Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
1172 osoby interesują się tą książką
Hokejówka z motywem friends to lovers!
Chłopak, którego cały świat ma za Dobermana z Quebeku, i dziewczyna, która woli pozostawać w cieniu.
Misha Frazer trafia do drużyny Edmonton Oilers, sądząc, że jego karny transfer potrwa tylko sezon. Nie planuje przywiązywać się ani do ludzi, ani do nowego miejsca. A już tym bardziej nie zamierza pakować się w poważne relacje. W poprzednim zespole wplątał się w skandal, przez co o mało nie zaprzepaścił kariery, więc teraz chce tylko grać i unikać dram.
Niestety już pierwszego dnia wszystko idzie źle. Nagranie z Frazerem i jedną z jego fanek trafia do sieci, a on sam od razu podpada wielkiej trójce zawodników Nafciarzy – Mikko Heikkinenowi, Maddoxowi McCraeowi i Maviemu Holmesowi. W dodatku chłopak poznaje córkę trenera, Shelby Tanner, i wie, że ta dziewczyna wpędzi go w kłopoty.
Shelby nie potrafi rozmawiać z mężczyznami. Każda próba nawiązania nowej relacji po tym, jak wydostała się z wyjątkowo nieudanego związku, kończy się katastrofą.
Kiedy Misha proponuje jej lekcje randkowania, dziewczyna zdaje sobie sprawę, że to najgorszy z możliwych pomysłów.
A mimo to się zgadza.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia.
Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 541
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © for the text by Magdalena Szponar
Copyright © for this edition by Wydawnictwo NieZwykłe, Oświęcim 2025
All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone
Redakcja: Alicja Chybińska
Korekta: Katarzyna Chybińska, Wiktoria Garczewska, Martyna Janc
Skład i łamanie: Michał Swędrowski
Oprawa graficzna książki: Paulina Klimek
ISBN 978-83-8418-387-8 · Wydawnictwo NieZwykłe · Oświęcim 2025
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty szósty
Rozdział dwudziesty siódmy
Rozdział dwudziesty ósmy
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Rozdział trzydziesty
Rozdział trzydziesty pierwszy
Rozdział trzydziesty drugi
Rozdział trzydziesty trzeci
Rozdział trzydziesty czwarty
Rozdział trzydziesty piąty
Rozdział trzydziesty szósty
Rozdział trzydziesty siódmy
Rozdział trzydziesty ósmy
Rozdział trzydziesty dziewiąty
Rozdział czterdziesty
Rozdział czterdziesty pierwszy
Rozdział czterdziesty drugi
Rozdział czterdziesty trzeci
Rozdział czterdziesty czwarty
Rozdział czterdziesty piąty
Rozdział czterdziesty szósty
Epilog
Podziękowania
Przypisy
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Tym, którzy wśród ludzi czują się najbardziej samotnie
I tym, którzy nie wierzą, że zasługują na wszystko
Misha
– Misha, podpisz mi się na cyckach!
– Misha, tutaj!
– MI-SHA!!!
Szlag by je wszystkie trafił.
Zerkam za siebie, ale mój uber już odjeżdża – w pośpiechu, jeśli mam być szczery. Krzywię się pod nosem i na moment przymykam oczy.
– Crisse1… – warczę cicho i zaciskam usta.
Kiedy się wkurwiam, odzywa się we mnie ta porewolucyjna dusza Kanadyjczyka z Quebecu. Nienawidzę tego. I walczę z tym przez całe życie, choć, jak widać, nieskutecznie.
Dwóch rosłych ochroniarzy ledwie powstrzymuje grupkę fanek próbujących się do mnie dostać. Piszczą, krzyczą, robią z siebie idiotki, a ja oceniam odległość od podjazdu do wejścia do Rogers Place.
Nie mam szans.
Pierwszego dnia w nowej drużynie zostanę rozniesiony przez jebane psychofanki.
Jakby tego wszystkiego było mało, drzwi do areny się otwierają, a ja dostrzegam w nich trzon Nafciarzy. Jebane 3M, jak nazywają ich media.
Maddox McCrae. Maverick Holmes.
I pieprzony Mikko Heikkinen, fiński niedźwiedź, zmora wszystkich obrońców NHL. A teraz jeszcze kapitan drużyny.
Mój kapitan.
Świetnie. Przekurwarewelacyjnie.
Serio, nie zliczę, ile razy się z nim napierdalałem. I ile razy rozbijaliśmy jeden drugiego o bandy.
Cudowne czasy.
Szkoda, że nie wrócą.
Ruszam, bo ten jednostajny pisk po mojej lewej doprowadza mnie do szału. Ledwie jednak stawiam pierwszy krok – boleśnie świadomy, że ta jebana święta trójca się na mnie gapi – a pod moimi nogami ląduje jakieś dziewczę. Mrugam, zaskoczony, bo laska ewidentnie wyrwała się ochroniarzom, i to dosłownie, skoro leży teraz przede mną i zaczyna szarpać swoją flanelową koszulę. Udaje jej się rozpiąć guziki, dzięki czemu wystawia ku mnie nagie piersi.
– Podpusz misia – duka, trzymając w zębach flamaster.
Ochroniarze ryczą na tę bandę kretynek, że zaraz je wszystkie, kurwa, spacyfikują – tak, proszę – a one… powoli się uspokajają. Wiem natomiast, że to nie kulturalne prośby dużych panów tak na nie działają. O, nie. Kątem oka dostrzegam, że wszystkie z niezdrową fascynacją przyglądają się dziewczynie pode mną. I wszystkie trzymają w łapach telefony.
Cudownie.
Zerkam w dół i znów się krzywię. Nie żebym nie lubił, jak klęczy przede mną laska z gołymi piersiami, ale to…
Robię duży krok i zwyczajnie nad nią przechodzę, nie mówiąc ani słowa. Idę przed siebie, poprawiając zajebiście wielką torbę na ramieniu – niosę w niej cały liczący się dla mnie dobytek, resztę zostawiłem w swoim mieszkaniu w Vancouver. Bo tam właśnie wrócę. Powtarzam sobie to zdanie od chwili, kiedy się dowiedziałem, że zostałem sprzedany do Nafciarzy. Tak, sprzedany. I nie zamierzam udawać, że nie poczułem się wtedy jak dziwka.
Jedynym, czego nie potrafiłem zostawić w Vancouver, był mój motocykl. Nie mogę się doczekać, aż zostanie mi tu dostarczony. Wszystko już dopiąłem, firma zajmująca się transportem takich maszyn czeka wyłącznie na sygnał, ale… ja nadal nie wiem, gdzie zamieszkam.
Taki szczegół.
Kieruję się w stronę wejścia, przed którym nadal stoją tamci idioci, szczerząc się, jakby oglądali przedstawienie życia (no, oprócz Heikkinena, bo u niego akurat mięśnie twarzy odpowiedzialne za uśmiech zanikły), i myślę tylko o tym, jak koncertowo zostałem wychujany.
Jeśli istnieje zwrot, którego nienawidzę najbardziej na świecie, to będzie to „oczyszczanie wizerunku”.
Gdy znajduję się przed drzwiami, przed trójcę występuje Heikkinen i wyciąga dłoń, którą mocno chwytam. I nawet się nie marszczę. Znaczy… nie aż tak bardzo jak zwykle.
– Mikko Heikkinen – przedstawia się, jakbym go, kurwa, nie znał.
Aż unoszę brew. Tylko odrobinę szyderczo.
– Królewna Śnieżka – wypalam, co brzmi raczej jak pytanie, a pochmurna mina mojego nowego kapitana podpowiada, że nie załapał żartu. Powiedziałem to dla rozładowania sytuacji, a on… A co, jeśli uznał, że to jego tak nazwałem?
– Pierwsza rada od twojego kapitana, księżniczko – warczy albo… może po prostu mówi, nie wiem, ten facet jest przerażający. – Jeśli chcesz zachowywać się jak klaun, to szukaj swojego miejsca w cyrku.
Księżniczko.
Ciarge2, klnę w myślach i zaraz trzepię się mentalnie po łbie. Kretyn.
Zanim zdołam odpowiedzieć, puszcza mnie i wymija, a potem jego muszkieterowie przechodzą obok, nie zapominając o tym, by uderzyć we mnie barkami.
Nigdy nie sądziłem, że tak szybko zatęsknię za tymi dupkami z Vancouver Canucks. Nie żeby okazali się jakimiś dobrymi kumplami, ale przynajmniej wiedziałem, czego się po nich spodziewać.
Ruszam do środka, chcąc na chwilę schować się przed światem, a tam, krocząc korytarzem w poszukiwaniu biura trenera, pozwalam sobie wrócić myślami do swoich początków z hokejem.
Kiedy zaczynałem w Quebec Remparts, nie sądziłem, że w tak młodym wieku osiągnę tak wiele. Dość szybko zostałem wyczajony przez scoutów, a potem posypały się propozycje kontraktów w najważniejszych zespołach NHL.
Wybrałem Vancouver Canucks.
Dlaczego?
To ich zapałka okazała się najkrótsza, tyle.
Wszystkie otrzymane propozycje oznaczały wyprowadzkę na drugą stronę kraju, więc odległość od domu nie miała tu znaczenia. I choć tęsknię za Quebekiem, nie żałuję decyzji. W wieku dwudziestu trzech lat stałem się jednym z najlepszych obrońców NHL. Tak widocznie miało być.
To, co nigdy nie miało się wydarzyć, to ten pieprzony roczny transfer. Spotkał mnie za karę – tak twierdzę ja – albo w ramach „oczyszczania wizerunku” – tak twierdzi zarząd Canucks. A zarząd Canucks twierdziłby cokolwiek, byleby tylko nie przyznać, że to nie ja ponoszę winę za to wszystko.
Krzywię się – po raz setny tego dnia – aż się boję, że mi tak zostanie.
Chwilowe rozmyślanie o mojej naprawdę dobrej karierze w hokeju zmieniło się w wylewanie żalów nad obecną sytuacją. Muszę wziąć się w garść. Mleko się rozlało, nic na to nie poradzę. Teraz powinienem sprawić, by to wszystko obróciło się na moją korzyść.
Bądźmy szczerzy.
Vancouver Canucks mają w tym sezonie niewielkie szanse na Puchar Stanleya, a Nafciarze… Po porażce w ostatnim finale ich apetyt jedynie się zaostrzył, a ja naprawdę marzę, by zdobyć wszystko w tym sporcie, by trzymać w rękach puchar.
Jakoś jestem w stanie przełknąć nawet to, że mam grać w zespole, który mój poprzedni skład nie za bardzo darzył sympatią. Jeśli mam być szczery, nigdy mnie to nie obchodziło. Pragnę po prostu napierdalać się na lodzie, nic więcej. Kocham ten sport, to całe moje życie. Jakieś wewnętrzne spory, idiotyczna niechęć bez żadnego źródła – to nie dla mnie.
I może nie zrobiłem dobrego pierwszego wrażenia na wielkiej trójce, ale wierzę, że i to da się naprawić. Może jakoś to się ułoży.
Doskonale zdaję sobie sprawę, że w tej chwili chyba pocieszam samego siebie.
Spędzam nieco więcej czasu w galerii sław, a dokładniej przed koszulką z numerem dziewięćdziesiąt dziewięć. Wayne Gretzky. Legenda hokeja. Każdy z nas chciałby kiedyś osiągnąć tyle co ten człowiek. Przyglądam się zdjęciom, trofeom i różnym pamiątkom dotyczącym tego gracza i czuję, jak moje serce zaczyna się uspokajać.
Dociera do mnie, że to, co mnie czeka, to tylko kolejny etap kariery. Nic więcej. Nie przyjechałem tutaj, by zawiązywać przyjaźnie. Nafciarze nie muszą mnie lubić. Wiem, że są profesjonalistami i że na lodzie odrzucają wszystkie niesnaski, by zmienić się w dobrze naoliwioną maszynę. Tym bardziej po ostatniej porażce i aferze z tamtym skurwysynem Carlssonem.
W końcu wzdycham głęboko i ruszam dalej, by nareszcie odnaleźć biuro opatrzone tabliczką z napisem „Lewis Tanner – trener”. Nagle zza drzwi dobiega mnie dźwięczny śmiech, coś jak pieprzone dzwoneczki. Serio. Biorę solidny wdech i pukam.
Odrobinę za mocno.
Szlag.
Słyszę stłumione i ostre „proszę”, a ono ucina ten piękny śmiech. Trochę mi żal.
Odkładam torbę pod ścianę, bo nie będę jej tachał do środka, i otwieram drzwi.
Pierwsze, co widzę tuż przed sobą – a raczej pod sobą – to burza jasnych loków. Coś małego rozbija się o mój tors, aż łapię to, żeby się nie połamało.
– Och, przepraszam! Jestem taka niezdarna, myślałam, że zdążę się odsunąć.
Cholera, to ten głos.
– Shelby… – upomina łagodnie skrzata trener, wstając właśnie zza biurka.
Poświęcam mu jednak ledwie ułamek sekundy swojej uwagi.
Zaraz potem skupiam się na dziewczynie przede mną. Odsunęła się, a ja zdążyłem poczuć tęsknotę za dotykiem jej skóry.
Mrugam.
Co jest, kurwa?
– Shelby Tanner – przedstawia się, wyciągając drobną dłoń, a ja niepewnie ją ujmuję. – Tak, ta Tanner. – Chichocze i wyraźnie się rumieni. – No wiesz, Tanner Tanner… – Zakłada kosmyk włosów za ucho i nie wie, gdzie podziać wzrok. – Córka Tannera – mamrocze jeszcze pod nosem, a z oddali dobiega mnie coś przypominającego warknięcie. Ignoruję to, bo…
…przechodzą mnie ciarki.
Kurwa, czyżbym się przeziębił?
To z pewnością choroba, bo… nigdy nie miałem tak, bym nie potrafił odwrócić spojrzenia od czyjejś twarzy. Ale… oto jestem. Próbuję złapać wzrokiem te wciąż wymykające mi się jasnozielone oczy, w których błyszczą prawie psotne iskierki, oraz pełne, różowe usta wygięte w drżącym uśmiechu. Lekko uniesione, jasnobrązowe brwi, przez które nie wiem, czy ta mała się ze mnie nabija, czy naprawdę jest aż tak zawstydzona. Na policzkach dziewczyny wciąż da się zauważyć ten delikatny rumieniec, a kiedy skupiam się na jej nosie i piegach, ona sięga tam dłonią i pociera niepewnie skórę.
– Lecę, tato – odzywa się do trenera i mnie puszcza, a ja zdążam jedynie zamrugać.
Tato.
Kurwa.
Rzeczywiście, matole, przecież powiedziała chwilę temu, że jest jego córką.
Szczebiocze coś jeszcze, podczas gdy jej ojciec przygląda mi się ponuro, a potem znika tak szybko, że pozostaje po niej jedynie unoszący się w powietrzu zapach cynamonu.
Kocham cynamon.
– Liczę, że nie jesteś niemową, Frazer, bo mam z tobą dość problemów od samego początku. – Takimi słowami wita mnie trener, a ja… ta, znów się chmurzę.
Zaraz potem posyłam mu coś, co, głęboko w to wierzę, przypomina uśmiech.
– Postaram się nie sprawiać żadnych problemów – mówię.
– Oby – chrypi i zerka w miejsce, w którym jeszcze chwilę temu stała tamta dziewczyna.
Jego córka.
Shelby.
Cholera.
Chcę sprawdzić, jak jej imię będzie brzmiało w moich ustach, ale… widząc minę mężczyzny, wolę się zamknąć.
Zbieram się, by wygłosić jakąś głupią przemowę o tym, że cieszę się z transferu – wcale nie – i że jest mi przykro, że Nafciarze nie zdobyli pucharu – to akurat prawda, bo grali zajebiście – i może nawet dodać coś o tym, jakiej cudownej współpracy się spodziewam, ale… nie dostaję szansy.
Za mną znów słychać pukanie, więc odsuwam się trochę szybciej i skuteczniej niż cynamonka chwilę temu.
Cynamonka.
Ja pierdolę.
Mózgu, dlaczego mi to robisz?
– No to jesteśmy w komplecie – odzywa się trener, kiedy przez próg przechodzi jakiś facet, którego mgliście kojarzę. – Dwaj wygnańcy świata w jednym miejscu. Tylko się nie pozabijajcie, proszę – dodaje kwaśno, a ja marszczę brwi.
Łypię na kolesia, oceniając go natychmiast jako zawodnika. Jest wysoki i szczupły, ale z pewnością umięśniony i postawny. Jasnobrązowe włosy sterczą mu w każdą stronę, a on odwzajemnia się równie oceniającym spojrzeniem niebieskich oczu. Wyciąga do mnie rękę w całości pokrytą tatuażami (a wśród nich zauważam między innymi ciągnący się przez całe ramię kij hokejowy) i mówi:
– Wygnaniec numer jeden, Matt Carlsson.
Unoszę wyżej brew.
A to dopiero niespodzianka.
Zanim zdołam coś powiedzieć – crisse, czy oni wszyscy muszą mi wiecznie wchodzić w słowo? – gość wzdycha i kontynuuje autoprezentację:
– Ta, jestem rodziną tego Carlssona, ale serio, łączy nas jedynie nazwisko. Linus to mój brat.
– Wyrazy współczucia – mamroczę, a Matt śmieje się pod nosem. – Misha Frazer – przedstawiam się, czym kompletnie go nie zadziwiam.
– Wiem, gwiazdeczko. – Wyszczerza się, a ja prycham i… – Twoje wejście na Rogers Place widzieli już wszyscy. – …zastygam, mrużąc oczy.
Gdzieś przed nami znów rozlega się przyciszony warkot. Puszczam Matta i odwracam się do trenera.
– Kurwa, Frazer, miałeś jedno zadanie… – zaczyna, a w jego telefonie rozlega się pisk tych lasek, które dorwały mnie przed areną. Sekundę później komórka Tannera rozdzwania się jakąś melodyjką, a sam trener unosi na nas spojrzenie. – Prezes zarządu. Czujesz się z siebie dumny, szczeniaku?
Zaśmiałbym się na tego szczeniaka, skoro – kiedy jeszcze grałem w Quebecu – przylgnęła do mnie ksywka dobermana, ale… nie, nie jest mi do śmiechu.
Ani, kurwa, trochę.
Trener nie odbiera, tylko odkłada komórkę na blat biurka, a potem przeciera twarz.
– Frazer, masz się zadekować w swoim mieszkaniu i nie wychylać stamtąd nosa, dopóki twój agent ci nie pozwoli, jasne? A ty, Carlsson… – waha się sekundę – …po prostu nikomu się nie przedstawiaj, jeśli nie chcesz, żeby ktoś uszkodził ci tę piękną buźkę.
Zerkamy po sobie z Mattem i jednocześnie wzdychamy.
– Wynocha – żegna nas miło trener, bo jego telefon znów się rozdzwania.
Wychodzimy, obaj zapewne boleśnie świadomi, że nie dowiedzieliśmy się, po co w zasadzie Tanner dzisiaj nas tutaj ściągnął.
Za drzwiami łapię swoją torbę, a Matt najwyraźniej na mnie czeka, na co akurat w tej chwili nie zamierzam narzekać. Może się okazać, że on jako jedyny w tym mieście nie chce zmienić mojej gęby w krążek do hokeja.
– Nowe początki, co? – mruczy, kiedy ruszamy w stronę wyjścia.
– Nie chciałem tego – prycham i kręcę głową. – Było mi dobrze tam, gdzie byłem.
– Mógłbym powiedzieć to samo.
Zerkam na niego z zaciekawieniem.
– Zostaję tu rok i wracam na stare śmieci. – Wzrusza ramionami.
Przytakuję.
– Przenieśli mnie tutaj na sezon dla „naprawy wizerunku”. – Unoszę wolną dłoń i macham w powietrzu palcami, na co mój nowy kumpel śmieje się cicho.
– To twój wizerunek w ogóle da się naprawić?
Posyłam mu oburzone spojrzenie i szturcham łokciem w bok, aż się chwieje, tyle że chyba bardziej ze śmiechu niż z powodu mojego uderzenia.
– Chociaż ty mnie nie wkurwiaj – warczę, a on unosi ręce w obronnym geście.
– Dość się nawkurwiasz rozmową z agentem, nie zamierzam ci dokładać.
Zatrzymuję się, przymykam oczy, a potem wbijam wzrok w sufit. Przysięgam, że za chwilę dym zacznie buchać mi z nozdrzy jak jakiemuś wściekłemu bykowi.
– Jest taki problem… – zaczynam. – Po ostatniej aferze w Vancouver wywaliłem swojego agenta na zbity pysk.
– No to przynajmniej zadekuj się na chacie i nie wychylaj, dopóki PR Nafciarzy nie naprawi szkód – śmieje się cicho Matt.
Rozchylam powieki i spoglądam na Carlssona, a on marszczy brwi.
– Z tym też będzie problem – sapię. – Aktualnie jestem bezdomny. Chciałem wynająć jakiś pokój w hotelu… – Wzruszam ramionami. Nie zamierzam wchodzić w szczegóły, że okazałem się dorosłym, odpowiedzialnym facetem, który na złość wszechświatowi postanowił w ogóle nie szukać sobie mieszkania w Edmonton, bo przecież zjawiłem się tu tylko na chwilę.
Nawet jeśli ta chwila ma trwać rok.
Matt spogląda na mnie i wyszczerza się głupio.
– Mam wolny pokój w lofcie, jeśli chcesz.
Unoszę brew.
– Wiesz, wykolejeńcy powinni trzymać się razem.
– Kurwa, tylko mi nie mów, że jesteś gejem – wypalam, na co on prawie zapowietrza się ze śmiechu.
– Nie, zdecydowanie nie jestem gejem – odpowiada w końcu. – To jak?
Przymykam oczy. Nie wiem, co czuję, ale wiem, że w nosie wciąż kręci mnie ten cynamonowy zapach. I może właśnie tego teraz potrzebuję – kumpla, którego uda mi się wyciągnąć wieczorem na piwo. Ewentualnie pięć.
– Dobra – burczę, jakbym był zły, a Matt kręci głową.
– Przyjemniaczek z ciebie – podsumowuje.
Nawet tego nie komentuję, tylko posyłam mu mordercze spojrzenie i ruszam przed siebie. Kiedy docieramy do wyjścia, na szczęście nie dostrzegam nigdzie tamtych fanek, więc trochę się uspokajam. Carlsson kieruje się na parking, a ja odruchowo idę za nim. On jednak wydaje się coraz bardziej zadowolony z siebie i rozbawiony, aż w końcu nie wytrzymuję i pytam go uprzejmie:
– Masz udar czy co?
Wówczas wychodzimy zza wielkiego zielonego forda z napisem „The Beast” na boku i dostrzegam… motocykl.
– Zapraszam, piękna – mówi i klepie tylne siodełko.
– Po moim, kurwa, trupie – złoszczę się, ale sam fakt, że ten kretyn jeździ jednośladowcem, mile mnie zaskakuje.
W odpowiedzi słyszę najpierw śmiech, a potem adres i zapewnienie, że widzimy się na miejscu. Zamawiam ubera i cofam się w stronę wejścia do Rogers Place, a wtedy… znów słyszę te pieprzone dzwoneczki.
Zatrzymuję się jak wryty i wychylam zza rogu, by jak jakiś podrzędny stalker poobserwować tego małego cholernego skrzata.
Shelby Tanner.
Liczę, że dobrze się bawisz, wszechświecie, myślę i patrzę na dziewczynę, która kroczy ramię w ramię z rudą laską. Śmieją się z czegoś i podchodzą do zaparkowanego na miejscu VIP czerwonego klasycznego forda mustanga shelby GT500 z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku. Cynamonka siada za kierownicą, a trzask drzwi odcina mnie od jej dźwięcznego śmiechu.
– Crisse – warczę pod nosem i opieram się plecami o chłodną ścianę.
Tutaj nie pomoże nawet mentalny cios w łeb.
Nic mi nie pomoże.
Dociera do mnie, jak wielką katastrofą okazało się – zupełnie przypadkowo – moje życie.
Shelby
– Moje życie to katastrofa – jęczę i rzucam się dramatycznie na łóżko Rosie.
Ona jedynie prycha i krząta się po sypialni, myszkując w rozlicznych szufladach i wyciągając z nich kolejne elementy garderoby. Przyglądam się jej z rozbawieniem, bo ona naprawdę nadal sądzi, że idziemy dzisiaj na drinka.
Spoiler: wcale nie idziemy.
Zostajemy w domu, zamawiamy pizzę, oglądamy po raz setny Pamiętniki wampirów, żeby zachwycać się Damonem, i pielęgnujemy mój lęk społeczny.
Tak, to brzmi jak plan.
– Jesteś przewrażliwiona, stara – odpowiada w końcu, więc patrzę na nią, mrużąc oczy. – To nie mogło wyglądać aż tak źle.
Mogło.
I wyglądało.
Jęczę, kładę sobie na twarzy poduszkę i uderzam w nią kilka razy pięścią.
Nienawidzę swojego życia.
Nie, no.
Żartuję.
Kocham swoje życie.
Przepraszam, losie, że tak pomyślałam. Proszę, nie karz mnie znowu napływem głupoty w obliczu superseksownego gościa, okej?
– Przedstawiłaś się jakiemuś kolesiowi, a on nie zareagował – słyszę gdzieś nad sobą. – To nie koniec świata. Faceci czasami tak mają.
Podnoszę się do siadu i patrzę na nią osłupiała.
– Ta? Ile razy przedstawiałaś się jakiemuś kolesiowi, a on cię olał? – syczę.
– No cóż…
Nie daję jej skończyć. Rzucam w nią poduszką, ale ta małpa zdąża zrobić unik.
– Zresztą – wyrzucam ręce w powietrze – po co pytam?! Czego mogę wymagać od laski, która przeleciała faceta pięć minut po tym, gdy poznała go w samolocie?!
Rosie śmieje się cicho, podchodzi i rzuca na mnie tak, że ląduję na plecach, a ona siada na moich nogach okrakiem.
– Przesadzasz – stwierdza, a ja wzdycham, bo może rzeczywiście nieco mnie ponosi. – Minęło więcej niż pięć minut.
– Małpa. – Zerkam na nią ze złością, a ona próbuje cmoknąć mnie w nos, aż zaczynamy się… no cóż, bić poduszkami.
W końcu padamy obok siebie na plecach, dysząc, jakbyśmy przebiegły jakiś maraton.
– Dlaczego jestem taka beznadziejna? – szepczę, a głos odrobinę mi się załamuje.
– Nie jesteś beznadziejna, Tanny – odpowiada pewnie Rosie.
Kiedy mnie tak nazywa, przypomina mi się to, jak poznałyśmy się w przedszkolu. W ten właśnie sposób przekręciła moje nazwisko. Po jakimś czasie się przyzwyczaiłam, a nawet to polubiłam.
– Jesteś cudowną, ciepłą, zabawną i inteligentną dziewczyną…
– …o czym nie dowie się żaden facet na Ziemi, bo nie umiem z nimi rozmawiać – kończę za nią, na co trzepie mnie w brzuch ręką. – Aua! – piszczę. – Teraz to już musisz kupić mi pizzę i utulić w żalu.
– Nie muszę – protestuje od razu. – Idziemy dzisiaj do baru, zapomniałaś?
– Nie idziemy.
– Idziemy.
– Spadaj.
– Sama spadaj.
I taka to jest z nią rozmowa.
Wybuchamy jednocześnie śmiechem, a po chwili Rosie częściowo poważnieje.
– To nie tak, że nie umiesz rozmawiać z facetami – stwierdza. – Przecież miałaś już chłopaka.
Unoszę na nią spojrzenie i nawet nie muszę nic dodawać.
– Dobra, Patrick okazał się skończonym dupkiem, ale udało ci się go poderwać całkiem samej.
– I do końca życia przyjdzie mi tego żałować – mamroczę, a zaraz potem wzdycham. – Serio, Ross – sapię. – Ten koleś. Perfekcja sama w sobie.
– Jak wyglądał? – pyta zaciekawiona, a ja mam ochotę trzepnąć się w czoło.
No tak, opowiedziałam jej o tym, że spotkałam w gabinecie taty jakiegoś kolesia, który z pewnością musi być zawodnikiem, i się przed nim zbłaźniłam, a zapomniałam dodać, jak wyglądał.
Kretynka.
Zerkam na nią i widzę, że już sięga po swój telefon z szafki nocnej i zaczyna swoje czary-mary w social mediach. Chryste, jestem pewna, że wystalkuje biednego gościa po trzech sekundach, i odrobinę mnie to przeraża. Ale w końcu to ona skończyła marketing cyfrowy i zajmuje się PR-em Nafciarzy, więc raczej powinnam ją podziwiać, a nie czuć się zaskoczona.
Ta myśl mi przypomina, że sama nie powiedziałam jeszcze tacie, co zamierzam zrobić ze swoim życiem. Też dopiero co dostałam do rąk dyplom z projektowania graficznego i fotografii, ale wiem, że tata by się zdziwił, gdybym mu powiedziała, że to nie aparat fotograficzny jest moją pierwszą miłością. Tym bardziej że stara się, bym mogła zorganizować swoją pierwszą w życiu wystawę zdjęć, a ja… nie mam nawet ujęć, o których z takim entuzjazmem mu opowiadam.
Naprawdę jestem beznadziejna.
– Tanny, tu Ziemia – strofuje mnie Rosie i kręci głową z niedowierzaniem. – Aż tak ci się spodobał, że doznałaś zaćmienia okołotorsowego?
– Zaćmienia okołotorsowego? – prycham, kojarząc skądś to określenie.
– Zapamiętałam to z jednej z tych twoich pornoksiążek. – Wzrusza ramionami.
– To nie są pornoksiążki! – Oburzam się, a ona unosi brew. – To są… książki ze szczyptą porno. W wersji soft.
– Wiesz co, ostatnim razem, gdy facet przywiązywał mnie do łóżka, to nie było w tym nic soft, i…
– La, la, la! – wydzieram się, zasłaniając uszy. – Nie chcę słuchać o twoich łóżkowych perypetiach, dziękuję bardzo!
– Jeszcze nie tak dawno prosiłaś mnie o research, a teraz marudzisz.
– Dałaś mi materiały na kilkanaście książek, zdziro. – Wbijam w nią poważne spojrzenie, a ona przewraca oczami.
– Wróćmy do twojego noname’a.
Teraz to ja przewracam oczami.
– Wysoki… – zaczynam.
– Przy tobie Lord Farquaad byłby wysoki, skrzacie – przerywa.
Wzdycham.
– Dobra, ale on… był superwysoki. Wiesz, sięgałam mu nosem do torsu.
– Megahot – mruczy Rosie, a ja czerwienię się po same czubki uszu. – Serio, stara… Wiesz, co on mógłby zrobić z twoim drobnym ciałkiem?
Zasłaniam twarz rękoma.
– Dosłownie wszystko! – podkreśla, a ja nabieram ochoty, by ją udusić.
– Jesteś niereformowalna, przysięgam – mówię poważnie, kiedy już odrywam dłonie od policzków. – Wracając… – Biorę głęboki wdech i dopiero wtedy kontynuuję: – Miał czarne włosy, ale… dosłownie czarne. Tak czarne, jakby wchłaniały przestrzeń w pieprzoną czarną dziurę.
Rosie patrzy, zdziwiona.
– No co? – pytam.
– Włosy jak czarna dziura? Serio? I ty piszesz książki?
Czasami tak bardzo jej nienawidzę.
– Dobrze, metaforyczny żandarmie – warczę. – Włosy mężczyzny, niczym gładka tafla atramentu, przypominały bezkresną otchłań, w której gubiły się wszelkie słowa, jakie mogły paść z mych ust. Lepiej?
– Zdecydowanie. – Wyszczerza się. – Wiedziałam, że masz talent, Tanny.
– Małpa.
Posyła mi buziaka w powietrzu i znów skupia się na ekranie telefonu.
– Miał też delikatny, czarny – podkreślam to słowo, a ona zaciska zęby, żeby się nie roześmiać – zarost – kończę. – Ale taki wiesz, jakby po prostu się ostatnio nie golił czy coś. Nie wypielęgnowany przez barbera, tylko… męski. Cholernie męski.
– Mhm… i co dalej oprócz tego, że musisz poćwiczyć opisy bohaterów?
Sapię z rozdrażnienia i nawet tego nie komentuję.
– Ale najbardziej hipnotyzujące wydały mi się jego oczy – ciągnę. – Nigdy nie widziałam, żeby ktoś o tak ciemnych włosach miał tak jasne tęczówki. Nie wiem, czy były bardziej stalowe czy błękitne, ale… przypominały lód. O, to najbardziej trafne porównanie. Lodowisko. – Wzdycham i tym razem nie słyszę żadnej kąśliwej uwagi odnośnie do moich metafor.
Rossie milczy.
A to mnie niepokoi. Ta dziewczyna nigdy nie milczy.
Zerkam w bok i widzę, że wpatruje się w ekran telefonu, marszcząc brwi. Przygryza też paznokieć, a to już z pewnością oznacza, że coś się stało.
– Kurwa, Shelby – wykrztusza w końcu, a spojrzeniem skacze po całym ekranie. – Wiem, kto to.
– C-co?!
Zrywam się jak oparzona i wyrywam jej komórkę z rąk, siadając ze skrzyżowanymi nogami. Przeglądam zdjęcia wyświetlające się właśnie na instagramowym profilu faceta, któremu się dzisiaj przedstawiłam.
I który totalnie mnie zlał.
Scrolluję ekran w górę i wbijam spojrzenie najpierw w fotkę profilową przedstawiającą gracza z pochyloną głową, trzymającego w obu rękach kij. Jego postawa przypomina jakiegoś pieprzonego rycerza dzierżącego miecz tuż przed bitwą. Dopiero potem zerkam na nazwę profilu.
@defendtherush13
Przełykam gulę w gardle.
– Okej… – wyrzucam konspiracyjnym szeptem, spoglądając w oczy dziwnie przerażonej Rosie. – Kompletnie nie znam typa – szepczę dalej.
Ona wzdycha, wyrywa mi komórkę i odpowiada:
– Bo ty żyjesz pod kamieniem, Shelby.
– Aha.
Nic sobie nie robi z tego, że właśnie udaję obrażoną, tylko zaczyna stukać wściekle w ekran, zapewne wyszukując informacje o tym gościu.
– Cholera, to świeża sprawa – mamrocze. – Dopiero co pojawiają się artykuły na ten temat. – Chwilę milczy, a potem czyta mi znalezione fragmenty newsów: – „Misha Frazer, dwudziestotrzyletni obrońca Vancouver Canucks został zakontraktowany na rok w drużynie Nafciarzy”, bla, bla, bla… „Transfer jest zaskoczeniem sezonu…”, „Frazer po ostatnim meczu… – waha się, a potem kończy: – …pobił trenera Nucks…”. – Zerka na mnie przelotnie. – „Rzecznik prasowy Vancouver milczy, zasłaniając się dobrem zespołu przed nadchodzącym sezonem”.
Wbijam w nią uważne spojrzenie, unosząc brew.
– I ty o tym nie wiedziałaś? – wytykam.
– Stara, Canucks to nasi odwieczni wrogowie, nie czułam potrzeby, by śledzić ich dramy. – Przewraca oczami, ale widzę, że drażni ją fakt, że czegoś nie wiedziała. W końcu jest PR-owym świrem.
– Dobra, chwila. – Kładę się z powrotem na łóżku i wbijam spojrzenie w betonowy sufit. – Skąd on się wziął w Edmonton, skoro Nafciarze i Canucks się nie lubią?
Kątem oka widzę, że Rosie wzrusza ramionami.
– Dopiero co Lane Bondan został poważnie kontuzjowany, więc Nafciarze musieli szybko znaleźć zastępstwo. A Frazer… cóż, wychodzi na to, że dostał wilczy bilet. Obie drużyny wyszły na tym transferze dobrze.
– Może i tak… – mamroczę pod nosem, bo ona raczej się nie myli.
– Jedno jest pewne – dodaje szybko, a z jej telefonu nagle płynie odgłos dziewczęcych pisków. – To nie jest typ faceta, z którym powinnaś się zadawać.
Robię zaskoczoną minę, kiedy Ross podstawia mi przed twarz komórkę z włączonym nagraniem sprzed Rogers Place. Wyraźnie widać na nim, jak jakaś laska przewraca się na ziemię przed Frazerem, rozrywa koszulę i pokazuje mu nagie piersi, a potem mówi coś niewyraźnie, trzymając między zębami flamaster. Zaśmiałabym się, gdyby nie fakt, że to wcale nie jest śmieszne. Obserwuję przez chwilę Mishę, który wbija w dziewczynę pełne… odrazy spojrzenie. Potem robi nad nią krok – dosłownie – i odchodzi, jakby… jakby kompletnie nie przejął się tą sytuacją. Nawet nie pomógł jej wstać…
Przełykam gulę w gardle i zerkam na Rosie, która zaczyna kręcić głową.
– Serio, Tanny – strofuje mnie niczym jakaś matka kwoka. – Może to i dobrze, że cię zlał. Ten facet ma okropną reputację. Nie dość, że rozwala wszystkich na lodzie, to jeszcze wymienia laski równie szybko jak krążki.
Wzdycham.
Przecież ja wcale nie twierdzę, że czegokolwiek bym od niego chciała, tak? Nawet nie umiałabym z nim gadać. Ale mimo to… coś oślizgłego i potwornie ciężkiego osadza się w mojej piersi, kiedy dociera do mnie, że moja przyjaciółka nawet nie wzięła pod uwagę, że mogłabym sobie poradzić z kimś pokroju Mishy Frazera.
I wiem, że to tylko efekt troski, jaką mnie otacza, ale…
Nie chcę wiecznie czuć się przy niej jak mała dziewczynka. Naprawdę dałabym wiele, żeby stać się taka odważna, rezolutna i pewna siebie jak ona.
– Ale jeśli bardzo chcesz, możemy wybrać się dzisiaj do Molson i poderwać dla ciebie jakiegoś goldena – dodaje, dostrzegłszy moją minę.
Parskam.
– Nie sądzę, by którykolwiek z hokeistów był goldenem, Ross.
– Może i nie, ale z nich wszystkich Misha Frazer jest największym dobermanem, jaki stąpał po tej ziemi, i naprawdę powinnaś trzymać się od niego z daleka.
Zaraz po tych słowach zeskakuje z łóżka i wraca do przygotowań do wyjścia, choć ono się nie odbędzie.
– Nigdzie nie idę! – krzyczę za nią, kiedy przechodzi do mojej sypialni, i zaraz zrywam się z łóżka. – Serio, Ross – oznajmiam poważnie, widząc, że ona już buszuje w mojej szafie i wyciąga z niej krótką czerwoną kieckę. Dostałam ją od niej i obiecałam sobie, że nigdy jej nie włożę. – Nigdzie. Nie. Idę.
Nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi.
– Ty nawet nie lubisz hokeistów! – wybucham.
– Nie chcę żadnego dla siebie, tylko dla ciebie, skarbie. – Puszcza do mnie oczko.
– Nigdzie nie idę – powtarzam jak zdarta płyta.
A Rosie niedbale wzrusza ramionami.
– Okej – zgadza się, aż marszczę brwi, bo coś za łatwo poszło. – W takim razie przyprowadzę kilku tutaj i zrobimy sobie domówkę.
Małpa.
Doskonale wie, że nasz cudowny loft to świętość, że nie zapraszamy tu obcych. Dobra, nie zapraszamy tu ludzi w ogóle, bo ludzie to zło, zarazki i wymuszone kontakty społeczne. Rozglądam się po wnętrzu mieszkania. Jest przepiękne. Jasne, przestronne, z wielkimi oknami, pod którymi znajdują się szerokie parapety, a na nich dziesiątki poduszek ułożonych tak, bym mogła wygodnie czytać książki w każdym pomieszczeniu. Patrzę na jasne ściany z zabawnymi plakatami, nasze cudowne ciemne meble z drewna i miękkie kanapy. Rzucam pełne miłości spojrzenie na patchworkowy dywan ozdabiający salon. Wreszcie zerkam na swoją przytulną sypialnię z łóżkiem z baldachimem i ciemną pościelą w wielkie kwiaty.
Nie. Nikt nie zbezcześci mojej świętej przestrzeni swoją hokejową aparycją.
– Nienawidzę cię – syczę, a ona rzuca we mnie kiecką, szczerząc się jak skończona idiotka.
– Tego wieczoru zaliczysz, Tanny, gwarantuję ci to!
Misha
– Przez tych gnojków żaden z nas nie zaliczy do końca naszych pieprzonych kontraktów – warczę, a Matt wybucha śmiechem.
Nie żeby jakoś specjalnie zależało mi na zaliczaniu lasek. Jeśli się poszczęści, okej, ale to na pewno nie pozostaje moim priorytetem. A już na pewno nie chcę się tutaj z nikim wiązać.
Szczerze mówiąc, myślę tylko o tym, by stąd wyjechać.
Carlsson wzrusza ramionami, a jego mina sugeruje, że on nie ma takich problemów. To znaczy tych dotyczących panienek. Patrzę na niego, mrużąc oczy, ale on jedynie popija drinka i wbija we mnie nieustępliwe spojrzenie.
Dupek.
Poza tym ciągle się szczerzy.
– Nie wiem, co w tym takiego zabawnego – obruszam się.
Bo serio? To w ogóle nie było zabawne.
Myślałem, że ten wieczór potoczy się inaczej.
Kiedy kilka dni temu wprowadziłem się na Jasper Ave, gdzie Matt ma całkiem spoko mieszkanie z widokiem na rzekę, mieszczące się na ostatnim piętrze apartamentowca, pozwoliłem sobie nawet na rozniecenie w sercu nadziei, że być może wszystko potoczy się inaczej. Trochę lepiej, niż zakładałem w pierwotnej wersji. W końcu poznałem kogoś, kto prawdopodobnie stanie się moim kumplem, a już na pewno nie okaże się wrogiem – czego się spodziewam po pozostałych Nafciarzach.
Dość szybko zrozumiałem, jak bardzo się myliłem.
Pierwsze olśnienie nastąpiło, kiedy Matt pokazał mi moją sypialnię z oddzielną łazienką i przyznał – w chwili, gdy wychwalałem tę miejscówkę w superlatywach typu „fajnie tu” – że mieszkanie należało do jego brata, owianego złą sławą Linusa.
Aż się wzdrygnąłem.
I zaproponowałem odprawienie jakichś egzorcyzmów, na co trzepnął mnie w kark z całą mocą hokeisty NHL.
Coś od początku mi podpowiadało, że będziemy się razem świetnie bawić.
Do drugiego olśnienia doszło, kiedy po paru dniach postanowiliśmy się wybrać do Molson Hockey House. To był głupi pomysł, mogłem to przewidzieć, serio. Ale po dwóch drinkach w mieszkaniu Matta zgodnie stwierdziliśmy, że być może spotkamy tutaj kogoś z drużyny Nafciarzy i albo po prostu pokażemy, że nie damy sobie w kaszę dmuchać, albo naprawimy pierwsze złe wrażenie. Albo setkę złych wrażeń, sam nie wiem.
Zapomniałem tylko wspomnieć współlokatorowi, że w zasadzie moje pierwsze spotkanie przynajmniej z pieprzoną świętą trójką wydarzyło się wcześniej, i niekoniecznie dobrze skończyło.
Poza tym niemiłosiernie wkurwia mnie, że tak naprawdę jesteśmy kompletnie niewinni, a ci ludzie atakują nas zupełnie bez powodu.
No dobra, Matt ma chociaż chujowego brata, ale ja?
Wzór pieprzonych cnót.
– Oczywiście, że ze wszystkich Nafciarzy musieliśmy spotkać akurat tych trzech – marudzę, a ten kretyn znów parska śmiechem. Kiedy morduję go spojrzeniem, odwzajemnia mi się tym samym.
– Słuchaj, jesteś tak uroczy, że na pewno w końcu ci wybaczą – podsumowuje.
– Po pierwsze nie mają mi czego wybaczać, bo niczego złego nie zrobiłem – odbijam piłeczkę od razu. – A po drugie… ja uroczy? – Aż się wzdrygam.
Nikt nigdy mnie tak nie nazywał i z pewnością nie zamierzam na to pozwalać.
– No… – Matt mierzy mnie surowym spojrzeniem tych swoich ni to niebieskich, ni to szarych oczu. – Uroczy mniej więcej jak grabarz. Tak, uroczy niczym ponury grabarz.
Nawet tego nie komentuję.
– Po następną kolejkę idziesz ty – warczę jakieś dziesięć minut później, kiedy uspokajam się na tyle, żeby nie pluć jadem.
Matt unosi ręce i śmieje się cicho.
Poprawiam się po raz setny. Czerwone fotele są naprawdę wygodne, ale i tak nie mogę znaleźć odpowiedniej pozycji. Siedzimy w najdalszym zakątku baru, w loży odciętej od reszty niską czarną ścianką. Z jednej strony to dobrze, bo możemy bezkarnie obserwować tłum, ale z drugiej… czuję się trochę jak gówniarz wypieprzony przez chujowych kolegów z piaskownicy.
Bo w zasadzie tak właśnie się stało.
Zaraz po przyjściu tutaj ruszyłem z Mattem do baru po drinka. Chciałem zamówić nam po szklance whisky, ale ledwie to zrobiłem, a po obu stronach mojego ciała wyrosły dwie wielkie łapy. Po lewej miałem McCraea, a po prawej Holmesa. Nie musiałem nawet sprawdzać. Napieprzała we mnie ich pyszałkowata aura.
– Ależ, księżniczko, damom nie wypada pić whisky! – zawołał wesoło ten pierwszy i zgarnął mi sprzed nosa drinka, którego właśnie próbowała postawić przede mną rozbawiona barmanka. Betty, jak głosiła plakietka.
– Dla pani piña coladę, Bets! – dodał drugi śmieszek, a ja zacisnąłem zęby tak mocno, że aż zazgrzytały.
A stojący kawałek dalej Matt gapił się na tę scenę z głupkowatym uśmieszkiem na ustach. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że ci idioci posłali mu jedynie nieprzychylne spojrzenia. To nieco poprawia mi humor. Jego jawnie nienawidzą, mnie tylko nie lubią.
Tak, to zawsze jakieś pocieszenie.
Potem Matt wypytał mnie o niechęć McCraea i Holmesa, a ja jedynie mogłem dodać, że do paczki moich prześladowców dołączył także Heikkinen.
Nasz pieprzony kapitan.
– Dobra, to lecę po tego drinka dla mojej księżniczki lodu – rzuca nagle i wstaje na tyle szybko, że nie daję rady go złapać, kiedy zrywam się z miejsca. – Chyba że wolisz piña coladę?! – woła jeszcze, a ja, przysięgam, warczę jak doberman.
Jeszcze przez dłuższą chwilę słyszę jego śmiech, co potężnie mnie wkurwia.
Nawet nie do końca wiem, czym jestem tak bardzo nabuzowany. Przecież nie czułem się jakoś specjalnie dobrze w Vancouver. Ot, praca. Napierdalanie się na lodzie. Głupie wywiady i cała ta medialna otoczka, której szczerze nienawidzę. Całym sobą wiedziałem, że Canucks nie jest klubem, w którym chcę zostać na dłużej, to nie z nimi z dumą sięgnę po Puchar Stanleya.
Jeszcze nie znalazłem swojego miejsca na ziemi i nagle staję się tego wręcz boleśnie świadomy. Ba, nawet gdybym parę lat temu mógł wybrać, dla kogo mam grać, nie umiałbym tego zrobić. Nigdy nie miałem swojego ulubionego zespołu i nie wiem, jak to o mnie świadczy.
Po prostu kocham hokej, tak?
Kocham jazdę po lodzie, tę adrenalinę, kiedy widzę pędzącego na mnie napastnika przeciwnej drużyny, tę siłę rozpieprzającą mnie, gdy mogę się z kimś zetrzeć. I euforię po każdym wygranym meczu.
Serio.
Nie znam lepszego uczucia.
Rozglądam się po wnętrzu baru. W zasadzie ten przybytek otwiera się tylko z okazji rozgrywanych na Rogers Place meczów, ale czasami w zwykłe dni, takie jak dzisiaj, gości tutaj półświatek hokejowy. A w szczególności wtedy, gdy sezon jest już za pasem.
I to widać po przebywających tu ludziach. Molson wypełniają kibice, sympatycy Nafciarzy, hokejowe króliczki, randomy i – oczywiście – zawodnicy Edmonton Oilers. W powietrzu wisi atmosfera pełna ekscytacji.
Wszyscy mają bardzo duże oczekiwania względem nadchodzących miesięcy.
Ja także.
Jeśli pomogę Nafciarzom zdobyć puchar, będę mógł przebierać w ofertach innych klubów, kiedy już moje roczne wygnanie dobiegnie końca. Coś mi podpowiada, że w Vancouver dostałem wilczy bilet, nawet jeśli zarząd Canucks twierdzi inaczej, nawet jeśli zapewniali, że to tylko rok potrzebny, by „uspokoić nastroje”. Ciekawe, kurwa, czyje.
Matt niepokojąco długo nie wraca, a ja nie dość, że trzeźwieję, to jeszcze coraz bardziej się wkurzam. A może warto byłoby zrobić jednak dobre drugie wrażenie?
Zerkam za siebie, ale zebrało się tutaj tak dużo ludzi, że nie dostrzegam nawet baru, nie wspominając już o Carlssonie, którego chyba pochłonęły bramy piekielne.
Albo znalazł sobie towarzyszkę na tę noc i mnie olał.
Cudownie.
Wzdycham i unoszę wzrok ku sufitowi, a potem zerkam na tę jebaną piña coladę przyniesioną przez kelnerkę. Z pozdrowieniami od chłopaków, tak powiedziała.
Sięgam po to gówno i wypijam prawie naraz.
Fuj…
Nienawidzę mleka kokosowego. W ogóle kokosów. Nigdy ich nie lubiłem. Mam wrażenie, że zwymiotuję, ale na szczęście przez ten mdły smak zaczyna przebijać się nuta rumu, co trochę ratuje sytuację. Mimo to postanawiam jakimś sposobem zdobyć butelkę szkockiej i przepłukać nią gardło. Na wszelki wypadek.
I dopóki mogę, bo podczas sezonu nigdy nie piję. Taki mam zwyczaj. Większość hokeistów jakieś wyrobiło, mój nie jest w żaden sposób nadzwyczajny, ale przynajmniej jest. Kiedyś sobie obiecałem, że jeśli znajdę klub, w którym zechcę zostać na zawsze, wymyślę sobie coś nowego, lepszego.
Wiem na przykład, że Maverick Holmes uderza kijem o poprzeczki bramki. Maddox McCrae wjeżdża na lód tyłem. A Mikko Heikkinen… cóż, jest przerażającym skurwysynem, ale w jednym z wywiadów przyznał, że szczęście przynosi mu jego kobieta.
Urocze.
Aż się wzdrygam.
Hokeiści są tacy sentymentalni. Odrażające.
Od razu przypomina mi się, że bramkarz Nafciarzy w trakcie sezonu zrezygnował ze swojego rytuału, a zapytany o to przez dziennikarzy stwierdził, że od jakiegoś czasu szczęście przynoszą mu truskawki.
W sumie… to bramkarz. Czego się spodziewałem po pieprzonym goalie? Oni wszyscy są oderwani od rzeczywistości.
A pozostali?
Mówiłem: nie dość, że sentymentalni, to jeszcze wariaci.
Nawet nie wiem, czemu znowu myślę o tej jebanej trójce, ale, jak widać, to silniejsze ode mnie.
Może po prostu chcę naprawić to, że zjebałem nasze pierwsze spotkanie.
Z tą myślą wstaję i… ruszam do wyjścia. Muszę się przewietrzyć, jeśli mam się korzyć przed tymi popaprańcami.
Może i bym olał tę dwójkę, ale Heikkinen… Przełykam gwałtownie ślinę. Facet jest duży. I silny. I przerażający. I tak jak nie boję się go na lodzie, tak w normalnym życiu… Nie chciałbym mieć w nim wroga. Tym bardziej że teraz został moim kapitanem.
Przeciskam się przez tłum, ignorując zaczepiające mnie co rusz na wpółpijane laski. Nie jestem w nastroju.
Zaśmiałbym się z własnej myśli, gdybym od jakiegoś czasu nie był tak nabuzowany.
W końcu wydostaję się na zewnątrz, przechodzę przez wycięty w czerwonej ścianie liść klonu i wreszcie zaczerpuję łyk powietrza śmierdzącego spalinami i całym tym miastem. Nawet tutaj kręci się całkiem sporo ludzi, więc przechodzę nieco na bok i kryję się w cieniu, a potem opieram o chłodny mur.
Zerkam w górę.
Nadeszła jesień, ale pogoda wyjątkowo nas rozpieszcza. W rozpiętej czarnej skórzanej kurtce i samym T-shircie jest mi wystarczająco ciepło, może nawet trochę za ciepło, ale mam to gdzieś. Wbijam dłonie w kieszenie czarnych joggersów i patrzę. Staram się wyłączyć myślenie, zresetować na tyle, by uspokoić żądzę krwi płynącą w moich żyłach.
Prawie mi się to udaje, a przynajmniej na tyle, na ile to możliwe w obecnej sytuacji.
Nagle czuję wibrację telefonu. Wchodzę na grupowy czat z rodzicami i uśmiecham się kącikiem ust.
Mama:
Synku, wszystko dobrze? Dotarłeś na miejsce?
Tata:
Oczywiście, że dotarł. Daj mu spokój.
Mama:
Skąd wiesz???
Mama:
Pisał do Ciebie na priv?Misho Joelu Frazerze! Jeśli odezwałeś się do ojca, a do mnie nie, możesz się pożegnać ze swoimi komiksami!
Przewracam oczami. Moi rodzice… to kompletni szaleńcy, ale kocham ich najbardziej na świecie. Nawet jeśli mama na siłę próbuje zachowywać się młodzieżowo. I nawet jeśli mi grozi.
Tata:
Nie, kruszynko. Po prostu gdyby coś mu się stało, trąbiłyby o tym ogólnokrajowe media. Twój syn jest wart miliony.
Mama:
Jesteś bezduszny.
Tata:
Jestem racjonalny.
Postanawiam im przerwać.
Ja:
Dlaczego piszecie do siebie, siedząc w jednym domu?
Tata:
Twoja matka się na mnie obraziła i zamknęła w pracowni.
Mama:
LMAO
Wcale się nie obraziłam. Po prostu nie zamierzam rozmawiać z kimś, kto nie rozumie, dlaczego kobiety chcą czytać o szarych moralnie bohaterach.
Jezu.
Rodzice nigdy się nie kłócą. Nigdy.
Chyba że chodzi o ich gust literacki.
Podczas gdy Summer Frazer pozostaje zagorzałą fanką i zarazem autorką romansów, Odin Frazer (jak przystało na kogoś, kto nosi takie imię) pochłania tonami skandynawską fantastykę. Tata przy okazji jest też profesorem literatury Uniwersytetu Laval.
Nie mam zielonego pojęcia, jakim cudem się jeszcze nie pozabijali.
Ja:
Dojechałem do Edmonton. Znalazłem mieszkanie. Żyję. Poznałem nawet nowych przyjaciół <uśmiechnięta buźka z sercami>
Odpisuję pospiesznie i dodaję tę niedorzeczną emotkę, którą moja mama wręcz kocha. Mówi, że w tej tkwi najwięcej miłości, bo przecież wokół uśmiechniętej buźki krążą aż trzy serduszka.
Na szczęście jeśli chodzi o podejście do życia, to odziedziczyłem zdrowy rozsądek po tacie, a nie jej romantyczną duszę.
Czekam jeszcze chwilę, aż dostaję odpowiedź od mamy, że mnie kocha, i od taty, żebym im wszystkim wpieprzył.
Mówiłem już, że to moi ulubieni ludzie na całej Ziemi?
Ruszam powoli przed siebie, wciąż wpatrzony w ekran komórki, bo oni dalej się sprzeczają – ale w taki zabawny i podszyty uczuciem sposób – aż nagle uderza we mnie coś miękkiego.
Odruchowo wyciągam wolną rękę i łapię… cynamonkę.
Crisse.
– Co ty tutaj robisz? – wypalamy jednocześnie i jednocześnie próbujemy odpowiedzieć.
Shelby wybucha śmiechem, a ja poważnieję w ułamku sekundy, bo w tej samej chwili lekki wiatr niesie do mnie zapach tej dziewczyny, aż kręci mi się w głowie.
– Przyszłam z przyjaciółką – powtarza, choć tak naprawdę zrozumiałem już za pierwszym razem, a potem zerka na moją dłoń, którą nadal trzymam jej ramię.
Tylko po to, żeby nie upadła, oczywiście.
Bo przecież mogłaby się potknąć o jakąś… wystającą płytkę chodnika, prawda?
Na szczęście wtedy kolejna osoba – cholernie pijana – wypada z baru i odbija się od pleców Shelby, przez co dziewczyna dosłownie wpada w moje ramiona. Odruchowo ją obejmuję i obracam nas tak, że staję tyłem do wejścia i tym samym chronię ją przed kolejnym atakiem.
Nie potrafię jej jednak puścić.
Nie wiem czemu.
Mięśnie mnie nie słuchają.
Patrzę na nią z góry; jest tak cholernie drobna. Wygląda pięknie w tej zmysłowej czerwonej kiecce, która wywołuje w mojej głowie sprośne myśli. W dodatku ma na twarzy dość mocny makijaż, przez co marszczę brwi, bo zostałem pozbawiony widoku drobnych piegów na jej nosie. Zakryła je jakąś mazią, co w dziwny sposób mnie drażni. Tak, Shelby Tanner jest piękna. I… zmarznięta, dociera do mojego umysłu, gdy skupiam się na dotyku jej przeraźliwie lodowatej skóry.
Mamroczę pod nosem kolejne francuskie przekleństwo, choć obiecałem sobie nigdy go nie używać, puszczam dziewczynę i cofam się o krok.
– Hej, ponuraku… – zaczyna niezręcznie, marszcząc brwi – …co robisz?
– Zachowuję się – warczę nisko, bo coś we mnie krzyczy, że choć z przyjemnością rozebrałbym tę laskę, to ją ubieram.
Zdurniałem przez to całe Edmonton, to pewne.
– Eee… nie trzeba? – Brzmi, jakby pytała.
Przewracam oczami i staję za nią, a następnie podaję jej swoją kurtkę, którą dopiero co zdjąłem.
– Serio. To… dziwne – marudzi, ale posłusznie robi to, czego od niej oczekuję. – Myślałam, że nawet mnie nie lubisz, bo wiesz… – zaczyna trajkotać, podczas gdy ja powoli wsuwam materiał na jej ramiona.
Nie omieszkuję muskać palcami jej skóry, a potem nawet pochylić się nieznacznie, kiedy Shelby, już ubrana, sięga po swoje włosy i wyciąga je spod kołnierza.
– Nie jesteś jakiś rozmowny, a teraz nagle ta kurtka. I jasne, to miłe, że… no wiesz. Ale nie wiem… Chryste.
Cynamon. Znów czuję ten zapach i przysięgam, że zaraz oszaleję. Przez tę woń nie skupiłem się nawet na połowie słów opuszczających jej usta.
Kiedy jednak ona znów staje naprzeciwko, a ja obrzucam ją leniwym spojrzeniem, coś mi się przypomina.
– Dlaczego myślałaś, że cię nie lubię? – wypalam, przerywając jej monolog o niczym.
Mruga, zaskoczona, i próbuje zapleść ramiona na piersi – co okazuje się niemożliwe, bo w mojej kurtce wygląda jak w niezawiązanym jeszcze kaftanie bezpieczeństwa.
Wzdycham i sięgam po jej ręce, a potem unoszę lewą i podwijam rękaw.
– No bo przedstawiłam się… Wtedy – znów zaczyna trajkotać. – W gabinecie taty. I wiesz… – Boże, ta dziewczyna jest chodzącym chaosem, myślę, sięgając po jej drugą rękę. – Przedstawiłam się… tobie – powtarza i śmieje się niezręcznie – a ty tylko milczałeś, więc… – wzrusza ramionami – co innego miałam sobie pomyśleć?
Kończę podwijanie drugiego rękawa i wtedy zauważam na nadgarstku dziewczyny szeroką czerwoną gumkę z miękkiego materiału. Nie mam pojęcia, jak on się nazywa, ale zauważyłem podobną, tyle że niebieską, u Matta. Przyłapałem go, jak się nią bawił, spoglądając tęsknie w okno, zanim wychodziliśmy do Molson.
Niewiele myśląc, zsuwam gumkę z ręki Shelby, a laska nadal mówi. Wyrzuca z siebie strasznie dużo i strasznie szybko, aż uśmiecham się kącikiem ust.
– Mogłaś sobie pomyśleć – przerywam jej, podczas gdy ona zerka na gumkę, którą obracam już między palcami – że zrobiłaś na mnie tak duże wrażenie, że zabrakło mi języka w gębie, cynamonko – kończę.
– Cyna… – szepcze, ale w połowie słowa milknie.
A potem dzieje się z nią coś dziwnego.
Mruga. Przynajmniej kilkanaście razy, z drobnymi przerwami. Rozchyla też usta, a jej policzki czerwienieją tak bardzo, że zauważam to nawet w otaczającym nas półmroku.
– Powinnam już iść – wypala nagle, aż marszczę brwi. – Wiesz… do przyjaciółki. Ona tam siedzi… Sama.
– Sama? – podchwytuję, a kącik moich ust drży.
– Mhm. – Kiwa głową tak zawzięcie, że loki rozsypują się jej bezładnie wokół głowy. – Jak paluszek.
– Jak paluszek – powtarzam i zerkam na gumkę, a potem chowam ją do kieszeni. – W barze pełnym ludzi.
– Eee… Tak? – Przestępuje z nogi na nogę i zaczyna wykręcać ręce. – Oddasz…
– Nie, nie sądzę.
– Och, okej. Tak… – Zerka w bok, jakby spodziewała się skądś ratunku. Potem znów patrzy na mnie, ale tylko na ułamek sekundy, i wydaje mi się, że rumieni się jeszcze bardziej. – To powinnam iść.
– Zdecydowanie.
Cholera, dawno się tak dobrze nie bawiłem. Ona… ona jest urocza, pojawia mi się w głowie, aż się krzywię.
– Więc… pa? – pyta bardziej, niż stwierdza.
– Pa, Tanner – odpowiadam z uśmiechem, a kiedy ona odwraca się w popłochu, wołam jeszcze: – Misha Frazer!
Odwraca się, o mało nie potykając o własne nogi.
– Nazywam się Misha Frazer.
Chyba po raz pierwszy obrzuca mnie uważnym spojrzeniem, zakłada włosy za ucho i mówi:
– Wiem.
I z tym mnie zostawia, znikając w barze.
Naprawdę nie mam pojęcia, czemu szczerzę się do siebie jak skończony idiota.
To wina Edmonton. Z pewnością. To miasto tak na mnie działa.
Shelby
To miasto tak na mnie działa, to pewne, myślę, próbując wrócić do baru jak gdyby nigdy nic, ale kiedy widzę wychodzącego stamtąd Theo Wolfa, panikuję i w ostatniej chwili chowam się w cieniu tuż przy tym wielkim czerwonym liściu tworzącym coś w rodzaju bramy prowadzącej do Molson.
Zerkam na telefon i wzdycham głęboko.
Rosie:
Gdzie jesteś?
Serce wali mi w piersi, aż odnoszę wrażenie, że za moment wyskoczy mi przez gardło. Jezu. Dlaczego tak się zachowuję?
Dlaczego jestem taka dziwna?
Ja:
Na zewnątrz
Rosie:
Mam dołączyć?
Ja:
Gdybyś mogła
Zaplatam ramiona na piersi i zaczynam podrygiwać nogą, próbując się uspokoić. To na nic. W oczach stają mi łzy, choć to głupie, i otulam się mocniej kurtką Frazera, choć to jeszcze głupsze.
Serio, nie wiem, co jest ze mną nie tak.
Dlaczego nie mogę normalnie rozmawiać z ludźmi? Dlaczego robię z siebie taką idiotkę?
Przygryzam wargi i unoszę głowę, by wbić wzrok w odrobinę zachmurzone nocne niebo nad Edmonton. Łapię głębokie wdechy, starając się uspokoić. Wiem, że jeśli Rosie zobaczy mnie w takim stanie, znowu zacznie się martwić. Ona dobrze pamięta, co się działo wcale nie tak dawno, i z pewnością znowu zacznie mi suszyć głowę o powtórkę terapii. A na to zupełnie nie jestem gotowa.
– Shelby? – słyszę nagle jej głos.
Wychylam się, by nie zaczęła mnie wołać, bo nie wiem, gdzie podział się Misha, a naprawdę nie chcę na niego wpaść.
Na Theo też nie, przypominam sobie, bo przecież to o Wolfie powinnam myśleć, skoro z nim spędziłam pół wieczoru.
– Tutaj – odpowiadam, a ona od razu kieruje wzrok w moją stronę.
I tyle wystarczy, by wiedziała.
Najwyraźniej nie jestem dobrą aktorką.
Cmoka, przekrzywiając głowę, a jej brwi prawie się ze sobą spotykają. Martwi się. Na pewno wolałaby mieć normalną przyjaciółkę, a nie taką jak ja, która wiecznie sprawia problemy.
– Chodź do mnie – mówi i zaraz podchodzi, a w następnej sekundzie czuję oplatające mnie ramiona.
Rosie jest najlepsza.
Wzdycham wprost w jej szyję i pozwalam się tulić, nawet jeśli mam dwadzieścia trzy lata i powinnam zachowywać się jak dorosła.
– Przepraszam, że cię do tego zmusiłam – słyszę nad sobą i cofam się o krok, by spojrzeć jej w oczy.
Naprawdę się przejęła.
– Daj spokój. – Pociągam nosem. – Nie możemy wiecznie siedzieć w domu, bo mam lęk społeczny i nie potrafię rozmawiać z ludźmi.
– Możemy – odpowiada pewnie. – Jeśli właśnie tego potrzebujesz, to okej. Ale… – Bierze wdech i już wiem, że nie spodoba mi się to, co chce powiedzieć. – Ale wiesz, że to ostatecznie tylko pogłębi twoje problemy, prawda?
Kiwam ponuro głową.
Ma rację. Jak zwykle. A ja – też jak zwykle – nie znajduję na to odpowiedzi.
– A teraz chodź – dodaje i cofając się, od razu splata nasze palce. – Pójdziemy do maca, zamówimy sobie frytki z syropem klonowym, będzie fajnie.
Przewracam oczami, bo oczywiście, że Rosie musi wykorzystać moją słabość do wszystkiego, co wiąże się z syropem klonowym. Nic nie poradzę na to, że kocham jego smak, ale czasami nienawidzę jej za to, jak dobrze mnie zna.
– Opowiesz mi, co poszło nie tak, dlaczego uciekłaś, czemu Theo szukał cię po całym Molson i… dlaczego masz na sobie męską kurtkę. – Przy ostatnich słowach obrzuca moje ciało uważnym spojrzeniem, unosi też brew, więc wiem, że robi się poważnie.
Rumienię się. Dosłownie to czuję.
I jednocześnie obiecuję sobie, że nie powiem, do kogo należy ta ramoneska na moich ramionach, która pachnie tak obłędnie, że chyba położę się w niej spać.
Nie, nie ma opcji.
– …i spotkałam Mishę Frazera, a on dał mi tę kurtkę – mamroczę na koniec opowieści, a Rosie z durną miną wciąż popija maple-flavored shake’a (ale to ja mam bzika na punkcie syropu klonowego, jasne).
Boże, jestem taka beznadziejna w postanowienia. Planowałam jej tego nie mówić, bo dobrze wiem, jaka będzie jej…
– Co ci mówiłam o tym typie, Tanny?
…no właśnie, jej reakcja.
– Że mam się trzymać od niego z daleka… – szepczę pod nosem, bawiąc się rąbkiem sukienki.
Krzywię się, ale tego Rosie raczej nie zauważa. I dobrze, bo nie chcę kontynuować tematu. Wiem, że moja przyjaciółka tylko się o mnie martwi, ale… To nadal w jakiś dziwny sposób boli, że nawet ona uważa, że nie poradzę sobie z facetem.
No bo ostatecznie Misha Frazer jest tylko facetem.
Seksownym.
Niebezpiecznym.
Trochę przerażającym.
Ale facetem.
A ja jestem kobietą, więc chyba powinnam mieć w oprogramowaniu apkę odpowiadającą za nawiązywanie kontaktów z tą częścią populacji, prawda?
Szkoda, że mój system najwyraźniej ma jakiś błąd.
– Zapomniałaś już, że po Patricku przeszłam przez cały kurs samoobrony? – Mimo wszystko stawiam na waleczność, by w jakiś sposób się obronić.
Rosie uśmiecha się krzywo.
– Ta, pamiętam – odpowiada. – Ale ty zapomniałaś już, że ważysz tyle co poduszka z pierzem i naprawdę nie potrzeba wiele, by zrobić ci krzywdę.
Wzdycham.
– Poza tym… – dodaje, kiedy moje milczenie się przedłuża – wcale nie chodzi mi o to, że Frazer mógłby sprawić ci fizyczny ból.
Nadal milczę.
– Został zakontraktowany na rok, Tanny – przypomina. – Z pewnością nie zależy mu na tworzeniu trwałych związków. On chce po prostu zaliczyć. – Wzrusza ramionami.
– Może ja też właśnie tego potrzebuję? – wypalam, ale od razu zaczynają mnie palić policzki.
– Jeśli tylko mi zagwarantujesz, że dasz radę trzymać serce z dala od tego i po prostu pieprzyć się dla przyjemności, nigdy więcej nie zwrócę ci uwagi.
Sapię i odwracam wzrok, bo nagle ciekawsze wydaje mi się prawie puste wnętrze McDonalda. Zaraz potem skupiam się na frytkach i przepysznym syropie klonowym, którym są polane. Daję sobie chwilę na zastanowienie, choć chyba wcale nie muszę.
Jestem uczuciowa, okej?
Moja dusza pozostaje na wskroś przesiąknięta romantyzmem, co wydaje się logiczne, skoro potajemnie piszę rom-comy. I dlatego wiem, po prostu wiem, że nie dałabym rady uprawiać seksu bez uczuć. Ba, nie nadaję się kompletnie do jednonocnych przygód i w przeciwieństwie do Rosie naprawdę muszę komuś zaufać, by dopuścić go do siebie, nawet nie tylko blisko mojego ciała, lecz w ogóle…
– No właśnie – podsumowuje przyjaciółka.
Dawno nie byłam w tak podłym nastroju, serio. Chciałabym coś zmienić, nauczyć się funkcjonować wśród facetów, nie robić z siebie przed nimi idiotki i nawiązać normalne relacje, ale… nie potrafię.
Może są do tego jakieś podręczniki?
Poza tym sam proces zmiany wydaje mi się czymś, czego nie chcę robić. Taka już tkwi we mnie sprzeczność. Chcę, by było inaczej, ale nie mam w sobie samozaparcia, by cokolwiek w tym kierunku zdziałać.
– Poza tym uważam – podejmuje znów Ross – że odrobinę dramatyzujesz. Gdyby Theo naprawdę nie był tobą zainteresowany, nie zaczepiłby mnie przy wyjściu z Molson i nie pytał o ciebie. Na pewno nie poszło aż tak źle.
Unoszę brew, wbijając wzrok w przyjaciółkę.
– Nie dałam rady podyktować mu swojego numeru – przypominam. – Dukałam jak idiotka i pomyliłam się jakieś sto razy, a potem prawie wylałam na niego drinka, kiedy sięgałam po telefon, by to on mógł dać mi numer. Nie wspomnę o tym, że dosłownie mu uciekłam. Według ciebie to naprawdę nie wygląda źle?
Ross okazuje się na tyle kochana, że milczy, zamiast mnie dobić.
Przez chwilę trwamy w ciszy, skupiając się na żarciu, ale zbyt dobrze znam tę rudą lisicę, by wierzyć, że skończyła temat.
– Uważam, że powinnaś powtórzyć terapię – wypala.
O, proszę. Nie myliłam się.
– Tak, powiedziałam to, choć obiecałam, że do tego nie wrócimy – dodaje szybko, kiedy widzi, że aż prostuję się na krześle. – Ale serio, Tanny, to, co zrobił ci Patrick… – Kręci głową i zaciska zęby, nadal wściekła na mojego byłego, choć minął już rok od naszego rozstania. – Tamten związek ponosi winę za to, jak wyglądają twoje relacje, nie ty.
Może nawet ma rację, jasne, ale na myśl o ponownym uzewnętrznianiu się przed obcą osobą przechodzą mnie ciarki.
– Porozmawiajmy o czymś innym, proszę? – Prawie nie załamuje mi się głos, kiedy to mówię, ale Rosie oczywiście wychwytuje tę drobną zmianę, i choć wiem, że jej się to nie podoba, powoli kiwa głową.
– Dobra – zgadza się. – Porozmawiajmy zatem o tym, dlaczego wciąż nie wysłałaś swojej książki do tego twojego wymarzonego wydawnictwa.
Szlag.
– Jak ono się nazywało? – Rosie marszczy brwi i sięga po telefon, by je wygooglować.
– Nelson Book Group – mamroczę, by oszczędzić jej zachodu. – A właściwie celuję w Maple Kiss Press, imprint, w którym wydają romanse.
To moje marzenie. Naprawdę. Nie wyobrażam sobie wydać swojej ukochanej powieści w innym wydawnictwie. Tym bardziej że właśnie tam wydaje moja ulubiona pisarka. Poza tym… Maple Kiss? Ten, kto to wymyślił, był geniuszem.
Oczywiście, o ile w ogóle chciałabym wydać swoją książkę, a raczej – o ile kiedykolwiek odważyłabym się wysłać gdziekolwiek propozycję.
– Shelby… – wzdycha prawie dramatycznie. – Jeśli sama nie zrobisz czegoś ze swoim życiem, nikt tego za ciebie nie dokona.
Krzywię się, bo znów ma rację. Poza tym ona wie, w jak męczącym zawieszeniu tkwię trochę na własne życzenie. Chcę zmian, Boże, ja ich pragnę, ale nie mam odwagi zrobić tego pierwszego kroku.
– Muszę przeczytać ją ponownie i wtedy… – szepczę.
– Który to już raz? – wchodzi mi w słowo. – Dwudziesty? Dobra, Tanny… – Prostuje się i wbija we mnie to poważne spojrzenie, mówiące, że żarty się skończyły.
Widziałam, jak działa ono na hokeistów, którzy nie chcą współpracować podczas jej nagrywek na sociale Nafciarzy, i serio, podziwiam to, jak potrafi na nich wpłynąć. Na mnie jednak nie robi wrażenia. Ani trochę…
– Kiedy wrócimy do domu, wyślesz tę książkę najpierw do mnie, jasne? Pozwolisz mi ją przeczytać i obiecuję, że dam ci solidny feedback, okej?
Przytakuję.
Dobra, może jednak to jej mordercze spojrzenie działa.
W głębi serca mimo wszystko mocno liczę, że Ross o tym zapomni, a przynajmniej zrobię, co w mojej mocy, by właśnie tak się stało.
Jeszcze nikt nie widział tej powieści i choć jakaś część mnie chciałaby to zmienić, to ta zalękniona i niepewna siebie Shelby nigdy na to nie pozwoli.
Już chyba wolę tkwić w tym swoim bezpiecznym, spokojnym zawieszeniu, myślę, czując, jak bardzo się oszukuję.
1Crisse (z fr..) – Chrystus; francuska Kanada używa w funkcji wulgaryzmów słownictwa związanego z Kościołem. Wiąże się to z utratą autorytetu tej instytucji na początku XX wieku na skutek przemian społecznych i ekonomicznych (przyp. aut.).
2Ciarge (z fr.) – dosł. świeca liturgiczna (przyp. aut.).