Rodzina Corleone - Mario Puzo, Ed Falco - ebook + audiobook + książka

Rodzina Corleone ebook i audiobook

Mario Puzo, Ed Falco

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść o lojalności i zdradzie, o przemocy i wierności tradycji.

Historia walki Vita Corleone o wpływy i początków kariery mafijnej jego najstarszego syna Sonny'ego i przybranego syna Toma Hagena.

Nowy Jork, rok 1933.

Większość mieszkańców odczuwa skutki wielkiego kryzysu. Są jednak tacy, którzy świetnie prosperują – dzięki prohibicji. Tylko że prohibicja wkrótce ma być zniesiona, a między miejscowymi organizacjami przestępczymi rozegra się krwawa walka o wpływy. Przed rodziną Corleone rysuje się szansa na zdobycie dominującej pozycji wśród rodzin mafijnych. A dla Vita Corleone nie ma nic ważniejszego niż zapewnienie przyszłości swoim najbliższym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 600

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 15 min

Lektor: Kamil Pruban

Oceny
4,6 (99 ocen)
69
25
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jonarz

Dobrze spędzony czas

"Ojca chrzestnego" przeczytałem w idealnym dla mnie czasie, dzięki czemu trybiki złożyły się razem w perfekcyjny mechanizm. Dlatego też powieść tę traktuję trochę jako świętość, w oderwaniu od reszty lektur. Nie wykluczam, że kiedyś z dziełem Mario Puzo zapoznam się ponownie i wtedy przejdzie z sacrum do profanum, jednak poza najbardziej znaną książka z serii o nowojorskich mafiozach, są też inne. Jedną z nich jest "Rodzina Corleone", która tymczasowo zaspokoiła mój głód na tego typu literaturę. Omawiana powieść to prequel "Ojca chrzestnego", mamy tu zatem całą gamę bohaterów znanych z części pierwszej, w innym niż tam ustawieniu. Wszyscy oni są młodsi, mniej doświadczeni, niedotknięci naturalnymi konsekwencjami gansterskiego życia. Z jednej strony jest to plus - nawet dobrze znane nazwiska nie nużą i potrafią zaskoczyć, z drugiej jednak - autor poświęca sporo czasu na zarysowanie tak osobowości bohaterów, jak i początkowych sytuacji, w jakich ich zastajemy. Moim zdaniem jest to najwi...
10
Nieeee

Nie oderwiesz się od lektury

👍
00
Buba58

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra powieść.
00

Popularność




POCZĄTEK WALKI O HEGEMONIĘ W MAFIJNYM ŚWIECIE

Nowy Jork, połowa lat trzydziestych. Vito Corleone, handlarz oliwą uwikłany w przestępcze interesy, zdobywa coraz większy rozgłos w swojej dzielnicy jako specjalista od „rozwiązywania problemów”. Jego dwaj synowie, Michael i Fredo, chodzą jeszcze do szkoły podstawowej i są nieświadomi prawdziwej profesji ojca.

Najstarszy, Sonny, skończył siedemnaście lat. Niedawno był świadkiem, jak ojciec i jego dwaj wspólnicy brutalnie mordują mężczyznę z sąsiedztwa. Teraz chce pójść w ślady ojca i stać się pełnoprawnym członkiem rodzinnego interesu. Na razie kieruje własnym gangiem – i okrada potężnego mafiosa Mariposę, który już wkrótce wejdzie w otwarty konflikt z Vitem…

MARIO PUZO

(1920–1999)

Amerykański prozaik urodzony w Nowym Jorku w niezamożnej rodzinie włoskich imigrantów. Debiutował w 1955 r. powieścią Mroczna arena. Jego najbardziej znaną książką jest wydany w 1969 r. Ojciec Chrzestny – saga o amerykańskiej rodzinie mafijnej, sprzedana w USA w nakładzie ponad 21 milionów egzemplarzy, przetłumaczona na kilkadziesiąt języków. Głośną, nagrodzoną Oscarami, filmową adaptację powieści z wielkimi kreacjami Marlona Brando i Ala Pacino, zrealizował Francis Ford Coppola. Na kanwie książki powstały także filmy Ojciec Chrzestny II i Ojciec Chrzestny III, do których Puzo napisał scenariusze. Dorobek literacki pisarza obejmuje ponadto powieści Dziesiąta Aleja, Czwarty K, Głupcy umierają, Sycylijczyk, Ostatni don, Sześć grobów do Monachium, wydane pośmiertnie książki Omerta i Rodzina Borgiów oraz scenariusze do cyklu filmów o Supermanie. W 2012 r. na listy bestsellerów weszła powieść Rodzina Corleone, powstała na kanwie odnalezionego scenariusza autorstwa Maria Puzo.

mariopuzo.com

Tego autora

DZIESIĄTA ALEJA

CZWARTY K

GŁUPCY UMIERAJĄ

OMERTA

OSTATNI DON

MROCZNA ARENA

SZEŚĆ GROBÓW DO MONACHIUM

RODZINA BORGIÓW

Saga rodziny Corleone

OJCIEC CHRZESTNY

SYCYLIJCZYK

RODZINA CORLEONE

Mario Puzo, Ed Falco

Tytuł oryginału:

THE FAMILY CORLEONE

Copyright © The Estate of Mario Puzo 2012

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2017

Polish translation copyright © Andrzej Szulc 2012

Redakcja: Joanna Morawska

Projekt graficzny okładki i serii: Kasia Meszka

Ilustracje na okładce: JRMurray76/Shutterstock (rewolwer); lunokot/Shutterstock (róże); Yarbsontan Nionadr/Shutterstock (szachownica); NikhomTreeVector/Shutterstock (krew); Lemberg Vector studio/Shutterstock (krew 2)

ISBN 978-83-6751-361-6

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.comwydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Aneta Vidal-Pudzisz

Mojemu ojcu i jego rodzinie: sześciu braciom i dwóm siostrom Falco z Ainslie Street w Brooklynie w Nowym Jorku oraz mojej matce i jej rodzinie – Catapano i Esposito z tej samej dzielnicy – dzieciom włoskich imigrantów, którzy wszyscy zapewnili dobre i porządne życie sobie, swoim rodzinom, dzieciom oraz dzieciom swoich dzieci: lekarzom, prawnikom, nauczycielom, sportowcom, artystom i przedstawicielom każdej innej profesji. A także naszemu rodzinnemu doktorowi z lat czterdziestych i pięćdziesiątych, Patowi Franzesemu, który przychodził i opiekował się nami, kiedy byliśmy chorzy, nieraz za darmo albo za nędzne grosze. Z miłością, najlepszymi życzeniami i wielkim szacunkiem.

KSIĘGA I

Mostro

JESIEŃ 1933

Rozdział 1

Giuseppe Mariposa stał przy oknie, z rękoma opartymi na biodrach i oczyma utkwionymi w Empire State Building. Żeby zobaczyć szczyt budynku, przeszywającą jasnobłękitne niebo, podobną do igły antenę, nachylił się i przytknął twarz do szyby. Oglądał wcześniej, jak wieżowiec piął się ku górze, i lubił opowiadać chłopakom, że był jedną z ostatnich osób, która jadła obiad w starym hotelu Waldorf-Astoria, wspaniałym gmachu stojącym niegdyś w miejscu, gdzie teraz wznosił się najwyższy budynek świata. Po chwili cofnął się od okna i strzepnął kurz z marynarki.

Ulicą, w stronę skrzyżowania, jechał furgon ze śmieciami, na którego koźle siedział postawny mężczyzna w roboczym drelichu. Trzymając na kolanie czarny melonik, potrząsał sfatygowanymi skórzanymi lejcami nad grzbietem łękowatego konia. Giuseppe popatrzył w ślad za furgonem, a kiedy zniknął za rogiem, wziął z parapetu swój kapelusz, przycisnął go do serca i przyjrzał się swemu odbiciu w szybie. Włosy miał już siwe, lecz nadal gęste i mocne. Odgarnął je do tyłu, poprawił węzeł krawata i wyprostował go tam, gdzie wybrzuszył się lekko nad kamizelką. Za jego plecami, w mrocznym rogu pustego mieszkania próbował coś powiedzieć Jake LaConti, lecz Giuseppe słyszał tylko jego gardłowe mamrotanie. Kiedy się odwrócił, do mieszkania wszedł Tomasino i poczłapał przez pokój z brązową papierową torbą w ręce. Chociaż Giuseppe sto razy powtarzał mu, żeby używał grzebienia, Tomasino włosy miał jak zwykle w nieładzie – i jak zwykle mógłby się ogolić. Był taki niechlujny. Giuseppe zmierzył go pogardliwym spojrzeniem, którego Tomasino oczywiście nie zauważył. Miał rozluźniony krawat, rozpiętą koszulę i krew na pogniecionej marynarce. Spod rozpiętego kołnierzyka koszuli wystawały mu kręcone czarne włosy.

– Powiedział coś? – zapytał, po czym wyjął z papierowej torby butelkę szkockiej, odkręcił nakrętkę i pociągnął łyk.

Giuseppe spojrzał na zegarek: wpół do dziewiątej rano.

– Czy wygląda, jakby mógł coś powiedzieć, Tommy? – zapytał. Twarz Jake’a była poobijana. Głowa opadała mu na pierś.

– Nie chciałem złamać mu szczęki – powiedział Tomasino.

– Daj mu się napić – poradził Giuseppe. – Zobacz, czy to pomoże.

Jake siedział na podłodze, z podwiniętymi nogami, oparty o ścianę. Tommy wywlókł go z hotelowego pokoju o szóstej rano i Jake wciąż miał na sobie jedwabną piżamę w czarno-białe paski, w której położył się spać poprzedniej nocy, tyle że teraz dwa górne guziki były oderwane i wystawała spod niej muskularna pierś o połowę młodszego od Giuseppego, trzydziestoletniego mężczyzny. Kiedy Tommy ukląkł przy nim i uniósł lekko jego głowę, by móc mu wlać szkocką do gardła, Giuseppe popatrzył na niego z zainteresowaniem. Zastanawiał się, czy alkohol okaże się pomocny. Wysłał Tommy’ego do samochodu po szkocką, kiedy Jake zemdlał. Teraz rozkaszlał się, plamiąc kropelkami śliny pierś, po czym łypnął przez spuchnięte powieki i powiedział coś, czego nie sposób byłoby zrozumieć, gdyby nie powtarzał tych samych trzech słów przez cały czas, kiedy go bili.

– To mój ojciec – wymamrotał, choć zabrzmiało to bardziej jak „dołu ociee”.

– Tak, wiemy o tym. – Tommy spojrzał na Giuseppego. – Trzeba mu przyznać, że jest lojalny.

Giuseppe przyklęknął przy nich.

– Jake – powiedział. – Giacomo. Przecież i tak go znajdę. – Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i użył jej, by nie zakrwawić sobie rąk, kiedy obracał twarz chłopaka w swoją stronę. – Dni twojego starego, dni Rosaria, dobiegły końca. Nie możesz na to nic poradzić. Rosario jest już skończony. Rozumiesz mnie, Jake?

– Sì – odparł Giacomo, tę jedną sylabę wymawiając całkiem wyraźnie.

– No dobrze – podjął Giuseppe. – Gdzie on jest? Gdzie się ukrywa ten sukinsyn?

Giacomo spróbował poruszyć prawym barkiem, który był złamany, i jęknął z bólu.

– Gadaj, gdzie on jest, Jake! – wrzasnął Tommy. – Co się z tobą, do diabła, dzieje?

Giacomo otworzył szerzej oczy, jakby chciał zobaczyć, kto się na niego wydziera.

– Dołu ociee – wymamrotał.

– Che cazzo! – zaklął Giuseppe, podnosząc w górę ręce. Przez chwilę patrzył na Jake’a i słuchał jego chrapliwego oddechu. Z ulicy dobiegały krzyki dzieci bawiących się w berka. Giuseppe spojrzał na Tommy’ego i wyszedł z mieszkania. Na korytarzu zaczekał do chwili, gdy rozległ się trzask tłumika podobny do dźwięku uderzającego w drzewo młotka. Tommy dołączył do niego po chwili. – Jesteś pewien, że już po nim? – zapytał Giuseppe, zakładając kapelusz tak, jak lubił, z opuszczonym rondem.

– A jak myślisz, Joe? – odparł Tommy. – Że nie znam się na swojej robocie? – Kiedy Giuseppe nie odpowiedział, przewrócił oczyma. – Odstrzeliłem mu czubek głowy. Mózg rozprysnął się na wszystkie strony.

– Nie zdradził ojca – powiedział Giuseppe, zatrzymując się na podeście pierwszego piętra. – Trzeba mu to przyznać.

– Był twardy – zgodził się Tommy. – Nadal uważam, że powinieneś dać mi popracować nad jego zębami. Mówię ci, nie ma chojraka, który nie zacząłby mówić po czymś takim.

Giuseppe wzruszył ramionami, dając mu do zrozumienia, że być może ma rację.

– Jest jeszcze drugi syn – powiedział. – Posuwamy się w tej sprawie do przodu?

– Na razie nie – odparł Tommy. – Możliwe, że ukrywa się razem z Rosariem.

Giuseppe dumał przez chwilę o drugim synu Rosaria, a potem wrócił myślami do Jake’a LaContiego, którego nie udało się skłonić do zdradzenia ojca.

– Wiesz co? – zwrócił się do Tomasina. – Zadzwoń do jego matki i powiedz, gdzie może go znaleźć. Niech wezmą dobrego trumniarza – dodał po chwili zastanowienia – i ładnie go poskładają. Mogą urządzić piękny pogrzeb.

– Nie wiem, czy uda im się go poskładać, Joe – mruknął Tommy.

– Jak się nazywał ten przedsiębiorca pogrzebowy, który tak ładnie zajął się O’Banionem? – zapytał Giuseppe.

– Tak, wiem, o kogo ci chodzi.

– Skontaktuj się z nim – polecił Giuseppe i poklepał Tommy’ego po piersi. – Sam się tym zajmę, pokryję wszystkie koszty. Rodzina nie musi nic wiedzieć. Powiedz mu, żeby zaproponował im swoje usługi za darmo, bo Jake był jego przyjacielem i tak dalej. Możemy chyba to tak załatwić?

– Jasne – odparł Tommy. – To bardzo wielkodusznie z twojej strony, Joe – dodał i poklepał Giuseppego po ramieniu.

– No dobrze. To by było na tyle – powiedział Giuseppe i zbiegł na parter, przeskakując po dwa schodki jak młody chłopak.

Rozdział 2

Sonny siadł wygodniej za kierownicą ciężarówki i nasunął na czoło rondo kapelusza. To nie była jego ciężarówka, ale nikt nie powinien go tu o to pytać. O drugiej w nocy na tym odcinku Jedenastej Alei było pustawo, jeśli nie liczyć przemykających co jakiś czas na chwiejnych nogach pijaków. W którymś momencie mógł go minąć patrol, ale Sonny miał zamiar zsunąć się wtedy na siedzeniu i nawet gdyby gliniarz go zauważył, co było mało prawdopodobne, wziąłby go za jakiegoś odsypiającego sobotnie pijaństwo łobuza, co nie odbiegało zbytnio od prawdy, ponieważ rzeczywiście ostro uderzył w gaz. Ale nie czuł się wcale pijany. Był dużym chłopakiem – w wieku siedemnastu lat miał sto osiemdziesiąt trzy centymetry wzrostu, barczyste ramiona i mocną głowę. Otworzył szybę, by wiejąca od Hudson rześka bryza nie pozwoliła mu zasnąć. Był zmęczony i kiedy tylko oparł się o szeroką kierownicę, zaczął go morzyć sen.

Godzinę wcześniej popijał w Juke’s Joint w Harlemie razem z Corkiem i Nikiem. A jeszcze godzinę wcześniej w nielegalnym barze gdzieś w śródmieściu, dokąd Cork zabrał go po tym, jak stracili razem prawie sto dolców, grając w pokera z Polakami na Greenpoincie. Kiedy Cork oświadczył, że on i Sonny muszą wyjść, dopóki jeszcze mają koszule na plecach, wszyscy wybuchnęli śmiechem. Sonny też się roześmiał, choć sekundę wcześniej miał ochotę zarzucić największemu siedzącemu przy stole Polakowi, że jest cholernym oszustem. Cork, który znał dobrze Sonny’ego, wyciągnął go stamtąd, nim ten zrobił coś głupiego. Kiedy wylądowali u Juke’a, nie był zalany, ale niewiele mu brakowało. Po paru tańcach i kilku kolejnych drinkach uznał, że na dziś wystarczy i szykował się do wyjścia, kiedy kumpel Corka zatrzymał go przy drzwiach i powiedział o Tomie. Sonny o mało mu nie przywalił, ale w ostatniej chwili opanował się i wcisnął mu zamiast tego parę dolców. Chłopak dał mu adres i Sonny siedział teraz w jakiejś poobijanej przedpotopowej ciężarówce, obserwując przesuwające się za zasłonami mieszkania Kelly cienie.

Wewnątrz mieszkania Tom zaczął się ubierać. Kelly O’Rourke przemierzała pokój, owinięta w prześcieradło, które przyciskała do biustu i które podwinęło się pod jedną pierś i wlokło za nią po podłodze. Była pozbawioną gracji dziewczyną o niesamowicie pięknej twarzy – nieskazitelnej cerze, czerwonych wargach, niebieskozielonych oczach i jasnorudych lokach – i w tym, jak przechadzała się po pokoju, było coś dramatycznego, zupełnie jakby występowała w jakimś filmie i wyobrażała sobie, że Tom to Cary Grant albo Randolph Scott.

– Ale dlaczego musisz już iść? – zapytała po raz któryś z rzędu, dotykając ręką czoła, jakby mierzyła sobie temperaturę. – W środku nocy, Tom. Dlaczego w środku nocy porzucasz dziewczynę?

Tom włożył podkoszulek. Łóżko, z którego dopiero co wstał, przypominało raczej pryczę, na podłodze leżały porozrzucane czasopisma, w większości numery „Saturday Evening Post”, „Grand” i „American Girl”. Leżąca u jego stóp Gloria Swanson spoglądała ponętnie z okładki starego numeru „The New Movie”.

– Laleczko – powiedział.

– Nie mów do mnie „laleczko” – odpaliła Kelly. – Wszyscy mówią do mnie „laleczko”. – Oparła się o ścianę przy oknie, puściła prześcieradło, które opadło na podłogę, i wysunęła do przodu biodro, stając przed nim w wyzywającej pozie. – Dlaczego nie chcesz ze mną zostać, Tom? Co z ciebie za facet?

Tom włożył koszulę i gapiąc się na Kelly, zaczął ją zapinać. W jej oczach płonął niepokój i szczypta szaleństwa, jakby oczekiwała, że lada chwila może się zdarzyć coś zaskakującego.

– Jesteś chyba najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek spotkałem – powiedział.

– Nigdy nie byłeś z kimś ładniejszym ode mnie?

– Nigdy nie byłem z dziewczyną piękniejszą od ciebie – przyznał Tom. – Nigdy w życiu.

Niepokój zniknął w tym momencie z jej oczu.

– Zostań ze mną na całą noc, Tom – poprosiła. – Nie odchodź.

Tom usiadł na skraju łóżka, przez chwilę się nad tym zastanawiał, po czym włożył buty.

Sonny patrzył, jak światło padające z latarni z kutego żelaza odbija się od biegnących ulicą szyn. Opierając rękę na dźwigni zmiany biegów, przypomniał sobie, jak w dzieciństwie siedział na chodniku i gapił się na przejeżdżające Jedenastą Ulicą pociągi towarowe i na nowojorskiego konnego policjanta, który pilnował, żeby pijacy i małe dzieci nie wpadli pod ich koła. Kiedyś zobaczył stojącego na dachu jednego z wagonów mężczyznę w dziwacznym ubraniu. Pomachał do niego, a mężczyzna skrzywił się i splunął, jakby widok Sonny’ego wzbudził w nim odrazę. Kiedy zapytał matkę, dlaczego ten facet tak się zachował, machnęła ze zniecierpliwieniem ręką. „Sta’zitt’! Jakiś cafon pluje na chodnik, a ty mnie o to pytasz? Madon’!”, zawołała i odeszła zagniewana, co było jej typową reakcją na większość pytań, które zadawał jako dziecko. Miał wrażenie, że każde wypowiedziane przez nią zdanie zaczyna się od „Sta’zitt’!”, „Va fa’ Napule!” albo „Madon’!”. W domu był wiecznym utrapieniem, intruzem albo scucc’ i dlatego starał się jak najwięcej czasu spędzać na dworze, biegając po ulicach z dzieciakami z sąsiedztwa.

Będąc teraz w Hell’s Kitchen i przyglądając się domom po drugiej stronie ulicy, sklepom na parterze oraz dwóm lub trzem piętrom, gdzie były mieszkania, wrócił myślami do swojego dzieciństwa, do okresu, gdy ojciec wstawał co dzień rano i jechał na Hester Street, do swojego kantoru w magazynie, gdzie wówczas pracował – choć oczywiście teraz, kiedy Sonny dorósł, to, co myślał o ojcu i o tym, jak zarabia na życie, wyglądało zupełnie inaczej. Wtedy wydawało mu się, że ojciec jest biznesmenem i że on oraz Genco Abbandando są właścicielami firmy Genco Pura Olive Oil. W tamtym czasie, widząc ojca na ulicy, podbiegał do niego, brał za rękę i trajkotał o wszystkim, co zajmowało jego dziecinny umysł. Widział, jak traktowali go inni ludzie i pękał z dumy, bo Vito był wielką szychą, miał własną firmę i wszyscy, wszyscy co do jednego, darzyli go szacunkiem. Dlatego jeszcze jako chłopiec Sonny zaczął się uważać za kogoś w rodzaju księcia. Syna wielkiej szychy. Miał jedenaście lat, kiedy to wszystko się zmieniło, a może lepiej byłoby powiedzieć, przeobraziło, bo nadal uważał się za księcia – choć teraz oczywiście za księcia innego rodzaju.

Po drugiej stronie ulicy, w mieszczącym się nad zakładem fryzjerskim mieszkaniu Kelly O’Rourke, za znajomą kratownicą schodów przeciwpożarowych, jakaś postać stanęła przy zasłonach i lekko je uchyliła. Sonny zobaczył smugę jaskrawego światła, skrawek nagiego bladoróżowego ciała i rude włosy i nagle odniósł wrażenie, że znajduje się w dwóch miejscach naraz: siedemnastoletni Sonny gapił się w częściowo zasłonięte okno mieszkania Kelly O’Rourke na pierwszym piętrze, a jedenastoletni Sonny leżał na schodach przeciwpożarowych i patrzył z góry przez okno na to, co działo się na zapleczu baru Murphy’ego. Jego wspomnienie z baru Murphy’ego tamtej nocy momentami pozostało bardzo wyraziste. Pora nie była późna, wpół do dziesiątej, najwyżej dziesiąta. Zaraz po tym, jak położył się do łóżka, usłyszał, że ojciec i matka zamieniają ze sobą parę słów. Niezbyt głoś­no; mama nigdy nie podnosiła głosu na tatę i nie usłyszał, co mówi, lecz poznał po tonie, że jest zdenerwowana albo zmartwiona – dzieci zawsze wyczuwają takie rzeczy. Potem był odgłos otwieranych i zamykanych drzwi i kroki taty po schodach. W tamtym czasie nikt nie stał na posterunku przy frontowych drzwiach, nikt nie czekał w wielkim packardzie albo czarnym ośmiocylindrowym essexie, żeby zabrać tatę wszędzie, gdzie chciał pojechać. Tamtej nocy Sonny zobaczył przez okno, jak ojciec wychodzi przez frontowe drzwi, zbiega po schodach i rusza w stronę Jedenastej Ulicy. Kiedy skręcił za rogiem i zniknął, Sonny był już w ubraniu i zbiegał po schodach przeciwpożarowych.

Dopiero kilka przecznic od domu zaczął się zastanawiać, co takiego wyprawia. Gdyby ojciec go zobaczył, sprawiłby mu niezłe lanie i miałby rację. Był na dworze, na ulicy, w porze, gdy powinien leżeć w łóżku. Sonny zwolnił i już chciał zawrócić, ale ciekawość wzięła w końcu górę i naciągnąwszy wełnianą czapkę na czoło, śledził dalej ojca, starając się kryć w cieniu i skradając się za nim w odległości całej przecznicy. Kiedy znaleźli się w miejscu, gdzie mieszkali Irlandczycy, jego poziom czujności wzrósł o kilka kresek. Nie wolno mu było się tu bawić i nie zrobiłby tego, nawet gdyby mu pozwolono, bo wiedział, że włoskie dzieci nieraz dostawały tu manto, i słyszał opowieści o chłopakach, którzy przepadli w irlandzkiej dzielnicy i dopiero po paru tygodniach wyłowiono ich ciała z Hudsonu. Oddalony od niego o całą przecznicę ojciec szedł szybko, trzymając ręce w kieszeniach, z postawionym kołnierzem marynarki, który chronił go przed wiejącym od rzeki zimnym wiatrem. Sonny podążał za nim prawie do samego nabrzeża. Nagle zobaczył, że ojciec zatrzymuje się przed ceglanym budynkiem ze sfatygowanymi drewnianymi drzwiami. Sonny przyczaił się w jakiejś niszy przy wejściu do sklepu i czekał. Kiedy drzwi otworzyły się i ojciec wszedł do baru, ze środka buchnęły głośne śmiechy i śpiewy mężczyzn, które przycichły po zamknięciu drzwi, ale nadal było je słychać, tyle że stłumione.

Straciwszy z oczu ojca, Sonny kulił się przez chwilę w mroku, lecz już po kilku sekundach przeciął brukowaną ulicę i skręcił w zaśmieconą alejkę. Nie potrafił dokładnie wytłumaczyć, co sobie wyobrażał, poza tym, że bar musiał mieć jakieś tylne wyjście i liczył, że coś tam zobaczy – i rzeczywiście z tyłu budynku odkrył drzwi i zasłonięte okno, przez które padało na alejkę żółtawe światło. Ponieważ przez okno nie było nic widać, wdrapał się na ciężki metalowy pojemnik na śmieci, a stamtąd na najniższy szczebel schodów przeciwpożarowych. Chwilę później, leżąc na brzuchu, zerkał przez szparę między górną krawędzią okna i zasłoną do jasno oświetlonego pomieszczenia. Znajdowało się tam mnóstwo drewnianych skrzyń i kartonów, a ojciec stał z rękoma w kieszeniach i mówił coś spokojnie do mężczyzny, który był chyba przywiązany do drewnianego krzesła. Sonny znał tego faceta. Widywał go w okolicy z żoną i z dziećmi. Jego ręce były niewidoczne za krzesłem i Sonny domyślił się, że są związane. W pasie i na wysokości piersi w pogniecioną żółtą marynarkę faceta wrzynał się sznur do bielizny. Krew płynęła z wargi, a głowa opadała w dół, jakby był śpiący albo pijany. Przed nim na drewnianych skrzynkach siedział z wściekłą miną wujek Sonny’ego, Peter, a obok stał ze skrzyżowanymi na piersi rękoma wujek Sal, mierząc mężczyznę ponurym spojrzeniem. To, że wujek Sal był ponury, nie powinno dziwić, zawsze sprawiał takie wrażenie, ale wściekła mina wujka Petera zaskoczyła Sonny’ego. Wujkowi Peterowi uśmiech nigdy nie schodził z twarzy i zawsze miał na podorędziu jakąś wesołą historyjkę. Zafascynowany zerkał ze swojej kryjówki, widząc ojca i wujów na zapleczu baru, z przywiązanym do krzesła facetem z sąsiedztwa. Nie miał pojęcia, co się dzieje. Najmniejszego pojęcia. A potem ojciec położył rękę na kolanie mężczyzny i przyklęknął przy nim, a tamten splunął mu w twarz.

Vito Corleone wyjął z kieszeni chustkę i wytarł twarz. Stojący za nim Peter Clemenza podniósł leżący na podłodze łom.

– Starczy! – powiedział. – Szkoda więcej czasu na tę kanalię!

Vito podniósł rękę, każąc Peterowi się wstrzymać.

Clemenza poczerwieniał na twarzy.

– Vito! – mruknął. – V’fancul’! Nic nie zdziałasz z tym twardogłowym Irlandcem.

Vito spojrzał na zakrwawionego faceta, a potem w okno, jakby wiedział, że Sonny siedzi tam na schodach przeciwpożarowych i go obserwuje – choć w rzeczywistości nie miał o tym pojęcia. Nie widział nawet okna i wiszącej w nim nędznej zasłony. Myślał o mężczyźnie, który właśnie splunął mu w twarz, o Clemenzy, który go obserwował, i o stojącym za nim Tessiu. Obaj go obserwowali. Pokój był jaskrawo oświetlony zwisającą z sufitu gołą żarówką, włączający ją metalowy łańcuszek kołysał się nad głową Clemenzy. Zza okutych drewnianych drzwi dochodziły śmiechy i śpiew mężczyzn w barze.

– Nie jesteś rozsądny, Henry – powiedział Vito do mężczyzny. – Musiałem poprosić Clemenzę, żeby wyświadczył mi tę uprzejmość i nie połamał ci nóg.

– Nic wam nie jestem winien, makaroniarze – przerwał mu Henry, nim Vito zdążył powiedzieć coś więcej. Choć był pijany, w jego mowie słyszało się wyraźnie charakterystyczny irlandzki zaśpiew. – Możecie wracać na tę waszą ukochaną jebaną Sycylię – dodał – i jebać wasze ukochane sycylijskie matki.

Clemenza dał krok do tyłu. Robił wrażenie raczej zdumionego niż wściekłego.

– Vito, ten sukinsyn jest beznadziejny – powiedział Tessio.

Clemenza znowu złapał za łom i Vito znowu uniósł rękę. Tym razem Clemenza głośno parsknął i z jego ust popłynął długi strumień włoskich przekleństw. Vito zaczekał, aż skończy, a potem odczekał jeszcze kilka chwil, zanim Clemenza na niego spojrzał. W milczeniu wytrzymał jego wzrok, po czym znów odwrócił się do Henry’ego.

Kuląc się z zimna na schodach przeciwpożarowych, Sonny przycisnął ręce do piersi. Zerwał się wiatr i zaraz mogło zacząć padać. Od rzeki niosło się długie niskie buczenie okrętowej syreny. Ojciec Sonny’ego był średniego wzrostu, lecz potężnej postury, z muskularnymi barkami i ramionami – pamiątką po tym, jak pracował na kolei. Czasami siadał na łóżku Sonny’ego i opowiadał mu historie z czasów, gdy ładował i rozładowywał wagony. Tylko szaleniec ośmieliłby się splunąć mu w twarz. To był jedyny sposób, w jaki Sonny mógł wytłumaczyć sobie coś tak bulwersującego: siedzący na krześle mężczyzna musiał być szalony. Ta myśl trochę go uspokoiła. Przez chwilę czuł lęk, bo nie potrafił zrozumieć tego, co zobaczył, lecz potem ujrzał, jak ojciec ponownie klęka i zwraca się do mężczyzny. W jego postawie rozpoznał powagę i determinację, którą widywał u ojca, gdy chodziło o coś ważnego, co Sonny powinien zrozumieć. Poczuł się pewniej, tłumacząc sobie, że facet jest szalony, a ojciec próbuje przemówić mu do rozsądku. Wierzył, że lada chwila mężczyzna pokiwa głową, ojciec każe go rozwiązać i spór, który ich poróżnił, zostanie zażegnany, bo przecież po to w ogóle wezwano tam ojca: żeby coś naprawił, rozwiązał problem. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że Vito Corleone rozwiązuje problemy. Słynął z tego. Sonny obserwował rozgrywającą się na jego oczach scenę i oczekiwał, że ojciec wszystko naprawi. Ale mężczyzna zaczął się szarpać na krześle i jego twarz wykrzywiła wściekłość. Wyglądał niczym zwierzę usiłujące zerwać się z więzów, a potem poderwał nagle głowę i ponownie splunął na ojca Sonny’ego, krwawą śliną, tak że mogło się zdawać, iż udało mu się zranić Vita, choć w rzeczywistości krew była jego własna. Sonny widział, jak pecyna śliny wyleciała z ust mężczyzny. Widział, jak rozprysła się na twarzy ojca.

To, co zdarzyło się potem, było ostatnią rzeczą, którą Sonny zapamiętał z tamtej nocy. Było to jedno z owych wywodzących się z dzieciństwa wspomnień, które z początku są dziwne i tajemnicze i dopiero później, wraz z nabyciem doświadczenia, nabierają sensu. W tamtym momencie Sonny nie wiedział, co o tym sądzić. Ojciec wyprostował się, otarł ślinę z twarzy, spojrzał na mężczyznę, po czym odwrócił się do niego plecami i odszedł, ale tylko na kilka kroków, do tylnych drzwi, przy których stanął bez ruchu. Wujek Sal wyciąg­nął z kieszeni marynarki poszwę na poduszkę. Wujek Sal był z nich wszystkich najwyższy, ale chodził zawsze pochylony, z wiszącymi po bokach rękoma, jakby nie wiedział, co z nimi zrobić. Poszwa na poduszkę, wyszeptał na głos Sonny. Wujek Sal stanął za krzesłem i naciągnął poszwę na głowę mężczyzny. Wujek Peter podniósł łom i to, co wydarzyło się później, częściowo się zatarło. Sonny zapamiętał wyraźnie kilka rzeczy: wujka Sala naciągającego poszwę na głowę mężczyzny, wujka Petera biorącego zamach łomem, poszwę, która zrobiła się nagle czerwona, jaskrawoczerwona, i dwóch wujków pochylających się nad siedzącym na krześle facetem, krzątających się przy nim, rozwiązujących sznury. Poza tym nie pamiętał niczego. Później pobiegł chyba z powrotem do domu i położył się do łóżka, ale nic z tego nie pamiętał. Wszystko aż do poszwy było wyraźne, a potem rozmazywało się i zupełnie zacierało w pamięci.

Bardzo długo Sonny nie rozumiał, co wtedy zobaczył. Długie lata zajęło mu poskładanie wszystkiego do kupy.

Po drugiej stronie Jedenastej Ulicy, nad zakładem fryzjerskim, zasłona nagle poruszyła się i odsunęła i z okna wyjrzała Kelly O’Rourke – cudowne mgnienie jasnego kobiecego ciała na tle brudnej ceglanej ściany, czarnych schodów przeciwpożarowych i ciemnych okien.

Kelly spojrzała w ciemność i dotknęła brzucha, co robiła nieświadomie od kilku tygodni, próbując wyczuć trzepotanie życia, które tam się wykluwało. Przesunęła palcami po napiętej skórze i starała się zebrać rozproszone myśli. Jej rodzice i bracia dawno się jej wyrzekli, być może z wyjątkiem Seana, więc dlaczego miałoby ją obchodzić, co sobie myślą? Wzięła w klubie jedną z tych niebieskich tabletek i poczuła się po niej lekka i zwiewna. Myśli rozpierzchły się na wszystkie strony. Przed sobą widziała tylko ciemność i własne odbicie w szybie. Było późno i wszyscy zawsze zostawiali ją samą. Przycisnęła dłoń płasko do brzucha, próbując coś wyczuć. Choć bardzo się starała, nie była w stanie zebrać myśli, zatrzymać ich w jednym miejscu.

Tom stanął za nią i zasunął zasłony.

– Daj spokój, skarbie – powiedział. – Dlaczego to robisz?

– Dlaczego co robię?

– Stajesz tak w otwartym oknie.

– A co? Boisz się, że ktoś cię ze mną zobaczy, Tom?

Kelly oparła dłoń o biodro, a potem opuściła ją w geście rezyg­nacji. Zaczęła ponownie krążyć po pokoju, wpatrując się w ściany i w podłogę. Nie zwracała w ogóle uwagi na Toma, myślami była gdzie indziej.

– Słuchaj, Kelly. Kilka tygodni temu zacząłem studia i jeśli nie wrócę…

– Och, przestań marudzić, na litość boską – prychnęła.

– Wcale nie marudzę – odparł. – Próbuję ci wytłumaczyć.

Kelly przestała chodzić po pokoju.

– Wiem – powiedziała. – Dzieciak z ciebie. Wiedziałam o tym, kiedy cię poderwałam. Ile ty w ogóle masz lat? Osiemnaście? Dziewiętnaście?

– Osiemnaście. Mówię tylko, że muszę wrócić do akademika. Zauważą, jeśli nie będzie mnie tam rano.

Kelly pociągnęła się za ucho i spojrzała na Toma. Przez chwilę przyglądali się sobie w milczeniu. Tom zastanawiał się, co takiego w nim widzi. Zastanawiał się nad tym, kiedy podeszła do jego stolika w Juke’s Joint i zaprosiła go do tańca tak zmysłowym głosem, jakby prosiła, żeby się z nią przespał. Zastanawiał się nad tym ponownie, gdy po kilku tańcach i jednym drinku poprosiła, żeby zabrał ją do domu. Nie rozmawiali ze sobą zbyt wiele. Tom powiedział jej, że studiuje na New York University. Ona powiedziała mu, że obecnie jest bezrobotna i pochodzi z licznej rodziny, ale nie utrzymuje z nią kontaktów. Chciała się zaczepić gdzieś w filmie. Miała na sobie długą niebieską suknię, która opinała jej ciało od łydek aż do piersi. Biała skóra odcinała się wyraźnie od satyny przy głębokim dekolcie. Tom powiedział jej, że nie ma samochodu, że przyjechał tam z przyjaciółmi. Odparła, że to żaden problem, bo sama ma samochód, a jemu nie przyszło do głowy zapytać, jakim cudem bezrobotną dziewczynę z licznej rodziny stać na własne auto. Kiedy przyjechała z nim do Hell’s Kitchen, zaczął podejrzewać, że to chyba nie jej samochód. Nie wspomniał, że dorastał kilkanaście przecznic od Jedenastej Ulicy, gdzie zaparkowała. Zobaczywszy jej mieszkanie, wiedział już na pewno, że auto nie należy do niej, ale nie miał czasu o to spytać, bo zaraz wylądowali w łóżku i zapomniał o bożym świecie. Wydarzenia tej nocy następowały bardzo szybko, do czego nie był przyzwyczajony, i obserwując ją teraz, intensywnie się zastanawiał. Jej zachowanie co chwila się zmieniało: najpierw była uwodzicielska, potem wydawała się subtelną dziewczyną, która nie chciała, by ją opuszczał, teraz stała się twarda, jakby zagniewana. Patrząc na niego, zacisnęła zęby i ściągnęła wargi. W Tomie też się coś zmieniało. Szykował się na to, co mogła zrobić albo powiedzieć, szykował się na kłótnię, na to, żeby zareagować.

– Więc kim ty właściwie jesteś? – zapytała, siadając na blacie przy białym porcelanowym zlewie. – Jakimś irlandzko-włoskim kundlem?

Tom odnalazł swój sweter, który wisiał na balustradzie łóżka, zawiesił go sobie na plecach i związał rękawy z przodu.

– Jestem pochodzenia niemiecko-irlandzkiego – odparł. – Dlaczego sądziłaś, że mogę być Włochem?

Kelly wzięła z kredensu za plecami paczkę wingów, otworzyła ją i zapaliła papierosa.

– Bo wiem, kim jesteś – powiedziała i przez chwilę milczała, budując napięcie, zupełnie jakby grała w filmie. – Nazywasz się Tom Hagen. Jesteś adoptowanym synem Vita Corleone – dodała i zaciąg­nęła się mocno papierosem. W jej oczach lśniło trudne do odgadnięcia połączenie radości i gniewu.

Tom rozejrzał się, po raz pierwszy zwracając uwagę na miejsce, w którym się znalazł – i które było tanim wynajmowanym pokojem, nawet nie mieszkaniem, ze zlewem i szafkami z jednej strony i łóżkiem wielkości pryczy z drugiej. Na podłodze walały się czasopisma, butelki po napojach, ubrania, opakowania batoników i puste paczki wingów i chesterfieldów. Ubrania były o wiele za drogie na to miejsce. W jednym z kątów zobaczył jedwabną bluzkę, która musiała kosztować więcej niż miesięczny czynsz.

– Nie jestem adoptowany – wyjaśnił. – Dorastałem w rodzinie Corleone, ale nigdy mnie nie adoptowali.

– Co za różnica… – mruknęła Kelly. – Więc kim cię to czyni? Irlandcem czy makaroniarzem? A może jakimś makaroniarsko-irlandzkim mieszańcem?

Tom usiadł na skraju łóżka. Teraz rozmawiali tak, jak rozmawia się o interesach.

– Więc poderwałaś mnie, bo wiedziałaś coś o mojej rodzinie? Zgadza się?

– A coś ty sobie wyobrażał, dzieciaku? Że zrobiłam to, bo jesteś taki przystojny? – Kelly strzepnęła do zlewu popiół z papierosa i odkręciła wodę, żeby go spłukać.

– Dlaczego moja rodzina miałaby mieć z tym coś wspólnego? – zapytał.

– Z czym? – odparła z autentycznym uśmiechem, jakby w końcu zaczęła się dobrze bawić.

– Z tym, że cię tu zabrałem i posuwałem – odparł Tom.

– Nie posuwałeś mnie, dzieciaku. To ja cię posuwałam. – Kelly przerwała i obserwowała go, dalej się uśmiechając.

Tom kopnął paczkę chesterfieldów.

– Kto to pali? – zapytał.

– Ja.

– Palisz wingi i chesterfieldy?

– Wingi, kiedy sama kupuję. Kiedy indziej chesterfieldy. Wyraźnie się rozgrzewasz – dodała, gdy Tom nic na to nie odpowiedział.

– No dobrze. Więc czyim samochodem tu przyjechaliśmy? Nie jest twój. Gdyby do ciebie należał, nie mieszkałabyś w takim miejscu.

– Prawidłowo, dzieciaku – powiedziała. – Teraz zadajesz właściwe pytania.

– Kto kupuje ci te eleganckie ciuchy?

– Bingo! – zawołała Kelly. – Trafiłeś w samo sedno. Kupuje je mój chłopak. To jego samochód.

Tom rozejrzał się, jakby dopiero teraz zdziwiło go obskurne wnętrze.

– Powinnaś mu powiedzieć, żeby wynajął ci jakieś milsze miejsce.

– Wiem! – odparła i również się rozejrzała, jakby dziwiło ją to tak samo jak jego. – Uwierzyłbyś, że muszę mieszkać w takiej szczurzej norze?

– Powinnaś z nim porozmawiać – powiedział Tom. – Z tym twoim chłopakiem.

Kelly chyba go nie słuchała. Nadal rozglądała się po pokoju, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu.

– Musi mnie chyba nienawidzić, prawda? – zapytała. – Każąc mi mieszkać w takim miejscu?

– Powinnaś z nim porozmawiać – powtórzył Tom.

– Wynoś się! – zawołała, zeskakując z blatu i owijając się prześcieradłem. – Idź sobie! Mam już dosyć tej ciuciubabki!

Tom ruszył ku drzwiom, na których zawiesił wcześniej na kołku czapkę.

– Słyszałam, że twoja rodzina jest warta miliony – powiedziała, gdy stał odwrócony do niej plecami. – Vito Corleone i jego gang.

Tom nałożył czapkę i zsunął ją na tył głowy.

– Co tu jest grane, Kelly? – zapytał. – Dlaczego mi po prostu nie powiesz?

Kelly machnęła papierosem, dając mu do zrozumienia, żeby zjeżdżał.

– Spadaj – powiedziała. – Do widzenia, Tomie Hagen.

Tom odparł grzecznie do widzenia i wyszedł, ale zdążył pokonać tylko kilka stopni w dół, kiedy drzwi otworzyły się i Kelly stanęła w mrocznym holu bez prześcieradła, które zostawiła gdzieś za sobą w pokoju.

– Nie jesteście tacy twardzi! – zawołała. – Wy, Corleone!

Tom dotknął daszka czapki i popatrzył na Kelly, która stała bezwstydnie przy drzwiach do pokoju.

– Nie jestem chyba reprezentatywny dla mojej rodziny – powiedział.

– Phi! – prychnęła, przeczesując palcami włosy.

Odpowiedź Toma wprawiła ją chyba w zakłopotanie. Po chwili zniknęła w środku, zapominając zamknąć za sobą dobrze drzwi.

Tom nasunął czapkę na czoło i zbiegł po schodach na ulicę.

Kiedy tylko wyszedł z budynku, Sonny wyskoczył z ciężarówki i przebiegł przez ulicę. Tom sięgnął za klamkę, jakby chciał się cofnąć do holu, ale Sonny dopadł go, objął ramieniem i pociągnął w stronę skrzyżowania.

– Ty durniu! – wycedził. – Powiedz mi tylko jedno, dobrze? Chcesz, żeby cię zabili, czy jesteś po prostu takim stronz’? Wiesz, z czyją dziewczyną wykonałeś właśnie szybki numerek? Wiesz, gdzie jesteś?

Każde pytanie Sonny zadawał coraz donośniejszym głosem i w końcu wepchnął Toma w boczną alejkę, podniósł pięść i zazgrzytał zębami, ze wszystkich sił powstrzymując się, by mu nie przywalić i nie przygwoździć go do ściany.

– Nie masz pojęcia, w jakich znalazłeś się opałach, prawda? – Sonny pochylił się nad Tomem, jakby lada chwila mógł się na niego rzucić. – A w ogóle dlaczego przygruchałeś sobie jakąś irlandzką cizię? – Podniósł ręce do nieba i obrócił się dokoła, jakby wzywał na świadków bogów. – Cazzo! – wrzasnął. – Powinienem skopać ci dupę i zostawić w rynsztoku!

– Uspokój się, proszę, Sonny – powiedział Tom, po czym poprawił koszulę i wiszący na plecach sweter.

– Mam się uspokoić? – żachnął się Sonny. – Pytam jeszcze raz: wiesz, czyją posuwałeś dziewczynę?

– Nie, nie wiem – odparł Tom. – Czyją dziewczynę posuwałem?

– Nie wiesz…

– Nie mam bladego pojęcia, Sonny. Może mi powiesz?

Sonny spojrzał na niego zdumiony, a potem, jak zdarzało mu się często, cały gniew nagle z niego wyparował.

– To dupa Luki Brasiego, idioto. Nie wiedziałeś!?

– Nie miałem pojęcia – odparł Tom. – Kto to taki ten Luca Brasi?

– Kto to taki ten Luca Brasi? – powtórzył za nim Sonny. – Lepiej, żebyś nie wiedział, kim jest. Luca to facet, który wyrwie ci rękę z barku i zatłucze na śmierć okrwawionym kikutem tylko za to, że na niego krzywo spojrzałeś. Znam wielkich twardzieli, którzy śmiertelnie się boją Luki Brasiego. A ty właśnie przeleciałeś jego dziewczynę.

Tom przyjął tę informację dość chłodno. Zastanawiał się chyba nad konsekwencjami.

– No dobrze – mruknął. – Teraz ty z kolei odpowiedz na moje pytanie. Skąd się tutaj, do diabła, wziąłeś?

– Chodź no! – zawołał nagle Sonny, czule go obejmując i cofając się, by przyjrzeć się bratu. – I jaka była? Madon’! – dodał, machając ręką. – Ale z niej kociak!

Tom wyminął Sonny’ego. Ulicą, tuż przy torach kolejowych, przejechał ciągnięty przez lśniącego deresza furgon piekarni Pechtera z ułamaną w jednym kole szprychą. Trzymający lejce grubas omiótł znudzonym spojrzeniem Toma, który uchylił przed nim czapki i odwrócił się z powrotem do brata.

– I dlaczego jesteś ubrany, jakbyś balował całą noc z Dutchem Schultzem? – zapytał, wodząc palcami po klapach dwurzędowej marynarki Sonny’ego i dotykając jego brokatowej kamizelki. – Jakim cudem stać na taki garnitur chłopaka, który haruje w warsztacie?

– Hej, to ja zadaję tutaj pytania – odparował Sonny. Objął ponownie Toma i ruszył z nim z powrotem w stronę ulicy. – Poważnie, Tommy. Masz pojęcie, w jakie wpakowałeś się kłopoty?

– Nie wiedziałem, że to dziewczyna Luki Brasiego. Nic mi nie powiedziała. Dokąd idziemy? – zapytał Tom, wskazując ulicę. – Z powrotem na Dziesiątą Aleję?

– Co robiłeś w Juke’s Joint? – zapytał Sonny.

– Skąd wiesz, że byłem w Juke’s Joint?

– Bo byłem tam po tobie.

– W takim razie co ty robiłeś w Juke’s Joint?

– Zamknij się, zanim ci przywalę! – Sonny ścisnął Toma za ramię, by dać mu do zrozumienia, że jest na niego naprawdę wściek­ły. – To nie ja studiuję i nie wystawiam podobno nosa znad książek.

– Jest sobotnia noc.

– Już nie – odparł Sonny. – Jest niedzielny ranek. Jezu – dodał, jakby właśnie uświadomił sobie, jak zrobiło się późno. – Jestem skonany.

Tom wyswobodził się z jego uścisku, zdjął czapkę, wygładził włosy i włożył ją z powrotem, nasuwając nisko na czoło. Myślami wrócił do Kelly, przemierzającej swój niewielki pokoik i ciągnącej za sobą prześcieradło, jakby wiedziała, że powinna się czymś okryć, ale specjalnie jej na tym nie zależało. Pachniała w sposób, który trudno było opisać. Tom ścisnął górną wargę, co robił zawsze, kiedy się nad czymś intensywnie zastanawiał, i powąchał palce. To był złożony zapach, jednocześnie cielesny i surowy. Ostatnie wydarzenia kompletnie go oszołomiły. Miał wrażenie, jakby przeżywał cudze życie. Bardziej w stylu Sonny’ego. Na Jedenastej Ulicy jakiś samochód zahamował za konnym furgonem. Kierowca zerknął na chodnik, a potem ominął wóz i pojechał dalej.

– Dokąd idziemy? – zapytał Tom. – Trochę za późno na spacer.

– Mam samochód – odparł Sonny.

– Masz samochód?

– Z warsztatu. Pozwalają mi nim jeździć.

– Gdzie, do diabła, go zaparkowałeś?

– Kilka przecznic stąd.

– Dlaczego zaparkowałeś tak daleko, skoro wiedziałeś, że jestem…

– Che cazzo! – Sonny rozpostarł ramiona w geście wskazującym, że dziwi go ignorancja Toma. – Bo to terytorium Luki Brasiego – wyjaśnił. – Luki Brasiego, braci O’Rourke i bandy stukniętych Irlandców.

– A co to ma wspólnego z tobą? – zapytał Tom, stając mu na drodze. – Co obchodzi chłopaka harującego w warsztacie, czyje to terytorium?

Sonny odepchnął go na bok. Nie zrobił tego zbyt łagodnie, ale miał na twarzy uśmiech.

– To niebezpieczna okolica. Nie jestem taki nieostrożny jak ty – powiedział i roześmiał się, jakby samego go to zaskoczyło.

– Więc dobrze, słuchaj – odparł Tom, ruszając dalej ulicą. – Wybrałem się do Juke’s Joint z paroma facetami, których znam z akademika. Mieliśmy trochę potańczyć, wypić parę drinków i wyjść. A potem ta cizia zaprosiła mnie do tańca i zanim się zorientowałem, wylądowałem w jej łóżku. Nie wiedziałem, że to dziewczyna Luki Brasiego, przysięgam.

– Madon’! – Sonny wskazał stojącego pod uliczną latarnią czarnego packarda. – To mój – powiedział.

– To znaczy z twojego warsztatu.

– Zgadza się. Wsiadaj i zamknij się.

W samochodzie Tom rozsiadł się wygodnie na siedzeniu i patrzył, jak Sonny zdejmuje kapelusz, kładzie go na siedzeniu obok siebie i wyjmuje kluczyk z kieszeni kamizelki. Wystająca z podłogi długa dźwignia biegów zadrżała lekko, gdy samochód ruszył z miejsca. Sonny wyciągnął z kieszeni marynarki paczkę lucky strike’ów, zapalił i odłożył papierosa do popielniczki na tablicy rozdzielczej z polerowanego drewna. Dym z papierosa snuł się przed przednią szybą. Tom otworzył schowek na rękawiczki i zobaczył w nim paczkę prezerwatyw.

– Pozwalają ci jeździć czymś takim w sobotnią noc? – zapytał.

Sonny, nie odpowiadając, skręcił w aleję.

Tom był zmęczony, ale w ogóle nie chciało mu się spać. Domyślał się, że jeszcze długo nie zmruży oka. Mijali kolejne ulice, Sonny jechał na południe.

– Odwozisz mnie do akademika? – zapytał Tom.

– Jedziemy do mnie. Możesz nocować dziś u mnie – odparł Sonny i obejrzał się przez ramię. – W ogóle się nad tym zastanawiałeś? Myślałeś o tym, co zrobisz?

– Masz na myśli, kiedy ten cały Luca się dowie?

– Zgadza się, to właśnie mam na myśli.

Tom patrzył na mijane przez nich ulice. Okna czynszówek nad palącymi się latarniami były w większości ciemne.

– Jak może się dowiedzieć? – zapytał w końcu. – Przecież ona mu nie powie. – Potrząsnął głową, jakby w ogóle wykluczał taką możliwość. – Moim zdaniem jest trochę stuknięta – dodał. – Przez całą noc zachowywała się jak wariatka.

– Chyba wiesz, że tu w ogóle nie chodzi o ciebie – powiedział Sonny. – Luca dowie się i dorwie cię, a wtedy tato będzie musiał dobrać mu się do skóry. I będziemy mieli wojnę. Wszystko dlatego, że nie umiesz trzymać kutasa w rozporku.

– Och, proszę cię! – zawołał Tom. – Ty będziesz mi prawił kazania o trzymaniu kutasa w rozporku?

Sonny strącił mu czapkę z głowy.

– Ona mu nie powie – upierał się Tom. – Nie będzie żadnych reperkusji.

– Żadnych reperkusji – powtórzył ironicznie Sonny. – Skąd wiesz? Skąd wiesz, czy ona nie chce go sprowokować? Myślałeś o tym? Może chce w nim wzbudzić zazdrość?

– Nie sądzisz, że to by było czyste wariactwo?

– Owszem – odparł Sonny – ale sam powiedziałeś, że jest stuknięta. Poza tym to baba, a wszystkie baby są stuknięte. Zwłaszcza Irlandki. Wszystkie one mają nieźle porąbane w głowach.

Tom przez chwilę się zastanawiał.

– Nie sądzę, żeby mu powiedziała – odezwał się w końcu, jakby ostatecznie rozstrzygnął problem. – Jeśli to zrobi, nie będę miał innego wyboru, jak zwrócić się do taty.

– Jaka to różnica, czy zabije cię Luca, czy tato?

– A co innego mogę zrobić? – zapytał Tom i nagle coś przyszło mu do głowy. – Może powinienem sobie sprawić pistolet?

– I co z nim zrobisz? Strzelisz sobie w stopę?

– A ty masz jakiś pomysł?

– Nie mam – odparł Sonny, szczerząc zęby w uśmiechu. – Ale miło cię było poznać, Tom. Był z ciebie dobry brat – dodał, odchylając się do tyłu i wybuchając głośnym śmiechem.

– Zabawny jesteś. Słuchaj. Założę się, że ona nic mu nie powie.

– No dobrze. – Sonny’emu zrobiło się żal brata. Strzepnął popiół z papierosa i zaciągnął się. – A nawet jeśli to zrobi – powiedział – tato znajdzie jakiś sposób, żeby to załatwić. Przez jakiś czas będziesz miał przechlapane, ale przecież nie pozwoli, żeby Luca cię zabił. Tyle że są jeszcze jej bracia… – dorzucił po chwili i znowu głośno się roześmiał.

– Dobrze się bawisz, mądralo? – zapytał Tom.

– Przepraszam, ale nie mogę się powstrzymać. Pan Wzorowy wcale nie jest taki wzorowy. Grzeczny chłopiec nieźle narozrabiał. To mi się podoba. – Sonny wyciągnął rękę i zmierzwił mu włosy.

Tom odsunął jego dłoń.

– Mama martwi się o ciebie – powiedział. – Znalazła pięćdziesiąt dolarów w kieszeni spodni, które oddałeś jej do prania.

Sonny uderzył wierzchem dłoni w kierownicę.

– Więc tam były! Powiedziała coś tacie?

– Nie, jeszcze nie. Ale martwi się o ciebie.

– Co zrobiła z pieniędzmi?

– Dała mi.

Sonny spojrzał na Toma.

– Nie przejmuj się – powiedział Tom. – Mam je.

– Więc o co mama się martwi? Przecież pracuję. Powiedz jej, że zaoszczędziłem tę forsę.

– Daj spokój, Sonny. Mama nie jest głupia. Mówimy o pięćdziesięciu dolarach.

– Skoro tak się martwi, dlaczego mnie o to nie zapytała?

Tom odchylił się do tyłu na siedzeniu, jakby zmęczyła go próba rozmówienia się z Sonnym. Otworzył na oścież szybę i wystawił twarz na podmuchy wiatru.

– Nie zapytała cię z tego samego powodu, z jakiego nie pyta taty, dlaczego mamy teraz cały dom w Bronxie, podczas gdy jeszcze niedawno gnieździliśmy się w szóstkę w dwupokojowym mieszkaniu przy Dziesiątej Alei. Z tego samego powodu, z jakiego nie pyta, dlaczego wszyscy, którzy mieszkają w tym domu, dziwnym trafem pracują u ojca i dlaczego na ganku stoją zawsze dwaj faceci, obserwując wszystkich, którzy tamtędy przechodzą i przejeżdżają.

Sonny ziewnął i przeczesał palcami gęste kędzierzawe włosy, które opadały mu na czoło, sięgając prawie do oczu.

– No cóż – powiedział. – Handel oliwą to nie jest bezpieczna branża.

– Co ty robisz z pięćdziesięciodolarowym banknotem w kieszeni, Sonny? Co ty robisz w dwurzędowym garniturze w prążki, w którym wyglądasz jak gangster? I dlaczego… – Tom wsadził szybko rękę pod marynarkę Sonny’ego i go obmacał – …dlaczego nosisz przy sobie broń?

– Powiedz mi coś, Tom – zagadnął go Sonny. – Twoim zdaniem mama naprawdę wierzy, że tato handluje oliwą?

Tom nie odpowiedział. Obserwował Sonny’ego i czekał.

– Mam przy sobie gnata – wyjaśnił Sonny – bo mój brat wpadł w kłopoty i może trzeba mu będzie pomóc się z nich wykaraskać.

– Skąd w ogóle wziąłeś pistolet? Co się z tobą dzieje, Sonny? Tato zabije cię, jeśli dowie się, że robisz to, co robisz. Co jest z tobą nie tak?

– Odpowiedz na moje pytanie – powiedział Sonny. – Czy twoim zdaniem mama naprawdę wierzy, że tato handluje oliwą?

– Tato handluje oliwą. A co? W jakiej, twoim zdaniem, pracuje branży?

Sonny spojrzał na Toma, jakby chciał powiedzieć: „Nie opowiadaj głupot”.

– Nie wiem, w co wierzy mama – odparł Tom. – Wiem tylko, że poprosiła mnie, żebym pogadał z tobą o tych pieniądzach.

– Więc jej powiedz, że zaoszczędziłem je, pracując w warsztacie.

– Nadal pracujesz w warsztacie?

– No jasne – odparł Sonny. – Nadal pracuję.

– Jezus Maria, Sonny… – Tom pomasował oczy palcami. Je­chali Canal Street, na chodnikach po obu stronach ulicy stały jeden przy drugim puste stragany. Teraz panował tu spokój, ale za parę godzin ulicę miał wypełnić tłum ludzi w niedzielnych ubraniach, zażywających przechadzki w jesienne popołudnie. – Posłuchaj mnie, Sonny. Mama przez całe życie niepokoiła się o tatę… ale o swoje dzieci nie musiała się niepokoić. Słyszysz mnie, mądralo? – zapytał Tom, podnosząc nieco głos, żeby Sonny dobrze go zrozumiał. – Ja studiuję. Ty masz dobrą robotę w warsztacie. Fredo, Michael i Connie są jeszcze dziećmi. Mama może spokojnie spać, bo nie musi się martwić o dzieci, tak jak w każdej świadomej chwili swego życia musi się martwić o tatę. Pomyśl, Sonny. – Tom chwycił Sonny’ego za klapę marynarki. – Ile jeszcze strapień chcesz przysporzyć mamie? Ile jest dla ciebie wart ten szyty na miarę garnitur?

Sonny wjechał na chodnik przed warsztatem. Robił wrażenie zaspanego i zmęczonego.

– Jesteśmy na miejscu – oznajmił. – Możesz otworzyć bramę, brachu?

– To wszystko? – zapytał Tom. – To wszystko, co masz mi do powiedzenia?

Sonny położył głowę na siedzeniu i zamknął oczy.

– Jezu, ale jestem skonany.

– Jesteś skonany… – powtórzył Tom.

– Naprawdę. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio przyłożyłem głowę do poduszki.

Tom wbił wzrok w Sonny’ego i przez chwilę czekał. Po minucie zdał sobie sprawę, że jego brat zasnął.

– Mammalucc’! – mruknął, po czym złapał go delikatnie za ramię i potrząsnął.

– O co chodzi? – zapytał Sonny, nie otwierając oczu. – Otworzyłeś już warsztat?

– Masz klucz do bramy?

Sonny sięgnął do schowka na rękawiczki, wyciągnął klucz, wręczył go Tomowi i wskazał drzwi samochodu.

– Proszę bardzo – mruknął Tom, wysiadając z samochodu.

Byli na Mott Street, przecznicę od mieszkania Sonny’ego. Chciał zapytać go, dlaczego trzyma samochód w warsztacie, skoro mógłby go zaparkować tuż przed domem, ale po zastanowieniu dał sobie spokój i poszedł otworzyć bramę.

Rozdział 3

Sonny zapukał raz, otworzył frontowe drzwi i nie zdążył zrobić dwóch kroków do środka, kiedy Connie, wykrzykując głośno jego imię, skoczyła mu w ramiona. Jej jasnożółta sukienka była pobrudzona i przedarta na kolanach. Wokół twarzy fruwały jedwabiste ciemne włosy wyswobodzone z dwóch jasnoczerwonych klamerek. Idący za Sonnym Tom zamknął drzwi przed wiatrem, który porywał liście i śmieci z Arthur Avenue i niósł je wzdłuż Hughes Avenue aż na schody domu rodziny Corleone, gdzie dwaj byli brooklyńscy bokserzy, Gruby Bobby Altieri i Johnny LaSala, stali na ganku, paląc papierosy i rozmawiając o Gigantach. Connie objęła chudymi dziewczęcymi rączkami Sonny’ego za szyję i wycisnęła mokry, głośny pocałunek na jego policzku. Michael oderwał się od warcabów, w które grał z Paulem Gattem, Fredo wybiegł z kuchni i po chwili chyba wszyscy obecni w domu – a w to niedzielne popołudnie kłębił się tam cały tłum – dowiedzieli się o przybyciu Sonny’ego i Toma. Głośne powitania odbijały się echem we wszystkich pokojach.

Na górze, w gabinecie mieszczącym się u szczytu drewnianych schodów, Genco Abbandando wstał ze skórzanego fotela i zamknął drzwi.

– Przyszli chyba Sonny i Tommy – powiedział.

Ponieważ każdy, kto nie był głuchy, usłyszał już wykrzykiwane kilkanaście razy imiona obu chłopców, oświadczenie to było całkowicie zbędne. Vito, siedzący na prostym krześle za biurkiem, z zaczesanymi do tyłu czarnymi włosami, postukał palcami w kolana.

– Załatwmy to szybko. Chcę się zobaczyć z chłopcami.

– Jak już mówiłem, Mariposę trafia szlag – podjął Clemenza, po czym wyjął chusteczkę z kieszeni marynarki i wydmuchał nos. – Trochę się przeziębiłem – wyjaśnił, wymachując chusteczką, jakby Vito potrzebował dowodu. Był zwalistym mężczyzną z okrągłą twarzą i szybko przerzedzającymi się włosami. Jego korpulentne ciało ledwie mieściło się w skórzanym fotelu. Na stoliku między nim i Abbandandem stała butelka anyżówki i dwa kieliszki.

Tessio, czwarty mężczyzna w pokoju, stał obok sofy, przy oknie wychodzącym na Hughes Avenue.

– Emilio wysłał do mnie jednego ze swoich chłopaków – powiedział.

– Do mnie też – mruknął Clemenza.

Vito zrobił zdziwioną minę.

– Emilio Barzini uważa, że kradniemy jego whiskey? – zapytał.

– Nie – odparł Genco. – Emilio nie jest taki głupi. To Mariposa uważa, że kradniemy jego whiskey. Emilio sądzi, że możemy wiedzieć, kto to robi.

Vito przesunął palcami po podbródku.

– Jak człowiek do tego stopnia głupi mógł zajść tak wysoko? – powiedział, mając na myśli Giuseppego Mariposę.

– Ma Emilia, który dla niego pracuje – stwierdził Tessio. – To nie jest bez znaczenia.

– Ma braci Barzini – dodał Clemenza – braci Rosato, Tomasina Cinquemaniego, Frankiego Pentangelego… Madon’! Jego capos… – Clemenza pstryknął palcami, dając do zrozumienia, że capos Mariposy to sami twardziele.

Vito sięgnął po stojący na jego biurku kieliszek stregi, pociągnął łyk i odstawił go z powrotem.

– Ten człowiek – powiedział – ma przyjaciół w organizacji w Chicago. Ma w kieszeni Rodzinę Tattaglii. Popierają go politycy i biznesmeni. – Vito rozłożył ręce, zwracając się do swoich przyjaciół. – Dlaczego miałbym robić sobie wroga z kogoś takiego, kradnąc mu parę dolarów?

– Jest osobistym przyjacielem Capone – wtrącił Tessio. – Znają się od lat.

– W Chicago rządzi teraz Frank Nitti – zauważył Clemenza.

– Nittiemu wydaje się, że rządzi w Chicago – poprawił go Genco. – W rzeczywistości, odkąd Capone wylądował w mamrze, to Ricca pociąga za sznurki.

Vito westchnął głośno i trzej mężczyźni natychmiast umilkli. W wieku czterdziestu jeden lat wyglądał całkiem młodo: miał ciemne włosy, muskularną klatkę piersiową i ramiona, a oliwkowej skóry nie znaczyły jeszcze zmarszczki. Choć nie był wcale starszy od Clemenzy i Genca, wyglądał młodziej od obu – i o wiele młodziej od Tessia, który urodził się, wyglądając jak starzec.

– Genco – powiedział. – Consigliere. Czy to możliwe, że Giuseppe jest taki głupi? Czy może – dodał, wzruszając ramionami – chodzi mu o coś innego?

Genco rozważył tę możliwość. Szczupły, z haczykowatym nosem, sprawiał zawsze wrażenie lekko podenerwowanego. Cierpiał na zgagę i co chwila wrzucał do szklanki z wodą dwie tabletki alka seltzer i wypijał ją, jakby to była whiskey.

– Giuseppe nie jest aż tak głupi, żeby nie potrafił czytać znaków na niebie – odparł. – Wie, że prohibicja wkrótce zostanie zniesiona. Moim zdaniem w całej tej historii z LaContim chodzi mu o to, żeby móc rozdawać karty, kiedy uchylona zostanie ustawa Volsteada. Musimy jednak pamiętać, że jeszcze się z nim nie rozprawił.

– LaConti jest trupem – przerwał mu Clemenza – tyle że jeszcze o tym nie wie.

– Nie jest trupem – sprzeciwił się Genco. – Rosario LaConti nie jest kimś, kogo można by lekceważyć.

Tessio potrząsnął głową, jakby głęboko ubolewał nad tym, co musi powiedzieć.

– W gruncie rzeczy jest już martwy – oświadczył i wyciągnął paczkę papierosów z wewnętrznej kieszeni marynarki. – Większość jego ludzi przeszła do Mariposy.

– LaConti nie jest martwy, dopóki go nie zabili! – warknął Genco – I lepiej uważajcie, kiedy to się stanie! Po zniesieniu prohibicji wszyscy znajdziemy się pod obcasem Mariposy. To on będzie pociągał za sznurki i zadba o to, by wykroić dla siebie największy kawałek tortu. Rodzina Mariposy będzie najsilniejsza ze wszystkich… w Nowym Jorku, wszędzie.

– Z wyjątkiem Sycylii – mruknął Clemenza.

Genco zignorował go.

– Jednak jak już wspomniałem, LaConti jeszcze żyje i dopóki Joe go nie załatwi, to będzie jego główne zmartwienie. Uważa, że jego transporty są przejmowane przez ciebie – dodał, wskazując Tessia – przez ciebie – zwrócił się do Clemenzy – albo przez nas – powiedział do Vita. – Mimo to na razie nie będzie szukał z nami zwady. Przynajmniej do momentu, kiedy nie upora się z LaContim. Ale chce, żeby te kradzieże się skończyły.

Vito otworzył szufladę biurka, wyjął z niego pudełko cygar De Nobili i odwinął jedno.

– Zgadzasz się z tym, co mówi Genco? – zapytał Clemenzę.

Ten skrzyżował ręce na brzuchu.

– Mariposa nie traktuje nas z szacunkiem – powiedział.

– On nie szanuje nikogo – mruknął Tessio.

– Dla Joego jesteśmy bandą finocch’. – Clemenza poruszył się nieswojo w fotelu i lekko zaczerwienił. – Jesteśmy jak ci irlandzcy chuligani, których eliminuje z interesów. Nic dla niego nie znaczymy. Nie sądzę, żeby coś go wstrzymywało przed dobraniem się nam do skóry. Nie brakuje mu żołnierzy i cyngli.

– Nie mówię nie. – Genco dopił swoją anyżówkę. – Mariposa jest głupi. Nie szanuje ludzi. Z tym wszystkim się zgadzam. Ale jego capos nie są głupi. Dopilnują, żeby najpierw zajął się LaContim. Dopóki się z tym nie upora, te kradzieże to dla niego drobiazg.

Vito zapalił cygaro i spojrzał na Tessia. Na dole jedna z kobiet krzyknęła coś po włosku, jakiś mężczyzna jej odpowiedział i cały dom zatrząsł się od śmiechu.

Tessio zgasił papierosa w czarnej popielniczce przy oknie.

– Joe nie wie, kto przejmuje jego dostawy – powiedział. – Pogrozi nam pięścią, a potem zaczeka i zobaczy, co się stanie.

– Vito – odezwał się, prawie krzycząc, Genco. – Joe daje nam jasno do zrozumienia: jeśli go okradamy, lepiej, żebyśmy przestali to robić. Jeśli nie, lepiej, żebyśmy odkryli, kto to robi, i położyli temu kres, dla naszego własnego dobra. Jego capos wiedzą, że nie jesteśmy tacy głupi, żeby połaszczyć się na parę dolców, ale uznali, że skoncentrują się na LaContim, a my odwalimy za nich brudną robotę i zajmiemy się tym problemem. Dzięki temu nie będą musieli sobie zawracać głowy… i możesz się założyć, że wszystko to wymyślili bracia Barzini. – Genco wyciągnął z kieszeni marynarki cygaro i ściągnął z niego folię. – Słuchaj swojego consigliere, Vito – dodał.

Vito milczał, czekając, aż Genco się uspokoi.

– Więc teraz pracujemy dla Narwanego Joego Mariposy – powiedział, wzruszając ramionami. – Jak to się dzieje, że ci złodzieje pozostają nieznani? – zapytał, zwracając się do wszystkich trzech mężczyzn. – Muszą chyba sprzedawać komuś tę whiskey, nie?

– Sprzedają ją Luce Brasiemu – odparł Clemenza – a on sprzedaje ją do nielegalnych barów w Harlemie.

– Więc dlaczego Joe nie dowie się tego, co chce wiedzieć, od Luki Brasiego?

Clemenza i Tessio spojrzeli na siebie, jakby każdy z nich miał nadzieję, że ten drugi odezwie się pierwszy.

– Luca Brasi to bestia – oświadczył Genco, kiedy żaden z nich się nie odezwał. – Jest wielki jak dąb, szalony i ma siłę dziesięciu mężczyzn. Mariposa się go boi. Wszyscy się go boją.

– Il diavolo! – powiedział Clemenza. – Vinnie Suits z Brooklynu zarzeka się, że widział, jak Brasi oberwał kulką w samo serce, po czym wstał i odszedł, jakby nic się nie stało.

– Demon z piekła rodem – mruknął Vito i uśmiechnął się, jakby go to rozbawiło. – Ciekawe, dlaczego nie słyszałem dotąd o tym człowieku?

– W gruncie rzeczy to mała płotka – wyjaśnił Genco. – Ma gang liczący czterech, najwyżej pięciu chłopaków. Specjalizują się w napadach i loteriach, które przejęli od Irlandczyków. Nigdy nie interesowało go rozszerzenie działalności.

– Gdzie operują? – zapytał Vito.

– W dzielnicy irlandzkiej między Dziesiątą a Jedenastą Ulicą, a także w Harlemie – odparł Tessio.

– No dobrze. – Vito skinął głową na znak, że dyskusja jest skończona. – Zajmę się tym demone.

– Luca Brasi nie jest człowiekiem, któremu można by przemówić do rozsądku, Vito – wtrącił Genco.

Vito przeszył go wzrokiem i Genco opadł z powrotem na fotel.

– Coś jeszcze? – zapytał Vito, zerkając na zegarek. – Czekają na nas z kolacją.

– Konam z głodu – powiedział Clemenza – ale nie mogę zostać. Moja żona zaprosiła swoją rodzinę. Madre ’Dio! – dodał, klepiąc się w czoło.

Genco roześmiał się i nawet Vito nie zdołał opanować uśmiechu. Żona Clemenzy była tak samo tęga jak on i nie dawała sobie w kaszę dmuchać. Jej rodzina składała się z samych krzykaczy, którzy uwielbiali kłócić się o wszystko, od baseballu do polityki.

– Jeszcze jedno, skoro już mówimy o Irlandczykach – wtrącił Tessio. – Dostałem cynk, że niektórzy z nich próbują się organizować. Powiedziano mi, że odbyły się spotkania z udziałem braci O’Rourke, Donnellych, Pete’a Murraya i innych. Nie są zadowoleni ze sposobu, w jaki wyrugowano ich z interesów.

Vito zlekceważył to kiwnięciem głowy.

– Jedynymi Irlandczykami, o których musimy się martwić, są teraz gliniarze i politycy. Ludzie, o których mówisz, to uliczni zabijacy. Jeśli będą próbowali się zorganizować, upiją się i pozabijają wzajemnie.

– Mimo to – upierał się Tessio – mogą nam przysporzyć problemów.

Vito spojrzał na Genca.

– Miej ich na oku. Jeśli usłyszysz coś więcej… – powiedział Genco do Tessia.

Vito uniósł się z krzesła i klasnął w dłonie, dając do zrozumienia, że spotkanie jest skończone. Zgasił cygaro w kryształowej popielniczce, wypił ostatni łyk stregi i w ślad za Tessiem ruszył na dół po schodach. Dom wypełniali członkowie rodziny i przyjaciele. W salonie Richie Gatto, Jimmy Mancini i Al Hats prowadzili właśnie ożywioną dyskusję na temat Jankesów i Babe’a Rutha.

– Bambino! – wrzasnął Mancini, po czym widząc schodzącego po stopniach Vita, wstał razem z innymi mężczyznami z sofy.

– Ci durnie próbują mnie przekonać, że Bill Terry jest lepszym menedżerem od McCarthy’ego! – zawołał do Tessia Al, elegancko ubrany niski facet koło pięćdziesiątki.

– Bo jest! – powiedział Genco.

– Jankesi są pięć meczów do tyłu za Senatorami! – odkrzyknął Clemenza.

– Giganci i tak nie dadzą sobie odebrać zwycięstwa – stwierdził Tessio. Z jego tonu wynikało, że jako zagorzałego kibica Brooklyńskich Dodgersów wcale go to nie cieszy, ale takie są fakty.

– Jak się masz, tato – powiedział Sonny i przecisnął się przez tłum, żeby uściskać Vita.

Vito poklepał go po karku.

– Jak ci idzie w pracy?

– Dobrze! Zobacz, kogo znalazłem. – Sonny wskazał otwarte drzwi do jadalni, w których pojawił się Tom, niosąc na rękach Connie, z Fredem i Michaelem u boku.

– Cześć, tato! – powiedział Tom, sadzając Connie na sofie i podchodząc do Vita.

Ten uściskał go, a potem złapał za ramiona.

– Co tutaj robisz? Dlaczego nie studiujesz, tak jak powinieneś?

Z kuchni wyszła Carmella, niosąc wielki półmisek z antipasti: zwiniętymi plasterkami capicol’, jasnoczerwonymi pomidorami, czarnymi oliwkami i kawałkami świeżego sera.

– Potrzebuje porządnego jedzenia! – zawołała. – Mózg mu się kurczy od tego dziadowskiego żarcia, którym go tam karmią! Mangia! – powiedziała do Toma, po czym zaniosła półmisek do jadalni, gdzie stały dwa dosunięte do siebie stoły nakryte czerwonym i zielonym obrusem.

Tessio i Clemenza przeprosili ich i po uściśnięciu pół tuzina dłoni wyszli.

Vito położył rękę na plecach Toma i zaprowadził go do jadalni. Pozostali mężczyźni i chłopcy przysuwali już krzesła do stołu, a kobiety układały nakrycia i donosiły kolejne półmiski antipasti i karafki z oliwą i octem. Żona Jimmy’ego Manciniego, która ledwie skończyła dwudziestkę, była w kuchni z resztą kobiet. Przygotowywały pikantny pomidorowy sos z mięsem i przyprawami i co parę minut jej głośny piskliwy chichot przebijał się przez śmiech starszych kobiet, które opowiadały sobie różne historyjki i rozmawiały o swoich rodzinach i sąsiadach. Stojąca przy kuchennym stole Carmella brała udział w rozmowie, tnąc ciasto, zawijając w nie kawałki ricotty i ściskając brzegi zębami widelca. Wstała wcześniej, by zarobić i ugnieść ciasto i wkrótce miała zacząć wrzucać ravioli do wielkiego garnka z gotującą się wodą. Obok niej jedna z sąsiadek, Anita Columbo, przygotowywała w milczeniu braciol’, a jej wnuczka Sandra, szesnastolatka o kruczoczarnych włosach, która niedawno przypłynęła z Sycylii, układała na jasnoniebieskim półmisku brązowe zapiekane ziemniaki. Sandra podobnie jak jej babcia prawie się nie odzywała, choć przybywając ze starego kraju, mówiła płynnie w języku angielskim, którego nauczyli ją wychowywani przez Anitę w Bronxie rodzice.

W salonie Connie bawiła się na dywanie z Lucy Mancini, która choć była w tym samym co ona wieku i przewyższała ją tylko o trzy centymetry, ważyła już dwa razy więcej. Siedziały cicho w kącie, bawiąc się lalkami i filiżankami. W jadalni uwagę wszystkich przykuwał trzynastoletni Michael Corleone, który chodził do ósmej klasy. Ubrany w prostą białą koszulę ze sztywnym kołnierzykiem, siedział przy stole ze skrzyżowanymi przed sobą rękoma i zakomunikował właśnie wszystkim obecnym, że na koniec roku ma do wykonania „kolosalne” zadanie z historii Ameryki i „rozważa” napisanie pracy na temat czterech rodzajów sił zbrojnych: wojsk lądowych, piechoty morskiej, marynarki wojennej, sił powietrznych oraz straży przybrzeżnej.

– Hej, stupido! – zawołał Fredo Corleone, który był o szesnaście miesięcy starszy od Michaela i chodził do wyższej klasy. – Odkąd to straż przybrzeżna należy do sił zbrojnych?

Michael zerknął na brata.

– Od zawsze – odparł i spojrzał na ojca.

– Głupek! – wrzasnął Fredo, pokazując mu środkowy palec, a drugą rękę zaciskając na metalowej klamerce swoich szelek. – Straż przybrzeżna to nie jest prawdziwe wojsko.

– To zabawne, Fredo. – Michael odchylił się do tyłu i popatrzył bratu prosto w oczy. – Domyślam się, że autorzy ulotki, którą dostałem z komisji poborowej, są w błędzie.

Wszyscy przy stole wybuchnęli śmiechem.

– Tato! – zawołał Fredo do ojca. – Straż przybrzeżna nie jest przecież rodzajem sił zbrojnych! Prawda?

Siedzący u szczytu stołu Vito nalał sobie czerwonego wina ze stojącego przy jego nakryciu zwykłego czterolitrowego dzbanka. Ustawa Volsteada nadal obowiązywała, ale w Bronxie nie było włoskiej rodziny, gdzie nie podawano by wina do niedzielnego posiłku. Napełniwszy swój kieliszek, nalał trochę Sonny’emu, który siedział po jego lewej stronie. Po prawej stało puste krzesło Carmelli.

– Mikey ma rację – powiedział Tom, obejmując ramieniem Freda i wyręczając Vita. – Rzecz w tym, że straż przybrzeżna nie angażuje się w duże konflikty zbrojne tak jak inne rodzaje wojska.

– Widzisz – mruknął Fredo do Michaela.

– Tak czy inaczej – stwierdził Michael – tematem mojej pracy będzie chyba Kongres.

– Może któregoś dnia sam zasiądziesz w Kongresie – powiedział Vito.

Michael uśmiechnął się w odpowiedzi, a Fredo mruknął coś pod nosem. Chwilę później do mężczyzn dołączyły Carmella i inne kobiety, donosząc dwie wielkie wazy z ravioli w sosie pomidorowym oraz półmiski z mięsem i warzywami. Na widok jedzenia wszyscy zaczęli przekrzykiwać się wzajemnie, a potem, gdy kobiety nakładały porcje na talerze, zaczęły się żarciki. Kiedy każdy miał przed sobą kopiasty talerz, Vito podniósł kieliszek, mówiąc „Salute!”, na co wszyscy grzecznie odpowiedzieli i zaczęli pałaszować niedzielny posiłek.

Vito, co było dla niego charakterystyczne, mało się odzywał podczas jedzenia. Jego rodzina i przyjaciele gawędzili wesoło, a on jadł powoli, delektując się sosem, makaronem, klopsikami oraz braciole i popijając mocne czerwone wino, które przebyło długą drogę ze starego kraju, by uświetnić jego niedzielny stół. Nie podobało mu się to, jak inni, a zwłaszcza Sonny, połykali jedzenie, koncentrując się bardziej – tak mu się przynajmniej zdawało – na rozmowie niż na posiłku. Drażniło go to, ale skrywał rozdrażnienie pod maską uprzejmego zainteresowania. Wiedział, że odstawał od innych. Lubił robić jedną rzecz naraz i na niej się skupiać. Pod wieloma względami różnił się od kobiet i mężczyzn, którzy go wychowali i wśród których żył. Zdawał sobie z tego sprawę. W przeciwieństwie do własnej matki i większości znanych mu kobiet, które lubiły czasem poświntuszyć, Vito był bardzo wstrzemięźliwy w sprawach seksu. Carmella rozumiała męża i uważała na to, co mówi, gdy był w pobliżu – ale kiedyś wchodząc do kuchni, w której było pełno kobiet, Vito usłyszał, jak wyrażała się w wulgarny sposób na temat upodobań seksualnych innej kobiety, i nie dawało mu to potem spokoju przez wiele dni. Vito był powściągliwy – a żył wśród ludzi słynących z tego, że nie krępowali się okazywać emocji, przynajmniej we własnym towarzystwie, pośród rodziny i przyjaciół. Jadł powoli, przysłuchując się między kęsami rozmowie. Był uważny.

– Vito – odezwała się w połowie posiłku Carmella. Starała się zachowywać z rezerwą, ale nie mogła powstrzymać cisnącego się na usta uśmiechu. – Może jest coś, o czym chciałbyś wszystkim powiedzieć?

Vito dotknął ręki żony i spojrzał na stołowników. Państwo Mancini, Gattowie i Abbandandowie patrzyli na niego z zaciekawieniem, podobnie jak jego własna rodzina, synowie Sonny, Tom, Michael i Fredo. Nawet Connie siedząca przy końcu stołu ze swoją przyjaciółką Lucy spoglądała na niego wyczekująco.

– Skoro jesteśmy wszyscy razem, moja rodzina i przyjaciele – powiedział, wskazując kieliszkiem Abbandandów – to odpowiedni moment, by poinformować was, że kupiłem trochę ziemi na Long Island, niedaleko stąd, w Long Beach, i buduję tam domy dla mojej rodziny oraz dla kilku najbliższych przyjaciół i wspólników w interesach. Na Long Island zamieszkają obecny tu z nami Genco i jego rodzina. Mam nadzieję, że za rok wprowadzimy się wszyscy do naszych nowych domów.

Wszyscy milczeli. Tylko Carmella i Allegra Abbandando uśmiechały się, bo obie widziały już ziemię i plany rezydencji. Pozostali nie bardzo wiedzieli, jak zareagować.

– Masz na myśli kompleks mieszkalny, tato? – zapytał Tom. – Wszystkie domy razem?

– Sì! Esattamente! – odparła Allegra i umilkła, kiedy Genco posłał jej szybkie spojrzenie.

– Jest tam sześć działek – wyjaśnił Vito – i w końcu zbudujemy domy na wszystkich. W tej chwili w budowie są domy dla nas, dla Abbandandów, Clemenzy, Tessia i jeszcze jednego z naszych wspólników, kiedy będziemy go potrzebowali przy sobie.

– Całość będzie otoczona murem – powiedziała Carmella – jak zamek.

– Jak fort? – zapytał Fredo.

– Sì – odparła i roześmiała się.

– A co z moją szkołą? – zainteresował się Michael.

– Nie martw się – uspokoiła go Carmella. – Do końca roku szkolnego będziesz chodził tutaj.

– Możemy pojechać go zobaczyć? – zapytała Connie. – Kiedy możemy go zobaczyć?

– Już wkrótce – odparł Vito. – Urządzimy piknik. Pojedziemy i spędzimy tam cały dzień.

– Bóg pobłogosławił was majątkiem, ale będzie nam was brakowało – powiedziała Anita Columbo i złączyła przed sobą dłonie jak do modlitwy. – Bez rodziny Corleone ta dzielnica nigdy już nie będzie taka sama.

– Zawsze będziemy blisko naszych przyjaciół – zapewnił ją Vito. – Mogę wam to wszystkim obiecać.

Sonny, który, co do niego niepodobne, do tej pory milczał, uśmiechnął się szeroko do Anity.

– Niech pani się nie obawia, pani Columbo – powiedział. – Nie sądzi pani chyba, że pozwolę pani pięknej wnuczce zbytnio się ode mnie oddalić?

Jego tupet sprawił, że wszyscy, z wyjątkiem Sandry, pani Columbo i Vita, wybuchnęli śmiechem.

– Niech pani wybaczy mojemu synowi, signora – powiedział Vito do pani Columbo, kiedy umilkły śmiechy. – Chłopak ma dobre serce, ale jego przekleństwem jest niewyparzony język – dodał i trzepnął Sonny’ego lekko w tył głowy.

Te słowa i gest Vita jeszcze bardziej rozweseliły towarzystwo. Uśmiechnęła się nawet Sandra – tylko pani Columbo zachowała kamienny wyraz twarzy.

Jimmy Mancini, duży muskularny mężczyzna koło trzydziestki, podniósł w górę swój kieliszek.

– Za rodzinę Corleone! – powiedział. – Niech Bóg im błogosławi i zachowa wszystkich w dobrym zdrowiu. Za pomyślność i szczęście całej rodziny. Salute!

Jimmy podniósł kieliszek wyżej, wypił i wszyscy przy stole wzięli z niego przykład, krzycząc „Salute!” i pijąc.