Rewanż - Marceli Najder - ebook

Rewanż ebook

Marceli Najder

4,7

Opis

Opowieść o zderzeniu nadziei i rzeczywistości, o rozczarowaniu i przerażeniu stopniowo przeradzającymi się w gniew. Jednocześnie – opowieść o przetrwaniu. Dziennik Marcelego Najdera, żydowskiego aptekarza, mieszkańca Kołomyi, w początkach wojny członka plutonu sanitarnego Żydowskiej Służby Porządkowej w getcie, spisywany był w warunkach uwięzienia w bunkrze, w którym Autor ukrywał się między początkiem 1943 roku, a marcem 1944 roku wraz z żoną i ośmioma innymi osobami. Zapis ukazuje skomplikowane relacje psychologiczne między Żydami i ukrywającym ich Polakiem. Zobacz więcej

 

Marceli Najder uzupełnia dziennik częścią wspomnie­niową, dotyczącą losów jego i żony w getcie kołomyjskim. Książkę wzbogacają: krótki, emocjonalny dziennik żony autora (z przełomu 1943 i 1944 roku) oraz fragmenty dziennika Najdera pisanego tuż po wojnie. Materiał tekstowy ilustruje kolekcja przedwojennych zdjęć rodziny Najderów.

Partneramo wydania są Fundusz Pamięci im. Tadzia Kolskiego oraz The Conference on Jewish Material Claims Against Germany.

“Myśmy to przeżyli! Chcemy prawa rewanżu. Życie nasze bez tego i 50 procent nie jest warte. Rewanż? Czy my potrafimy też być takimi psychopatami? […] Jakoś nie wierzę sobie, a po drugie najbardziej się martwię, czy nam na to pozwolą. Czy sami ludzie coś zrobią, czy też puszczą to w niepamięć, wręcz będą zadowoleni, że Żydów jest mniej. Będzie spokój, będzie się czym dzielić. Zdaje mi się, że to tylko my wmówiliśmy sobie, że bez nas świat nie może istnieć. Czy chodzi o istnienie świata, czy też o nasze prawo do istnienia na świecie? Daliśmy do tego banku dość wkładów, ale nie spodziewaliśmy się takiego procentu.

Nie żądam oklasków, medali, ale prawa do życia i zemsty.”
(Marceli Najder)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 396

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Tomasz Najder, Wiktor Najder, 2013

© Copyright by Ośrodek KARTA, 2013

OpracowanieMarta Janczewska

PosłowieAndrzej Żbikowski

RedakcjaAgnieszka Dębska

Opracowanie graficzne seriiEmilka Bojańczyk / Podpunkt

Projekt okładkiEmilka Bojańczyk / Podpunkt

Skład komputerowy oraz przygotowanie zdjęćTANDEM STUDIOPiotr Suwiński

Zrealizowano przy finansowym wsparciu:

The Conference on Jewish Material Claims Against Germany

Funduszu im. Tadzia Kolskiego

Ośrodek KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. (48-22) 848-07-12, faks (48-22) 646-65-11

e-mail: [email protected], www.karta.org.pl

Wydanie I

Warszawa 2013

ISBN 978-83-61283-80-5

Skład wersji elektronicznejMarcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

OD WYDAWCY

G dyby zawarta w tym świadectwie zapowiedź miała się spełnić, naród niemiecki musiałby wraz z końcem II wojny w znacznej części zniknąć z powierzchni. Marceli Najder odpłaca słowem nie tylko Niemcom – w zasadzie wszystkim, którzy przyjęli zasady świata nazistów. Słowo pełni tu, zresztą, wiele ról: chroni przed traumatyczną rzeczywistością, staje się odwetem. Wizja sprawiedliwego rewanżu łagodzi ból – wyobrażona zemsta pomaga przetrwać.

Przedstawiamy – po 70 latach od powstania – zapis z głębi Zagłady, a zarazem ze środka wbudowanego w ziemię bunkra. Z nory w Kołomyi mówią do nas ci, którzy od zimy 1942/43 po wiosnę 1944 przetrwali tam obławę funkcjonariuszy i sprzymierzeńców Hitlera.

Powstały wówczas tekst, w zasadniczej części (7 zeszytów) „uwolniony” przez Sowietów wraz z mieszkańcami bunkra, został dopełniony – na przełomie lat 40./50. – już na ziemiach powojennej Polski (2 zeszyty). Syn Marcelego i Poli, Tomasz Najder, urodzony w 1952 roku, dopiero po latach dowiedział się, że oboje w schronie nad Prutem prowadzili dzienniki. Marceli starał się opisać całość tego doświadczenia, także okres 1941/42. Do jego dzienników i wspomnień dodajemy wybrane notatki z niedużego diariusza Poli Najder.

W 2009 roku pracownik Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie zawiadomił Tomasza Najdera, że w Instytucie Yad Vashem w Jerozolimie przechowywana jest w maszynopisie część dzienników jego ojca. Prof. Barbara Engelking odnalazła je tam i przesłała kopie za pośrednictwem Muzeum. Tomasz Najder podjął poszukiwania oryginału, co przyniosło częściowy skutek. Podstawą tej edycji są wszystkie odnalezione rękopisy oraz maszynopisy z Yad Vashem – dzienników, wspomnień i komentarzy ojca, dziennika matki. Kopia zgromadzonych tekstów dostępna jest w Archiwum Wschodnim Ośrodka KARTA.

Marceli Najder – pisząc – wątpił, czy jego dzienniki nadają się do druku. Sugerował, że raczej niezbędny będzie „wyciąg odpowiednio spreparowany”; podawał też możliwe tytuły (Jeden rok w piwnicy, Miesiąc na wikcie Gestapo) – z tej podpowiedzi jednak nie korzystamy. „Preparować” nie trzeba było. Konieczne okazały się jedynie skróty (zaznaczone), a także podstawowa językowa redakcja. Dzięki temu udało się uzyskać większą zwartość tekstu, bez wielokrotnych powtórzeń, naturalnych przy rejestrowaniu monotonii upływających dni, a mogących zaciemnić istotę doświadczenia.

Skomponowaliśmy całość, łącząc w chronologiczny ciąg fragmenty wszystkich zachowanych zeszytów. Chociaż w oryginale stanowią one świadomie wyodrębnione części (dzienniki, komentarze i wspomnienia), mające za cel wzajemne dopełnianie się, uznaliśmy, iż – ze względu na konsekwentne umieszczanie notatek w rytmie zdarzeń – zasadne będzie ułożenie pełnego świadectwa według dat. Jesteśmy przekonani, że w ten sposób właściwie odczytujemy intencje głównego autora.

W serii „Żydzi polscy” to trzeci – po Baruchu Milchu i Calku Perechodniku – tekst pisany podczas Zagłady. Świadectwa indywidualne, które powstały przy codziennym zagrożeniu śmiercią, stają się szczególnie mocnym głosem przeciw tej katastrofie ludzkości. Autor nie godzi się na rolę nie-człowieka – zmuszonego do życia „pod ziemią”; nie uznaje reguł świata, który taki status wymusza. Ocala go niezgoda na przyjęcie narzuconej, kreciej perspektywy.

Autora wzmacnia nie tylko wizja odwetu – „zemsty, która jest słodka, choć realnych korzyści nie daje”. Zachowuje godność dzięki pisaniu; stając się narratorem, zyskuje dystans obserwatora. Osłabia tak swą rolę ofiary, z miejsca formułując akt oskarżenia. Niemniej z czasem zaczyna rozumieć, że ani wyroku, ani też rewanżu – nie będzie.

Wrzesień 2013

Zbigniew Gluza

PROLOG

26 LUTEGO 1943

Śliwiak przyniósł mi – jeszcze kilka dni temu – na moje żądanie ten brulion. Chcę spróbować spisać swoje, a może i innych wspomnienia. Nie wiem, czy to będzie miało jakąś wartość literacką, a jednak szkoda, by poszły na marne te myśli błąkające się po głowie; tyle przeżyło się, tyle przeszło. […] Czy marzyło się komuś, że ludzie potrafią wytrzymać to, co – tylko na małym odcinku, w zasranej Kołomyi – przeżyliśmy?

Krew, groby „nieznanych żołnierzy” Żydów, strzelanie karabinów maszynowych kulami dum-dum, śmierć za opaskę żydowską i śmierć za brak opaski. Śmierć za to, że się ma pieniądze i za to, że się ich nie ma. Groby, groby, jamy wypełnione trupami i na wpół zastrzelonymi ludźmi, jamy wypełnione ofiarami rejestracji, przeglądów, przepisów i popisów hyclów z niemieckiej policji czy Gestapo.

[…] Nie o to mi chodzi, by pisać literaturę piękną. A jakże – „piękną”. Chcę fakty zestawić, zsumować. Chcę kiedyś nie sobie je w pamięci odświeżyć, ale rzucić je światu. Myśmy to przeżyli! Chcemy prawa rewanżu. Życie nasze bez tego i 50 procent nie jest warte. Rewanż? Czy my potrafimy też być takimi psychopatami? […] Jakoś nie wierzę sobie, a po drugie najbardziej się martwię, czy nam na to pozwolą. Czy sami ludzie coś zrobią, czy też puszczą to w niepamięć, wręcz będą zadowoleni, że Żydów jest mniej. Będzie spokój, będzie się czym dzielić. Zdaje mi się, że to tylko my wmówiliśmy sobie, że bez nas świat nie może istnieć. Czy chodzi o istnienie świata, czy też o nasze prawo do istnienia na świecie? Daliśmy do tego banku dość wkładów, ale nie spodziewaliśmy się takiego procentu.

Nie żądam oklasków, medali, ale prawa do życia i zemsty.

[zeszyt wspomnień, 1943]

KOŁOMYJA

S owieci odeszli w nocy 29/30 czerwca 1941. W trzy dni później wkroczyli Węgrzy1. Jeszcze w mieście nie było Węgrów, a już bito szyby u Żydów. Nikt nie wychodził na ulicę. Zaczął się rabunek mieszkań i domów. Dzicz ukraińska podniosła głowę, jak zawsze przy każdej zmianie politycznej. Chcieli ubić pogrobowy interes. Do rabunku są zawsze pierwsi – od tego zaczynają budować niezawisłą Ukrainę. Byłem wtedy w Peczeniżynie. W całym mieście wybito szyby, poraniono wiele osób, pobito ciężarną, która trzy godziny po tym urodziła, liczne mieszkania rozbito, zdemolowano i rozkradziono. Tak było i z moim mieszkaniem. Straszna była to noc. Pierwsza tego rodzaju w mym życiu. Zdawało się wtedy, że nic groźniejszego nie może się zdarzyć.

Całą noc było słychać wycie rozszalałej tłuszczy i wystrzały karabinów obywatelskiej milicji ukraińskiej, która strzelała w górę i sama wprost inspirowała zajścia. Nazajutrz poważniejsi obywatele ukraińscy wstydzili się tych awantur, ale co się stało – nie odstanie się. Inna ciekawa rzecz – w awanturach brali udział również Polacy. Podjudzono widać i ich lub może to pozostałości agitacji dawnej Polski – pań Prystorowych2 i księży Trzeciaków3. […]

Tej samej nocy we wsi Rungury zabili sześciu Żydów, a w Słobodzie Rungurskiej kilkunastu (całą żydowską ludność); w Słobódce Leśnej – dwunastu Żydów, w Otynii – kilkudziesięciu, w Delatynie – kilkunastu. Nie Niemcy, ale ich ukraińskie uczniaki.

3 lipca do Kołomyi weszli Węgrzy. Należało wysprzątać koszary, myć podłogi, czyścić klozety. Zaczęła się na ulicach dzika łapanka do pracy. Łapali Ukraińcy. Była nawet specjalna milicja z opaskami – siedzibę mieli w „Sokole” polskim.4 Mężczyzn przy tej okazji bili – jeśli jest okazja, należy ją wykorzystać. Kobiety żydowskie poszły czyścić klozety w Narodowym Domu Ukraińskim i w Czerwonych Koszarach. Kazano im to robić rękoma. Po co brudzić łopaty i kubły, skoro są żydowskie ręce?

Część mężczyzn spędzono na dawny plac Piłsudskiego (wtedy Lenina), a część do parku miejskiego. Na placu stał posąg Lenina. Założono na posąg sznury, końce ich dano Żydom do ręki i kazano go ściągnąć. Przy tym fest bito sznurami, laskami, biczami i nahajami. Po ściągnięciu, Juliusz Bodnar (jak mi się zdaje) musiał siąść na szyję posągu, a reszta, dobre dwie–trzy setki ludzi, ciągnęła Lenina po mieście, naokoło wszystkimi ulicami, dla hańby żydokomuny. Wzdłuż ulic stali Ukraińcy i Polacy – z zadowoleniem obserwowali tę procesję. Węgrzy fotografowali całą scenę, bo to coś z folkloru ukraińskiego, coś typowego – bestialstwo i dzicz.

Z parku w ten sposób wywleczono posągi Stalina i Lenina. Po „objechaniu” całego miasta, gdzieś na ulicy Smolki, rozbito je. Że przy tym rozbito masę głów, szczęk, podbito oczy, że ciekła krew, że wyrwano kilkadziesiąt bród wraz ze skórą – to nic, to były nieznaczące dodatki do tego uroczystego święta. Zorganizowali to ci sami, którzy po wkroczeniu Armii Czerwonej wyszli naprzeciw przystrojeni czerwonymi wstęgami. To te mołodycie dziś klaskały, które wczoraj kurwiły się z Sowietami. To ci sami, którym Sowieci rozdzielali żydowskie majątki rolne i nadawali żydowskie krowy i konie. Czy to coś szkodzi? Inny wiatr – inna czapka. Chłop przekręcił daszek w tył i już jest kimś innym. […]

W sierpniu 1941 została przeprowadzona pierwsza próba uregulowania obowiązku pracy Żydów. Oficjalne zarządzenie niemieckie mówiło o przymusowej pracy dla usunięcia pasożytnictwa Żydów […]. Magistrat stworzył wtedy komitet dla spraw żydowskich i przy jego pomocy zorganizowano w pawilonie na Zarynku ogólny przegląd mężczyzn Żydów od rocznika 1900. Stanęło tam wtedy parę setek mężczyzn, podzielono wszystkich względem lekarskiej kwalifikacji (i protekcji) na kategorie, wedle których miano przydzielać na czarną robotę. Przegląd prowadził lekarz miejski, doktor Matiaszek (Ukrainiec). Cała pierwsza grupa została przeznaczona do magistrackich prac: konserwacji dróg, regulacji rzek, bicia kamienia na drogach, rafowania [przesiewania] szutru na rzece.

Sierpień przyniósł pierwsze rabunki rzeczy po mieszkaniach żydowskich. Przeprowadzali je Niemcy mundurowi, bo w Kołomyi urządzała się żandarmeria i starostwo. Od nas z domu wywieźli przeszło trzy platformy mebli, dywanów, obrazów, porcelany, pościeli. Poza tym dwa fiakry srebra, mydła, bielizny. […] Rekwirujący Sonderdienstler5 wypił przy tej okazji dwa litry likieru, zabrał aparat fotograficzny i ukradł ze zbioru monet kilka dziesięciozłotówek jubileuszowych, które kursowały w Generalnym Gubernatorstwie. U Biberowej na Małym Rynku zabrali pierścionki, brylanty. Te oficjalne rabunki wywołały wtedy w mieście wielkie wrażenie.

To był dopiero początek. Dwa tygodnie później obarczyli tą funkcją Żydowski Komitet, który się wtedy zorganizował.6

Węgrzy też zdrowo rabowali, chociaż nie chodzili specjalnie po domach. Poza aparatami radiowymi i wagami dziesiętnymi, Węgrzy wywozili systematycznie urządzenia fabryk, karteli (spółdzielni) i sklepów. Wywieźli fabrykę Horowitzów, Reislów, piekarnię wojskową i cywilne olejarnie, młyn Goldbergów. Spółdzielnie i sklepy wyczyścili. Dostali się do apteki Bernhauta – zabrali wagę, zegar i wypili wszystkie flaszki po kolei. Wszelkie te „rekwizycje” i Niemcy, i Węgrzy robili tylko u Żydów. […]

Jeśli chodzi o Kołomyję, to jedno należy Węgrom przyznać…

16 lipca 1941 przyjechała lotna brygada Gestapo i dalej dawać przedstawienie – przy łaskawym udziale usłużnych Ukraińców. Ci podali około 115 nazwisk i te wszystkie osoby spędzono razem do bursy przy ulicy Sienkiewicza. Ludzie byli tak nieświadomi tego, co ich czeka, że niektórzy sami się zgłaszali. Najpierw duszono ich pół dnia w małej piwniczce, a potem ustawiono czwórkami, dano niektórym łopaty do rąk i kazano maszerować. Z tyłu jechało auto z Niemcami plus karabin maszynowy. Pomaszerowali w kierunku na Korolówkę. Pod tą wsią kazano im kopać groby. W odległości około stu kroków postawiono karabin maszynowy.

Nieszczęśliwcy tu dopiero zaczęli zdawać sobie sprawę ze swego położenia. Zaczęli się na głos modlić, a część legła bezprzytomnie na ziemi. Była tam i moja kuzynka Pepka Zimet, która później zdała mi relację […]. Pada komenda: „Wszyscy na ziemię”. Chwila za chwilą upływa wolno, niby wiek cały. Wtem: „Powstań! Ustawić się i maszerować!”. Co to? Skąd tu Madziary? Oni to obstawili kolumnę i poprowadzili do więzienia kołomyjskiego. Miasto było wtedy pod wojskową administracją Węgier i dlatego Węgrzy, poszturchani przez Żydów, […] zaczęli interweniować. Sam generał udał się autem do Korolówki i nie dopuścił do egzekucji. Więźniów przesłuchiwała żandarmeria węgierska, część wyszła po trzech tygodniach, a może dziesięciu zasądzono dwa miesiące za obrazę armii niemieckiej.

[…]

Wojskowa komenda węgierska zarządziła poprzez starostwo przymus noszenia na lewym ramieniu białej opaski z gwiazdą Dawida szerokiej na 12 centymetrów. Teren Kołomyi był już formalnie przydzielony do Generalnego Gubernatorstwa. […]

12 września 1941 kazano zgłosić się każdemu Żydowi powyżej dwunastego roku życia z opaską w magistracie, a tam przybijano pieczęć w formie gwiazdy Dawida. Długi ogonek ludzi cisnął się po tę pieczątkę, wszyscy ze śmiechem i humorem. Nie spodziewali się, że te opaski będą przyczyną niejednej łzy i tragedii. Później zezwolono tę „tarczę Dawida” wyszyć nićmi zielonymi lub niebieskimi.

Gdzieś w październiku kahał7, chcąc zebrać trochę grosza, obwieścił, że każdy musi dodatkowo swą opaskę zgłosić do opieczętowania – przy tej okazji każdy płacił po 10 złotych, niezamożnych zwolniono z opłaty. Wtajemniczeni twierdzili, że to „pogłówne” na rzecz Gestapo – ale zdaje mi się, iż był to czysto kahalny interes. Wszyscy zgłaszający się otrzymywali wewnątrz opaski pieczątkę. Każdy gonił po tę pieczęć, bo obawiano się, że bez niej nie będzie można chodzić. Ogłoszenie starostwa o opaskach groziło różnymi karami w razie złapania kogoś bez opaski – tygodniami aresztu i grzywną. Później Gestapo, zamiast takich kar, posyłało często wprost na Szeparowce8.

[Pod administracją węgierską] okolice kahału wyglądały ciekawie – specjalnie przed wieczorem. […] Tam była giełda. Można tu było wszystko sprzedać i wszystko kupić. Życie handlowe pulsowało. Tu ustalano kurs pengö9 węgierskiego, za które kupowano u Węgrów. Oni dzień w dzień przywozili do Kołomyi pełne auta mąki, cukierków, czekolady, konserw, pończoch jedwabnych, mydła. Byli niektórzy, co i majątek na tym handlu zrobili. Przeciętny zaś człek zamieniał z Węgrami, co miał. Ci brali teczki, nesesery, aparaty fotograficzne, złoto, kamienie szlachetne, za to zaś dawali mąkę, tłuszcz, cukier. Sam sprzedałem w ten sposób dywan smyrneński. Jakoś się żyło. Mimo że złoto oddano – jednak wielu pokątnie nim obracało.

Węgrzy przysyłali nam też… wysiedleńców. Były takie tygodnie, że co dzień przychodziły całe treny [konwoje] aut pełne Żydów deportowanych z Węgier. Łapano ich z mieszkań, z ulicy, z miejsc pracy – na auta i jazda naprzód. Przez Kołomyję przewinęło się ich kilka tysięcy, około tysiąca pozostało na miejscu. Trzeba było widzieć tych biedaków konwojowanych przez węgierską żandarmerię z kogucimi piórkami na czakach. Prawie goli, bo niczego nie wolno było zabrać, bez nakrycia głowy, głodni – tak jadą już kilka dni. Kołomyjscy Żydzi wynoszą im chleb, mleko, cukier. To u nas pierwszyzna, jeszcze nie wiedzieliśmy, że z Żydem można robić wszystko, że Żyd jest niczym.

Spotkałem taki transport stojący w mieście, w centrum. Przechodziłem z wolna wzdłuż, zaciskając tylko zęby. Ech! Mieć teraz maszynkę i tak wygarnąć kilka razy do tego węgierskiego żandarma z kogucim ogonem na cylindrze. Już wtedy kiełkowała we mnie żądza odwetu i zapłaty. […]

Tymczasem zaczęły nadchodzić wiadomości, że w różnych miastach rozpoczęło urzędowanie Gestapo. Galicja przypadła koniec końców – mimo zapowiedzi – Niemcom, nie Węgrom. Dowództwo węgierskie wyjechało; nastały władze niemieckie. […] Gestapo we Lwowie, Gestapo w Tarnopolu, w Stanisławowie, Nadwórnej, Delatynie. U nas „pod tym względem” cicho, ale w końcu – Gestapo jest… Przyjechali.

Rabunki odżyły – należy się godnie urządzić. Popłoch padł na miasto. Czeka się na to, co ma przyjść, ale nikt nie wie co. Głuche tylko wieści chodzą, jak to było tu, a jak tam. Żydom nie wolno za dużo chodzić po ulicach. Nie wolno wchodzić do parku, kina, teatru, nie wolno stawać na ulicy, siadać na ławeczkach na plantach, nie wolno kupować na placach targowych ani na ulicy, nie wolno zatrzymywać chłopów. Nie wolno, nie wolno, nie wolno… […]

Oddanie kosztowności, srebra, złota, waluty – pod karą śmierci. Oddanie radioaparatów – wyjątkowo tym zostali dotknięci także Polacy. Wprowadzenie opasek żydowskich, napisów na sklepach „tylko dla Aryjczyków”. Zrozumiałe, że tu prym wiedli Ukraińcy. Ustanowiono przymus pracy dla Żydów na robotach publicznych – przy naprawie dróg, biciu kamieni (przy tej okazji bito i Żydów), zamiataniu ulic – wszystko bezpłatnie. Zlikwidowano wydawanie chleba dla Żydów.

Kolej niemiecka potrzebowała codziennie 300–500 robotników do pracy przy usuwaniu gruzów na dworcu czy naprawie torów. Bito tam do krwi, wybijano zęby i oczy, łamano ręce (przez uderzenie sztabą żelazną), tak zrobiono na przykład Motkowi Horowitzowi i Mojszemu Aszkenazemu. Po znojnej pracy kazano w ubraniach kąpać się w sadzawce, gdzie myto lokomotywy, kazano leżeć w błocie. Ludzie bali się tej pracy – nie chcieli iść, gwałtem ciągnięto, grożono co dnia pogromem, gdy nie stawi się do pracy odpowiednio wielu ludzi. Grożono robotnikom na stacji brauningami, bito za to, że mówili, bito za to, że nie mówili, za to, że stali na baczność jak słupy i za to, że nie umieli stać. „Ordnung muss sein” – no i kułakiem po oczach. Pomagali Niemcom kochani Ukraińcy.

Tymczasowy komitet do spraw żydowskich przerodził się w kahał i przejął cały rejestr Żydów i troskę o codzienne dostarczanie robotników. Niemieckie urzędy i instytucje zgłaszały rano, […] ilu Żydów potrzebują – wtedy to rozdzielano zebranych na poszczególne roboty. Niektórzy mieli obowiązek codziennego stawiania się na miejsce zbiórki; inni – 3–4 razy tygodniowo. Z biegiem czasu założono rejestry kobiet (bezdzietnych) do 35 lat i te też były wzywane do pracy, rzadziej aniżeli mężczyźni, na przykład 1–2 razy w tygodniu. Kto nie chciał pracować danego dnia, wykupywał się bodaj sumą 10 złotych, za którą początkowo kahał najmował bezrobotnych i ci wykonywali zadanie, później była tak wielka podaż rąk do pracy, że wykup przeznaczano tylko na rzecz kasy kahalnej.

Do nadzoru nad regularnym przychodzeniem do pracy kahał ustanowił porządkowych i kontrolerów (ordnerów), pomiędzy których rozdzielono rejony Kołomyi. […] Stale zatrudnieni zostali zaopatrzeni w odpowiednie legitymacje, zwalniające ich od rannych apeli i od przyjemności domowych odwiedzin. Mimo wszystko zdarzało się często, że Gestapo, Schupo10, ukraińska policja lub też wojsko – łapały przygodnych pracowników do pilniejszych robót. Często w takim wypadku nie można się było wykręcić legitymacją ze stałego miejsca pracy. […]

Nadszedł 12 października 1941. To była niedziela.

Poprzedniego dnia w aptece po południu zebrało się grono kolegów i koleżanek po fachu. Ktoś przyniósł wiadomość, że Gestapo zażądało od kahału czarnej chorągwi. Podobno to zły znak, bo zawsze po takim żądaniu przychodzą burdy i awantury. […] Wtem ktoś wpada do apteki. Zaczęło się! Już od godziny zabierają według listy – inteligencja, nauczyciele, podejrzani o politykę – ma się rozumieć: tylko Żydzi. Wzięto Munia Schneidschera z żoną (nauczycielką), u niego zastano Maksa Foldera z naszej organizacji11, więc go też zabrano. Coś 150 osób poszło. Ruch na ulicy ustał. Nieliczni przechodnie przemykali pod murami domów w przeczuciu czegoś strasznego. Strach padł na Żydów i na nie-Żydów.

Niedziela, ranek. Mam wolny dzień; Nunek, mój brat, też. Był o 8.00 Makler. Twierdzi, że na mieście spokojnie. Mati, żona Nunka, idzie do domu do rodziców. Makler wychodzi 15 minut po niej, a Nunek 15 minut później. Po 10 minutach jest z powrotem. Jakaś katoliczka zatrzymała go po drodze – coś się dzieje złego. Siedzimy, pełni niepokoju, w dzielnicy czysto polskiej. W południe nadchodzą pierwsze komunikaty. Gospodyni nasza, wracając z kościoła, spotkała gromadę około 300–400 osób pędzonych do więzienia. Bito ich. Chwilę później minęły ją auta naładowane Żydami – też do więzienia.

Po południu te same informacje. Brano z ulic, domów, bóżnic (było święto Sukkot12) – kilka tysięcy. Nikt nie zna liczby ani celu.

Nie wiemy, czy Mati doszła do domu. Nunek rozpacza. Mam kilka złotych i marek niemieckich, dzielę je pomiędzy Nunka, Polę [żonę] i mnie – może nas też zabiorą, może do obozów koncentracyjnych – kilka złotych się przyda. Ze strachu robi się nam zimno. Zapalam w piecu, siedzimy jedno obok drugiego – nerwy napięte. Przed wieczorem przychodzi jakaś Polka, przynosi liścik od Mati – u nich w porządku. Nunek uspokojony. Miasto podobno wymarło, mimo że niedziela.

A w nocy łuna nad miastem. Słup ognia bije z centrum. Co się pali? Na pewno domy żydowskie. […] Spalono główną synagogę. Gestapowcy strzelali w zamki i tak otworzyli drzwi, potem polali wszystko przygotowaną naftą i podpalili. Wezwano straż pożarną, by uważała na ogień, to znaczy – by nikt nie gasił. Potem pobudzono okolicznych Żydów i kazano im patrzeć na to widowisko, przy krzykach: „Gdzie wasz Bóg? Oto co my z nim robimy! Dlaczego wam nie pomaga?”.

[…]

Co będzie z więźniami? Zabrano prezesa kahału, urzędników – wtedy akurat kahał musiał się przeprowadzać, wzięto masę interesantów. Zostawili tylko tych urzędników, którzy siedzieli za stołami; kto stał, ten poszedł. Po trzech dniach dopiero zezwolono na podanie żywności i wody.

Po tygodniu pierwsze auta z więźniami wyjechały z więzienia, gdzieś w nieznanym kierunku. Jedni twierdzą, że do pracy w Niemczech, inni – że do obozów. Ale po co tam starcy i dzieci?

Co kilka dni transport opuszcza więzienie. Dokąd? W mieście rozchodzą się pogłoski, że wywożą za miasto i rozstrzeliwują. Nie daję temu wiary. To niemożliwe.

Ostatnio wychodzą już i grupy więźniów pieszo.

Pogłosek o rozstrzeliwaniu w szeparowieckim lesie coraz więcej. Nie wierzą w to rodziny więźniów, łudząc się, że ich zabrano na roboty. Mnożą się mistyfikacje, fałszywe listy, znajomi katolicy jadą w świat szukać Żydów – ślad urywa się za Kołomyją.

Niestety, z czasem staje się pewne, że ich wieziono tylko do Szeparowiec. W więzieniu zostało kilkuset. Kahał czyni starania, by ich zwolnić. Część wypuszczają po blisko czterech tygodniach – są to szkielety; w więzieniu karmiono ich co dzień nahajami […]. Kto bił do krwi i utraty przytomności? Ukraińcy! Niektórzy więźniowie zwariowali, a dwóch umarło z pobicia w kilka minut po wyjściu z więzienia. Przeszliśmy chrzest Gestapo.

[…]

6 listopada 1941. Byłem u znajomego lekarza Fiszmana, tam dowiedziałem się, że od rana w okolicy ulic Mokrej, Stolarskiej i Tkackiej jest niespokojnie. Podobno szukają jakiegoś byłego milicjanta sowieckiego, który tu ma się ukrywać. Milicjant ten pono nazywał się Nachman; jego matka mieszkała na Mokrej i wedle donosu tam on się chował. Do kahału nadeszło ultimatum z Gestapo, że o ile ten milicjant nie zostanie wydany, to po południu zrobią porządek. Jest pretekst – czyż więcej potrzeba? Zaczęli wnet wyciągać ludzi z domów. Pono Nachman wyskoczył oknem i zaczął uciekać w pole, wtedy go zastrzelili. Jego matkę zabili w mieszkaniu. […]

Była godzina 14.00, siedziałem u doktora Fiszmana, bojąc się wyjść. Puste ulice, pozapuszczane rolety w oknach. Wpada służąca Fiszmanów z płaczem. Podobno akcja już się zaczęła, całą tę dzielnicę obstawiono i biorą wszystkich bez wyjątku. Kilku zastrzelono na miejscu. Nie mija pół godziny, a z okien widzę pochód. Na przedzie idą schupowcy z karabinami gotowymi do strzału, otwierają kondukt, za nimi masa ludzi popędzanych z boków kolbami, z tyłu też straże. Przeczekałem jeszcze pół godziny i gdy wyszedłem, na samym placu przed magistratem natknąłem się na dodatkowy pochód – około 50 osób prowadzonych przez kilku policai niemieckich. Instynktownie się cofnąłem i bocznymi ulicami wróciłem do domu.

Pola czekała już na mnie zaniepokojona. Była u nas Gina Nagler, która bardzo się spieszyła, bo też słyszała o Mokrej, a to w ich pobliżu – oni mieszkali na Żwirki i Wigury. Biedaczka w 15 minut po przyjściu do domu została wzięta wraz z matką i bratem. Mimo że już było popołudnie, po akcji – zabrali ją jacyś Ukraińcy. […] Było i tym razem wiele przypadków, że i w tej akcji Ukraińcy szukali lub wyciągali Żydów z mieszkań – te hieny.

Zabrano wtedy około 400 osób. Całą noc siedzieli dookoła kościoła jezuickiego, a na drugi dzień część poszła do więzienia, a część od razu na Szeparowce. Po dwóch dniach ze 300 osób z więzienia rozstrzelano w lesie szeparowieckim. […]

Każdego dnia wstawało się z przestrachem: co dzień przyniesie? Było się zadowolonym, gdy noc nadeszła i jeszcze jeden dzień minął. Niemcy, jeśli coś robili, to za dnia – nie wstydzili się tego (Sowieci wszystko robili w nocy). Co kilka dni jakieś większe aresztowania: a to za to, że ktoś wyszedł po siódmej wieczorem, a tamtego spotkali na ulicy bez opaski, ów stał bez opaski przy bramie, ten coś schował drogocennego u Aryjczyka w zaufaniu, co jednak nie powstrzymało tego Aryjczyka od donosu.

Kto wszedł w progi więzienia – przepadał. Nie było procesów, nie było dochodzeń, nie było kar. Był krótki proceder – rewolwer. Strzelano na starym cmentarzu żydowskim na ulicy Tarnowskich. Mieszkałem obok na Moniuszki. Co noc słychać było głuche wystrzały: 5, 7, 12, 15 – liczyłem miarowo, serce jednak tłukło się niespokojnie. Gdy zaś zebrano większą partię w więzieniu, ładowano na auta i do Szeparowiec. Pewnego dnia zaaresztowano wszystkich Żydów mieszkających w okolicach więzienia. Część dzięki protekcjom wypuszczono, ale część poszła „spać”. […]

Przychodzą zarządzenia Gestapo. Wszystkie książki niemieckie należy oddać. Ja nie dałem – podarłem, spaliłem. Masę książek zniesiono do kahału. Cudowne wydania, świetne oprawy – wypełnione nimi pokoje. Okazało się później, że Gestapo, chcąc sobie biblioteczkę niemiecką założyć, wybrało niektóre pozycje, a resztę – 90 procent – kulturträgerzy wysłali do papierni na przeróbkę. Po co Żydzi mają czytać? Zabroniono sprzedawać Żydom gazetę – najpierw niemiecką, z biegiem czasu i polską.

Równocześnie nałożono kontrybucję na Żydów z Kołomyi; drobnostka – 20 tysięcy dolarów USA. Dałem wówczas aż 20 dolarów, co było po prostu szarpnięciem się, jak na moje możliwości, ale dałem… Bo bano się wprost pogromu – takie nieoficjalne przyrzeczenia dawano na lewo i prawo. Potem były kolejne kontrybucje – żądali złota, mimo że złoto oddano w lecie, chcieli 100 kilogramów – targ w targ spuścili na 10 kilogramów i kahał musiał kupować u Węgrów złoto, sprzedane poprzednio tymże Węgrom przez Żydów.

[…] Domy w niemieckich koloniach Baginsberg i Mariahilf, opuszczone za Sowietów przez kolonistów Niemców, trzeba było kompletnie remontować na koszt kahału. Koszt tych remontów dochodził do 200 tysięcy złotych. Rwano więc z Żydów przy lada okazji. Płacono co miesiąc, poza tym były doraźne akcje. Kahał sprzedawał, co się dało, handlował, kręcił, a dawać musiał. Niemcy zaś osobno darli. Niby był nakaz, że wszystko mają przez kahał załatwiać, ale to tylko formalność, bo faktycznie życie ekonomiczne bardzo sobie uprościli. Potrzeba mydła, wejdź do pierwszego lepszego domu żydowskiego i weź sobie. Herbaty? Ubrania? Kilimu? Można brać. Niemcy dostali apetytu, który z dnia na dzień się powiększał. Bo czyż można nastarczyć komuś, kto musi zaopatrzyć wielu krewnych i znajomych w całych Niemczech? Wysyłali tam wszystko: gęsi smalec, buciki, mydło, kawę, materiały, aparaty fotograficzne, ba! meble i fortepiany – „Alles nach Deutschland!”.

[…]

Nadszedł grudzień 1941. Żydom nie przydzielono ani opału, ani żywności. Zaledwie po 45 kilogramów kartofli na głowę wywalczono w aprowizacji. Chleba nie ma już od jesieni, czasem dzielą pomidory lub dają po 70 gramów mąki. Wielkie dary – za to do ciężkich robót należy dzień w dzień dostarczać bezpłatnie setki robotników.

Oddać wszystkie świece woskowe! – pan starosta musi mieć z nich pastę do froterowania posadzek przed tańcem. Za znalezienie świecy u Żyda – kara. Ryzykują pobożni, paląc co piątek świece. Ileż to rzeczy się ryzykuje?

Boże Narodzenie 1941. Byłem akurat na ulicach miasta. Naraz widzę: prowadzą gestapowcy grupki ludzi. Popłoch na ulicach. Wpadam do apteki Knolla. Byłem z Polą, wchodzimy do środka, a w kilka minut za nami wchodzi jakiś cywil, pyta o Azia Delfinera. Zabiera go. […] Rano następnego dnia sytuacja się wyjaśnia. Są to zakładnicy – dla zagwarantowania ostatecznej zbiórki futer. Teraz należy oddać już wszystkie futra, części, kołnierze, skrawki, skórki – ba, nawet nici i igły kuśnierskie. Za niewykonanie – śmierć zakładnikom, za znalezienie u kogoś kawałka futra – jego śmierć. […]

Dwa tygodnie trwała ta zbiórka; 4 tysiące futer i kołnierzy oddano w samej Kołomyi. Oprócz tego kuczmy, zarękawki, czapki, rękawice – tego się nie liczy. Nie liczyło się także nowych skórek. Bo i po co? Czy ktoś przy tym jest kontrolowany? Czy się poświadcza odbiór (podobnie było przy złocie)? Kilka dobrych geszeftów zrobili pracownicy kahału, zatrudnieni przy tej akcji, a jeszcze lepszy interes – panowie z Gestapo.

Miała to być zbiórka w ramach Winterhilfe [akcji pomocy zimowej] dla Wehrmachtu – a ile futer widziało wojsko? – specjalnie krymki, łoszaki, selskiny. Niektórzy Niemcy w Kołomyi dostali futra bezpłatnie, a niektórzy płacili 80–160 złotych. Kto inkasował pieniądze (ktoś z Gestapo) i gdzie je odprowadził? Idea – ideą, geszeft zaś – geszeftem.

[…] Wtajemniczeni szeptali, że często te akcje sam kahał zaostrza, chcąc Niemców ugłaskać – jest „więcej katolicki niż sam papież”. […] Żydzi, widząc, że nie ma końca rabunkom, zaczęli chować rzeczy po Aryjczykach, zakopywać to, co dało się zakopać, sprzedawać czy wręcz niszczyć. Dużo futer spalono, także narty, buty narciarskie przerabiano, książki palono. Z biegiem czasu tych odważnych i ryzykantów robiło się coraz więcej. Każdy wyprzedawał, co mógł, sklepy komisowe miały ogromne obroty. Aryjczycy urządzali się za psie pieniądze, chłopi ciągnęli na wieś – w zamian za wiktuały: kartofle czy mąkę – szafy, łóżka, ubrania, koce, kilimy, lustra… […]

Z końcem grudnia odbyła się akcja na obcokrajowców. Kazano wszystkim przyjezdnym – w tej liczbie i wysiedleńcom z Węgier – zgłosić się na Gestapo rano o ósmej z dokumentami. Część jakoś instynktownie wyczuła niebezpieczeństwo i się nie zgłosiła. Wzięto wszystkich, którzy przyszli (zaledwie paru pracujących u Niemców puszczono wolno) i odprowadzono do więzienia, a stąd droga już tylko na Szeparowce. Dwa dni słychać było strzały karabinowe z tamtego kierunku. Zakryte auta wywoziły ludzi z więzienia, które znów opustoszało. Zabito wtedy około 1200 Żydów. […]

Styczeń [1942] zainaugurował na odmianę akcje na listy. Za poduszczeniem Ukraińców, wzięto w mieście 400 osób – inteligencję: lekarzy, nauczycieli, adwokatów. Niby za komunizm. Ich droga, jak zwykle: więzienie–Szeparowce. Strach blady padał na miasto. Kto następny? Kto jutro? Kto mógł być pewien swego życia? Kto mógł się nie obawiać fałszywego doniesienia? To grasowało już po naszym mieście.

Zaczęły się snuć i plotki o getcie, o tej dziwnej dzielnicy żydowskiej, która cofa całą kulturę europejską o 500 lat, która pachnie to średniowieczem, to inkwizycją. […] Z nowych ograniczeń pojawił się przymus opuszczenia głównych ulic i placów, a dalej – zakaz przychodzenia na pocztę. Przy kahale utworzono agencję pocztową. Była tam skrzynka na listy, sprzedawano znaczki, a pocztę odbierało się osobiście.

Na mieście wiszą ogromne plakaty przestrzegające przed Żydami, jako roznosicielami tyfusu. Za to do szpitala zakaźnego i do innych instytucji sanitarnych nie przyjmuje się Żydów. Trzeba było stworzyć własne ambulatoria, własny szpital, przychodnię i aptekę. […]

Luty przynosi początek starań o przydział ulic do getta. Wybiera się komitety, może uda się włączyć jeszcze parę ulic, kilka bloków, jakąś dzielnicę. […]

Marzec 1942. Jest projekt włączenia do getta dzielnicy bóżniczej (okolica wielkiej synagogi). Nowy Świat, Mokre, Mały Rynek – włącza się tę ulicę, wyłącza tamtą – zakulisowo. Podobno są ludzie w kahale, którzy wszystko już wiedzą, ogół zaś boi się przeprowadzki, boi się getta, boi się i już. […]

Pojawia się na murach kahału ogłoszenie, by zgłaszać się do ochotniczej straży porządkowej (milicji).13 Na zarządzenie starostwa ma być takowa stworzona w sile aż 200 ludzi. Szukali specjalnie inteligencji, to była pierwsza jaskółka zbliżającego się getta.

[zeszyt wspomnień, 1943]

Zaczęło się usuwanie pracowników żydowskich z wielu miejsc pracy – szczególnie umysłowych i fachowców. Także z aptek pozbyto się pewnej ilości mężczyzn, zatrzymując tymczasowo przede wszystkim magistrów-kobiety. Przy tej redukcji pracowników aptek pochodzenia żydowskiego zostałem i ja zwolniony; było to w marcu 1942. Zarządca apteki tłumaczył się, że mu bardzo przykro, ale takie ma polecenie; niemniej zgodził się, bym przychodził do apteki i pracował dalej zupełnie bezpłatnie.

[…] W tym okresie jeden z przedstawicieli Żydowskiego Komitetu Pomocy (Hilfskomitee)14, doktor Marek Knopf rozmawiał ze mną w sprawie mojej pracy w Żydowskiej Służbie Porządkowej (Ordnungsdienst). Oświadczył mi on wówczas, że starszym działaczom zależy, aby do tej służby nie dostały się elementy spekulanckie i niepewne – to mogłoby przynieść groźne konsekwencje. Zależało im, aby weszli tam ludzie, którzy byli w wojsku i to ze wszystkich ugrupowań politycznych. Według naiwnych wówczas założeń, liczono się z szybką inwazją aliantów w Europie i zakończeniem wojny w ciągu paru miesięcy. W wypadku rozbicia Niemców obawiano się parodniowego chaosu i zamieszania (podobnie jak w 1941 roku po odejściu wojsk sowieckich, a przed przyjściem Niemców) – wtedy ta Służba Porządkowa miałaby stanowić samoobronę żydowską, choćby przed atakami nacjonalistów ukraińskich.

Dalsze założenia – według słów doktora Knopfa – miały iść nawet w kierunku militarnego atakowania Niemców przy rozpoczynającym się odwrocie. W łonie Służby Porządkowej miano też stworzyć jeden specjalny pluton, którego zadaniem byłoby pilnowanie stanu sanitarnego przyszłego getta, także kontrola sklepów czy piekarń. Doktor Knopf proponował, abym wszedł w skład właśnie tego plutonu.

Wcześniej jeszcze zostali do niego zwerbowani znani mi, oddani starsi koledzy po fachu – magistrowie Henryk Kreisler i Zygmunt Prinz. Po pewnym namyśle zgodziłem się na tę propozycję, biorąc pod uwagę argumenty doktora Knopfa. Zwerbowano wówczas 120 mężczyzn, w tym wielu członków byłych żydowskich organizacji młodzieżowych: Poalej-Syjonistów, bundowców, komunistów, syjonistów Mizrachi… Zastępcą kierownika Służby był doktor Holländer, działacz komunistyczny z Czechosłowacji, który zbiegł do Polski wiosną 1939, po zajęciu CSR przez Niemców.

Większość członków Służby Porządkowej wierzyła chyba w to, czym ich zwerbowano. Zaczęły się codzienne ćwiczenia, w tym wojskowe marsze, a także przy użyciu lasek musztra z karabinem. To trwało blisko dziesięć dni i zaraz przyszło polecenie, chyba ze strony niemieckiej, by zaprzestać tych ćwiczeń; zabroniono też chodzić z laskami. Równocześnie władze niemieckie zgłosiły parę osób, które muszą wejść w skład Służby Porządkowej jako pożądane przez nich. Był to pierwszy sygnał, że założenia niektórych działaczy stają się lub staną nierealne.

[zeszyt wspomnień, lata 50.]

Już Ordnungsdienst [OD] pełni służbę na ulicach Kołomyi. […] Patroluje ulice, rozpędza gromadzących się (ewentualnie) Żydów, sprawdza poświadczenie pracy, legitymuje kręcących się po ulicach, spędza spacerujących z głównych ulic. Oprócz tego przeprowadza kontrolę sanitarną podwórzy, klozetów… Egzekwuje kary pieniężne kahału, interweniuje w sprawach mieszkaniowych.

Jeszcze w zimie została zorganizowana kuchnia ludowa, bo zaczął się szerzyć głód – szczególnie wśród wysiedleńców z prowincji i zagranicy. Utrzymywała się ona z datków pieniężnych i w naturze, składanych przez obywateli-Żydów, oprócz tych biednych i głodnych; dawała obiady do więzienia i dla ciężko pracujących na polecenie kahału, na przykład na budowach Gestapo czy na kolei.

Zaczyna się ruch w biurze kahału. Ludzie płacą drogie odstępne, duże pieniądze za tak zwane odery15, to jest przydziały mieszkań z kahału. Niektórzy właściciele domów z ogrodami próbują zamian z Aryjczykami zamieszkałymi w ewentualnej dzielnicy żydowskiej. Chodzą komisje wymierzać przyszłe lokale – zbiera się materiały dla przedłożenia władzom, bo pono dzielnica ma być tak kusa, że ma wypaść pół metra kwadratowego na osobę. Może uda się wyrwać jeszcze coś? Może uda się rozszerzyć zamierzoną dzielnicę?

Nie wolno samowolnie odnajmować lokali bez zezwolenia kahału – OD ma więc wyrzucać z mieszkań takich nielegalnych lokatorów. Tymczasem zaczyna się spontaniczna przeprowadzka. Kto ma mieszkanie, wozi swe graty, kto go nie ma, roznosi swe rzeczy po znajomych, zamieszkałych gdzieś w okolicach bóżnic, bo te ulice są najpewniejsze. OD ma polecenie od władz, aby przeszkadzać takim wędrówkom. Nawet w sobotę, każdy – mając trochę wolnego – ciąga swe łachy. Następnego dnia pilnowała niemiecka policja, by stało się zadość spoczynkowi niedzielnemu.

Niedziela, 24 marca. Byłem wtedy dopiero tydzień pod nowym adresem na Dzieduszyckich (numer 84), po przeprowadzce z Moniuszki. Dano mi to mieszkanie jako bardzo pewne, to znaczy – mające wpaść do dzielnicy żydowskiej. Tak zapewniano mnie w biurze kahału. Rano przychodzi moja gospodyni – zatroskana, czy nie jest mi coś wiadomo o losie tej ulicy, bo kto może, pakuje się i ucieka. Jutro – tak mówią – wolno będzie tylko parę rzeczy zabrać i przeprowadzić się; co dziś się złapie, będzie uratowane. Ubieram się szybko. Rzeczywiście, na ulicy ruch. Na innych ulicach przeciągają masy ludzi z plecakami, torbami, tobołami na plecach. Dokąd to idziecie, dobrzy ludzie?

Żydzi niosą swe rzeczy do znajomych, mających pewniejsze mieszkania. Ten z góry miasta biegnie na dół, ten z dołu ciągnie się pod górę. Istna wędrówka ludów. Kto ma taczki, pcha taczkami, kto ma ręczny wózek – wyładowany jest pod niebo, a wielu napakowało swój dobytek na dziecięce wózki – by choć w ten sposób przewieźć więcej rzeczy. Ale dokąd? Gdy nikt jeszcze niczego pewnego nie wie.

Urzędnicy kahału pono już wiedzą i oni ten popłoch zrobili. Walimy do kahału. Przyszliśmy w sam raz – czytają ulice włączone do dzielnicy. Masę ulic „jak mur pewnych” wypadło, za to przyłączono parę, których się nie spodziewano. Są aż trzy dzielnice – czy one będą się łączyć ze sobą, nic nie wiadomo. Mieszkań jest mało, do tego wiele wciąż zajętych przez Aryjczyków. Ci jeszcze urągają, nie chcąc swych własności opuszczać. I faktycznie, w ciągu przedpołudnia, wprost w każdej godzinie przychodzą zmiany. Tę część włącza się, ta wypada, a tam tworzy się enklawy. To wszystko jest nadal nieoficjalne – ogłoszenie urzędowe będzie dziś lub jutro.

Dostaję nowy przydział lokalu. Gdzieś z trudem, za grubą forsę, wydostaję furę i sam ładuję rzeczy. Ledwie tydzień zabawiłem w nowym mieszkaniu. A koszta? A straty? A zniszczone rzeczy? Pokradzione zapasy?

Zajeżdżam z mozołem na miejsce – deszcz w nocy padał, błoto i woda po kolana. Wyładowuję graty, a wnet okazuje się, że tę okolicę (Słowackiego od mostku do Łamanej) teraz właśnie wyłączono. Co robić? Powracam do kahału, a tam mrowie zrozpaczonych ludzi. Nie ma pomieszczeń; gdzie oni będą „lożować”? Dostaję – dzięki znajomościom – nowy oder na mieszkanie. Galopem walę na miejsce tego przydziału. Pola została tymczasem z rzeczami wyładowanymi na środku podwórza. W lokalu na Moniuszki, skąd wyprowadziłem się niedawno i w tym na Dzieduszyckich, gdzie spałem jeszcze tej nocy – zostało masę rzeczy i to wartościowych, nie tylko drobnych, ale i meble.

Nowy mój przydział to róg Dzieduszyckich i Słowackiego (nr 59). Ale – o bido – na to samo mieszkanie ma przydział jeszcze coś trzech kandydatów – a dwóch z nich stoi już z furami rzeczy.

Takie fakty spotykało się na każdym kroku, co drugi człek miał to samo. Gospodarka była „wzorowa” – każdy w kahale wydawał sobie przydziały na własną rękę. Ważne były kartki, karteluszki, wizytówki różnych kahalnych kacyków i władyków.

Wracam do Poli – na podwórze załadowane moimi gratami. Fura odjechała – dziś jego dzień, gdzieżby mógł stracić choć jedną chwilę! Przy pomocy znajomych taszczymy rzeczy do jakiejś komory, ale wnet refleksja: przecież to będzie aryjska strona, gotowi później nie pozwolić na przeniesienie. Ciągniemy więc szafy, łóżka, kufry, kosze, kuchenkę, worki – to co dwa zdrowe konie ledwo po szosie pociągnęły – poprzez parkany i podwórza na żydowską stronę. Tu pozostawiam je pod wątpliwą opieką przygodnych nowych i starych znajomych.

Mam już graty w kilku miejscach, bo rano co lepsze zabrałem do znajomych, mieszkających koło wielkiej synagogi. I znowu moja droga wiedzie pod kahał, by jak setki innych starać się o przydział lokalu. A może będę miał obozować pod kahałem?

Z nową kartką przydziału w ręce biegnę na miejsce, by przekonać się, że dotychczasowy właściciel, Aryjczyk, jeszcze mieszkania nie opuszcza. Kiedy to się stanie? Nie wiadomo. Ładne mieszkanie, rezygnuję więc z dalszego szukania, zaczekam parę dni, bo i tak nie ma jeszcze ogłoszeń, więc co Aryjczyków obchodzi nasza gorączka…

Gonitwa, ruch na mieście nawet po zmroku nie ustał, mimo oficjalnego zakazu poruszania się po godzinie 19.00. Słyszałem całą noc skrzyp przeciągających fur i wózków. Spędziłem ją u krewnych – bokiem. Bo i spać można było tylko na boku z braku miejsca, a i taki odpoczynek po całodziennej bieganinie bokiem mi wychodził.

Na drugi dzień, w poniedziałek przed wieczorem, ukazują się plakaty obwieszczające utworzenie dzielnicy żydowskiej. Jest i motywacja – bo Żydzi szkodzą, paskują, wykupują żywność, są brudni i… mają zły wpływ kulturalny. Getto umożliwi izolację i zapobieże ich zgubnemu wpływowi. Drugi plakat określa granice terenu i sposób przeprowadzki do getta.

Domy w getcie będą w administracji kahału. Żydowscy właściciele zostają wywłaszczeni, a aryjscy dostaną odszkodowanie w postaci nieruchomości, które Żydzi pozostawiają w mieście. Reszta tego majątku, nieidąca na rekompensatę, zostanie oddana pod zarząd magistratu. Czynsz w getcie będzie pobierać kahał i on będzie o wszystkim decydował. Termin to 24 godziny – do wtorku, 26 marca; od godziny 18.00 pierwsza strefa ma być wolna od Żydów.

Ciekawy był zamierzony sposób przeprowadzki. Każdy mógł wziąć ze sobą 25 kilogramów i miał udać się na punkt kontrolny; we wszystkich dzielnicach był taki wyznaczony w jakimś wielkim lokalu – sali kinowej czy hali fabrycznej. Tu mieli dopiero przydzielać mieszkania. Osobny punkt kontrolny był przeznaczony dla rzemieślników. Trzeba było zjawić się z całą rodziną.

Co to miało być? Czy chcieli jeszcze przed gettem zrobić akcję? Selekcję? Pogrom? Wywózkę? Nikt nic nie wie. Kahalnicy robią tajemnicze miny i każą iść na te zborne punkty.

Plakaty przyniosły nowe nasilenie ruchu przesiedlających się samowolnie w ciągu wieczora i nocy, a wtorkowy ranek zastał całą żydowską Kołomyję na nogach. Każdy wyprowadza się – czy należy do pierwszej strefy, czy też do drugiej, mającej czas do jutra.

Niemcy chcieli to zrobić niby zachowując porządek, ale Żydzi instynktownie to wyminęli, a zdaje się, że te punkty zborne były najzwyklejszymi pułapkami. Mało kto się tam zjawił. Szef Gestapo i starosta konno objeżdżali ulice, przyglądali się ruchowi przesiedleńczemu, byli na punktach. Tam zastali paru ryzykantów – więc rozpuścili ich, każąc pójść sobie wolno i samemu szukać mieszkania. Byli to głównie ludzie niemający lokalu, sądzący, że w ten sposób go otrzymają. […]

Rzemieślnicy – na zarządzenie starostwa – mieli być skupieni na jednej ulicy (Wałowej); jeśli nie ich mieszkania, to przynajmniej warsztaty. Starzy lokatorzy tej ulicy, mimo że było to w getcie, musieli opuścić swe domy – upchano ich gdzie indziej, razem po parę rodzin. Kto miał „protegę”, ten miał lepszą lokalizację.

Ulica rzemieślników będzie otwarta dla każdego, kto ich pracy będzie potrzebował – poza tym wstęp do getta będzie wzbroniony – tak nam oświadczono na początku.

OD najwięcej miał roboty przy interwencjach mieszkaniowych. Skargi, bójki, zajęcie mieszkania – oto co cały dzień się słyszało. Wsadzanie do zajętego pokoju jeszcze jednej, dwóch, trzech rodzin. Ruch, krzyk…

[…]

Terminu przeprowadzki nie trzymano się ściśle. Trwała ona coś dwa–trzy dni dłużej, mimo zapowiedzi kary śmierci w razie spotkania Żyda w aryjskiej części po terminie. Podobno na prośbę kahału (z powodu niepogody?) przedłużono ją o dzień, a drugi dzień Żydzi sami sobie dodali.

Można więc było znacznie spokojniej się przeprowadzić – nie poszłoby na marne tyle majątku. Bo często, spiesząc się, darowano wiele rzeczy, gubiono, były kradzieże. Wiele rzeczy niszczono, gdy nie można było ich zabrać; choćby rąbano meble na opał, bo porąbane było wygodniej przewieźć. Często – gdy w pośpiechu coś pozostawiano – po godzinie pomieszczenia były wyrabowane przez męty społeczne (a też przez uczynnych sąsiadów-Aryjczyków). Płyty kuchenne zdzierano, okna, ruszty kuchenne, szabaśniki, klamki – zdejmowano i znaczyło to później, że Żydzi w złości poniszczyli mieszkania, by Aryjczycy nie mogli z nich korzystać – podczas gdy każdy Żyd był w takim strachu, iż niektórzy nawet pozamiatali po sobie. Najwięcej zniszczeń powstało w jednorodzinnych domkach, stojących samotnie.

Wyszło zarządzenie, które ostrzegało Aryjczyków, że w razie nieopróżnienia w terminie żydowskiej dzielnicy, będzie się ich za Żydów uważać i będą poddani działaniu ustaw norymberskich. Wielu Aryjczyków nie okazywało bowiem skłonności do opuszczenia swych siedzib, mimo widoków na rekompensatę – klnąc Niemców, ile wlezie.

[…]

Nie wszyscy kołomyjanie mają mieszkania, setki ich jeszcze trwają kątem po znajomych, inni biwakują na placach, w ogrodach, niektórzy chwilowo zatrzymali się po bóżnicach i innych przytułkach. Kto miał protekcję w kahale, kto zapłacił, kto znał się z kahalnymi kacykami, ten miał lokum lepsze i szybciej, biedacy byli zdani na masowe kwatery w bóżnicach lub – widząc beznadziejność czekania na coś lepszego – pakowali się po strychach i szopach.

Bóżnice miały być, wedle projektów, masowymi kwaterami, stały się jednak rozsadnikami tyfusu i smrodu. Miano w każdej bóżnicy wybudować kuchnię, częściowo poprzedzielać sale bóżnic ściankami na mniejsze kwatery – zostało to jednak tylko w planach. […]

Getto zamknięto silnymi posterunkami policji ukraińskiej i niemieckiej. Na ulicach poza gettem zatrzymywano każdego Żyda, rewidowano go, bez względu na to, czy niósł pakunek, czy też nie. Szykanowano robotników, niosących fasunek z miejsc pracy. Kto zamienił coś ze swej garderoby na żywność, z trudem mógł przenieść ją do getta. Często robiło się to z narażeniem życia. Były wypadki, że gdy pochwycono kogoś u Aryjczyka przy kupowaniu żywności – strzelano na miejscu lub zabierano go na Schupo, skąd już nie wracał, nie mając dość pieniędzy, by się okupić.

Żywność poza gettem trudno było zdobyć za pieniądze, łatwiej dostać ją za rzeczy, ale skąd miał je wziąć taki wysiedleniec z prowincji, którego w nocy z jednym tobołkiem w ręku pędzono szosą do Kołomyi. Wysiedlenie–przesiedlenie–wygłodzenie–śmierć – oto etapy martyrologii prowincjonalnych ludzi.

Setki obcych przewalało się przez getto – spali po szopach, strychach, sieniach i komorach. Nikt prawie się nimi nie opiekował. Kahał nie miał czasu, bo musiał apetyty Niemców sycić, prywatni ludzie byli tak zahukani, że rzadko mogli zająć się wysiedleńcami, więc cała pomoc dla nich to była jałmużna i głodna zupka w kuchni „Jointu”. Dziady, żebraki, włóczęgi – cała karuzela typów i typków. Ludzie, którzy zostawili w swych spichrzach po wsiach i miasteczkach pełno zboża, tutaj ginęli za jedną łyżkę pożywienia lub za garść łupin z kartofli. Przez Kołomyję przewinęło się około 10–15 tysięcy przesiedleńców.

Stoją mi przed oczyma te długie szeregi ludzi, drzwi wprost się nie zamykały. […] To był dotychczas frazes: „drzwi się nie zamykały” – tutaj ten frazes przeszedł w tragizm, bo dziennie mogło przesunąć się przez jedno mieszkanie przeciętnie 80–100, a bywało więcej osób. Pieniędzy nie przyjmowali lub rzadko, łyżka jedzenia była im milsza. Często prosili o garnek ciepłej wody, bo tygodniami niczego ciepłego nie jedli czy nie pili.

Jedzenie do getta dostarczali tylko ci, którzy szli do pracy, inni nie mieli prawa wychodzić (chyba że mieli specjalne „przepustki dniowe”, ale takich wydawano do dziesięciu sztuk dziennie, nie więcej). Taki idący poza getto przynosił ze sobą tylko tyle, ile zmieściło się pod ubraniem. Przemycano zboże (przede wszystkim w małych woreczkach, które noszono na plecach, brzuchu, w nogawkach spodni czy kalesonów). Mleko niesiono po 100 i 200 gramów w płaskich flaszkach – też pod ubraniem. Każdy pracujący mógł więc maksymalnie przenieść jedzenie dla dwóch osób.

[zeszyt wspomnień, 1943]

Przez około półtora miesiąca byłem w plutonie sanitarnym i wykonywałem pracę kontrolera sanitarnego. Żadnych zatargów z kimkolwiek nie miałem. […] Jest możliwe, że na tle przeprowadzanych inspekcji mogły powstawać drobne nieporozumienia, jak to się często zdarza pomiędzy przedstawicielami sanepidu a kontrolowanym. W maju przyszło nagle zarządzenie likwidujące ten pluton i wcielające jego członków do zwyczajnej Służby Porządkowej.

Po przeniesieniu do Służby chodziłem w nocy na patrole po ulicach getta, względnie miałem dzienną służbę przy jego bramach. Korzystając z nocy, chodziłem z niektórymi zaufanymi kolegami do radiotechnika Lantnera, który mieszkał w pierwszej dzielnicy. On naprawiał radioaparaty dla Niemców, a myśmy korzystali z tego, słuchając komunikatów radiowych (z rozgłośni angielskich i sowieckich). Przepisywaliśmy je ołówkiem przez kalkę, pismem technicznym, w paru egzemplarzach – i wręczaliśmy zaufanym osobom, które miały obowiązek dalej te informacje przekazywać.

W tym okresie zaczęły się ucieczki z getta. Odbywały się one nocą i w wielu wypadkach pomagałem zbiegom. Pomoc ta polegała na „rozpoznaniu” przedpola przed płotem getta (czy nie ma ukraińskiej policji) oraz na przerzucaniu skromnych bagaży uciekinierów, względnie podsadzaniu ich przez parkan. […] Nigdy nie było wypadku, bym coś brał za taką pomoc i gdyby mi nawet coś proponowano, odmówiłbym.

Nie przypominam sobie, byśmy dostawali wynagrodzenie od kahału. Otrzymywaliśmy chleb – około 200 gramów dziennie oraz kawę na śniadanie, a na obiad zupę z 50 gramami mięsa (początkowo), a później i bez mięsa […]. Na OD zaczęto nakładać coraz to nowe niemiłe obowiązki – usuwanie głodujących… […] Polecono zbierać umierających i zmarłych z ulic. Zaczęły się wypadki wysyłania ordnungsdienstlerów po niechcących wychodzić do przymusowej pracy czy uchylających się od poleceń kahału. Komendant OD jakoś nigdy nie wydał podobnych poleceń ani mnie, ani pozostałym z wyższym wykształceniem. Niemniej nastąpiło na tle tych spraw parę spięć pomiędzy mną i kilkoma innymi a komendantem.

W związku z nałożonymi na Służbę Porządkową nowymi obowiązkami, sprzecznymi z pierwotnymi założeniami, w lipcu 1942 złożyłem podanie o zwolnienie mnie z tej służby. Po kilku dniach dostałem odpowiedź odmowną. W następnym miesiącu ponownie wystąpiłem o to samo. Odpowiedzi wówczas, mimo parokrotnego monitowania, nie otrzymałem.

[zeszyt wspomnień, lata 50.]

Pamiętać będę do końca życia tego chłopca, siedzącego kilka dni na przejściu w ogrodzie na Rycerskiej. Siedział, bo nie mógł chodzić. Nogi miał spuchnięte i pokryte ogromnymi pęcherzami – wielkości mojego kułaka. Głód. Przez kilka dni płakał i prosił o jedzenie. Potem tylko jęczał, wreszcie siedział cicho, a po kilku dniach zniknął – zabrali go pewnie na kahalną furę. A ilu leżało – wzdłuż drogi w trzeciej dzielnicy, a przy drugiej wachstubie [strażnicy]! Tu jałmużną nic zdziałać nie można było, bo głodowało 50 procent getta, z tego 20–30 procent beznadziejnie.

Każdy miał tyle własnych trosk, że trudno się dziwić, iż wręcz obojętnie przechodziło się obok leżących nędzarzy. Dzień w dzień dziesiątki meldunków o zgonach z głodu docierały do OD. A cóż można było poradzić, gdy to właśnie odpowiadało programowi Niemców.

Ja wiem, że piszę sucho! Chciałbym to jakoś tak napisać, jak czuję – nie idzie. Widać, że to są pojęcia stojące już ponad kanonem słów i zwrotów. To przeżycia, jakie nie miały precedensów w świecie. Nie było wojny, nie było oblężenia, za rogatkami getta jedzenia w bród, tylko ci biedacy wytrąceni ze swego trybu życia nie mogli jeść, bo nie mieli za co.

Kto miał coś do zamiany, wymieniał za bezcen. Nowe prześcieradło warte było 1,5–2 kilogramy pszenicy. Za ubranie męskie w dobrym stanie dawano 20 kilogramów pszenicy (po starej cenie – 3,60 złotych), przy koszcie takiego ubrania co najmniej 60–80 złotych. Kto chciał, za kilogram zboża lub chleba płacił 50 złotych. Ceny podskoczyły więc 200 razy (chleb przed wojną kosztował 18–20 groszy za kilogram). Warto było widzieć te chleby – lepkie, ciężkie, czarne – nadające się jedynie, aby napchać żołądek. Ile więc musiał pracować przeciętny Żyd, by kupić sobie chleba, gdy za dzień pracy wypłacano 1,20 lub 1,70 złotych. Śmiech. Za całodzienną pracę mógł sobie pozwolić na 30 gramów chleba. Szli ludzie do pracy ze strachu przed konsekwencjami i dlatego, że wychodząc, można było wymienić rzeczy. A co miał robić taki wygnaniec z prowincji, który przyszedł dosłownie bez jednej rzeczy? Co miał robić pogorzelec kołomyjski, gdy Niemcy spalili 150 domów, czyli blisko 500 gospodarstw rodzinnych, już przy organizowaniu getta w pesachowej akcji?16

Marło więc dzień w dzień tylko z głodu 30–50 ludzi. Cały dzień kręciła się po dzielnicach getta gara kahalna, z daleka śmierdząca karbolem, która zbierała trupy po ogrodach, szopach, stajniach, po rowach wzdłuż dróg getta. Dwa, trzy razy dziennie objeżdżała ona wszystkie ulice i uliczki. Obrzmiałe, straszne trupy. Sine, zmienione pod wpływem ogromnego bólu – głodu, który im od tygodni skręcał kiszki. Kładło się te trupy jeden na drugim, aż powstawała góra, na wierzch narzucało się płachtę i jazda na cmentarz. Ktoś rano jeszcze żył, po południu był na furze. Jechała powoli, a spod płachty dyndały w powietrzu to ręce, to nogi jakiegoś nieszczęśliwca. A może szczęśliwca. Bo dla niego – mimo wielkiej chęci do życia – wszystko już się skończyło.

Wszedłem w getcie do sklepu. Wchodzi za mną stara Żydówka i prosi sprzedawcę o 200 gramów kartofli. Jest to ilość, jaka w ogóle nigdy nie brana była w rachubę przed wojną, gdy 100 kilogramów ziemniaków (1 metr) kosztowało 4–5 złotych; najmniejsza ilość, jaką wtedy sprzedawano, to było 5 kilogramów – za 25 groszy, więc 200 gramów mogło kosztować 1 grosz. W getcie latem 1942 tych 200 gramów kosztowało 3,20 złotego, to znaczy 320 razy drożej.

Całe życie będą mnie prześladować te obrazy nędzy, te szeregi biedaków siedzących bez sił w uliczce za kahałem, te masy żebrzące o łupiny z kartofli lub wyciągające ze śmietnisk stare kości do obgryzania. Ileż to psów w getcie znikło, by pojawić się po kilku dniach jako cielęcina? Widziałem w trzeciej dzielnicy, jak powroźnik tam mieszkający, wracając z pracy, przyniósł piękny prezent od swego szefa Niemca – dwie młode zastrzelone wrony; szczęście – dwie wrony.

U nas w ogrodzie, już na początku czerwca, pozrywano wszystkie zielone jabłka ledwie zawiązane, powyrywano chwasty, żeby z tego gotować zupy. I dziw, że w getcie, gdzie 25 procent ludzi gotowało sobie takie świństwa, nie było dotychczas ani tyfusu, ani czerwonki. Byli jednak tacy, którzy w sklepie po 50 lub 100 złotych wydawali na słodycze i papierosy. O nędzo żydowska! 200 gramów kartofli i 50 złotych na cukierki czy koniak! To byli ci, którzy kręcili się wokół wojska węgierskiego, spekulowali złotem, walutą, sprzedawali cudze rzeczy.

Ranek. Ciągną długie rzędy ludzi z garnkami. To pensjonariusze Jüdische Hilfskomitee. Wydają im czarną kawę zbożową, niesłodzoną. Czekają ich tu setki – tych, których nie stać, by samemu zapalić pod kuchnią i wypić coś ciepłego.

Noc. Trach! Trach! Biegniemy w kierunku hałasu. To łamią parkany, rozwalają obce klozety, szopy, rozbierają domy – wystarczy, że stoi dach. Często i dach się wali, bo ścięto wiązania. Kradzież desek z parkanów to nasz conocny chleb. Stale przyłapuje się dziesiątki ludzi na tym. Nie wolno! A umierać z głodu wolno? A nie mieć nic ciepłego, nawet zupy z chwastów, wolno? Rozebrano podłogi w bóżnicach i synagogach, wyjęto drzwi z framug, zabrano framugi i okna. Wszystko na opał. Domy boże dały przynajmniej biedakom tę korzyść.

Noc. Wychodzimy z centralnej wachstuby. Naprzeciw, obok szpitala, ruiny strzelnicy małokalibrowej. Nagle słyszymy stamtąd straszne jęki. Przejmujące wycie! Włosy jeżą się na głowie, nieswojo. Idziemy w kilku skontrolować. Leży jakiś człowiek, wije się na ziemi i głucho wyje, jak zwierzę. Głód. Tu się dowlókł, myślał, że go wezmą do szpitala. Ten jednak przepełniony, wynieśli go sanitariusze szpitalni na noszach do ruin – niech tu ginie; niech nie straszy reszty chorych. On nam tego nie mówi, bo już nie może mówić, dowiaduję się tego nazajutrz, robiąc dochodzenie. I co z nim zrobić? Gdzie go dać? Jest się bezradnym. Może go od razu na garę załadować i na cmentarz, bo tu dla niego nie ma ani miejsca, ani ratunku. Zostaje on w ruinach jeszcze jedną dobę. I następnej nocy słychać wciąż te rozdzierające jęki, wreszcie trzeciej nocy cichną. Na trzeci dzień pojechał garą – tam gdzie i setki przed nim.

Teraz dopiero zaczynam zdawać sobie sprawę, ile my – milicjanci – rzeczy widzieliśmy, dla innych niewidocznych. Patrzyliśmy na zakamarki, do jakich nikt poza nami nie zaglądał, nie dochodził…

Idą wysiedleńcy spod Zabłotowa. Wzywają jacyś aryjscy cywile naszych milicjantów do wyjścia im naprzeciw, bo kilku z nich ze zmęczenia padło do rowu. Idzie wynędzniała gromadka starców i staruszek, trochę dzieci, dorosłych zatrzymano tymczasem do robót. Pędzą ich jak stado bydła. Naokoło ukraińscy policaje, karabiny przewiesili przez plecy, a w rękach mają batogi i tym ich pędzą. Idą bez żywności, bez wody, bez rzeczy. Nie wolno im było zatrzymać się po drodze, bo już bat świstał nad nimi. Tak długo ich bito, dopóki nie padali.

Przyszła inna grupa, gdzieś zza Gwoźdźca. Pędzono ich przeszło 30 kilometrów i to w ten sposób, że Ukraińcy siedzieli na koniach, które szły truchtem, w tym samym tempie musieli biec ci biedacy. Zatrzymać się nie wolno, bo i ci posiepacy mieli długie bicze w rękach. Zdolnych uczniów mają niemieccy kaci.

Popołudnie; w sierpniu 1942. Na posterunku przy bramie na ulicy Mendelsohna stoi policjant Samuel Rath. Brama zamknięta, bo tędy wolno wpuszczać tylko beczkowóz z wodą dla kuchni „Jointu”. Na parkanie, może 15 metrów od bramy, pojawia się sylwetka chłopca, który z krzykiem upada na ziemię. To nic – to policaj ukraiński Semakowski wbił mu bagnet w tyłek, bo go spotkał niosącego coś 3–4 kilogramy ziarna. Kazał mu stanąć na parkanie i wtedy uderzył. Po trzech dniach męczarni chłopak zmarł.

Ulica Wałowa 3 – dom Mühlsteina. Przed wojną był to właściciel składu węgla i drewna. Teraz, za Niemców, pracuje w Kriminalpolizei jako ciura do wszystkiego: myje schody, czyści klamki, pomaga tłumaczyć z niemieckiego na polski. Podobno nawet dobrze z tymi kriminalnikami żyje. Gdy przyszła „rejestracja” 7 września 1942 – on jej się nie bał. Na placu po przeglądzie szef Gestapo posłał go na „dobrą” stronę. Gdy wtem zjawił się zastępca tego szefa, gestapowiec Knackendörfer, wywołał go i posłał na „złą”. Mühlstein prosił go – Knackendörfer zdzielił go nahajem po głowie i skończył na tym dyskusję. W dwa dni potem Knackendörfer zjawił się w tym mieszkaniu, zastał tu jego żonę, szwagierkę, małego synka i ojca czy też teścia. O żonę i syna pytał jeszcze Mühlsteina na placu – ale oni byli nieobecni, schowali się.

W domu przy Wałowej 3 mieścił się też posterunek graniczny naszego OD. Stał wtedy na posterunku Zygmunt Prinz. W mieszkaniu dało się słyszeć kilka strzałów – rodzina Mühlsteinów została wykończona. Po chwili wyszedł Knackendörfer, wycierał sobie ręce i poprawiał rewolwer. W bramie zatrzymał się, wyjął flaszeczkę wody kolońskiej, oblał sobie ręce i mundur, rzucił flaszkę w kąt. Wychodząc z bramy, rozkazał, by zawiadomić o tym kahał. Parę godzin później zabrano trupy, a następnego dnia przyjechał Knackendörfer z kilkoma furami należącymi do folksdojczów, na które ładował meble i majątek Mühlsteinów. Sam pilnował ładowania, segregował, wybierał – ot, obrazek rodzajowy, zakończony zapachem „Maków Kalifornijskich” czy też „Lila”.

[zeszyt wspomnień, 1943]

Wszyscy mieszkańcy getta, z trzech dzielnic, mieli 7 września stawić się na placu naprzeciw parku przy alei Wolności, obok koszar wojskowych. To wielka akcja, znana jako „główna rejestracja”. O tej akcji były głuche pogłoski od tygodnia; ci, którzy pracowali u Niemców, mówili, że coś się kroi – niektórzy Niemcy ostrzegali wprost w dość wyraźnej formie. W każdym domu, także tym, w którym mieszkałem przy ulicy Kopernika, zaczęto kopać schron. Kopałem i ja przez dwie noce, przede wszystkim pomagając w wynoszeniu ziemi w takie miejsca, by nie mogło to niczego zdradzić.

W dzień akcji, gdy polecono wychodzić na plac, ukryłem w tym schronie prawie wszystkich mieszkańców domu, którzy chcieli się schować – około 18–20 osób, a wśród nich moją żonę. Mogli tylko siedzieć, skurczeni. Potem zamknąłem schron, dobrze go zamaskowałem i wyszedłem na plac zbiórki, zabierając ze sobą dużą dawkę morfiny. Podobną porcję zostawiłem mojej żonie, na wypadek odkrycia schronu.

[zeszyt wspomnień, lata 50.]

[Wcześniej] U fryzjerów pracowano do późna w nocy i zaczynano znowu długo przed świtem. Każdy strzygł się, golił, bo wiedziano z doświadczenia, jak bardzo decyduje wygląd zewnętrzny. Długie ogonki klientów czekały swej kolejki po wszystkich fryzjerniach, które w inne dni na próżno oczekiwały na nich.

Nad ranem w poszczególnych punktach zaczęły się zbierać grupy pracy. Wszystko odświętnie ubrane, z żonami, rodzicami, dziećmi na ramionach lub prowadzonymi za rękę. Ładne wam święto zrobią dziś Niemiaszki… Każdy szedł z ciężkim sercem, ale myślał, że jakoś to będzie, bo on przecież pracuje dla Niemców lub w niemieckiej firmie. […] Durni Żydzi pchali się kupami na plac.

Miałem w nocy służbę na bramie przy wejściu na ulicę Wałową, poszedłem więc rano przebrać się, ogolić, obmyć. Pola chciała iść ze mną. Nie zgodziłem się, przeczucie nakazało mi tak postąpić, wręcz gwałtem musiałem ją wepchnąć do schronu. Także Mati nie poszła do rejestracji – poprzedniego dnia Nunek pytał, co zrobić – odpowiedziałem, że nie chcę podburzać, ale Poli nie puszczam, więc i on Mati nie puścił.

Gdy przyszedłem na plac drzewny na rogu Kopernika i alei Wolności, był on już zapchany ludźmi. Jeszcze nadchodziły niektóre grupy i pojedyncze osoby. OD stał już w grupie, za nimi ich żony i dzieci, dalsi krewni i personel kuchni. Wszyscy zazdrościli żonom OD, bo to niby była bardzo pewna grupa. Gdy mnie zobaczył komendant Miledgrün, zawołał mnie i dał mi rozkaz objęcia dowództwa nad grupą OD. Gdy podszedłem do niej, stwierdziłem, że jest to tylko połowa OD, wszyscy pupile komendanta i uprzywilejowani zostali w dzielnicach na służbie. Później okazało się, że ta połowa została przeznaczona do zabrania, tamci mieli być uratowani.

Z pomocą przyszedł nam przypadek, traf. Oto podchodzi dowódca Schupo, Oberleutnant Härtel, i każe odejść do służby nawet tej grupie, która przyszła na plac. Obok nas stali pracownicy sanitarni, zobaczyłem Nunka, podszedłem do niego i przywitałem się. Był w dobrym humorze, a mnie serce mało do gardła nie chciało wyskoczyć. […]

Nadchodzi zastępca, komendant Holänder, daje komendę, robimy zwrot i wychodzimy z placu. Rodziny pozostają. Odchodząc, kiwam głową do Nunka. Patrzę na twarze OD – wszyscy zadowoleni, że wychodzą. Przechodzimy obok bramy, stoją tam policjanci ukraińscy z karabinami i paru schupowców. Niedobrze – bo jeśli to rejestracja, to po co karabiny?

Stajemy przed wartownią centralną (na ulicy Kopernika), rozdzielają nas na grupy, każda do innej dzielnicy. Ja zostaję w pierwszej dzielnicy, tam, gdzie mieszkałem. Mamy przeszukać domy, czy nie ma jakichś maruderów, którzy nie zgłosili się do rejestracji na placu. […] Gdy odbieramy te instrukcje, stojąc w szeregach przed wartownią, pada pierwszy strzał. „Zaczyna się” – mruknąłem pod nosem, a ktoś stojący obok mnie potwierdził kiwnięciem głowy. Uczułem, że serce zaczyna mi coraz szybciej bić – ucisk głowy, ból, chętnie poszedłbym do wychodka. […]

Grupy rozchodzą się, ja z Iziem Rosenmanem, Alkiem Färberem i Maćkiem Neumanem zostajemy przydzieleni do przeszukania rogu ulic Legionów, Kopernika, alei Wolności, tyłu koszar żółtych. Powoli zabieramy się do dzieła. Znajdujemy siekiery, zabieramy je, by rozbijać kłódki i zamki. Faktycznie, rozbiliśmy parę drzwi, po wejściu do mieszkania wywracaliśmy zawsze łóżko na ziemię – niech widzą, że coś robimy, niech nie mogą się nas potem czepiać.

W pierwszej dzielnicy zostaliśmy tylko my, z OD. W innych było Gestapo, Schupo i ci tam sobie używali. Nasi patrzyli na ich wyczyny, ewentualnie pilnowali znalezionych przez nich Żydów. Taki gestapowiec złapał paru Żydów i, porachowawszy ich, postawił przy nich OD ze słowami: „Jesteś za nich odpowiedzialny”. Byliśmy zadowoleni, że nie mamy tej czułej opieki i kontroli Niemców; w rezultacie cała akcja tutaj opierała się na rozbijaniu drzwi i rozwalaniu łóżek, otwieraniu szaf. W innych dzielnicach było słychać strzały, nadchodziły raporty o rabunkach rzeczy, o mordach chorych w łóżkach… Z całej pierwszej dzielnicy ściągnięto kilkanaście nieuleczalnie chorych osób, spuchniętych z głodu, sparaliżowanych. I to takich, które pchały się w ręce. Specjalnie ludzi i schronów nie szukano, mimo że wielu z nas wiedziało, gdzie one są albo często słyszało jakieś głosy. Udawaliśmy wtedy, że nie słyszymy. Dopiero później część OD „skurwiła się” i wyciągali ludzi ze schowków. […]

[zeszyt Wspomnienia, myśli, problemy, projekty, 1943]

Jeszcze w czasie segregowania na placu na tak zwane strony życia i śmierci, część członków OD, a wśród nich i ja, dostała polecenie odmaszerowania do trzeciej dzielnicy, wyludnionej już, która leżała na skraju miasta – by zabezpieczyć domy przed ewentualnym rabunkiem ze strony okolicznych mieszkańców spoza getta.

[…] Co się działo po naszym odmarszu z placu, nie wiem. Mojej grupie polecono wieczorem, gdy nas zluzowali inni, pójść na stację kolejową, by pozbierać zabitych przy ładowaniu do wagonów, względnie takich, którzy zostali uduszeni w tłoku i z wagonów wyrzuceni. Sam jeszcze z jednym z OD zebrałem coś pięć czy sześć trupów. […]

Następnego dnia zawiadomiono mnie oraz około 25–30 innych, że zostajemy zwolnieni z OD z powodu zmniejszenia getta. W tej grupie byli prawie sami starsi wiekiem oraz – tak jak ja – paru młodszych, którzy mieli wcześniej jakieś zatargi z komendantem czy jego zastępcą. Przydzielono nas do prac porządkowych w trzeciej dzielnicy. We właściwym OD pozostało około 40–50 osób, które zaczęto popularnie nazywać „szwoleżerami”, jako że to mieli być ci wyborowi i zaufani.

[…] Przez tę opuszczoną dzielnicę wielu zaczęło w nocy uciekać z getta. Przychodzili w dzień do pracy, skrywali się potem w opuszczonych domach, a nocą wędrowali dalej. Wielu z nich udzielałem pomocy, na przykład donosząc żywność, wskazując najlepsze wyjścia. Też myślałem o ucieczce z getta, ale mimo że znałem doskonale wszystkie wsie, lasy i okoliczne góry (z moich wędrówek harcerskich), nie mogłem zdecydować się na ten krok. Po pierwsze, nie znałem nikogo zaufanego, do kogo można by się udać i schować. Po drugie, ludność ukraińska w większości wyłapywała uciekających Żydów i oddawała ich w ręce władz niemieckich. Nieliczne były wypadki udzielenia schronienia przez Ukraińców, którzy w ogromnej większości zostali zaagitowani przeciwko Żydom przez skrajnych nacjonalistów. Po trzecie, nie posiadałem odpowiednich środków pieniężnych, by liczyć na możność opłacenia schronu, wyżywienia, względnie przeszmuglowania do Rumunii. Dysponowałem wówczas zaledwie kilkoma tysiącami złotych, uzyskanymi z sukcesywnej sprzedaży swoich rzeczy oraz rzeczy moich rodziców i siostry żony (jeszcze przed pójściem do getta).

[…] Nie widząc tymczasowo możliwości ucieczki, w listopadzie po kryjomu przeprowadziliśmy się z żoną do jednego z opuszczonych i już wysprzątanych domów w trzeciej dzielnicy. Na strychu urządziliśmy sobie prowizoryczne gospodarstwo, korzystając z przedmiotów powyciąganych z innych mieszkań. Gotowaliśmy tylko nocą, żona w ogóle nie wychodziła z domu. […]

Tam dwóch byłych członków OD, Zygmunt Prinz i Abraham Sperber, zawarło znajomość – przy okazji pilnowania magazynu leżącego zupełnie na skraju miasta – z Andrzejem Śliwiakiem, pracownikiem targowicy miejskiej. Pomagał on im nieraz zamienić u znajomych gospodarzy drobne rzeczy – naczynia lub części garderoby – na żywność. Te przedmioty zabierano przy okazji sprzątania domów i nie oddawano do magazynów niemieckich. Śliwiak po jakimś czasie zagadnął ich, dlaczego nie uciekają. Podali podobne powody, jakie i mnie wstrzymywały od tego kroku.

Wtedy Śliwiak zaproponował im, że może ich zaprowadzić do opuszczonej kopalni węgla brunatnego w Myszynie, gdzie w żywność będzie mógł ich zaopatrywać jego szwagier, tamże zamieszkały, względnie on. Śliwiak liczył (było to już po lądowaniu aliantów w Afryce Północnej i otoczeniu armii niemieckiej pod Stalingradem), że w ciągu zimy na pewno wojna się zakończy, o ile nie prędzej. Gdyby im nie odpowiadało siedzenie w kopalni, to będą mogli przedrzeć się górami do Rumunii.

Prinz i Sperber nabrali od razu zaufania do Śliwiaka, mimo że ten nie wysuwał żadnych finansowych propozycji, nie chciał za to nic w zamian. Śliwiak przyznał się im, że jest byłym członkiem KPP [Komunistycznej Partii Polski], że siedział przed wojną w więzieniach sanacyjnych za akcję komunistyczną w Wojsku Polskim i dlatego nie jest zainteresowany zarobkiem. Uważał też, że należy zrobić na złość Niemcom.

Sperber postanowił, że mnie wciągnie do tego zamierzenia, liczył bowiem na moją znajomość terenu. Postawił jednak warunek, że mogę tylko ja sam wchodzić w rachubę – to znaczy bez żony. Proponował, bym żonę wysłał za Kołomyję na „aryjskie papiery”. Obaj – Sperber i Prinz stracili żony oraz dzieci w akcji rejestracyjnej. Oświadczyłem wówczas, że chcę pomówić ze Śliwiakiem. Doszło do kontaktu. Ten człowiek spodobał mi się od pierwszego zetknięcia. Po długich namowach zgodził się w końcu, że będę mógł zabrać i żonę.

Część współpracowników jakoś wywęszyła, że często po pracy pozostajemy gdzieś na uboczu, później zauważyli, że znikamy za granicami getta i to naprowadziło niektórych na ślad naszych przygotowań. Zaczęliśmy bowiem magazynować koce, sienniki, naczynia, które mogły się nam przydać. W ten sposób krąg spisku powiększył się o Arnolda i dwóch Färberów (ojciec i syn). […]

W połowie grudnia 1942 ustalono, że co dwa–trzy dni – by nie zwracać specjalnej uwagi – będziemy po dwie osoby znikać z tej dzielnicy i tymczasowo zatrzymamy się u Śliwiaka w piwnicy, a stamtąd pójdziemy do Myszyna nocą (około 12–14 kilometrów). Śliwiak mieszkał za miastem na wyspie (tak zwanym Zarynku). Na całym Zarynku stał tylko letni pawilon restauracyjny – podczas wojny nieczynny. W tym pawilonie mieszkał Śliwiak. Obok pawilonu była piwnica.

Jako pierwsi udali się do Śliwiaka Sperber oraz Prinz, a za nimi obaj Färberowie. W tym samym okresie spadły śniegi i Śliwiak doszedł do przekonania, że należy przeczekać parę dni, bo ślady na śniegu mogłyby zdradzić drogę do nieczynnej kopalni. Wtedy przyszedłem do Śliwiaka wraz z żoną. […]

Przebudowaliśmy piwnicę, przegradzając ją murem i robiąc osobne wejście od boku. Wejście to było zamaskowane w komorze, a wchodziło się przez specjalnie zbudowaną budę psa.17 Dociągnięto pod ziemię światło elektryczne, dostaliśmy od Śliwiaka ukryty przez niego radioaparat oraz pistolet z nabojami (na wszelki wypadek).

Liczyliśmy tylko na paromiesięczny pobyt […]. Nikt z nas nie miał żadnych poważniejszych zasobów pieniężnych. Żywność Śliwiak zdobywał dla nas, sprzedając od czasu do czasu nasze rzeczy osobiste, jak płaszcze, bieliznę, zegarki. Chleb otrzymywaliśmy bezpłatnie od znajomego Färberów, piekarza Wójcika. Wójcik wiedział, że Färberowie gdzieś są ukryci, ale gdzie – tego nie wiedział. Śliwiak jako pracownik targowicy, gdzie odbywał się spęd bydła, często dostawał od znajomych z rzeźni tanie mięso, odpady, krew.