czu­łam, że at­mos­fera na sali po­now­nie ule­gła zmia­nie. Za­jęło mi za­le­d­wie kilka se­kund, żeby się zo­rien­to­wać, o co cho­dzi. Atlas ru­szył się z miej­sca i znowu przy­cią­gnął uwagę wszyst­kich obec­nych.

Ostat­nie okla­ski uci­chły, ale nikt nie wstał z miej­sca ani nie za­czął pa­ko­wać swo­ich rze­czy. Wszy­scy jak za­cza­ro­wani pa­trzyli, jak Atlas mija ko­lejne rzędy i... pod­cho­dzi pro­sto do mnie!

– Lo­uisa Ben­net?

Gdy się przede mną za­trzy­mał, le­dwo po­wstrzy­ma­łam się przed wcią­gnię­ciem głowy mię­dzy ra­miona. Krew na­pły­nęła mi do po­licz­ków i zro­biło mi się tak go­rąco, że za­po­mnia­łam, iż po­win­nam coś od­po­wie­dzieć.

Lo­uisa Ben­net. Ja­sno i wy­raź­nie wy­po­wie­dział moje imię i na­zwi­sko. Wszy­scy w sali na pewno go sły­szeli i nie mu­sia­łam się roz­glą­dać, by wie­dzieć, że te­raz się na mnie ga­pią.

– Wi­tamy w Aka­de­mii Hi­ghc­lare.

Jak­bym nie miała już wy­star­cza­ją­cego po­wodu, by pra­gnąć za­paść się pod zie­mię, to te­raz jesz­cze wy­cią­gnął paczkę, którą przez cały czas trzy­mał pod pa­chą. Było to ogromne, po­ły­sku­jące pu­dło z ko­kardą i zło­tym tło­cze­niem.

Na­wet nie drgnę­łam.

– Nie bądź taka nie­śmiała... Lo­uiso. – Atlas ci­cho się za­śmiał.

Czy mógłby prze­stać wy­ma­wiać moje imię? Bo może ktoś jesz­cze nie zdą­żył go za­pa­mię­tać i wy­go­oglo­wać? Szybko wy­cią­gnę­łam ręce i wzię­łam od niego paczkę, aby nie wy­wo­ły­wać jesz­cze więk­szego za­mie­sza­nia.

Na jego ustach za­tań­czył uśmiech.

– To bę­dzie twój wie­czór – za­pew­nił mnie, a ja nie mia­łam po­ję­cia, co chciał przez to po­wie­dzieć. Ale nie dane mi było go o to spy­tać. Atlas cof­nął się o krok i zer­k­nął w górę, jakby chciał się upew­nić, że lu­dzie z tyl­nych rzę­dów rów­nież wy­cią­gają szyje i nas ob­ser­wują. Po­tem po­słał mi ostatni uśmiech, od­wró­cił się i ru­szył środ­ko­wym przej­ściem.

***

Cho­ciaż pra­wie wy­bie­głam z sali, w ca­łym bu­dynku czu­łam na so­bie wzrok in­nych. Nic dziw­nego.

Wieść o ak­cji Atlasa roz­prze­strze­niła się za­pewne jak po­żar, a przez ogromną paczkę, którą trzy­ma­łam w rę­kach, mia­łam wra­że­nie, jak­bym cho­dziła z neo­nową strzałką nad głową. „Pa­trz­cie, to ona. Lo­uisa Ben­net”.

Cho­lera! Je­dyne, czego pra­gnę­łam w no­wej szkole, to po­zo­stać tak ano­ni­mową, jak to tylko moż­liwe. A te­raz? Jesz­cze nie spę­dzi­łam tu na­wet ca­łego dnia, a już znali mnie wszy­scy na kam­pu­sie. Cu­dow­nie, na­prawdę. Dzięki, Atla­sie!

Z wciąż roz­pa­lo­nymi po­licz­kami szłam wzdłuż ko­lum­nady, aż do­tar­łam do jed­nego z wielu we­wnętrz­nych dzie­dziń­ców, przez które prze­szłam już kilka go­dzin wcze­śniej pod­czas ofi­cjal­nego ob­chodu po te­re­nie uczelni. Był to mo­tyw naj­czę­ściej wy­szu­ki­wany w in­ter­ne­cie po wpi­sa­niu ha­sła „Aka­de­mia Hi­ghc­lare”: pia­sko­wo­szare stare fa­sady, ogromne łu­ko­wate okna prze­dzie­lone szpro­sami oraz ozdobne wie­życzki i blanki na da­chach. Na środku placu znaj­do­wały się cztery te­reny zie­lone rów­nej wiel­ko­ści, a po ścia­nach wiły się pną­cza blusz­czu.

Ru­szy­łam w stronę wyj­ścia przy­po­mi­na­ją­cego tu­nel o wy­so­ko­ści około pię­ciu me­trów, nad któ­rym wi­siał złoty ze­gar, i wsko­czy­łam do pierw­szego lep­szego z ele­ganc­kich elek­trycz­nych va­nów cze­ka­ją­cych przed Aka­de­mią. Wcze­śniej wy­ja­śniono nam, że funk­cjo­nują one jak busy kur­su­jące wa­ha­dłowo, któ­rych można uży­wać do szyb­kiego i ła­twego po­ru­sza­nia się po ogrom­nym te­re­nie ze­wnętrz­nym. I wła­śnie tego te­raz po­trze­bo­wa­łam. Wy­nieść się stąd! Ode­tchnąć. Upo­rząd­ko­wać my­śli. A po­tem – w końcu – udać się do swo­jego po­koju i wczoł­gać pod koł­drę. Ach, tak, i po­zbyć się tej cho­ler­nej paczki!

Dzień roz­po­czął się ka­ta­stro­fal­nie. Tuż za moim ro­dzin­nym mia­stem Si­lver­more za­mknięto au­to­stradę, więc tylko dzięki nie­sa­mo­wi­tym umie­jęt­no­ściom jazdy ta­tu­sia do­tar­li­śmy na czas na uro­czy­stość roz­po­czę­cia roku aka­de­mic­kiego. Nie było na­wet chwili na zo­ba­cze­nie mo­jego domu – za­miast tego prze­je­cha­li­śmy pro­sto przez im­po­nu­jącą, ob­sta­wioną przez ochro­nia­rzy bramę i nie­koń­czący się park do bu­dynku Hi­ghc­lare. Szyb­kie przy­tu­le­nie, tłu­mione łzy po obu stro­nach. A po­tem wy­ma­sze­ro­wa­łam z prze­wie­szoną przez ra­mię torbą i skie­ro­wa­łam się pro­sto na naj­więk­szy dzie­dzi­niec Aka­de­mii, gdzie ze­brało się już około czter­dzie­ściorga in­nych no­wych uczniów. Oj­co­wie obie­cali za­brać moje wa­lizki do domu i dali znać komu trzeba, że wpro­wa­dzę się do­piero po uro­czy­sto­ściach.

Na te­re­nie kam­pusu znaj­do­wały się łącz­nie trzy domy. Ha­ver­ton Ho­use, Bel­mont Ho­use i Sir Ar­cher Re­ming­ton – z ja­kie­goś względu bez „Ho­use”. Od Lu­cindy, sze­fo­wej jed­nego z mo­ich oj­ców, która sama ukoń­czyła Hi­ghc­lare, a te­raz była dy­rek­torką pre­sti­żo­wej szkoły z in­ter­na­tem dla chłop­ców, do­wie­dzia­łam się, że stu­denci tej uczelni uwa­żali się za swego ro­dzaju eli­tarny krąg. Spo­łecz­ność ta ce­niła tra­dy­cje, wspie­rała się na­wza­jem na­wet po roz­po­czę­ciu ka­riery i do­cho­wy­wała ta­jem­nic. Ru­bi­nowy Krąg. Tak się na­zy­wali.

W mo­ich uszach wszystko to brzmiało na nieco prze­sa­dzone. Coś jak grupa bo­ga­tych dzie­cia­ków, które uwa­żały się za lep­sze od in­nych, nie chciały mieć nic wspól­nego z resztą świata i dla­tego za­ba­ry­ka­do­wały się za mu­rami luk­su­so­wej po­sia­dło­ści. Ale w końcu, czy tego chcia­łam, czy nie, wła­śnie ta dys­kre­cja prze­są­dziła o tym, że zde­cy­do­wa­łam się tu przy­je­chać. Te­ren Aka­de­mii był ści­śle strze­żony i nie­do­stępny dla osób z ze­wnątrz; nikt bez za­pro­sze­nia nie miał tu wstępu.

Z mo­jego miej­sca w bu­sie nie wi­dzia­łam ota­cza­ją­cego cały te­ren wy­so­kiego na trzy me­try muru, ale zbyt do­brze pa­mię­ta­łam to dziwne przy­tło­cze­nie, gdy rano nasz sa­mo­chód za­trzy­mał się przed por­tier­nią i zo­sta­li­śmy wpusz­czeni przez ochronę do­piero po ry­go­ry­stycz­nej kon­troli. W tam­tym mo­men­cie po­czu­łam się, jak­bym zo­sta­wiła część wol­no­ści po dru­giej stro­nie muru. Ale pew­nie było tak samo, gdy cho­dziło się do szkoły z dziećmi ak­to­rów, po­li­ty­ków i in­nych gwiazd.

Bez­pie­czeń­stwo przede wszyst­kim. Bez­pie­czeń­stwo, któ­rego pil­nie po­trze­bo­wa­łam i któ­rego nie mo­gły mi za­pew­nić nor­malna uczel­nia czy aka­de­mik.

Sześć mie­sięcy temu po­peł­ni­łam naj­więk­szy błąd w moim ży­ciu i od tam­tej pory mu­szę po­no­sić jego kon­se­kwen­cje. Zwró­ci­łam na sie­bie oczy opi­nii pu­blicz­nej i by­łam nę­kana przez pa­pa­razzi, gdy tylko po­sta­wi­łam stopę na ulicy. Plot­ko­wano na mój te­mat, a lu­dzie, któ­rych uwa­ża­łam za przy­ja­ciół, od­wró­cili się ode mnie. Wie­dzia­łam, że już ni­gdy nie od­zy­skam daw­nego ży­cia, bez względu na to, jak bar­dzo bym tego pra­gnęła.

– Do­kąd pa­nią za­brać? – za­py­tał kie­rowca vana, wy­ry­wa­jąc mnie z za­my­śle­nia.

Prze­ra­żona pod­nio­słam wzrok. Jak długo sie­dzia­łam tu, tak bar­dzo za­my­ślona, że nie zo­rien­to­wa­łam się, że po­jazd jesz­cze nie ru­szył?

– Pro­szę... – z ca­łych sił sta­ra­łam się nie ją­kać – do Ha­ver­ton Ho­use.

– Oczy­wi­ście.

Kie­rowca włą­czył sil­nik, a ja się opar­łam i pa­trzy­łam, jak park wo­kół bu­dynku Aka­de­mii za­czyna po­woli prze­su­wać się za oknem. Po le­wej stro­nie zo­ba­czy­łam korty te­ni­sowe i ni­ską halę spor­tową, w któ­rej praw­do­po­dob­nie znaj­do­wał się ba­sen. Da­lej z tyłu mo­głam do­strzec pa­doki z końmi. Przy­su­nę­łam się do okna i po­czu­łam, że tro­chę ła­twiej mi się od­dy­cha. Przede mną od­sła­niała się druga część mo­jej no­wej rze­czy­wi­sto­ści – ta, na którą tak bar­dzo cze­ka­łam. Znów będę mieć swoją dru­żynę! Tak na­prawdę to na­dal nie wie­rzy­łam, że udało mi się zdo­być jedno z rzad­szych sty­pen­diów przy­zna­wa­nych raz w roku na spe­cja­li­za­cję jeź­dziecką w Aka­de­mii. Moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka Kami była w szoku, gdy po­ka­za­łam jej list po­twier­dza­jący – nie cho­dziło jej o ko­nie, ale o wspa­nia­łych lu­dzi, któ­rych jej zda­niem mo­głam tu po­znać. Kami po­tra­fiła jeź­dzić konno i w prze­szło­ści spę­dziła nie­zli­czone go­dziny w stajni z Lexi i ze mną. Za­wsze jed­nak po­wta­rzała, że nie na­leży do tych sza­lo­nych ko­niar sku­pio­nych wy­łącz­nie na swo­ich czwo­ro­noż­nych przy­ja­cio­łach. W prze­ci­wień­stwie do Lexi i mnie.

Lexi. Za­ci­snę­łam dło­nie w pię­ści i na chwilę wstrzy­ma­łam od­dech, bo my­śle­nie o niej wciąż spra­wiało mi po­tworny ból. Wspo­mnie­nie jej słów. Jej wy­co­fa­nia się. I tego, że mi nie uwie­rzyła i uznała mnie za oszustkę. Ze wszyst­kich przy­ja­ció­łek, które kie­dy­kol­wiek mia­łam – w szkole, w klu­bie jeź­dziec­kim, w na­szym są­siedz­twie – zo­stała mi tylko Kami. Oczy­wi­ście po­czu­łam się zra­niona, gdy po­zo­stali lu­dzie z grupki jeź­dziec­kiej za­częli mnie kry­ty­ko­wać i ob­ga­dy­wać za mo­imi ple­cami. I tak, prze­pła­ka­łam kilka nocy, kiedy w końcu po­pro­szono mnie o opusz­cze­nie dru­żyny. Ale utrata Lexi, przy­ja­ciółki, obok któ­rej sie­dzia­łam pierw­szego dnia w szkole pod­sta­wo­wej i z którą nic ni­gdy nie miało mnie roz­dzie­lić, znisz­czyła ja­kąś część mnie. Za­wsze trzy­ma­ły­śmy się we trzy. Lexi, Kami i ja prze­szły­śmy już tak wiele: okropną szkolną wy­mianę gdzieś na fran­cu­skiej wsi, roz­sta­nie ro­dzi­ców Kami i pierw­sze zła­mane serca. I choć przez ostat­nie kilka mie­sięcy Kami wie­lo­krot­nie po­wta­rzała mi, że skoro Lexi za­cho­wała się w ten spo­sób, to ni­gdy nie była na­szą praw­dziwą przy­ja­ciółką, ja pra­gnę­łam cof­nąć czas, by wszystko mię­dzy na­szą trójką wró­ciło do normy.

Pod wpły­wem tych roz­my­ślań z mo­jej piersi wy­rwało się wes­tchnie­nie i już mia­łam od­chy­lić głowę do tyłu i za­mknąć na chwilę oczy, gdy do­tarło do mnie, że sa­mo­chód zwol­nił i za­trzy­mał się przed bramą pro­wa­dzącą na długi pod­jazd. Na jego końcu znaj­do­wał się... Chwi­leczkę!

– Eee... Ale ja mu­szę do Ha­ver­ton Ho­use – po­wie­dzia­łam do kie­rowcy. Pew­nie źle mnie zro­zu­miał.

On jed­nak ru­szył w kie­runku ogrom­nej po­sia­dło­ści.

– Jesz­cze chwilka, pro­szę pani – od­po­wie­dział. – Za­raz bę­dziemy na miej­scu.

***

Ga­piąc się przez okno, nie mo­głam w to uwie­rzyć. To było... ja­kieś kom­pletne sza­leń­stwo! Ha­ver­ton Ho­use nie był do­mem tylko ja­kimś cho­ler­nym zam­kiem! Lord Brid­ger­ton, nie­ważne który, praw­do­po­dob­nie uznałby to za od­po­wied­nie lo­kum dla sie­bie. Ale dla mnie... było to po pro­stu przy­tła­cza­jące.

Oczy­wi­ście już wcze­śniej szu­ka­łam w in­ter­ne­cie in­for­ma­cji o Aka­de­mii Hi­ghc­lare, ale za­równo strona główna uczelni, jak i wy­szu­ki­wa­nie gra­fiki przy­nio­sły je­dy­nie zdję­cia So­uthe­rin Hall i bu­dyn­ków, gdzie od­by­wały się za­ję­cia. Kami ca­łymi dniami prze­glą­dała pro­file me­diów spo­łecz­no­ścio­wych róż­nych gwiazd, ab­sol­wen­tów Hi­ghc­lare: od głów­nej ak­torki na­szego ulu­bio­nego se­rialu, po znaną in­flu­en­cerkę, którą śle­dziła na YouTu­bie. Ale na ich pro­fi­lach zna­la­zła za­le­d­wie kilka zdjęć z Aka­de­mii. Więk­szość z nich zro­biono pod­czas im­prez, a gdy po­ka­zano któ­ryś z do­mów, to za­wsze tylko jego część: sa­lon, ogromny ba­sen, spor­towy sa­mo­chód przed oświe­tloną fa­sadą w nocy.

Zda­wa­łam so­bie sprawę, że aka­de­miki Ru­bi­no­wego Kręgu były luk­su­sowe, ale żeby aż tak? Gdy po­woli to­czy­li­śmy się w kie­runku wie­lo­pię­tro­wego, po­dłuż­nego ka­mien­nego bu­dynku, czu­łam się jak w fil­mie. Aka­de­mik był znacz­nie więk­szy, niż so­bie wy­obra­ża­łam, z blan­kami na da­chu, szpro­sami w oknach i oka­za­łym wej­ściem z wą­skimi ko­lum­nami. Za­trzy­ma­li­śmy się za rolls-royce’em, z któ­rego wła­śnie wy­sko­czyły dwie nie­mal iden­tyczne blon­dynki, za­pewne bliź­niaczki. Pa­trzy­łam, jak wcho­dzą po scho­dach wej­ścio­wych i z kimś się wi­tają. A po­tem kie­rowca vana wy­siadł i otwo­rzył mi drzwi.

– Chwi­leczkę, po­mogę z tą z paczką – za­pro­po­no­wał.

Wzdry­gnę­łam się, za­sko­czona, bo wciąż za­sta­na­wia­łam się, czy przy­pad­kiem nie śnię. Ale nie, to było praw­dziwe i mniej niż mi­nutę póź­niej sta­łam z moim pu­dłem przed sze­ro­kimi po­dwój­nymi drzwiami, które otwo­rzyły się jak za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki, jesz­cze za­nim w ogóle zdą­ży­łam po­szu­kać cze­goś ta­kiego jak dzwo­nek.

– Panna Ben­net?

Na progu sta­nęła ko­bieta w gładko upię­tym koku.

– Tak... to ja. – Za­sko­czona ski­nę­łam głową, a na twa­rzy ko­biety po­ja­wił się uśmiech: bar­dziej wy­ćwi­czony niż ser­deczny.

– Wi­tamy w Ha­ver­ton Ho­use. Cze­ka­li­śmy na pa­nią. Jest pani ostat­nią z nowo przy­by­łych na dziś. Na­zy­wam się Brenda, je­stem kie­row­niczką skrzy­dła, opro­wa­dzę pa­nią po naj­waż­niej­szych czę­ściach wspól­nych i po­każę pani po­kój.

Nie cze­ka­jąc na moją od­po­wiedź, wska­zała dziwną paczkę od Atlasa, którą nieco wsty­dli­wie ści­ska­łam w rę­kach.

– Mar­tin za­nie­sie to na górę.

Chcia­łam po­wie­dzieć, że nie ma ta­kiej ko­niecz­no­ści, ale Brenda zdą­żyła już za­brać mi pu­dło i kiw­nąć na mnie ręką.

– Pro­szę za mną, za mną!

Ru­szyła na tych swo­ich wy­so­kich ob­ca­sach tak szybko, że z tru­dem na­dą­ża­łam za nią w bu­tach na pła­skiej po­de­szwie.

***

Wnę­trze domu było ogromne i wy­glą­dało rów­nie wspa­niale jak z ze­wnątrz. Przy głów­nym bu­dynku znaj­do­wały się dwa dłu­gie skrzy­dła gra­ni­czące z ogro­dem. Każde miało wła­sną ja­dal­nię i sa­lon. Z su­fitu sali wspól­nej w le­wym skrzy­dle zwi­sał ży­ran­dol wiel­ko­ści ma­łego sa­mo­chodu, a obok otwar­tego ko­minka w ścia­nie zo­ba­czy­łam ekran, który roz­mia­rem przy­po­mi­nał ki­nowy. W ca­łym po­miesz­cze­niu stały ciemne skó­rzane sofy, a także wi­siały liczne no­wo­cze­sne czarno-białe fo­to­gra­fie wraz ze sta­rymi uję­ciami Ha­ver­ton Ho­use i róż­nymi ma­pami, które ra­zem two­rzyły gi­gan­tyczne dzieło sztuki łą­czące stare z no­wym. Otwo­rzy­łam sze­roko usta ze zdzi­wie­nia i chcia­łam do­kład­niej przyj­rzeć się zdję­ciom, ale Brenda już szła w kie­runku pro­wa­dzą­cych na ze­wnątrz szkla­nych drzwi. Tam po­now­nie nie dała mi czasu na po­dzi­wia­nie sta­ran­nie przy­cię­tych ży­wo­pło­tów i krze­wów róż, za­byt­ko­wego pa­wi­lonu czy ta­rasu i ba­senu – cały czas po­ga­niała mnie ręką. Kiedy do­tar­ły­śmy do we­wnętrz­nego spa z łóż­kami do ma­sażu, pod­grze­wa­nym kry­tym ba­se­nem i ba­rem, a Brenda wspo­mniała, że jest tu też si­łow­nia, bi­blio­teka i kilka mniej­szych sa­lo­nów, wresz­cie za­krę­ciło się mi w gło­wie. Po­czu­łam ulgę, gdy wsia­dły­śmy do windy i po­je­cha­ły­śmy na górę.

Oba skrzy­dła miały po cztery kon­dy­gna­cje, przy czym chłopcy miesz­kali na par­te­rze i pierw­szym pię­trze, a dziew­częta wy­żej. I oczy­wi­ście, jak po raz ko­lejny pod­kre­śliła Brenda, nie­mal dzie­więć­dzie­się­ciorgu stu­den­tom i stu­dent­kom Ha­ver­ton Ho­use su­rowo za­bro­niono spa­nia w nocy w łóżku in­nym niż ich wła­sne.

– Od czasu do czasu spraw­dzam sy­tu­ację – oznaj­miła, za­nim winda ru­szyła i za­wio­zła nas na trze­cią kon­dy­gna­cję. Brenda skrę­ciła w lewo i za­trzy­mała się przed jed­nymi z drzwi tuż przed za­krę­tem. – Pani po­kój można otwo­rzyć za po­mocą karty iden­ty­fi­ka­cyj­nej – wy­ja­śniła mi i po­cze­kała, aż ją znajdę.

Gdy przy­ło­ży­łam kartę do czyt­nika, roz­le­gło się ci­che klik­nię­cie. A po­tem drzwi się otwo­rzyły.

– W ra­zie ja­kich­kol­wiek py­tań może mnie pani za­wsze we­zwać przez pa­nel obok drzwi. W ten spo­sób można rów­nież skon­tak­to­wać się z per­so­ne­lem.

Po­ki­wa­łam głową, bo od­jęło mi mowę, i Brenda wresz­cie zo­sta­wiła mnie samą. Kom­plet­nie wy­czer­pana, otwo­rzy­łam sze­roko drzwi, we­szłam do środka i... na­tych­miast spraw­dzi­łam nu­mer po­koju. Tak, to jed­nak ten.

– Wow – wy­msknęło mi się.

Po­kój miał co naj­mniej trzy­dzie­ści me­trów kwa­dra­to­wych i był urzą­dzony jak w luk­su­so­wym lon­dyń­skim ho­telu! Pod jedną ścianą stało sze­ro­kie łóżko z je­dwa­bi­stymi, po­ły­sku­ją­cymi po­dusz­kami i nie­bie­ską na­rzutą. Na­prze­ciwko na sza­rym dy­wa­nie znaj­do­wały się kre­mowa sofa, fo­tel i mały sto­lik. Oprócz biurka było tam rów­nież wy­so­kie do su­fitu lu­stro, a kiedy zer­k­nę­łam przez drzwi do są­sied­niego po­miesz­cze­nia, jesz­cze bar­dziej się zdzi­wi­łam. Mia­łam wła­sną gar­de­robę! Tak dużą, że kilka ubrań i buty, które ze sobą za­bra­łam, z pew­no­ścią na­ba­wią się kom­plek­sów. Ech, na wi­dok tego wszyst­kiego Kami z pew­no­ścią by osza­lała. Obie­ca­łam jej, że póź­niej do niej za­dzwo­nię i wszystko jej po­każę. Choć ele­ganc­kiego po­koju mo­głam się spo­dzie­wać, to na wi­dok ła­zienki z desz­czow­nicą i wol­no­sto­jącą wanną na­prze­ciwko okna wy­da­łam z sie­bie krótki okrzyk. Do­bra, nie­za­leż­nie od mo­ty­wów, ja­kie mnie tu spro­wa­dziły, to było... po pro­stu osza­ła­mia­jące. Szybko wró­ci­łam do sy­pialni, zro­bi­łam kilka zdjęć i wy­sła­łam je do mo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółki. A po­tem pa­dłam na łóżko. Przy­tło­czona tym wszyst­kim przez chwilę wpa­try­wa­łam się w su­fit, a na­stęp­nie mój wzrok padł na wa­lizki i torbę po­dróżną, które moi oj­co­wie przy­nie­śli tu dziś rano. Na ba­gażu le­żał przy­jaź­nie uśmiech­nięty jed­no­ro­żec z tę­czową grzywą. Psia­czek. Nie wie­dzia­łam, czy się śmiać, czy pła­kać, bo Kami naj­wy­raź­niej prze­ko­nała mo­ich oj­ców, by mimo wszystko prze­my­cili go ra­zem z mo­imi rze­czami.

„Je­śli kie­dy­kol­wiek bę­dziesz sa­motna lub smutna, mo­żesz przy­tu­lić Psiaczka”, po­wie­działa i na po­że­gna­nie wci­snęła mi w dłoń dłu­giego jak ręka stwora. Za­pew­ni­łam ją, że moje nowe ży­cie w Aka­de­mii Hi­ghc­lare bę­dzie zbyt eks­cy­tu­jące, bym miała czas na smu­tek czy sa­mot­ność. A w du­chu do­da­łam, że gdyby było ina­czej, na pewno nie wy­tar­ła­bym twa­rzy w gu­zi­ko­oką ma­skotkę z bia­łego i ró­żo­wego plu­szu. Te­raz jed­nak na myśl o Kami by­łam cho­ler­nie bli­ska ule­gnię­cia po­ku­sie. Kiedy już chcia­łam wstać i przy­nieść Psiaczka na łóżko, za­uwa­ży­łam le­żące na stole po­ły­sku­jące pu­dełko. Paczka od Atlasa.

Ze­rwa­łam się z miej­sca, zła­pa­łam ją i po raz pierw­szy le­piej się jej przyj­rza­łam. Zwró­ci­łam przy tym uwagę na złote tło­cze­nie na gó­rze. „Co­ren­tin”. Czy to nie na­zwi­sko tego go­ścia?

Po­ło­ży­łam paczkę na łóżku, roz­pa­ko­wa­łam ją i z nie­do­wie­rza­niem wpa­try­wa­łam się w za­war­tość. Co, u dia­bła...? W pu­dełku znaj­do­wała się suk­nia wie­czo­rowa. I nie tylko. Zna­la­złam w nim rów­nież błysz­czące srebrne szpilki, szka­tułkę z bi­żu­te­rią, a na­wet bu­te­leczkę per­fum. Przez chwilę nie by­łam w sta­nie się na­wet ru­szyć. Wresz­cie wy­ję­łam suk­nię i roz­ło­ży­łam ją na łóżku. Kre­mowy ma­te­riał był miękki, le­jący i z pew­no­ścią sza­le­nie drogi. Nie zna­łam się zbyt­nio na mo­dzie, nie mia­łam jed­nak wąt­pli­wo­ści, że za­war­tość tej paczki mu­siała kosz­to­wać for­tunę. Dla­czego ktoś, kogo na­wet nie zna­łam, dał mi taki pre­zent? To prze­cież ja­kiś ab­surd i... jesz­cze to! Złota ko­perta! Bły­ska­wicz­nie ją otwo­rzy­łam i prze­le­cia­łam wzro­kiem kilka słów. Na kar­cie znaj­do­wało się tylko jedno zda­nie.

Dziś wie­czo­rem za­czyna się Twoje nowe ży­cie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki