Rekiny wojny. Kto zarabia na handlu polską bronią - Piotr Nisztor - ebook

Rekiny wojny. Kto zarabia na handlu polską bronią ebook

Piotr Nisztor

3,8

Opis

Brudne pieniądze, korupcja. Handel bronią. Najbardziej dochodowy biznes świata. Karty na tym rynku rozdają trzy mocarstwa - USA, Rosja i Chiny. Czy Polska wykroiła z rynku swój kawałek tortu? A może sprzedajemy polskie uzbrojenie, a zarabia ktoś inny?

Broń krótka, amunicja, pojazdy bojowe i śmigłowce. Ambulanse, kuchnie i piekarnie polowe. Ile polskie firmy zarobiły na wojnie w Iraku? Kto dostawał „zielone światło“ od Amerykanów?

Na wojnie gruzińsko-rosyjskiej polskie rakiety przeciwlotnicze spisały się znakomicie. Rosjanie stracili dziewięć maszyn. Jak skorzystaliśmy z tej „ reklamy „ polskiego sprzętu?

Bahamy, olej palmowy i czołgi Twardy. Umowę na dostawę do Malezji 48 sztuk czołgów PT-91M opiewająca na 380 mln USD nazywano kontraktem stulecia. Miało być tak pięknie a wyszło jak zwykle. Dlaczego?

Czego hiszpańscy antyterroryści szukali w rezydencji francuskiego handlarza o polskich korzeniach? Kogo stać na ochroniarzy z jednostki Formoza? Drogie dziewczyny i najdroższe samochody czyli słodkie życie pośredników.

Kiedy wreszcie powstanie sejmowa komisja śledcza, która w świetle jupiterów pokazałaby tych, którzy przez lata niszczyli polski sektor zbrojeniowy?
Bohaterowie wywodzą się z różnych stron politycznej barykady, ale zawsze pojawiają się tam, gdzie można zarobić na handlu bronią. Czują krew. Jak to rekiny. Rekiny wojny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 265

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (23 oceny)
4
11
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AStrach

Dobrze spędzony czas

Krwawe pieniądze, dla niektórych to bez znaczenia ...
00

Popularność




Projekt graficzny i typograficzny okładki i środka

Fahrenheit 451

Redakcja i korekta

Maciej Cierniewski

Skład, łamanie, retusz zdjęć

TEKST Projekt

Dyrektor projektów wydawniczych

Maciej Marchewicz

Zdjęcia z archiwum Autora oraz domen publicznych z wyjątkiem: 

Gene Gutowski – Robert Jaworski / FORUMMarek Dukaczewski – Krzysztof Żuczkowski / FORUMAndrzej Ostrowski – Radosław Nawrocki / FORUM

ISBN 9788380794627

Copyright © Piotr Nisztor

Copyright © for Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2019

Wydawca:

FRONDA PL, Sp. z o.o. ul. Łopuszańska 32 02-220 Warszawa

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

www.twitter.com/Wyd_Fronda

e-mail: [email protected]

tel.: 22 836 54 44

fax.: 22 836 37 34

Konwersja

Monika Lipiec

Wstęp

„Jedna broń przypada na 12 ludzi na planecie. Pytanie tylko… jak uzbroić pozostałych 11?” – to motto przyświeca pochodzącemu z Ukrainy Jurijowi Orłowowi, międzynarodowemu handlarzowi bronią, głównemu bohaterowi kultowego amerykańskiego filmu Pan życia i śmierci. W postać tę wcielił się znany hollywoodzki aktor Nicolas Cage.

Luksusowe auta, prywatne odrzutowce, torby pełne pieniędzy, piękne kobiety i interesy z brutalnymi afrykańskimi dyktatorami to dla Orłowa chleb powszedni. Podobnie jak pranie brudnych pieniędzy czy korupcja. Nie ma dla niego żadnych granic. Gdy na jego trop wpada bezkompromisowy agent Interpolu, wydaje się, że dni handlarza bronią są policzone.

Ostatecznie jednak Orłow wychodzi z tej rozgrywki obronną ręką. Ma bardzo wpływowych protektorów. Wszystko dlatego, że światowe mocarstwa, w tym Stany Zjednoczone, potrzebują takich ludzi jak on. Potrafiących sprawnie poruszać się poza granicami prawa, w mrokach mocno wątpliwych rządowych decyzji, o których społeczeństwo nigdy nie powinno się dowiedzieć.

Film Pan życia i śmierci wszedł na ekrany w 2005 roku. Miałem wówczas 21 lat. Pisałem do tygodnika „Gazeta Polska”, rozpoczynając swoją przygodę z zawodem dziennikarza śledczego. Od tego momentu minęło już 14 lat. Zdążyłem napisać setki artykułów ujawniających kulisy handlu bronią. Poznałem wielu ludzi parających się tą profesją: zaczynając od szefów firm zbrojeniowych, przez byłych lub obecnych polityków, ludzi służb specjalnych, a kończąc na osobach pokroju fikcyjnego Jurija Orłowa.

Można nazywać ich różnie: pośrednicy, konsultanci, doradcy czy agenci. Ich biografie spokojnie mogłyby posłużyć za kanwę niejednego dobrego filmu sensacyjnego. Każda z historii jest inna, mniej lub bardziej skomplikowana, ale zawsze ciekawa. Jedni wywodzą się ze środowisk politycznych, inni – z dyplomacji, a część to emerytowani pracownicy różnej maści tajnych służb. Łączy ich jednak jedno: szerokie kontakty na najwyższych rządowych szczeblach na całym świecie. „Network” (sieć kontaktów) to podstawa działalności tzw. armdealerów, czyli międzynarodowych handlarzy bronią. Ich środowisko jest bardzo wąskie i hermetyczne. Podobnie jak w każdej innej przynoszącej tak ogromne zyski branży, także i tu nie brakuje cwaniaków i naciągaczy. Są oni jednak szybko weryfikowani. Handel bronią to bowiem nie zabawa dla grzecznych chłopców, ale brutalny biznes. Ci najbardziej skuteczni przedstawiciele tego fachu znają wszystkich ważnych i najważniejszych. Wpływowych afrykańskich watażków, latynoskich przywódców, wpadają na herbatkę do monarchów, dyskutują o interesach w obrzydliwie drogich restauracjach z arabskimi książętami czy przedstawicielami europejskich rządów. Największe zyski osiągają w czasie konfliktów zbrojnych, stąd też przylgnęło do nich nieco pogardliwe miano „psów wojny”. Są w stanie dostarczyć wszystko. Od czołgów przez rakiety, systemy przeciwlotnicze, samoloty, śmigłowce, łodzie podwodne, wozy pancerne po karabiny. Z łatwością mogą dozbroić niemal każdy kraj na świecie, bez względu na stronę konfliktu. Jednak transakcje, w których uczestniczą, wybierają bardzo starannie. Armdealerzy rzadko prowadzą je na własną rękę. Nawet ci najbardziej wpływowi wiedzą, że to zbyt duże ryzyko. Sukces, a co za tym idzie – krociowe zyski, mogą osiągnąć tylko wtedy, gdy mają ochronę lub przynajmniej autoryzację rządu liczącego się na świecie kraju. Karty na tym rynku rozdają trzy mocarstwa: Stany Zjednoczone, Chiny i Rosja. Nieco do powiedzenia mają też rządy takich krajów jak Izrael, Francja, Wielka Brytania, Niemcy, Pakistan czy Arabia Saudyjska. To w tej bardzo wąskiej grupie wskazywane są osoby, które mają zielone światło na udział w zbrojeniowych transakcjach.

Szczegóły tych operacji handlowych są najpilniej strzeżonymi tajemnicami poszczególnych rządów. Wszystko dlatego, że dotyczą nie tylko gigantycznych pieniędzy, ale przede wszystkim bezpieczeństwa narodowego. Przy realizacji takich transakcji niezwykle ważne jest więc zachowanie pełnej dyskrecji. Stąd wiele zbrojeniowych deali nigdy nie ujrzało i pewnie nie ujrzy światła dziennego. Choć każda nawet pobieżna informacja na ten temat wzbudza wiele zamieszania. Tym bardziej gdy jest inspirowana przez konkurencję, która w ten sposób chce się zemścić za przegrany wyścig o intratny kontrakt. W takich przypadkach wybuchają wielkie międzynarodowe afery. W optymistycznej wersji scenariusza bohaterowie transakcji przez długie tygodnie znajdują się „tylko” w świetle medialnych jupiterów. W tej gorszej do akcji wkraczają także organy ścigania. Wszczynają śledztwa, a następnie zatrzymują zamieszanych w ten proceder. Wówczas rozpoczyna się niewidoczna dla oka zwykłego śmiertelnika rozgrywka między tajnymi służbami zaangażowanych w sprawę rządów. W takiej grze bezpieczeństwo może zagwarantować tylko parasol ochronny roztoczony przez silnego patrona. W przeciwnym razie armdealerzy trafiają na czarną listę i tracą jakąkolwiek szansę na przynoszący krocie biznes. Nie mówiąc już o długoletniej odsiadce w dalekich od luksusowych warunkach. Krótki pobyt za kratkami i przerwa w biznesie są czasem nieuniknione. Takie ryzyko jest wkalkulowane w tę profesję, szczególnie gdy stawka (czytaj wartość kontraktu) jest bardzo wysoka.

Z usług armdealerów od zawsze korzystają niemal wszystkie kraje chcące sprzedawać za granicą produkowane uzbrojenie. Wyjątkiem w tej branży nie jest Polska. W niniejszej książce przybliżę Państwu sylwetki handlarzy bronią, którzy współpracowali z naszym rodzimym przemysłem zbrojeniowym, chcąc mu pomóc w zawarciu intratnego kontraktu eksportowego. Wiele z tych historii nigdy nie ujrzało światła dziennego lub tylko pobieżnie, często w tonie sensacji, było opisywanych przez polskie media. Niektóre wymagałyby drobiazgowego śledztwa prokuratorskiego, ponieważ jednoznacznie wskazują, że w Polsce nadal działa grupa osób torpedujących rozwój sektora zbrojeniowego.

Zbierając materiały do tej książki, rozmawiając w Bejrucie czy Barcelonie ze swoimi bohaterami, słuchając kolejnych opowieści o meandrach handlu bronią, cały czas zadawałem sobie jedno pytanie: czy polskie firmy zbrojeniowe, chcąc sprzedać broń do Afryki, Azji czy Ameryki Południowej, mogą zawrzeć pakt z samym diabłem, aby tylko podpisać kontrakt? Dziś wiem, że ani w Stanach Zjednoczonych, ani w Rosji czy Chinach nikt nie ma takich rozterek. Tamtejsze służby specjalne potrafią jednak zadbać, by wszystko pozostało tajemnicą, a jeśli nawet wyjdzie na jaw, rządy tych państw są w stanie skutecznie umyć od tego ręce. A jak jest w Polsce? Zapraszam w podróż…

Warszawa, 1 marca 2019 r.

Egipski deal

Koniec lat 70. Mimo że Polska Rzeczpospolita Ludowa nie wchodziła formalnie w skład Związku Sowieckiego, od zakończenia II wojny światowej była w pełni kontrolowana przez towarzyszy z Moskwy. To właśnie tam zapadały kluczowe decyzje dla polityki gospodarczej naszego kraju.

Wżycie wdrażał je Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (KC PZPR), kierowany wówczas przez pochodzącego ze Śląska Edwarda Gierka. Jednym ze strategicznych sektorów PRL pozostawał niezmiennie przemysł obronny. Było to nie tylko gospodarcze koło zamachowe kraju, ale również ważny element bezpieczeństwa Układu Warszawskiego, od lat przygotowującego się do konfliktu militarnego z NATO. Margines samodzielności w tym zakresie był więc niemożliwy. Moskwa szczegółowo nadzorowała pracę polskich zakładów. Cała produkcja specjalna – czołgów, wozów transportowych, pojazdów gąsienicowych czy broni strzeleckiej – odbywała się przecież na sowieckich licencjach. Podobnie wyglądało to w innych krajach satelickich, takich jak Bułgaria, NRD, Czechosłowacja czy Węgry. Sprzedaż sprzętu wojskowego wewnątrz Układu Warszawskiego następowała we wzajemnych rozliczeniach – barterach lub kredytach. Czasem w żywej gotówce, szczególnie w tak potrzebnych amerykańskich dolarach. Możliwości eksportowe były jednak i tak poważnie ograniczone. Formalnie na sprzedaż za granicę uzbrojenia wyprodukowanego dzięki sowieckiej myśli technicznej zgodę musiał wyrazić ZSRR. Stanowiło to poważny problem dla PRL, która po kilkuletniej gierkowskiej prosperity zaczynała pogrążać się w coraz większym kryzysie gospodarczym. Zaciągnięte zobowiązania przygniatały finanse państwa. W kraju zaczynało brakować twardej waluty, co tylko pogłębiało i tak już poważny kryzys. Chcąc utrzymać produkcję specjalną, zakłady musiały płacić amerykańskimi dolarami za nabywane na Zachodzie niezbędne podzespoły. Ratunkiem na zbilansowanie rozliczeń dewizowych w tej strategicznej gałęzi gospodarki było zwiększenie eksportu sprzętu powstającego w polskich zakładach. Doskonale zdawali sobie z tego sprawę najważniejsi urzędnicy Ministerstwa Handlu Zagranicznego (MHZ). Plany poprawy tej sytuacji opracowywano w kilku pokojach rządowego kompleksu przy ul. Wiejskiej 10 w Warszawie (dziś pod tym adresem znajduje się Kancelaria Prezydenta RP oraz Państwowa Komisja Wyborcza). To tam, kilkaset metrów od sejmowej sali obrad, znajdował się Centralny Zarząd Inżynierii (CZInż). Ta wewnętrzna komórka resortu – działająca na prawach departamentu – miała monopol na eksport produkowanego w kraju uzbrojenia. Ze względu na swój charakter cieszyła się bardzo dużą autonomią. Raporty o podejmowanych działaniach opatrzone klauzulą „ściśle tajne specjalnego znaczenia” trafiały tylko do garstki najważniejszych osób w PRL. Na tym wąskim rozdzielniku znajdowało się nazwisko wpływowego ministra obrony narodowej, gen. Wojciecha Jaruzelskiego, który potem stał się osobą numer jeden w komunistycznej Polsce – I sekretarzem KC PZPR, a dzięki wprowadzeniu stanu wojennego umocnił wpływy wojska w kraju.

Nad działalnością CZInż czuwał też Zarząd II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, czyli wywiad wojskowy PRL. Ta potężna służba od lat wykorzystywała go do prowadzenia działań operacyjnych. Stąd przynajmniej połowa zatrudnionych w CZInż osób była etatowymi funkcjonariuszami lub tajnymi współpracownikami Zarządu II.

Działalnością tej strategicznej komórki MHZ intensywnie interesował się również sowiecki wywiad wojskowy – GRU. Ta nieciesząca się dobrą sławą wszechwładna w krajach Układu Warszawskiego służba twardo wspierała realizację wrogiej NATO doktryny wojennej ZSRR. Handel bronią był jej istotnym elementem. GRU nie miało problemów z wpływaniem na decyzje CZInż, nie mówiąc o pozyskiwaniu informacji o jego bieżących działaniach. Sowieci spenetrowali zarówno MON Jaruzelskiego, jak i Zarząd II, który zresztą sami tworzyli. Zacieśnieniu relacji i wymianie informacji służyły kilkumiesięczne kursy, jakie w Moskwie odbywali wojskowi z PRL. Od dawna wiadomo, że w trakcie tychże kursów GRU werbowało współpracowników. Skala zjawiska oraz personalia sowieckich agentów w strukturach Ludowego Wojska Polskiego, a potem Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej są jednak mimo upływu lat do dziś nieznane. Moi rozmówcy wskazywali, że sensacyjne światło na tę kwestię mogłoby rzucić pełne odtajnienie materiałów zgromadzonych przez Wojskowe Służby Informacyjne przy okazji operacji o kryptonimie „Gwiazda”. Tak się pewnie jednak nigdy nie stanie, za dużo pomników mogłoby lec w gruzach.

GRU miało pełne zaufanie do Zarządu II. Od lat 60. dzięki sowieckim towarzyszom PRL-owski wywiad wojskowy budował coraz bliższe relacje z arabskimi organizacjami separatystycznymi, takimi jak np. Organizacja Wyzwolenia Palestyny (OWP). Na przełomie lat 70. i 80. przerodziło się to w konkretną współpracę. W efekcie w sprzedaży pochodzącego znad Wisły sprzętu zaczęli pomagać ścigani na całym świecie arabscy terroryści, tacy jak Monzer al-Kassar czy Abu Nidal. To główni armdealerzy mający zielone światło Moskwy do prowadzenia interesów z władzami PRL. Formalnie transakcje realizowali pracownicy CZInż, a nad wszystkim czuwał Zarząd II. Sowieci mieli więc – przynajmniej oficjalnie – czyste ręce. Brudną robotę wykonywali ich polscy sojusznicy. W rezultacie to PRL zaczęła być bezpośrednio oskarżana na arenie międzynarodowej o wspieranie światowego terroryzmu. Dowody były bezdyskusyjne. Winowajcy krwawych zamachów w Europie używali sprzętu produkowanego w zakładach nad Wisłą. Szczegóły tej bardzo wątpliwej współpracy z terrorystami akceptowanej w pełni przez gen. Jaruzelskiego doskonale opisał dr Przemysław Gasztold w książce Zabójcze układy: służby PRL i międzynarodowy terroryzm.

Pod koniec lat 70. oprócz CZInż w interesy zbrojeniowe zaczął się angażować jeszcze jeden podmiot – Przedsiębiorstwo Handlu Zagranicznego Bumar. Ten gigant zajmujący się eksportem cywilnych produktów powstających w zakładach zbrojeniowych również był naszpikowany ludźmi służb – zarówno wojskowych, jak i cywilnych. Podobnie jak CZinż rozliczano go z przychodów dewizowych. Fatalna sytuacja gospodarcza PRL zaczęła więc wzmagać rywalizację między obydwiema instytucjami. Wybuch konfliktu okazał się tylko kwestią czasu. Pretekst pojawił się bardzo szybko. Na przełomie lat 70. i 80. zakupem produkowanego w Polsce sprzętu zainteresował się Egipt. W tym czasie ten północnoafrykański kraj, rządzony przez Muhammada Anwara as-Sadata, wypowiedział posłuszeństwo Związkowi Sowieckiemu i zwrócił się ku Stanom Zjednoczonym. Mimo to Amerykanie nie zamierzali dozbrajać egipskiej armii, która swój potencjał opierała na wysłużonym sowieckim sprzęcie. Z problemu bardzo dobrze zdawał sobie sprawę prezydent Sadat. Zamierzał więc nie tylko zmodernizować posiadany sprzęt, ale również pozyskać nowy. Szczególnie zależało mu na zakupie części zamiennych, a także kilkuset sztuk nowoczesnych czołgów. Takie kontrakty byłyby dla PRL manną z nieba. Zapewniłyby potężny zastrzyk dewiz. Nie ma zatem co się dziwić, że ojcem tego sukcesu chciało tak samo zostać CZInż, jak i Bumar. Między tymi PRL-owskimi gigantami rozpoczęła się więc walka o to, kto zgarnie intratny egipski kontrakt. W archiwum Instytutu Pamięci Narodowej zachowało się wiele dokumentów opisujących kulisy tej – jak byśmy to dziś określili – wojny polsko-polskiej. Kluczową rolę odegrał w niej jeden z najpotężniejszych handlarzy bronią na świecie okresu zimnej wojny – Saudyjczyk Adnan Chaszukdżi, znany bardziej jako Adnan Khashoggi. Ten sam, który był wzorem do naśladowania dla wielu biznesmenów. Na swój sposób podziwiał go nawet późniejszy 45. prezydent Stanów Zjednoczonych, miliarder Donald Trump. To on nabył od Khashoggiego słynny – swego czasu największy na świecie – 86-metrowy jacht „Nabila” (Saudyjczyk nazwał go tak na cześć swojej córki), który zagrał w jednym z filmów o przygodach agenta brytyjskiego wywiadu Jamesa Bonda. Mimo że jego wartość szacowano na około 70 mln dolarów, Amerykanin zapłacił „tylko” 30 mln dolarów. Podobno wszystko dlatego, że saudyjski właściciel miał nóż na gardle i pilnie potrzebował gotówki. Trump chciał początkowo zachować oryginalną nazwę jachtu. To jednak nie spodobało się Khashoggiemu. Saudyjczyk zgodził się więc dać Trumpowi milion dolarów upustu przy całej transakcji, aby tylko zmienił nazwę. W efekcie jacht został przechrzczony na „Trump Princess”.

„Przeczytałem wszystko o Adnanie Khashoggim. To był wspaniały pośrednik i kiepski biznesmen” – stwierdził późniejszy 45. prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump na łamach „Vanity Fair” w 2008 r.

W 2008 r., tuż po aresztowaniu Khashoggiego w Szwajcarii, późniejszy prezydent USA w rozmowie z dziennikarzem „Vanity Fair” bardzo trafnie podsumował biznesową działalność saudyjskiego handlarza bronią: „Przeczytałem wszystko o Adnanie Khashoggim. To był wspaniały pośrednik i kiepski biznesmen (…). Gdyby zarobione prowizje wpłacał na konto w szwajcarskim banku, do dziś byłby bogatym człowiekiem, ale on je inwestował, dokonując kiepskich wyborów”.

1.1. Saudyjski miliarder wchodzi do Polski

Grupa Triad była globalnym graczem zajmującym się pośrednictwem biznesowym. Dzięki kontaktom posiadanym na całym świecie mogła pomóc zawrzeć niemal każdy kontrakt. Grupa powstała w latach 50. ubiegłego wieku. Założył ją Adnan Khashoggi, który już jako młody chłopak przejawiał smykałkę do biznesu. Swój pierwszy interes zrobił na pośrednictwie w zakupie amerykańskich ciężarówek dla firmy budowlanej z Arabii Saudyjskiej. Kierował nią Mohammed bin Laden, ojciec Osamy, słynnego terrorysty i twórcy Al-Kaidy. To dlatego po ataku terrorystycznym z 11 września 2001 r. w amerykańskiej prasie pojawiły się spekulacje, że Khashoggi mógł przez pewien czas wspierać działalność Osamy. Wróćmy jednak do początków jego biznesowej kariery. W prowadzeniu Triad wspierali go dwaj bracia – Essam i Adil. Cała familia cieszyła się dużymi wpływami wśród rządzącej krajem rodziny Saudów. Zawdzięczała je ojcu, który był nadwornym lekarzem zasiadającego w latach 1932–1953 na królewskim tronie Abd al-Aziza ibn Su‘uda. To właśnie dzięki tym kontaktom Adnan Khashoggi stał się nieoficjalnym przedstawicielem królewskiej rodziny, bez którego nie można było załatwić w Arabii Saudyjskiej żadnego interesu. „Stał się łącznikiem między Wschodem a Zachodem, między starym a nowym światem” – podkreślała 11 grudnia 1986 r. telewizja ABC Network, która w wieczornym wydaniu wyemitowała wywiad Barbary Walters z legendarnym handlarzem bronią.

Każdy międzynarodowy koncern chcący zainwestować w Arabii Saudyjskiej musiał więc dogadać się z grupą Triad. W ten sposób Khashoggi zaczął zarabiać krocie na współpracy z takimi międzynarodowymi koncernami, jak Lockheed, Raytheon, British Aerospace, Philip Holzman, Fiat czy Northrop. To był jednak dopiero początek dobrej passy. Nowe możliwości otworzyła mu rosnąca rola Arabii Saudyjskiej na Bliskim Wschodzie. Khashoggi zaczął pośredniczyć w dostawach do regionu niemal każdego rodzaju sprzętu wojskowego: od czołgów przez samoloty po systemy radarowe. Prowizje inkasował też przy okazji kontraktów budowlanych czy handlu surowcami. W rezultacie jego imperium rozrastało się bardzo szybko. Na przełomie lat 70. i 80. obejmowało blisko 40 krajów na świecie. Nie było drzwi, których nie otworzyłoby nazwisko Khashoggiego. Saudyjczyk stał się niekwestionowanym liderem międzynarodowego handlu bronią, a zgromadzony majątek dawał mu status najbogatszego i najbardziej wpływowego człowieka na świecie. Pławił się w luksusie, żyjąc jak arabski książę. Media wskazywały, że rocznie na życie wydawał grubo ponad 100 mln USD. Nie licząc oczywiście kosztów związanych z zakupem jachtów, nieprzyzwoicie drogich kolejnych apartamentów czy rezydencji. Trzeba jednak pamiętać, że siła nabywcza dolara amerykańskiego była wówczas dużo większa. 100 mln USD, jakie blisko 40 lat temu wydawał Saudyjczyk, dziś byłoby sumą wielokrotnie wyższą. To dopiero pokazuje skalę rozrzutności i luksusu.

Obsługą rozległych interesów Saudyjczyka zajmowała się sieć podmiotów działających pod wspólną marką „Triad”. Jedną z takich firm była Triad America Corp zarejestrowana w połowie lat 70. w amerykańskim mieście Salt Lake City. Specjalizowała się ona w sektorze naftowym i energetycznym. W październiku 1984 r. podpisała kontrakt na udział w poszukiwaniach ropy i gazu w Sudanie. W projekt włożyła 40 mln USD. Inwestycja w ciągu kolejnych lat miała się zwrócić przynajmniej kilkukrotnie. W tym czasie prezydentem tego afrykańskiego kraju był przyjaciel Khashoggiego Jaafar Nimeiry. Ostatecznie interes nie wypalił. W kwietniu 1985 r. Nimeiry został obalony przez grupę wojskowych podczas swojego pobytu w Stanach Zjednoczonych. Schronienie znalazł w Egipcie. Miał mu w tym pomóc właśnie Khashoggi, który od czasów prezydentury Anwara as-Sadata (1970–1981) posiadał duże wpływy w tym kraju. To właśnie dzięki nim polski przemysł mógł potem liczyć na milionowe zyski.

Pieniądze i władza Saudyjczyka powodowały, że zawsze otaczał go wianuszek doradców, służących, no i pięknych kobiet. Numerem jeden przez lata pozostawała jego żona Soraya. Ta 20 lat młodsza od męża Angielka faktycznie nazywała się Sandra Daly. Imię zmieniła po przejściu na islam. Nie wiodła jednak wcale życia jak przykładna muzułmanka. Czerpała z niego pełnymi garściami, często zdradzając męża. Zresztą Khashoggi też nie słynął z wierności. Zawsze miał pod ręką tabuny kochanek, głównie luksusowych prostytutek, o co dbali jego zaufani współpracownicy. Wśród nich istotną rolę odgrywał prywatny masażysta. Przez jakiś czas prowadził on nawet dla Khashoggiego oraz jego przyjaciół – książąt z Bliskiego Wschodu – prywatną agencję towarzyską na Riwierze Francuskiej. Zlikwidowała ją dopiero tamtejsza policja. O znaczeniu kobiet w życiu Saudyjczyka w swojej autobiografii Od Holocaustu do Hollywood pisał Gene Gutowski, znany producent filmowy (m.in. nagrodzonego trzema Oscarami Pianisty Romana Polańskiego), który przez lata należał do wąskiego grona zaufanych ludzi miliardera.

„Z pozoru pełen uroku osobistego, gościnności i charyzmy Adnan Khashoggi był bezwzględnym, cynicznym manipulatorem i intrygantem; kobiety zaś były jego ulubionymi narzędziami manipulacji. Niestrudzony uwodziciel płacił za ich wdzięki gotówką i prezentami, dlatego zawsze otaczały go tuziny dziewcząt, których przeszłość, a także teraźniejszość wydawały się podejrzane. Niektóre z nich zaspokajały jego własne apetyty seksualne, inne – wśród nich żona – były prezentami dla ludzi, od których pragnął coś uzyskać. Te ostatnie musiały zawsze składać dokładne meldunki o seksualnej sprawności przydzielonych im chwilowo partnerów – jego ciekawość w tej dziedzinie nie miała granic”.

Gutowski – faktycznie Witold Bardach – urodzony 7 maja 1925 r. w żydowskiej rodzinie we Lwowie, to ważna postać naszej opowieści. Oprócz kręcenia kasowych filmów zajmował się także handlem bronią. To on pośredniczył w sprzedaży polskiego sprzętu za granicę najpierw w okresie PRL, a potem już w czasach III RP. W ten trudny biznes wprowadził go właśnie Khashoggi. Panowie poznali się w 1971 r. Nazwisko Gutowskiego było już wtedy znane w świecie filmowym, podobnie jak w biznesie jasno świeciła gwiazda opływającego w luksusy Saudyjczyka. Nie wiadomo jednak, jak faktycznie los splótł drogi tych dwóch nietuzinkowych mężczyzn. Sam Gutowski w swojej autobiografii bardzo lakonicznie, acz ze znaną sobie swadą opisał początek znajomości z miliarderem: „Kiedy się poznaliśmy, miał jeszcze dość prowincjonalne poglądy na świat. W jego oczach – a także oczach jego krewnych i przyjaciół – byłem wytwornym światowcem, producentem filmowym, posiadającym w dodatku piękną żonę, z którą on sam i niektórzy jego arabscy przyjaciele chętnie poszliby do łóżka”.

Gutowski szybko przypadł Khashoggiemu do gustu. Połączyła ich miłość do kobiet i pieniędzy. Saudyjczyk mianował hollywoodzkiego filmowca swoim doradcą i obdarzył go pełnym zaufaniem. Gutowski mógł zatem w pełni korzystać z blasku chwały i bogactwa Saudyjczyka. Mając do niego nieograniczony dostęp, co i rusz proponował więc kolejne biznesowe przedsięwzięcia. To właśnie za jego namową Khashoggi nabył m.in. połowę udziałów w paryskim domu mody Kenzo (potem musiał jednak wycofać się z interesu ze względu na konflikt ze wspólnikami). Przekonał on również Saudyjczyka do rozpoczęcia współpracy z Polską, z której w 1944 r. musiał uciekać jeszcze jako młody chłopak.

Roman Polański, reżyser m.in. obsypanego Oscarami filmu Pianista

Dlaczego Gutowski, już jako znany filmowiec i doradca potężnego saudyjskiego handlarza bronią, zdecydował się na powrót po 30 latach nad Wisłę? W swojej autobiografii podkreślał, że do Polski przyjechał w połowie lat 70. na zaproszenie trzy lata od siebie starszego Macieja Szczepańskiego, wpływowego prezesa Komitetu ds. Radia i Telewizji. Ten aparatczyk uchodził za jednego z najbardziej zaufanych ludzi ówczesnego człowieka numer jeden w PRL – Edwarda Gierka, I sekretarza KC PZPR. Obydwaj pochodzili zresztą z Sosnowca. Szczepański, 15 lat młodszy od swojego pryncypała, był specem od propagandy. Twardą ręką pilnował, aby Polskę pod przewodnictwem Gierka przedstawiano w prasie, radiu i telewizji jako jedną z największych potęg gospodarczych na świecie. Nowe inwestycje, zwiększenie wydobycia węgla kamiennego czy produkcji energii elektrycznej i stali – to tylko niektóre elementy propagandy sukcesu, współtworzonej przez Szczepańskiego. Nie miała ona, rzecz jasna, wiele wspólnego z rzeczywistością. W istocie gospodarka PRL stawał się z dnia na dzień coraz słabsza. Wszystko przez spiralę zadłużenia, w którą Gierek zaczął wpychać kraj. Kredyty zaciągane w zagranicznych bankach rosły w zatrważającym tempie. Zaczęły osiągać wartości liczone w dziesiątkach miliardów dolarów. Najgorsze jednak było to, że te astronomiczne pożyczone środki potem często trwoniono. Część przejadano lub padały one łupem wpływowych PZPR-owskich aparatczyków. Korupcja i kumoterstwo były na porządku dziennym.

Gene Gutowski, producent filmu Pianista

Właśnie kwestia kredytów zagranicznych miała być powodem zaproszenia do Polski Gutowskiego.

„[Szczepański] miał nadzieję, że uda mu się wykorzystać mnie jako pośrednika w negocjacjach z rządem Arabii Saudyjskiej, u której rząd Polski zamierzał zaciągnąć pożyczkę w wysokości miliarda dolarów. I niemal postawił na swoim. Zacząłem spotykać się z wicepremierem Jagielskim i kilkoma ministrami, a także panem Wołoszynem, eleganckim i wykształconym prezesem Banku Handlowego. Choć działałem samotnie i nie miałem pojęcia o świecie wielkiej finansjery, uzyskałem zgodę Saudyjczyków na proponowane przez Polaków warunki. Wciągnąłem nawet do negocjacji czołowy bank amerykański oraz firmę handlową z Pittsburgha, która miała sprzedawać polski węgiel, będący zastawem za pożyczkę. Ale w końcu negocjacje te skończyły się fiaskiem, gdyż polski rząd nie mógł spełnić wszystkich warunków stawianych przez Saudyjczyków. I dobrze się stało, gdyż ta pożyczka zwiększyłaby jeszcze bardziej polskie zadłużenie” – wspominał w swojej autobiografii Gutowski. Czas ten nie był jednak dla niego stracony. Dzięki Szczepańskiemu filmowiec poznał niemal wszystkich prominentnych ludzi w PRL, w tym członków kierownictwa ministerstwa handlu zagranicznego i dyrektorów Bumaru. Mimo to przeprowadzający kwerendę w IPN nie odkryli żadnych materiałów na temat Gutowskiego. W archiwum Instytutu nie znaleziono nawet jednego wypisu ewidencyjnego. Ewenement jak na człowieka, który nie tylko działał w ochranianym przez PRL-owskie służby sektorze zbrojeniowym, ale również utrzymywał znakomite relacje z członkami partyjnego establishmentu, jak i przedstawicielami światowej elity. Holywoodzki filmowiec kontakty te szybko zaczął przekuwać w biznes. Pierwszym krokiem było przekonanie do współpracy z Polską Khashoggiego. Przyszło mu to łatwo, ponieważ Saudyjczyk wiedział, że Egipt po wypowiedzeniu posłuszeństwa Sowietom ma nóż na gardle. Moskwa w 1976 r. wprowadziła całkowite embargo na sprzedaż do tego kraju jakiegokolwiek uzbrojenia produkowanego na licencji ZSRR, a także części zamiennych. Pretekstem była odmowa spłaty 6 mld USD zadłużenia. Z dnia na dzień Egipt, całkowicie uzależniony sprzętowo od Sowietów, został odcięty od dostaw. Z kolei kraje NATO, ze Stanami Zjednoczonymi na czele, nie bardzo chciały dozbrajać niedawnego wroga. Kair radził sobie jednak, jak mógł, kupując podrabiane części zamienne z Anglii, Francji, Włoch i Hiszpanii. Problem mogły rozwiązać dostawy sprzętu z Polski.

Sprawę miał załatwić Gutowski. Saudyjczyk mianował go przedstawicielem Triad w Polsce. Filmowiec postanowił upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. W tym czasie dogadał się – o czym pewnie Khashoggi nie miał pojęcia – z Bumarem na dodatkowe prowizje. Umowa w tym zakresie była tajna. Gwarantowała jednak Gutowskiemu przypływ pieniędzy nie tylko z imperium Saudyjczyka, ale również z polskiego przedsiębiorstwa.

W tym czasie gabinet dyrektora Bumaru przy ul. Marchlewskiego 11 w Warszawie zajmował Ryszard Mikoda (rocznik 1935). To absolwent Szkoły Głównej Planowania i Statystyki (obecne Szkoła Główna Handlowa), gdzie ukończył handel zagraniczny. Do Bumaru przyszedł w 1971 r. Wcześniej przez blisko 15 lat pracował w Centrali Handlu Zagranicznego „Polimex”. We współpracy z Triad musiał więc upatrywać szansy na biznesowy sukces. Umowę z grupą saudyjskiego miliardera kierowany przez niego Bumar podpisał w 1978 r. Zakładała ona pomoc w zawarciu lukratywnych kontraktów na dostawy sprzętu do Egiptu. Pierwsze zamówienia zaczęto realizować niespełna dwa lata później, w 1980 r. Były to głównie części zamienne do silników i sowieckich czołgów używanych przez egipskich żołnierzy. Kwoty, na które opiewały te kontrakty nie powalały, ale dobrze wróżyły na przyszłość.

W ciągu czterech lat przychody Bumaru z tytułu dostaw podzespołów do Egiptu wyniosły 120 mln USD. Z tego jednak centrala musiała wypłacić grupie Triad sowite prowizje. Ile dokładnie? Z odnalezionych przeze mnie dokumentów wynika, że prowizje te dochodziły nawet do 45% kontraktu (z tego Gutowski miał zagwarantowane aż 5,5%)! To było grubo ponad 50 mln USD. Nigdzie na świecie nie praktykowano tak wysokich stawek. Prowizje na rynku wynosiły od kilku do maksymalnie 10%. Sam Bumar w kwietniu 1985 r. w piśmie do gen. Jana Zielińskiego, dyrektora generalnego Komisji Planowania przy Radzie Ministrów, wyjaśniał to bardzo enigmatycznie: „Płacona grupie prowizja aczkolwiek wysoka nie rzutuje na ekonomiczną stronę przedsięwzięcia, gdyż uzyskiwane ceny netto są wysokie o czym świadczyć mogą opinie i wyniki ekonomiczne eksportujących przedsiębiorstw”. Grupa Triad dbała bowiem, aby ceny za sprzedawane przez Bumar podzespoły były wyższe niż rynkowe. Przykładem były silniki produkowane w Zakładach Mechanicznych im. Marcelego Nowotki na warszawskiej Woli. Przedsiębiorstwo sprzedawało je po 16 tys. USD za sztukę. Jednak dzięki Triad udało się uzyskać znacznie wyższą cenę – 54 tys. USD. Po odliczeniu prowizji dawało to więc 35 tys. USD przychodu ze sprzedaży jednego silnika. Każda ze stron była więc zadowolona.

Tak wysokie prowizje wzbudziły jednak na szczytach PZPR sporo kontrowersji. Podejrzewano, że część z tych milionów mogła skapnąć do kieszeni przedstawicieli Bumaru lub partyjnych kacyków, sprzyjających działalności centrali. Dlatego ministerstwo handlu zagranicznego aż dwukrotnie kontrolowało rozliczenie egipskich kontraktów. Nie wiadomo, czy wykryto jakiekolwiek nieprawidłowości. Jeśli nawet tak się stało, to wszystko musiało być zamiecione pod dywan. W dokumentach SB nie znalazłem żadnej wzmianki na ten temat.

Bumar świętował tymczasem sukces. Dostawy podzespołów do Egiptu udowodniły, że grupa Triad potrafi skutecznie pomóc w eksporcie produkowanego w Polsce sprzętu. To jedynie zaostrzyło apetyt. Nie tylko Bumaru, ale i Gutowskiego. Filmowiec chciał wywalczyć dla polskiej centrali handlu zagranicznego jeszcze większy kawałek egipskiego tortu. W końcu im bardziej intratne kontrakty zawierał Bumar, tym wyższe prowizje trafiały do jego kieszeni. Potrzebny był więc dobry PR. Dlatego też Bumar za namową Gutowskiego na przełomie 1983 i 1984 r. przeprowadził promocyjny remont jednego egipskiego czołgu T-54, dzięki czemu podniósł jego walory o klasę wyżej – do czołgu T-55. Egipcjanie byli wniebowzięci. Zaczęli naciskać na jak najszybsze zawarcie z Bumarem kontraktu na modernizację wszystkich czołgów znajdujących się w arsenale egipskiej armii. Taki kontrakt opiewałby na, bagatela, kilkaset milionów USD. Lista życzeń Kairu była jednak dłuższa.

Rok 1984 przyniósł zatem przełom, jeśli chodzi o współpracę Bumaru z Triad. Saudyjski miliarder dostrzegł, że na prowizjach ze sprzedaży produkowanego w Polsce sprzętu może zarobić krocie. Wraz ze swoimi współpracownikami przygotował więc ofertę zawierającą pakiet kontraktów cywilno-wojskowych nie tylko w Egipcie, ale również w Maroku i Sudanie. Memorandum w tej sprawie w grudniu 1984 r. trafiło na biurko kierownictwa Bumaru. Propozycja wydawała się bardzo atrakcyjna. Wartość kontraktów szacowano na łączną kwotę 3,5 mld USD. Gdyby więc doszło do ich zawarcia, Triad skasowałaby przeszło miliard dolarów prowizji. Saudyjczyk chciał jednak przy okazji załatwić jeszcze jeden interes: zwiększyć przepustowość rurociągu naftowego biegnącego wzdłuż Kanału Sueskiego, co leżało w gestii Kairu. Co znajdowało się w ofercie złożonej Bumarowi?

Organizacja Khashoggiego obiecywała pomoc w sprzedaży do Egiptu 300 sztuk czołgów T-72, a także zawarcie kontraktu na modernizację 800 starszych maszyn, T-54 i T-55, będących w użytku tamtejszej armii. Oprócz tego dostawy miały też obejmować tysiąc pojazdów wielozadaniowych, ponad 100 tysięcy sztuk amunicji różnego typu, a także udział w budowie dwóch cementowni. Z ramienia Triad za tę część miał bezpośrednio odpowiadać gen. Sadeq, były wiceminister obrony Egiptu. Stracił on stanowisko po zakupie w Rumunii czołgów T-55, których jakość okazała się bardzo zła.

Memorandum zawierało też ofertę intratnych kontraktów w Sudanie, którym rządził zaprzyjaźniony z Khashoggim prezydent Jaafar Nimeiry. Triad chciała, aby Bumar uczestniczył w budowie transsudańskiego rurociągu o długości 1400 km. Inwestycja miała zostać sfinansowana przez spółkę, w której 50% udziałów miała grupa Triad. Kontrakt realizowała wcześniej włoska firma, ale po tym, jak na napadnięto na jej robotników, wycofała się z inwestycji. Już pod koniec 1984 r., gdy rozmowy były jeszcze na bardzo wstępnym etapie, w sudańskiej prasie ukazał się artykuł informujący o tym, że nowy przetarg na budowę rurociągu wygrał Bumar. Ostatecznie kilka miesięcy później, po obaleniu Nimeiry’ego, temat saudyjskiego kontraktu stał się nieaktualny. Atrakcyjnie wyglądał jednak pakiet kontraktów w Maroku. Miały one obejmować udział w budowie elektrowni wodnych, portu morskiego, a także dostawy 3 tysięcy ciężarówek. W memorandum był jednak haczyk. Triad uzależniała porozumienie o współpracy w zakresie inwestycji cywilnych od realizacji przez Bumar dostaw wojskowych do Egiptu. Przede wszystkim chodziło o sprzedaż produkowanych nad Wisłą czołgów T-72. Wówczas pojawił się problem.

Na sukcesy eksportowe Bumaru zazdrosnym okiem spoglądał CZInż, który również miał podpisaną umowę z grupą Triad, ale nie potrafił skutecznie zaoferować żadnego sprzętu. Wojskowi zaczęli więc torpedować działania Bumaru, chcąc wyprzedzić konkurenta i zawrzeć zyskowne umowy, a jeśli to by się nie powiodło, uniemożliwić ich podpisanie. Zapewne chodziło nie tyle o chwałę i sukces, ile o milionowe prowizje z zawartych kontraktów. Wybuchła więc brutalna wewnętrzna wojna, w której nie obowiązywały żadne zasady. Polem bitew były zacisza gabinetów PRL-owskich decydentów. Po jednej stronie okopów stał CZInż, wspierany przez Zarząd II i ministerstwo handlu zagranicznego, po drugiej – Bumar, który również posiadał wpływowych protektorów, np. Zbigniewa Szałajdę, byłego ministra hutnictwa, potem zaś wicepremiera i członka KC PZPR. Co ciekawe, do udzielenia wsparcia Bumarowi miał go przekonać I sekretarz Komitetu Dzielnicowego PZPR na warszawskiej Woli – Kazimierz Wiśniewski.

Notatka dotycząca wizyty przedstawicieli grupy Triad w Polsce

Kierowana przez Ryszarda Mikodę centrala nie miała jednak łatwego zadania. W tym czasie obowiązywała uchwała Rady Ministrów z 1 czerwca 1979 r. przyznająca CZInż monopol na eksport uzbrojenia. Istniała jednak furtka dla Bumaru. W przypadku, gdy zagraniczny kontrahent byłby zainteresowany zakupem produkowanej w Polsce broni, centrala handlu mogła zwrócić się do CZInż z prośbą o zgodę na realizację transakcji. Na ile jednak realne było otrzymanie zielonego światła? To krótko po przedstawieniu memorandum chciała sprawdzić grupa Triad. Postanowiła przetestować możliwości Bumaru w zdobyciu niezbędnych pozwoleń na eksport uzbrojenia. Na początku 1985 r. grupa rozpoczęła w imieniu Egiptu starania o zakup od zarządzanej przez Mikodę centrali sześciu pocisków przeciwpancernych o zwiększonej prędkości początkowej. Transakcja została jednak zablokowana. Najpierw, w lutym 1985 r., sprzedaży pocisków Triad odmówił płk Zdzisław Harz, jeden z szefów CZInż. Należał on do grupy wrogiej Bumarowi. Ten były kierownik Biura Radcy Handlowego w Kairze współpracował z Zarządem II. Został zarejestrowany pod pseudonimem „Legat”. Harz swoją decyzję w sprawie pocisków starał się tłumaczyć… reglamentacją tego typu amunicji ze względów strategicznych. Tłumaczenie było o tyle niewiarygodne, że w tym czasie podobne pociski, posiadające jednak większą siłę przebicia, oferował na rynku Izrael. Niespełna dwa miesiące po decyzji Harza zakaz zajmowania się przez Bumar sprawą pocisków wydał Tadeusz Nestorowicz, minister handlu zagranicznego. To ostatecznie zamknęło temat. CZInż – Bumar 1:0. Wojskowi wygrywali. Było to jednak dopiero pierwsze starcie.

W czerwcu 1985 r. na podstawie upoważnienia ministerstwa przemysłu maszynowego delegacja Bumaru, w tajemnicy przed CZInż, udała się do Egiptu. Tam w uzgodnieniu z Triad złożyła egipskim kontrahentom ofertę sprzedaży wozów zabezpieczenia technicznego (WZT-2) produkowanych w zakładach w Łabędach. Egipcjanie po negocjacjach zgodzili się nabyć 100 pojazdów za 41 mln USD (410 tys. USD za sztukę). Istniał także drugi wariant. Gdyby Bumar przystał na obniżenie ceny do 390 tys. USD za sztukę, zamówienie obejmowałoby wtedy dwa razy więcej pojazdów. Wówczas taki kontrakt opiewałby na 79 mln USD. Obydwie propozycje były korzystne dla polskiej centrali. Koszt produkcji jednej sztuki pojazdu wynosił 320 tys. USD. Czysty zysk z transakcji w zależności od wybranego wariantu wahałby się od 9 do 14 mln USD. Tak czy inaczej byłby to sukces.

Oferta Bumaru miała jednak konkurencję. O kontrakt na dostawy wozów zabezpieczenia technicznego dla egipskiej armii walczyli też Chińczycy. Złożona przez nich oferta była dużo atrakcyjniejsza niż ta przedstawiona przez polską centralę. Oferowali nowocześniejszy pojazd za niższą cenę. Egipcjanie wybrali jednak WZT-٢. Zdecydowały łapówki wręczone tamtejszym decydentom przez przedstawicieli Triad. Bonusem miało być zorganizowanie i opłacenie wycieczki do Polski egipskiej delegacji, złożonej z trzech generałów i jednego pułkownika. Radość Bumaru była jednak przedwczesna. Termin podpisania kontraktu cały czas się odwlekał. Powodem były działania CZInż, który skutecznie torpedował wewnątrz kraju poczynania Bumaru. Ani strona egipska, ani Triad nie mogła tego zrozumieć. Organizacja Khashoggiego chwytała się więc różnych sposobów, aby przyspieszyć podjęcie decyzji w tej sprawie. Posunęła się nawet do szantażu. Z jednej z notatek Departamentu V MSW, zajmującego się w PRL ochroną przemysłu, wynika, że grupa Saudyjczyka celowo przez wiele miesięcy nie odbierała z gdyńskiego portu 50 dostarczonych przez Bumar silników do czołgów T-55. Była to wymierna strata dla Bumaru, który zgodnie z umową zgarniał 20 tysięcy USD za sztukę. „(…) grupa Triad miała uzależniać odebranie silników od zawarcia kontraktów na inny sprzęt wojskowy dla Egiptu” – raportował jeden z funkcjonariuszy SB.

1.2. Młody, zdolny przyszły prezes

Gdy wojna między Bumarem a CZInż o egipskie zamówienia trwała w najlepsze, pierwsze kroki w branży zbrojeniowej stawiał niespełna 30-letni, pochodzący ze Szczecina Roman Baczyński. Ten sam, który w III RP stanie się jednym z najbardziej wpływowych ludzi w polskim sektorze zbrojeniowym. Baczyński urodził się 22 sierpnia 1952 r. Tuż po studiach trafił do Bumaru. W centrali dość szybko został ważną osobą. Czy dlatego, że należał do aktywów PRL-owskich służb specjalnych w Bumarze? Informacji na ten temat szukałem w archiwum IPN. Na próżno. Nie znalazłem żadnej teczki Baczyńskiego. Jedynym śladem okazały się wypisy z ewidencji SB. Wskazują, że późniejszy szef Bumaru został przez bezpiekę zarejestrowany jako kontakt operacyjny (to jedna z kategorii współpracy). Nadano mu dwa pseudonimy – najpierw „Baca”, potem „Rom”. Do współpracy – w ramach sprawy operacyjnej o kryptonimie „Budownictwo” – miał go pozyskać porucznik Lech Dąbrowski ze stołecznej SB. Rejestracja nosi datę 26 lutego 1986 r. Baczyński miał wówczas 34 lata. Z sieci współpracowników został wyrejestrowany w lutym 1990 r. „z powodu rezygnacji”. Kolejny wpis nie pozostawia wątpliwości: „Materiałów brak”. Gdy podczas jednego ze spotkań zapytałem o to Baczyńskiego, był mocno zaskoczony. „Pierwsze słyszę, abym był jakimś współpracownikiem” – stwierdził. I dodał: „Faktycznie, znam Leszka Dąbrowskiego. Wielokrotnie z nim rozmawiałem, bo był opiekunem Bumaru z ramienia MSW. Poznałem go na początku lat 80. przy realizacji kontraktu egipskiego. Miał dużo do powiedzenia w Bumarze, szczególnie w stanie wojennym. Nie był jednak typowym esbekiem. Pamiętam, że pomógł nam – mnie i Mikodzie [ówczesny szef Bumaru – przyp. aut.] – wydostać po dwóch tygodniach internowania młodego pracownika Bumaru Adama Chrabąszcza, który działał w Solidarności”.

Według Baczyńskiego poważne wątpliwości budzi data jego rejestracji jako kontakt operacyjny. „W 1986 r. wyjechałem do Pragi jako przedstawiciel Bumaru. Wówczas od dawna nie miałem już kontaktu z Dąbrowskim. Nie mogłem być więc żadnym współpracownikiem” – podkreśla. Baczyński wrócił do kraju na przełomie 1994 i 1995 r. Został wtedy mianowany szefem Bumaru. Osobiście poznałem go jakieś dziesięć lat później. Wówczas stał jeszcze na czele państwowego giganta zbrojeniowego. Pamiętam, że na rozmowę zaprosił mnie do restauracji Baccara, znajdującej się na piętrze jednego z budynków tuż obok siedziby Bumaru. Tego z kręcącym się symbolem mercedesa na szczycie, zlokalizowanego na rogu al. Jana Pawła II i ul. Prostej. To było jego ulubione miejsce spotkań zarówno tych służbowych, jak i prywatnych. Miał tam zawsze otwarty rachunek i przyczyniał się poważnie do zwiększenia przychodów restauracji. Gdy więc stracił fotel prezesa Bumaru, żartowano, że teraz Baccarę czeka plajta. Rzeczywiście, dziś knajpka już nie istnieje. Nie wiadomo jednak, czy odejście Baczyńskiego z Bumaru faktycznie miało z tym związek.

Wypis z ewidencji PRL-owskiej bezpieki na temat Romana Baczyńskiego

Z długoletnim prezesem zbrojeniowego giganta rozmawiałem w ostatnich latach wielokrotnie. W końcu należy on w Polsce do wąskiego grona osób, które o kulisach handlu bronią wiedzą niemal wszystko. Były szef Bumaru kieruje obecnie prywatną firmą zbrojeniową, mającą siedzibę w budynku będącym jednym z symboli PRL – biurowcu Intraco na warszawskim Muranowie.

– Pamięta pan, jak to było z tym słynnym egipskim kontraktem? – zapytałem go podczas jednego z naszych spotkań.

– Tak, doskonale – odpowiedział.

– Czemu nie udało się ostatecznie sprzedać Egiptowi ani czołgów, ani wozów zabezpieczenia technicznego?

– Okazało się, że Egipcjanie nie mieli na to pieniędzy. Wszelkie środki na zakup uzbrojenia przekazywała im Arabia Saudyjska. W pewnym momencie kurek jednak przykręcono. Dla Bumaru i tak były to złote czasy. Na dostawach do Egiptu części zamiennych oraz silników zarobił ogromne pieniądze. W końcu kontrakty te opiewały w sumie na kilkaset milionów dolarów [kwota wynikająca z wszystkich umów zawartych z Egiptem w latach 80. wynosiła co najmniej 380 mln USD – przyp. aut.]. Zyski z nich przeznaczono na zakup pięciu czy sześciu pięter w budowanym wówczas hotelu Mariott. Potem wszystko odkupił LOT, który spłacał zobowiązania w corocznych ratach. To była bardzo korzystna transakcja. Pamiętam, że w 1997 r., gdy zostawałem prezesem Bumaru, LOT miał nam do zapłacenia jeszcze tylko jakieś 200 tys. USD.

1.3. Od dywanów do afery, czyli irańskie kontrakty

Wojna z CZInż nie była najpoważniejszą przeszkodą, która uniemożliwiła zawarcie egipskiego dealu. Sprzyjający Bumarowi wicepremier Zbigniew Szałajda doskonale zdawał sobie sprawę, że największym zagrożeniem jest embargo nałożone przez ZSRR na Egipt. Gdyby Bumar sprzedał Egipcjanom sprzęt produkowany na sowieckiej licencji, złamałby ten zakaz. Tym bardziej że Departament V MSW przestrzegał: „Mało wiarygodne jest, by wywiad radziecki nie orientował się w działalności Bumaru. Pomimo tego nie było reperkusji. Dostawy przez Bumar przedłużyły możliwość eksploatacji sprzętu radzieckiego”. Szałajda nie chciał jeszcze bardziej rozdrażniać towarzyszy z Moskwy. Próbował jednak przekonać ich, aby zgodzili się na realizację przez Bumar kontraktów w Egipcie. Bezskutecznie. O negatywnej decyzji Moskwy w tej sprawie powiadomił Szałajdę w czerwcu 1985 r. wicepremier ZSRR Iwan Archipow. W przesłanym piśmie wyraził on też niezadowolenie ze współpracy strony polskiej z grupą Triad. Określił ją jako „niepożądaną”. Takie stanowisko było pokłosiem międzynarodowej afery Irangate czy też Iran-Contras, jak ochrzciły ją niektóre media. Skandal doprowadził do wpisania Triad na „czarną listę” we wszystkich krajach arabskich. Można przypuszczać, że Sowietom chodziło tylko o pieniądze. Od miesięcy toczyły się rozmowy na linii Moskwa – Kair mające na celu poprawę wzajemnych stosunków. Gdyby do tego doszło, to właśnie ZSRR zgarnąłby przynajmniej 1,6 mld USD, jakie Egipt przeznaczył na zakup uzbrojenia.

„To jest zabawna historia. Byłem w Hamburgu. Powiedziano mi, że w wolnej strefie są dywany z Iranu. Poszedłem więc je zobaczyć. (…) Właściciel dywanów zaprosił mnie na lunch. Zawarliśmy niewielką, sympatyczną umowę. (…) W lunchu uczestniczył pewien dżentelmen Manucher Ghorbanifar (…) [Po lunchu] wziął mnie na bok. Zaczął opowiadać, jakie okropieństwa dzieją się na Bliskim Wschodzie i podczas tej wojny między Irakiem i Iranem, o całej muzułmańskiej krwi naszych braci przelewanej od sześciu lat” – tak Adnan Khashoggi w grudniu 1986 r. w telewizji ABC Network opowiadał o początkach skandalu znanego potem jako afera Iran-Contras. Ów dżentelmen spotkany przez Saudyjczyka był eksagentem SAVAK-u, słynącej z brutalności tajnej irańskiej policji, która działała za rządów ostatniego szacha Iranu. Na co dzień zajmował się handlem bronią. Równocześnie pracował dla izraelskiego Mosadu (nie było to dziwne, w końcu SAVAK na polecenie szacha był tworzony właśnie przez tę służbę). Ghorbanifar zaproponował Saudyjczykowi sprzedaż amerykańskiego uzbrojenia do Iranu. Był rok 1986. Biznes był mocno ryzykowny. Amerykanie wpisali Iran na listę krajów wspierających terroryzm. Jednak zgodę na przeprowadzenie transakcji wydał osobiście prezydent USA Ronald Reagan. Zaakceptowany przez niego plan zakładał, że zyski ze sprzedaży uzbrojenia Iranowi trafią do wspieranej przez CIA nikaraguańskiej partyzantki Contras. W ten sposób chciano obejść nałożony przez Kongres zakaz finansowania tych oddziałów. Jednocześnie liczono, że sprzedaż broni Iranowi pomoże w uwolnieniu zakładników, których przetrzymywał w Bejrucie finansowany przez Teheran Hezbollah. Wszystko miało się odbywać w wielkiej tajemnicy. Nie tylko chciano oszukać Kongres, ale także dozbroić jednego z największych wrogów Stanów Zjednoczonych.

Ta przygotowana przez CIA układanka runęła jednak jak domek z kart. Ujawniony skandal stał się największą aferą od czasów Watergate. Reagan znalazł się w ogniu ostrej krytyki. Prezydentowi USA udało się jednak wyjść z tego obronną ręką. Poważnie ucierpiał za to Khashoggi, dla którego afera Iran-Contras była początkiem końca. Po wybuchu skandalu gwiazda Saudyjczyka zaczęła powoli gasnąć. Przekonał się o tym osobiście w 1988 r., gdy został zatrzymany w luksusowym hotelu Schweizerhof w Bernie. W tym czasie prowadzone przez niego interesy znalazły się na celowniku służb kilku krajów, w tym amerykańskich. Okazało się, że Saudyjczyk brał udział w podejrzanych transakcjach finansowych. Pomagał ukrywać majątek Ferdinanda Marcosa, brutalnego dyktatora Filipin. Fortuna ta powstała dzięki korupcji i defraudacji rządowych funduszy, gdy w latach 1965–1986 Marcos rządził tym biednym azjatyckim krajem. Mimo wszechobecnego głodu i ubóstwa mieszkańców Filipin dyktator wraz z żoną pławili się w bogactwie. Do Imeldy Marcos – nie bez przyczyny – przylgnął wtedy przydomek najbardziej rozrzutnej pierwszej damy na świecie. Podczas wypadu na zakupy wydawała jednorazowo miliony dolarów. Kupowała wszystko: buty, biżuterię, ubrania. Obowiązkowo z najwyższej półki. Jej garderoba liczyła pół tysiąca sukienek, ponad 1200 par butów, nie mówiąc już o setkach okularów przeciwsłonecznych, futrach z norek czy… kuloodpornych stanikach.

Gdy po zamachu stanu i obaleniu jej męża władze w Manili rozpoczęły starania o odzyskanie zdefraudowanego majątku, na pomoc małżeństwu przyszedł właśnie Khashoggi. Jego zatrzymanie w Szwajcarii i ekstradycja do USA odbiły się szerokim echem. Podobnie jak sam proces, w którym oprócz Saudyjczyka na ławie oskarżonych zasiadała także Imelda Marcos. Mimo poważnych watpliwości obydwoje zostali uniewinnieni. Korzystny wyrok wcale jednak nie pomógł Khashoggiemu. Interesy zaczęły iść coraz gorzej. Nazwisko Saudyjczyka straciło magię, a majątek zaczął coraz bardziej topnieć. Spektakularnym tąpnięciem imperium handlarza bronią było bankructwo jego flagowej spółki, zarejestrowanej w Salt Lake City. Firma ta zostawiła po sobie wielomilionowe długi. Wszystko przez nieudane inwestycje i opłacanie luksusowych fanaberii Saudyjczyka. Khashoggi musiał więc zacząć zaciskanie pasa. Tak wcześniej eksponowane przez niego atrybuty bogactwa, jak jachty, odrzutowce, drogie samochody czy luksusowe apartamenty i rezydencje, zaczęły znikać z jego życia, najczęściej zajmowane przez wierzycieli. W 2004 r. Khashoggi żył już skromnie, w przestronnym domu w Paryżu. Tak swoje spotkania z Saudyjczykiem z tego okresu zapamiętał Gutowski: „(…) zjedliśmy razem lunch, a potem spacerowaliśmy po pobliskim Lasku Bulońskim, wspominając dobre stare czasy. A.K. oznajmił mi, że niczego nie żałuje, a potem dodał: »Wydałem wszystko, co zarobiłem, ale w maksymalnym stopniu korzystałem z uciech życia«. Nie znam wielu ludzi, którzy mogliby to o sobie powiedzieć. Potem, kiedy spotkaliśmy się w Cannes i spacerowaliśmy po Croisette, usiłował podjąć nieco gotówki, używając kilku kart kredytowych, ale żaden bankomat nie chciał mu jej wypłacić. Jego libańscy znajomi, których przed laty wprowadzał w świat wielkiego biznesu, płacąc im za usługi i kontakty, zdobyli dzięki niemu ogromne fortuny. Ciekawe, czy kiedy zaczęły się dla niego trudne chwile, któryś z nich próbował mu pomóc i się odwdzięczyć?”.

Adnan Khashoggi zmarł 6 czerwca 2017 r. w Szpitalu św. Tomasza w Londynie, krótko przed swoimi 82. urodzinami.

Podczas wojny irańsko-irackiej Teheranowi uzbrojenie sprzedawał także Bumar. Pomagał w tym Kanadyjczyk Steve Low, właściciel zarejestrowanej w Liechtensteinie spółki Atlas Oil Co. W archiwum IPN nie znalazłem żadnych informacji na temat tego człowieka. To dziwne. PRL-owska bezpieka powinna założyć mu przynajmniej tzw. teczkę cudzoziemca. Nie mówiąc o zapisach z inwigilacji. Dlaczego nie ma na jego temat żadnych dokumentów? Może nie było to jego prawdziwe nazwisko? A może ktoś zadbał, aby Steve Low nie pojawił się w rejestrach polskiej bezpieki? Nie wiadomo. Z jednego z dokumentów sporządzonych przez ochraniający przemysł Departament V MSW wynika, że Low współpracę z Bumarem rozpoczął w połowie 1986 r. Kanadyjczyk musiał cieszyć się pełnym zaufaniem władz w Teheranie. Krocie zarobił na sprzedaży do Iranu rakiet dalekiego zasięgu. Wyprodukowano je w Korei Północnej rządzonej twardą ręką przez Kim Ir Sena. Na rynku sztuka takiej amunicji kosztowała średnio 100 tys. USD. Low sprzedał Iranowi 40 rakiet z dziesięciokrotnym przebiciem, po 1 mln USD za egzemplarz! Kanadyjczyk miał też brać udział w dostawach do Iranu innych rodzajów amunicji, a także pochodzących z Bułgarii czołgów T-72. W 1987 r. wspólnie z Bumarem sprzedał Iranowi 100 tys. sztuk rakiet Grad wyprodukowanych przez Koreę Północną. Na prośbę Teheranu zamierzał też dostarczyć 200 sztuk produkowanych nad Wisłą haubic Goździk. Transakcja miała opiewać na 100 mln USD. Wzbudziła jednak poważne wątpliwości Departamentu V MSW: „(…) nie można wykluczyć prowokacji z jego [Steve’a Lowa – przyp. aut.] strony, polegającej np. na rozgłoszeniu w zachodnich środkach masowego przekazu, że walczący o pokój na świecie kraj socjalistyczny – Polska, eksportuje broń do Iranu, przyczyniając się w ten sposób do eskalacji konfliktu z Irakiem; dla administracji USA mogłoby to stanowić korzystną przeciwwagę dla sprawy Irangate”. Na liście życzeń Irańczyków przedstawionej przez Lowa w Warszawie znajdował się także sprzęt cywilny produkowany w Polsce, m.in. fiaty 126p.

Rakiety niekierowane kalibru 122 mm przeznaczone dla wyrzutni BM-21 Grad

1.4. Zmiana tożsamości za… 100 tys. zachodnioniemieckich marek

Styczeń 1987 r. Do Bumaru zgłosił się kolejny handlarz bronią – Bernard Dogor, przedstawiciel i współwłaściciel zarejestrowanej w Vaduz (Liechtenstein) spółki Qualitrade Ltd. Ten obywatel Republiki Federalnej Niemiec, rocznik 1935, przekonywał, że jest w stanie pomóc centrali w zawarciu lukratywnych kontraktów zagranicznych. Zaproponował pośrednictwo w sprzedaży do Arabii Saudyjskiej używanych przez Bundeswehrę czołgów Leopard II. Oferta na pierwszy rzut oka wyglądała bardzo kusząco. Tego typu maszyny znajdowały się wówczas na wyposażeniu nie tylko armii niemieckiej, ale także belgijskiej, holenderskiej i greckiej. Zarząd II Sztabu Generalnego od dawna próbował pozyskać wszelkie informacje o systemach i urządzeniach elektronicznych wykorzystywanych przez te maszyny. Oferta złożona przez Dogora Bumarowi mogła więc otworzyć nowe możliwości. Dlatego ówczesny minister obrony narodowej, gen. Florian Siwicki, zgodził się na pozyskanie jednego egzemplarza czołgu na potrzeby badań. W efekcie zakup miał dotyczyć w sumie ośmiu maszyn, z czego tylko siedem planowano potem sprzedać Saudyjczykom.

W tym czasie Bumar o ocenę oferty Dogora poprosił swojego zaufanego agenta – Gene‘a Gutowskiego. Jako członek największej na świecie grupy handlującej bronią hollywoodzki producent filmowy doskonale orientował się w sytuacji panującej na międzynarodowym rynku zbrojeniowym. Miał dostęp do nieoficjalnych informacji i pozostawał w kontaktach z ludźmi, którzy mogli np. ocenić ryzyko danej transakcji. Gutowski na prośbę przedstawicieli Bumaru spotkał się z Dogorem. Jednak nie zrobił on na nim dobrego wrażenia. „[Gutowski] szybko ocenił, że sprawa śmierdzi. Tym bardziej, że Dogor nie był znany w kręgach handlarzy bronią i był kojarzony z wywiadem RFN. (…) Dlatego – zdaniem Gutowskiego – osoba Dogora mogła być prowokatorem” – raportował funkcjonariusz Wydziału VII Departamentu V MSW. Wątpliwości Gutowskiego wzbudził fakt, że w tym czasie RFN unikała sprzedaży sprzętu do krajów arabskich ze względu na relacje z Izraelem. Z kolei Arabia Saudyjska była tak bardzo zdeterminowana, aby nabyć w sumie kilkaset czołgów (z notatek SB wynika, że chodziło o 200–300 egzemplarzy), że zamierzała płacić spore łapówki, by tylko zrealizować zamówienie. Pośrednictwo w takim dealu mogło się zakończyć poważnym skandalem międzynarodowym. Zrezygnowano więc z transakcji.

Cały czas rozważano jednak pozyskanie jednej sztuki Leoparda II w celu zbadania wykorzystanych w nim technologii. Dogor stwierdził, że jest w stanie w ciągu trzech tygodni dostarczyć nowy egzemplarz czołgu wraz z dokumentacją za 8,5 mln DM (marek zachodnioniemieckich). W tym czasie cena takiej maszyny była… o połowę niższa. Gdy zwrócono na to uwagę, Niemiec podkreślił, że podana przez niego kwota oczywiście podlega negocjacji. Do transakcji nigdy nie doszło. Nie wiadomo nawet, czy Dogor faktycznie mógł dostarczyć czołg, czy też był zwykłym mitomanem lub – jak go nazwał Gutowski – prowokatorem. Rozmowy na temat pozyskania egzemplarza Leoparda II prowadził z Dogorem Wydział VII Departamentu I MSW. Komórka ta rok wcześniej (1 marca 1986 r.) zwerbowała Niemca do współpracy, rejestrując go pod pseudonimem „Beno B.”. W archiwum IPN znajdują się obszerne akta opisujące jego relacje z PRL-owskim wywiadem. Dokumenty te potwierdzają, że Gutowski nie pomylił się, gdy negatywnie ocenił wiarygodność Dogora.

Już same okoliczności werbunku mogą potwierdzać tę opinię. Niemiec został zatrzymany na jednym z przejść granicznych, gdy odkryto, że sfałszował ważność polskiej wizy. Trafił do aresztu. Na widzenie z nim przyjechał mjr Maciej Bejm, funkcjonariusz Departamentu I MSW, który tak relacjonował początek spotkania: „Doprowadzony (…) na miejsce rozmowy figurant [Dogor – przyp. aut.] sprawiał żałosne wrażenie. Nieogolony, nieumyty, nieuczesany w pogniecionym ubraniu z zaczerwienionymi z niewyspania oczami i bardzo zdenerwowany. Gdy tylko wszedł do pokoju od razu zaczął mówić, że jest mu bardzo przykro, wie co zrobił, może za to ponieść karę, ale pragnie jak najszybciej być zwolniony z aresztu, bowiem już w środę (5.03) musi być ponownie w Polsce”. Z raportu sporządzonego przez funkcjonariusza PRL-owskiego wywiadu wynika, że Niemiec był tak bardzo zdesperowany, że sam zaproponował rozpoczęcie współpracy. „(…) przyznał, że jest zawodowcem i wie, że mamy na niego haka. Możemy mu zabronić wjazdu do Polski przez co straci masę pieniędzy, nie wypuścimy do niego jego dziewczyny. Od samego początku zdawał sobie sprawę z kim rozmawia i w jakim kierunku zmierzać będzie rozmowa” – raportował o przebiegu spotkania z Dogorem mjr Bejm. Niemiec wydawał się atrakcyjnym kandydatem na współpracownika. Tym bardziej że – jak twierdził – jako były pracownik francuskich służb specjalnych, potem służący w niemieckiej armii, posiada szeroki dostęp do informacji i materiałów mogących interesować PRL-owski wywiad. Podkreślał, że jest w stanie pozyskać na Zachodzie atrakcyjne technologie i sprzęt. Nie wspominając już o załatwieniu intratnych kontraktów eksportowych dla central handlu zagranicznego. Dogor sporządził więc własnoręcznie zobowiązanie do współpracy z wywiadem PRL i mógł wyjść na wolność. Później jeszcze wielokrotnie spotykał się ze swoimi oficerami prowadzącymi, za każdym razem roztaczając przed nimi wizję operacyjnych sukcesów. Raczył ich nieprawdopodobnymi opowieściami jak ta o jednym ze swoich wspólników – Szwajcarze Hansie Aspelcie. Niemiec przekonywał, że ten z zawodu księgowy świadczy też usługi zmiany tożsamości. „Jest w stanie w ciągu dwóch dni załatwić dowolnej osobie obywatelstwo szwajcarskie wraz z drzewem genealogicznym, operację plastyczną w dobrej prywatnej klinice, przebieg służby w armii szwajcarskiej, paszport wraz z wizami kraju, do którego chciałby się udać” – opowiadał podczas jednej z rozmów z Departamentem I MSW. Dodawał, że Aspelt za taką usługę ma inkasować 100 tys. DM.

Opowieści Dogora już na pierwszy rzut oka budziły poważne wątpliwości. Mimo to oficerowie Departamentu I wykazywali się wobec niego dużą pobłażliwością, stawiając przed nim kolejne zadania, chociaż nie wywiązywał się z tych poprzednich. PRL-owski wywiad był tak bezkrytyczny wobec Niemca, że zaakceptował nawet operację przekazania przez niego jednego z rzekomo pozyskanych urządzeń (mikrokamery wraz z dokumentacją) na terenie Węgier, w Budapeszcie. Akcja skończyła się porażką. Dogor na umówione spotkanie z oficerami Departamentu I przyszedł z pustymi rękoma. Nie pierwszy raz skończyło się na mało przekonujących tłumaczeniach.

Podczas współpracy Niemiec nie przekazał wywiadowi PRL żadnej technologii ani sprzętu, do którego miał mieć rzekomo tak łatwy dostęp. Nietrudno było więc się zorientować, że Dogor relacje z SB traktował tylko jako wsparcie dla prowadzonych w Polsce interesów. PRL-owski wywiad zaczął przeglądać na oczy dopiero wówczas, gdy Niemiec się zdekonspirował.

Na początku kwietnia 1987 r. na lotnisku Okęcie służby celne zatrzymały niejakiego Frede’a Gehriga, obywatela Szwajcarii, który chciał przemycić do Polski porcelanę. W czasie przesłuchania powiedział, że przekazał mu ją… Dogor. Sam Niemiec, gdy dowiedział się o zatrzymaniu Szwajcara, zaczął domagać się jego uwolnienia. „[Dogor] używa nacisków, twierdząc, że jest agentem polskiego wywiadu i wykonuje bardzo ważne zadania dla wojska. Twierdzi, że posiadany przez niego paszport RFN jest tylko legendą, gdyż jest bardziej związany z PRL. Domaga się skontaktowania z pracownikiem służb specjalnych w celu wyjaśnienia sytuacji G.F.” – wynika z jednej z notatek znajdujących się w teczce Dogora. Szybko okazało się również, że Niemiec może trudnić się nielegalnym handlem dewizami i przemycanymi programami komputerowymi. Mimo tak poważnych zarzutów PRL-owski wywiad współpracę z Dogorem zakończył dopiero osiem miesięcy później. Tak w grudniu 1987 r. o powodach tej decyzji pisał jeden z funkcjonariuszy Departamentu I MSW: „Podczas kilkunastu spotkań z figurantem składał on wiele deklaracji dostarczenia materiałów, które nie znalazły potwierdzenia – nie otrzymano żadnych materiałów posiadających wartość. W związku ze stwierdzeniem dekonspiracji sprawy, wejście oficera prowadzącego w układ personalny z agentem, rażących niedopuszczalnych nieprawidłowości w prowadzeniu sprawy postanowiono ją zakończyć”.

Po zakończeniu współpracy z wywiadem PRL Dogor nie zrezygnował z prowadzenia w Polsce interesów. Szybko wzbudziły one podejrzenia organów ścigania. Prokuratura postawiła nawet Niemcowi zarzuty związane ze sprowadzeniem do Polski groźnych dla środowiska austriackich odpadów chemicznych. Ostatecznie śledztwo w tej sprawie zostało umorzone.