Raj w ogniu - Wilbur Smith,  David Churchill - ebook + audiobook + książka

Raj w ogniu ebook i audiobook

Wilbur Smith, David Churchill

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nowa część pasjonującej Sagi Courtneyów.

Trzymająca w napięciu opowieść o dzielnych ludziach szukających szczęścia w czasach powojennego chaosu.

Po zakończeniu II wojny światowej Saffron Courtney i jej mąż Gerhard von Meerbach zamieszkują w rodzinnej posiadłości Courtneyów w Kenii. W kraju panuje jednak coraz większy niepokój. Rdzenna ludność buntuje się przeciwko brytyjskim władzom, co doprowadza ostatecznie do wybuchu powstania i otwartego konfliktu z białymi kolonistami, wśród których najbardziej prominentnym jest Leon Courtney. Zamiast cieszyć się rodzinnym szczęściem, Saffron i Gerhard muszą odnaleźć się w nowej, brutalnej rzeczywistości, w której stają się celem numer jeden dla rebeliantów.

Tymczasem Konrad von Meerbach, zbiegły nazistowski zbrodniarz wojenny, zamierza wykorzystać rodzinną fortunę, by odzyskać dawne wpływy i zemścić się na bracie. Jego perfidny plan może mieć poważne konsekwencje dla całej Europy, która dopiero powstaje z wojennych zgliszcz.

Gniew ciemiężonej społeczności i prywatna wendeta fanatycznego nazisty – jaką cenę zapłacą Courtneyowie za pragnienie stabilizacji?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 591

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 35 min

Lektor: Wilbur Smith, David Churchill

Oceny
4,6 (58 ocen)
38
16
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JolantaDomanska

Nie oderwiesz się od lektury

Szkoda ,że tylko ta książka Wlbura Smitha doczekała się wersji audio.
10
AStrach

Dobrze spędzony czas

Poruszająca i wciągająca pozycja.
00

Popularność




NIC NIE JEST DANE NA ZAWSZE, MIŁOŚĆ TAKŻE. O TO, CO WAŻNE, TRZEBA WALCZYĆ.

Każde pokolenie rodu Courtneyów musiało walczyć o swoje miejsce na ziemi. I to samo czeka Saffron i jej rodzinę.

A co do emocji, to na ich brak nie będą mogli narzekać. Już się o to postara pałający żądzą zemsty brat Gerharda, Konrad von Meerbach, zaprzysięgły nazista, który będzie próbował odzyskać rodzinną fortunę i przeznaczyć ją na realizację swoich zbrodniczych planów.

Tymczasem rdzenni mieszkańcy Kenii zaczną się buntować przeciwko brytyjskim władzom i białym kolonistom, nawet tym, którzy – jak Saffron i jej ojciec, Leon Courtney – sympatyzują z ich dążeniami do uzyskania niepodległości.

WILBUR SMITH (1933–2021)

Światowej sławy pisarz pochodzący z Afryki, piszący po angielsku. Debiutował w 1964 r. powieścią Gdy poluje lew, pierwszą z jego najpopularniejszej sagi historyczno-przygodowej przedstawiającej dzieje rodziny Courtneyów. W skład sagi weszły m.in. Odgłos gromu, Monsun, Triumf słońca, Assegai czyŁzy wojny.

Pełny dorobek Smitha obejmuje 45 powieści. Akcja większości z nich rozgrywa się w Afryce XX wieku, ale fascynacja pisarza starożytnością zaowocowała powstaniem tak zwanego „cyklu egipskiego”, obejmującego powieści Bóg Nilu, Czarownik, Zemsta Nilu, Siódmy papirus, Ognisty bóg i Faraon.

Smith był miłośnikiem dzikiej przyrody, pasjonował się współczesną historią Afryki, co znajduje odzwierciedlenie w jego twórczości. Sporo podróżował. Mieszkał w Wielkiej Brytanii, Szwajcarii i RPA. W 2015 r. wraz z żoną założył Wilbur and Niso Smith Foundation wspierającą młodych pisarzy na całym świecie.

Książki zmarłego w 2021 roku, w wieku 88 lat, autora sprzedały się na całym świecie w łącznym nakładzie ponad 140 milionów egzemplarzy.

wilbur-niso-smithfoundation.org

Tego autora

ZAKRZYCZEĆ DIABŁA

AJEMNICY

PTAK SŁOŃCA

OKO TYGRYSA

ŁOWCY DIAMENTÓW

OKRUTNA SPRAWIEDLIWOŚĆ

KOPALNIA ZŁOTA

STRACEŃCY

PIEŚŃ SŁONIA

GNIEW OCEANU

ORZEŁ NA NIEBIE

Hector Cross

PIEKŁO NA MORZU

OKRUTNY KRĄG

Saga Courtneyów

DRAPIEŻNE PTAKI

ZŁOTY LEW

MONSUN

BŁĘKITNY HORYZONT

TRIUMF SŁOŃCA

ASSEGAI

ŁZY WOJNY

PO DWÓCH STRONACH

RAJ W OGNIU

*

GDY POLUJE LEW

ODGŁOS GROMU

UPADEK WRÓBLA

*

PŁONĄCY BRZEG

WŁADZA MIECZA

PŁOMIENIE GNIEWU

OSTATNIE POLOWANIE

ZŁOTY LIS

Saga Ballantyne’ów

LOT SOKOŁA

POSZUKIWACZE PRZYGÓD

PŁACZ ANIOŁÓW

LAMPART POLUJE W CIEMNOŚCI

Cykl egipski

BÓG NILU

CZAROWNIK

ZEMSTA NILU

SIÓDMY PAPIRUS

OGNISTY BÓG

FARAON

Tytuł oryginału:

LEGACY OF WAR

Copyright © Orion Mintaka 2021

All rights reserved

Originally published in the English language as LEGACY OF WAR by Zaffre,

an imprint of Bonnier Books UK

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2022

Polish translation copyright © Paweł Korombel 2022

Redakcja: Joanna Kumaszewska

Projekt graficzny okładki: © Bonnier Books UK

Ilustracja na okładce: © Steve Stone

ISBN 978-83-8215-913-4

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Kenia, czerwiec 1951
Londyn
Lusima, czerwiec 1964

Poświęcam tę książkę mojej żonie Niso. Od naszego pierwszego wspólnego dnia nieprzerwanie inspirowałaś mnie, dodawałaś mi sił, kiedy słabłem, i wiwatowałaś, gdy odnosiłem sukcesy. Doprawdy nie wiem, co zrobiłbym bez Ciebie u mojego boku. Mam nadzieję i modlę się, by ten dzień nigdy nie nastąpił. Kocham Cię i uwielbiam, mój skarbie, nie potrafię wyrazić, jak bardzo.

Kenia, czerwiec 1951

Wmigotliwym świetle przesyconym dymem pochodni z wiązek chrustu Kungu Kabaja patrzył nad zarżniętą kozą, leżącą na środku dawnej kaplicy misjonarzy, na grupę mężczyzn, kobiet i dzieci przyglądających się z pełnym lęku wyczekiwaniem.

Było ich około sześćdziesięciu, członków plemienia Kikuju, „skwaterów”, jak biali farmerzy nazywali swoich czarnych robotników rolnych. Bo nieważne, jak ciężko pracował skwater, nieważne, jak długo on lub jego ojciec czy nawet dziad żył na farmie, nieważne, jak sprawnie wzniósł chatę, w której mieszkał z rodziną – przebywał na farmie tylko dzięki łaskawości farmera i w każdej chwili mógł zostać nieodwołalnie wyrugowany.

Kabaja potoczył wzrokiem po stojącej w pewnym oddaleniu od innych grupce około dwudziestu skwaterów obojga płci, wybranych, żeby uczestniczyli tej nocy w ceremonii, i skinął na człowieka z czoła kolejki. Był to chudy i wysoki jak tyczka, zaledwie osiemnastoletni chłopak. Z brawurą młodzika pierwszy zgłosił się do złożenia przysięgi. Ale to go przerosło. Stracił odwagę. Przerażony, dygotał.

Kungu Kabaja podszedł do niego i ojcowskim gestem położył mu dłoń na ramieniu.

– Nie ma się czego bać – powiedział tak cicho, że tylko młodzik go słyszał. – Dasz radę. Pokaż im wszystkim, że jesteś mężczyzną.

Pięciu podwładnych, których Kabaja przyprowadził na ceremonię, spojrzało po sobie; paru pokiwało znacząco głowami albo uśmiechnęło się ze zrozumieniem, gdy prowadzili wzrokiem chłopaka, który wyprostował plecy i uniósł głowę, odzyskując pewność siebie. Podczas drugiej wojny światowej służyli z Kabają w brytyjskim pułku kolonialnym, King’s African Rifles; w Etiopii walczyli z wojskami Mussoliniego, w Birmie przeciwko Japończykom. Na ich oczach w pięć lat awansował z szeregowego na starszego sierżanta. I umiał wesprzeć każdego, kiedy było ciężko, potrafił dodać odwagi, gdy trup ścielił się gęsto.

Po powrocie na swoje do Afryki Wschodniej, kiedy przekonali się, że służba wojskowa nie zapewniła im ani praw człowieka, ani przyzwoitej pracy, wraz z Kabają zajęli się rozbojami. Ich gang był jednym z wielu, które powstały w przepełnionych slumsach wyrosłych wokół stolicy Kenii, Nairobi, ale szybko stał się najpotężniejszy. Kiedy gangsterzy przeistoczyli się w buntowników, nadal słuchali Kabai. I jako żołnierz, i jako gangster czy terrorysta miał dryg do przewodzenia.

Cofnął się, zostawiając młodzika samego na środku kaplicy. Tymczasem jego zastępca, Wilson Gitiri, przysiadł na piętach obok kozy, kładąc po prawej ręce maczetę, w którą uzbroił się jak wszyscy buntownicy.

Kabaja, wysoki, przystojny i charyzmatyczny, był niezwykle inteligentny i wiedział, jak pozyskać ludzi siłą rozumu, uroku osobistego czy zastraszania. Wilson Gitiri siał strach samym wyglądem. Był wprawdzie niższy niż dowódca, ale miał tors byka, a na twarzy siatkę blizn. Stale mrużył oczy, nieustannie szukając zagrożenia. Włosy splótł w warkoczyki i tak ułożył je w grzebień na czaszce, że przypominały furażerkę. Wyglądał w kaplicy jak budzący trwogę bożek.

Przy kozim łbie czekały gliniany dzban, powyginany cynowy kubek, drewniana misa i kawał liny. Gitiri nalał z dzbana do kubka trochę gęstego, ciemnego, lepkiego płynu i odstawił naczynia. Potem jednym cięciem odrąbał ubitemu zwierzęciu nogę. Oskórował ją, odciął mięso od kości, posiekał je na dwadzieścia kawałków i złożył w drewnianej misie.

Kabaja spojrzał na Gitiriego, pytając bez słów, czy jest gotów.

Zastępca potwierdził gotowość skinieniem głowy.

– Powtarzaj za mną te słowa – nakazał Kabaja. – Mówię prawdę i przysięgam przed Bogiem i przed naszą organizacją…

– Mówię prawdę i przysięgam przed Bogiem i przed naszą organizacją… – recytował młodzik niczym parafianin powtarzający modlitwę za pastorem.

Właściwa ceremonia rozpoczęła się, gdy Kabaja wypowiedział, a młody człowiek powtórzył następne słowa:

Że nie zawaham się walczyć o ziemie,

Ziemie Kirinjaga, które uprawialiśmy.

Ziemie zabrane przez Europejczyków.

I jeśli zawiodę,

Niech ta przysięga mnie zabije…

Gitiri powstał, trzymając w jednej ręce cynowy kubek, a w drugiej drewnianą misę. Wyciągnął przed siebie misę. Kabaja wziął kawałek ociekającego krwią surowego mięsa i podał go młodzikowi, mówiąc:

– Niech to mięso mnie zabije…

Chłopak nieustannie uciekał wzrokiem w kierunku Gitiriego, jakby się bał stracić go z pola widzenia. Zawahał się. Kabaja spojrzał gniewnie, bardziej surowo, z większym naciskiem niż poprzednio. Młodzik wziął od zastępcy kawałek mięsa, powtórzył: „Niech to mięso mnie zabije” i włożył je do ust. Przeżuwał przez chwilę, skrzywił się i przełknął szybko.

Gitiri podał dowódcy kubek.

– Niech ta krew mnie zabije – powiedział Kabaja.

Młody człowiek powtórzył te słowa i pociągnął łyk.

Inni członkowie ludu Kikuju patrzyli oniemiali, przerażeni, ale też zafascynowani, gdy dwa różne prądy ich kultury splotły się w jeden nurt.

Uroczyste przysięgi krwi od dawna były centralnym elementem życia plemienia, chociaż dawniej ograniczały się do starszyzny zasiadającej w radach. W ciągu ostatnich siedemdziesięciu lat przybrały chrześcijański wymiar i wchłonęły rytuał komunii świętej, krwi i ciała Chrystusa pod postacią chleba i wina. W ten sposób komunia stała się mroczniejsza, głębsza, afrykańska z ducha. Przemawiała do rdzenia istoty dzieci Afryki i każde – od pędraka, który dopiero co nauczył się chodzić, po najstarszego siwowłosego dziadka czy siwiuteńką babkę – wiedziało, że taka przysięga tworzy nierozerwalną świętą więź.

Kabaja zaintonował ostatnie słowa ceremonii i młodzik zaczął po nim powtarzać:

Przysięgam nigdy nie pozwolić białym ludziom rządzić wiecznie naszą ziemią.

Przysięgam walczyć do śmierci o wyzwolenie naszych ziem.

Przysięgam, że prędzej zginę, niż zdradzę Europejczykom coś o naszej organizacji.

Tak mi dopomóż Bóg.

Kabaja gestem odesłał młodego człowieka. Chłopak wrócił do swoich ziomków. Zbita grupka młodzieży uśmiechała się do niego szeroko, wyrażając uznanie. Ale jemu daleko było do radości. Kiedy patrzył w oczy Kabai, zrozumiał, że słowa, które wypowiedział, miały śmiertelnie poważne znaczenie. Będzie żyć dopóty, dopóki się ich będzie trzymał.

Skwaterzy jeden po drugim składali przysięgę, niektórzy z entuzjazmem, ale większość tylko dlatego, że była zbyt przerażona, by odmówić. Pozostało tylko pięcioro mężczyzn i kobiet, gdy Kabaja wskazał człowieka w średnim wieku.

– Ty następny – rzucił. – Jak się nazywasz?

– Joseph Rumruti.

Nie był wysoki ani mocno zbudowany. Miał wątłe chude kończyny i brzuszek. Był prawie łysy, a jego broda posiwiała niemal całkowicie. Kiedy podawał imię i nazwisko, mamrotał z taką pokorą, jakby przepraszał, że żyje.

– Jestem jego żoną, Mary Rumruti – powiedziała kobieta obok. Jak mąż, sprawiała wrażenie pokornej i uległej.

Kabaja zaśmiał się pod nosem.

– Mary i Joseph, hę? A wasz syn to Jezus?

– Nie, nie mamy syna – odparł Joseph. – Pan nie uznał nas za godnych potomstwa.

– Hm… – mruknął Kabaja. – No więc, Josephie… Mary… czas, żebyście złożyli uroczystą przysięgę. Powtarzajcie po mnie…

– Nie – powiedział Joseph tak cicho jak poprzednio.

W kaplicy zapadła gęsta od przerażenia cisza.

– Czy ja słyszałem, że powiedziałeś „Nie”? – spytał Kabaja.

– Zgadza się. Nie mogę złożyć tej przysięgi, bo już złożyłem przyrzeczenie w kościele, w obliczu Boga, że nie będę miał nic wspólnego z tobą, twoimi wyrzutkami ani z innymi takimi jak ty.

– Kobieto. – Kabaja spojrzał na Mary. – Powiedz mężowi, żeby złożył przysięgę. Ma to zrobić, bo inaczej go zmuszę.

Mary pokręciła głową.

– Nie mogę. Też złożyłam przyrzeczenie.

Kabaja podszedł do Josepha. Górował nad nim. Opadły pozory ogłady, odsłaniając wojownika o żelaznym sercu. Szerokie ramiona spęczniały pod koszulą khaki, pięści się zacisnęły, twarde i wielkie niczym obuch kowalskiego młota. Oczy lśniły wściekłością pod krzaczastymi brwiami.

– Złóż przysięgę. – Powiedział to tak cicho, jak przed chwilą Joseph, ale z mrożącą krew w żyłach nutą groźby.

Joseph nie potrafił spojrzeć mu w oczy. Opuścił głowę i dygotał ze strachu.

– Nie – powtórzył. – Nie mogę złamać słowa danego Bogu.

– Nie ty pierwszy mi się sprzeciwiasz – wycedził Kabaja. – Tamci w końcu złożyli przysięgę, wszyscy, i ty też ją złożysz.

– Nie złożę.

Napięcie w kaplicy wzrosło.

– Joseph, złóż przysięgę! – krzyknął jeden z mężczyzn. – Na litość boską, zrób to!

– Posłuchaj przyjaciela – poradził Kabaja. – Idź za jego słowami.

Tylko najbliżej stojący mogli usłyszeć, jak Joseph mamrocze:

– Nie złożę.

Kabaja też usłyszał.

– Mam dość twojej głupoty – rzucił. – Zmuszę cię, żebyś przysiągł. Lina – rozkazał Gitiriemu.

Osiłek podszedł do miejsca, w którym leżała ubita koza. Odłożył kubek i misę i sięgnął po linę. Poruszał się powoli, wystudiowanymi ruchami, prawie jakby i one były częścią uroczystej ceremonii.

Stanął przed Kabają i zawiązał linę w pętlę, zostawiając luźno mniej więcej pół metra.

Jego dowódca skinął głową.

Gitiri założył Josephowi pętlę na szyję. Zacisnął ją tak, że przylgnęła ściśle do gardła, po czym obszedł nieszczęśnika, trzymając koniec liny.

– Ostatnia szansa – powiedział Kabaja. – Złożysz przysięgę?

Drobny mężczyzna pokręcił głową.

– Złóż przysięgę, a cię oszczędzę – zwrócił się do Mary Kabaja.

Wyprostowała się, wyprężyła ramiona, spojrzała mu w oczy i powiedziała głośno i wyraźnie:

– Nie.

Kabaja pokręcił głową i wzruszył ramionami, jakby nie chciał robić następnego kroku, ale nie miał wyboru. Dał znak Gitiriemu.

Oprawca, zachowując całkowitą obojętność, zacisnął mocniej pętlę na szyi Josepha.

Jego ofiara walczyła o oddech.

– Spójrz na mnie – odezwała się Mary i Joseph posłusznie odwrócił do niej wzrok.

– Możemy to przerwać – powiedział Kabaja. – Możesz być wolny. Tylko przysięgnij.

Joseph nie zareagował.

Gitiri zacisnął jeszcze mocnej pętlę, dusił ofiarę powoli, milimetr po milimetrze.

Jego dowódca ocenił spojrzeniem swoich pozostałych ludzi, wywołał palcem trzech i kiwnięciem głowy wskazał Mary. Okrążyli ją. Byli uzbrojeni w maczety.

Dwaj inni mieli strzelby. Wycelowali w tłum. Ludzie kulili się, ciasno zbici pod ścianami kaplicy.

– Skoro sam się nie chcesz ratować, ratuj ją – zwrócił się Kabaja do Josepha.

– Nie! – krzyknęła Mary i zaintonowała Psalm 23. – Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę…*

Pomruk ze strony tłumu ukształtował się w ciężkie „Amen”.

– Stół dla mnie zastawiasz… namaszczasz mi głowę olejkiem…

Kabaja stracił cierpliwość.

– Do roboty – rozkazał.

Podwładni go posłuchali. Gitiri szarpnął linę, zaciskając pętlę tak gwałtownie, że przecięła krtań i zmiażdżyła tchawicę Josepha.

Kiedy zamordowany runął na podłogę, Mary krzyknęła rozpaczliwie. Trzej oprawcy porąbali ją maczetami, siekając ramiona, którymi na próżno się zasłaniała. Padła martwa obok męża i leżeli oboje w jej krwi.

Kabaja obojętnie patrzył na trupy. Podniósł wzrok na ostatnią trójkę składających przysięgę. Ciasno zbici jeden obok drugiego, zasłaniali się skrzyżowanymi ramionami.

– Przysięgajcie – rozkazał.

Posłuchali. Żarliwa rozpacz w ich głosach błagała tylko o jedno – żeby dać im wiarę.

* Ps 23,4–5; ten i inne cytaty z Pisma Świętego za Biblią Tysiąclecia.

Londyn

Zanim przejdziemy dalej, proponuję toast – powiedziała Saffron Courtney Meerbach, unosząc kieliszek szampana. – Za Gubbinsa… dzięki któremu jesteśmy razem i bez którego żadnego z nas nie byłoby tutaj dzisiaj.

– Za Gubbinsa! – jednym głosem zawołała piątka mężczyzn i kobiet siedzących wokół stołu małego francuskiego bistro.

Pojawili się tu na zaproszenie Saffron, aby powspominać. Knajpka od dawna była ich ulubionym miejscem spotkań. Nieopodal Baker Street, w środku Londynu, rzut kamieniem od kwatery głównej SOE*, Biura Operacji Specjalnych, stworzonej na potrzeby działań wojennych agencji dywersyjno-szpiegowskiej, w której prawie wszyscy służyli. Brygadier Colin Gubbins był ich dowódcą.

– Na Boga, ten to dopiero potrafił napędzić stracha, co? – rzucił Leo Marks, drobny mężczyzna o szelmowskim uśmieszku. – Wciąż pamiętam nocne koszmary po tym, jak pierwszy raz wpił się we mnie tymi swoimi ślepiami. Ci z nas, którzy studiowali filologię klasyczną, pamiętają bazyliszka, mitycznego greckiego węża, który zabijał samym wzrokiem. No, przy naszym kochanym Gubbinsie bazyliszek to Wróżka Zębuszka.

Spośród osób siedzących przy stole tylko jedna dołączyła do toastu bardziej z grzeczności niż z entuzjazmu. Wysoki mężczyzna o rysach jak spod dłuta rzeźbiarza, z rozwichrzoną ciemnoblond czupryną i idealną opalenizną hollywoodzkiego gwiazdora. Ale policzki miał wychudłe i od czasu do czasu z szarych oczu wyzierał ból, jakby odbicie nieludzkiej grozy. Nie on jeden z tego małego grona jej doświadczył.

– Powiedz mi, kochanie – odezwał się z lekkim niemieckim akcentem Gerhard Meerbach, gdy sięgnął ponad stołem i uściskał dłoń żony. – Rozumiem, że wszystkich was łączy osoba Gubbinsa. Ale czemu ja zawdzięczam mu obecność tutaj? – Wzruszył kpiąco ramionami. – Byłem po drugiej stronie.

– Bo, kochanie, to właśnie Gubbins w kwietniu czterdziestego piątego wysłał mnie na północ Niemiec, żebym poszukała zagubionych agentów, w tym Petera…

Peter Churchill lekko skinął głową. W jego okularach odbiło się światło.

– Gdybym tam nie dotarła – kontynuowała Saffron – nigdy nie trafiłabym na ślad cennych więźniów, których SS miało nadzieję wymienić na usługi aliantów, ślad prowadzący aż do… – Miała powiedzieć „Dachau”, ale ugryzła się w język. Nie chciała, żeby dawne piekielne koszmary nawiedziły miejsce spotkania z przyjaciółmi. – Przez całe Niemcy i kawałek Austrii, aż do włoskiej części Tyrolu, gdzie… gdzie znalazłam ciebie, kochanie. I chociaż wydawało mi się, że zjawiłam się za późno…

Nagle oczami duszy ujrzała wyrazisty obraz: wspomnienie rozgorączkowanego Gerharda, zniszczonego, wychudzonego ludzkiego wraku, spoczywającego na – takie wtedy odniosła wrażenie – łożu śmierci. Gula w gardle odebrała jej mowę i zanim Saffron znów się odezwała, musiała powstrzymać cisnące się do oczu łzy.

– Wybaczcie – przeprosiła. Zebrała się w sobie, wzięła głęboki oddech i z wypracowaną swobodą dodała: – Ale zdążyłam… i wszystko dobrze się ułożyło.

Zapadła cisza. Każdy z nich zachował gorzkie wspomnienia i zdawał sobie sprawę, że chociaż pogrzebał wojenne emocje, to nie zdołał ukryć ich głęboko, i że ból czai się blisko, gotów wypełznąć w każdej chwili.

Peter Churchill wiedział, co w takiej sytuacji powinien zrobić angielski dżentelmen, i zrobił to – uderzył w lżejszy ton.

– Wiesz, Saffron – rzucił – wydaje mi się, że przykładasz zbyt dużą wagę do związku Gubbinsa z Meerbachem. Jakkolwiek było, gdybym nie utknął w tym samym koncentraku co Gerhard, nie trafiłaby się nam wspólna górska wyprawa rodem z koszmaru. I nie dałbym rady utrzymać go przy życiu… – Popatrzył na Gerharda. – Byłeś w strasznym stanie, chłopie, myśleliśmy, że odjedziesz na łono Abrahama… A ja tylko dlatego trafiłem na tę wycieczkę, bo Baker Street uparcie wysyłała mnie do okupowanej Francji, żeby Szkopy mnie dopadły. Tak więc ja też zawdzięczam coś brygadierowi Gubbinsowi.

– Niech będzie. W takim razie ja też mam wobec niego dług wdzięczności – przyznał Gerhard. – I wobec ciebie, Peter. Serdeczne dzięki. Bez ciebie wyzionąłbym ducha.

– Nie ma o czym mówić, stary. Każdy w mojej sytuacji zrobiłby to samo. Nie pomóc ci byłoby nieludzkie.

Gerhard w zamyśleniu pokiwał głową. Zmarszczył brwi, zbierając myśli, podczas gdy inni dali mu czas, bo widzieli, że coś go dręczy.

– Oto siedzimy tu sobie, wspominając wojnę – odezwał się wreszcie. – Nie mogę nie wrócić pamięcią do potworności, jakie widziałem… Wiecie, że mnie uwięziono, ale trzy lata walczyłem na froncie wschodnim. Byłem w Stalingradzie prawie do końca. Widziałem, co robiono Żydom… plutony egzekucyjne, mobilne komory gazowe. Wszyscy moi przyjaciele zostali zabici. Czasem czuję się przeklęty przez los, że musiałem przeżyć tyle potworności, widzieć tyle cierpień i śmierci. Ale wtedy mówię sobie: nie, jesteś błogosławiony, naprawdę błogosławiony, bo doświadczyłeś cudu. Los pchnął mnie do grobu, ale grób mnie nie pochłonął. Przeżyłem.

Popatrzył na siedzących przy stole; zdawał sobie sprawę, że wycierpieli równie dużo albo więcej niż on i że podzielają jego uczucia w sposób absolutnie niedostępny dla innych ludzi.

– A gdy ocknąłem się z głębokiego snu śmierci – ciągnął – pierwszym, co zobaczyłem, był anioł… Saffron, miłość mojego życia. Chcę zaproponować toast. Wcześniej zastanawiałem się, za co powinniśmy wypić… Może za szczęście… miłość, przyjaźń lub pokój… ale chciałbym wznieść toast za coś, co łączy nas wszystkich … – Podniósł kieliszek. – Za życie, za największy dar.

Znów wypili, po czym podano potrawy. Do tej chwili żona Petera Churchilla, Odette, szczupła, ciemnooka brunetka, tylko słuchała, gdy inni zabierali głos. Teraz przemówiła z francuskim akcentem:

– Na pewno zrozumiesz, Gerhard, że nie było mi łatwo na myśl, że mam usiąść do stołu z Niemcem…

– Oczywiście – rzucił Gerhard.

– Ale potem dostałam od Saffron list, w którym opisała, jak poznaliście się przed wojną i zakochaliście w sobie. A Peter opowiedział mi, że był z tobą w Sachsenhausen. Zrozumiałam, że SS potraktowało cię nie lepiej niż mnie. Po tym, jak się spotkaliśmy… no cóż, mogę zrozumieć, dlaczego Saffron się w tobie zakochała.

– Merci beaucoup, madame. – Gerhard skłonił głowę.

Odette uśmiechnęła się przelotnie, promiennie, zanim spoważniała i równie grzecznie odparła:

– Je vous en prie, monsieur. Ale ciekawi mnie jedna rzecz. Czy poprosiłeś o rękę Saffron jej ojca? Bardzo chciałabym wiedzieć, jak zareagował na wiadomość, że wychodzi za Niemca.

Gerhard uśmiechnął się szeroko.

– Dobre pytanie! Daleko mi do przeciętnego Niemca. Moją rodzinę i rodzinę Saffron łączy… hm… przeszłość…

– Mój tato zabił jego ojca – oznajmiła Saffron tak niedbale, że nikt nie wiedział, jak zareagować na te słowa.

Wszyscy poczuli się tym bardziej w kropce, kiedy Gerhard podobnie nonszalanckim tonem dodał:

– Gwoli sprawiedliwości, trzeba wyjaśnić, że mój ojciec próbował zabić matkę Saffron, mimo że w tym czasie była jego kochanką. – Urwał, ale niemal zaraz dodał: – I tak naprawdę kochała pana Courtneya.

– Tak to się plecie w Afryce – skomentowała lekko Saffron, podczas gdy inni starali się rozwikłać w myślach, kto kogo zabił, kto kogo kochał czy też jedno i drugie.

– Moja droga, to takie fascynujące! – zachwyciła się Odette. – Któregoś dnia musisz mi opowiedzieć całą historię swojej rodziny. Ale na razie chciałabym, żeby twój mąż odpowiedział na moje pytanie.

– Dobrze – zgodził się Gerhard. – Jak wiecie, kiedy Saffron mnie znalazła, byłem bardzo chory. Potrzebowałem kilku miesięcy w szwajcarskim sanatorium, żeby dojść do siebie, chociaż nawet potem byłem bardzo słaby. Saffron przez cały czas trwała u mojego boku. Kiedy w końcu nabrałem dość sił, żeby wybrać się do Kenii, którą lekarze uznali za idealne miejsce na kontynuowanie kuracji i odzyskanie pełni sił… – Urwał i rozejrzał się wokół stołu. – Kenia to raj, ogród Edenu. A dom Saffron, posiadłość Lusima… Ach, nie ma słów, którymi dałoby się ją opisać. Nadal nie odpowiedziałem jednak na pani pytanie, madame…

– Owszem – potwierdził mąż Odette. – Ale z wielką przyjemnością obserwuję, jak ci się to nie udaje. Garçon! Jeszcze dwie butelki wina, proszę.

– Pojechaliśmy pociągiem do Genui – kontynuował Gerhard. – Stamtąd statkiem do Aleksandrii, gdzie przesiedliśmy się na jednostkę, która przez Kanał Sueski popłynęła wzdłuż Afryki Wschodniej do Mombasy. Leon, ojciec Saffron, i jej macocha Harriet…

– Która jest najcudowniejszą macochą, jaką można sobie wymarzyć – wtrąciła Saffron.

– …wypatrywali nas na nabrzeżu. Leon zabrał nas na kolację, a że oczywiście nie widział się z córką od lat…

– Czterech dokładnie.

– …więc siedziałem bez słowa przez większość wieczoru, podczas gdy oni opowiadali, co ich spotkało.

– Śmiem twierdzić, że ci ulżyło, że to nie ty byłeś tematem rozmowy – zauważył Churchill.

– Owszem – przyznał. – Po deserze Harriet wstała i powiedziała: „Dziewczyny, myślę, że czas wyjść, żeby poprawić makijaż”. Nie miałem pojęcia, o co jej chodzi z tym pudrowaniem. Ale wstały od stołu i kiedy już przedefilowały przez salę, zdałem sobie sprawę, że… zostałem sam z ojcem Saffron…

* Skrót od Special Operations Executive.

Leon Courtney oceniał siedzącego naprzeciwko wyniszczonego wojną wysokiego, chudego trzydziestopięcioletniego mężczyznę równie uważnie, jakby miał do czynienia z kolejną inwestycją swojej rodziny. Jak na razie nie najgorzej, pomyślał. Nienaganne maniery, uprzejmy wobec mnie, czarujący wobec Harriet, zbzikowany na punkcie Saffron tak, że bardziej nie można. Do tego najwyższa nota za powściągliwość i nienarzucanie się. Ani cienia pozerstwa. Przeciwieństwo cholernego tatuśka. No to sprawdźmy, z jakiego jest kruszcu…

– Masz ochotę na koniak do kawy? – spytał.

Gerhard wykrzesał lekki uśmiech.

– Nie jestem pewien, czy lekarz by to pochwalił.

– Bzdura. Nic tak nie stawia mężczyzny na nogi jak koniak.

Gerhard popatrzył mu głęboko w oczy, dając do zrozumienia, że za jego wątłą fasadą kryje się charakter silnego, pewnego siebie mężczyzny. Zaśmiał się kwaśno.

– No dobrze, niech będzie koniak. Chyba mi dobrze zrobi.

– To się nazywa facet.

Podano dwie kawy i dwa podwójne koniaki. Gerhard w przeciwieństwie do Leona nie wiedział, że na tyłach hotelu jest miły ogród, w którym można usiąść w cieniu i cieszyć się znakomitą obsługą. Harriet otrzymała dokładne polecenie, że ma tam zabrać Saffron i oczekiwać dalszego rozwoju wydarzeń.

„Przyślę po was kelnera, kiedy skończymy”, powiedział jej wcześniej Leon.

„Ale bądź wyrozumiały dla tego biedaczyny – poprosiła go Harriet. – Nie jest w najlepszym stanie, a Saffron go uwielbia. Jak zrobisz sobie z niego wroga, córka cię znienawidzi”.

Leon prychnął na te słowa, ale kochał Saffron głęboką miłością i z czasem nauczył się darzyć ją zaufaniem i szacunkiem. Nie wybrałaby tego mężczyzny, a już na pewno nie czekałaby na niego całą wojnę, gdyby na to nie zasługiwał. Niemniej jednak chciał się przekonać na własne oczy, z jakiego materiału jest przyszły zięć. Odczekał, aż Gerhard skosztuje koniaku, i spytał:

– A więc chcesz ożenić się z moją córką, tak?

– Tak, proszę pana. – W głosie Gerharda nie było cienia prośby ani przymilności; Leon słyszał tylko rzeczowość.

– Wiesz, że cię zabiję, jeśli z twojej winy spadnie jej choćby włos z głowy.

Gerhard zaskoczył przyszłego teścia: uśmiechnął się z łagodnym rozbawieniem i powiedział:

– Gdybym kiedykolwiek skrzywdził Saffron, nie musiałby pan mnie zabijać. Wcześniej sama wzięłaby sprawy w swoje ręce.

Leon nie mógł się powstrzymać i gruchnął śmiechem.

– Dobrze powiedziane! Oczywiście, że sama wymierzyłaby ci sprawiedliwość. Ale czy dałbyś jej radę?

Gerhard wzruszył ramionami.

– Teraz nie, panie Courtney. Dziecko dałoby mi radę. Ale kiedy poczuję się dobrze i odzyskam pełnię sił, nie będę nikogo maltretował… Nie jestem moim ojcem. Ale z drugiej strony, nie jestem też słabeuszem i… – Przerwał, skrzywił się i po chwili namysłu dodał: – Mój pierwszy lot nad Polską zaliczyłem o brzasku pierwszego września trzydziestego dziewiątego roku, pierwszego dnia wojny. Od tamtej pory byłem nieprzerwanie w służbie czynnej aż do aresztowania we wrześniu czterdziestego czwartego. Pozwoli pan, że powiem, z czego teraz mogę być prawdziwie dumny. Zawsze robiłem, co się dało, dla moich podwładnych. Zostałem odznaczony najwyższymi medalami za odwagę w obliczu nieprzyjaciela. I w końcu, co najważniejsze… Pozbawiono mnie zarówno tych medali, jak i stopnia oficerskiego, kiedy stanąłem przed sądem w Berlinie. Mogłem uratować się przed więzieniem, przysięgając lojalność temu morderczemu szaleńcowi Adolfowi Hitlerowi. Ale odmówiłem. Mówię to panu, żeby wiedział pan, że nie jestem słabeuszem. Ani fizycznym, ani moralnym. Obaj zdajemy sobie sprawę, że Saffron nigdy nie pozwoli na to, żeby jakikolwiek mężczyzna nią rządził. Ale też nigdy nie potrafiłaby pokochać mężczyzny, który pozwoliłby rządzić sobą. I mnie kocha. Więc jesteśmy sobie równi.

Tak, trafił swój na swego, pomyślał Leon. Moja córka znalazła kogoś równego sobie. To dlatego nie odpuściła. Wiedziała, że nie spotka drugiego takiego mężczyzny.

– Ośmielę się przypuszczać, że pewnie myślałeś o tej chwili – powiedział. – O tym, jak będziesz prosił o rękę mojej córki. Zastanawiałeś się, jak to przyjmę, co?

Gerhard się uśmiechnął.

– Tak, trochę…

Leon wyszczerzył zęby.

– Ja też. Przyszykowałem długą listę pytań do ciebie, ale teraz myślę, że nie ma potrzeby jej ruszać.

– Dziękuję, proszę pana.

Leon spoważniał.

– Wielu tu, w Kenii, straciło w czasie wojny rodziny, ludzi, których kochali. Nie znają cię. Niektórzy może będą skłonni dać ci szansę, ale większość nie. To niełatwa sytuacja. Ani dla ciebie, ani dla nikogo…

– Wyobrażam sobie.

– Saffron jednak kocha cię całym sercem, w to nie wątpię. – Leon zaśmiał się. – Tacy już jesteśmy, my, Courtneyowie. Jeśli już kochamy, to szczerze i do szaleństwa.

– Wiedziałem to od chwili, w której na siebie wpadliśmy – przyznał Gerhard. – Kiedy Saffy wystrzeliła z toru saneczkowego Cresta Run i wylądowała w śniegu u moich stóp.

– Ha! Moja krew! Teraz już nie wątpię, że ty też ją kochasz… i że w niczym nie przypominasz swojego ojca.

– To niewątpliwie prawda. Poświęciłem całe życie, starając się w niczym go nie przypominać.

– W takim razie serdecznie witam cię w naszej rodzinie, Gerhardzie. Z radością i dumą. Nie proszę o nic poza tym, żebyś kochał moją córkę i dał jej szczęście. Dopóki tak będzie, masz moją przyjaźń, wsparcie i pomoc, kiedykolwiek będą ci potrzebne. A jeśli nie…

Leon zamilkł i po chwili wezwał kelnera.

– Postaraj się, chłopie, znaleźć moją żonę. Jest w ogrodzie w towarzystwie mojej córki. Powiedz im, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby do nas dołączyły.

WNairobi wysiedliśmy z pociągu, żeby załatwić formalności ślubne, i po kilku dniach urządzono nam ceremonię w kaplicy w Lusimie – powiedziała Saffron.

– Chór tworzyli robotnicy rolni z majątku – dodał Gerhard. – Myślałem, że bawarskie chóry są dobre, ale, na Boga, te głosy Afrykanów… Były niesamowite.

– Oczywiście to wtedy mój ukochany małżonek odkrył, że tak naprawdę ma dwóch teściów, nie jednego…

– Ach, czy to nie za dużo nawet dla ciebie, mój drogi! – Szósta uczestniczka spotkania, była sekretarka brygadiera Gubbinsa, Margaret Jackson, roześmiała się.

– Nie, to prawda – zapewnił ją Gerhard i zaczął wyjaśniać: – Lusima jest ogromna, liczy ponad czterdzieści tysięcy hektarów.

– Dużo więcej – mruknęła Saffron.

– Jedna dziesiąta to ziemie uprawne i wszyscy pracownicy pochodzą z plemienia Kikuju. Ale reszta obszaru jest zachowana w stanie naturalnym i zamieszkana przez Masajów, którzy wędrują swobodnie, pasąc bydło. Saffron i ja zbudowaliśmy nasz dom na ich terenach, przy wodopoju, do którego schodzą się zwierzęta. Nazwaliśmy to miejsce Cresta Lodge, po torze saneczkowym Cresta Run w Sankt Moritz, gdzie się poznaliśmy.

Kiedy Gerhard mówił, widział, jaki zachwyt wzbudziła wizja prywatnego afrykańskiego królestwa, w którym Saffron się urodziła i wychowała, świata dalekiego od szarego, mglistego Londynu i pobliźnionych bombami ulic.

– Kiedy wznoszono nasz dom, mieszkaliśmy z Leonem i Harriet, ale doglądałem budowy, więc często przebywałem na miejscu. Pewnego dnia obudziłem się przed świtem. To najlepsza pora na obserwowanie dzikiej zwierzyny, więc zdecydowałem się na spacer. Było dość chłodno. Nic dziwnego, Cresta Lodge leży na wysokości ponad dwóch tysięcy metrów. Powietrze było nieruchome i czyste, słyszałem tylko brzęczenie i ćwierkanie owadów. Za domem ciągną się niskie wzgórza i właśnie szedłem w ich kierunku, kiedy zobaczyłem ogromny, ciemny kształt sunący przede mną grzbietem wzniesienia. Do brzasku była jeszcze chwila, więc się zatrzymałem, żeby dokładniej ocenić, co widzę, i zdałem sobie sprawę, że mam przed sobą wielkiego słonia przekraczającego grzbiet wzgórza i zmierzającego w moją stronę. Pojawiły się następne ogromne kształty, a potem słonice z młodymi, wszystkie w szeregu. Kilkoro słoniątek trzymało się trąbami ogonów matek, kiedy truchtały za nimi. Pamiętam, jak uderzyła mnie łagodność i opiekuńczość matek, jakim spokojem tchnęło to stado przesuwające się na tle krajobrazu. Ale równocześnie miałem świadomość, że to najpotężniejsze i najgroźniejsze stworzenia, jakie kiedykolwiek spotkałem. Były jak ożywione wielkie, szare czołgi, miażdżące wszystko na swojej drodze. Stałem jak skamieniały, gdy szły niespełna trzydzieści metrów ode mnie. Nie chciałem, żeby cokolwiek zburzyło ten czarodziejski widok, ale też kołatało mi w głowie: żeby tylko nie rozzłościć tego wielkiego słonia!

Wysłuchano tej opowieści w ciszy, z uznaniem i rozbawieniem.

– Jeszcze! – zawołał Leo Marks.

Gerhard się uśmiechnął.

– Skoro nalegasz… Wieczorami po zakończeniu prac budowlanych czasem jeździłem do domu, bo… no cóż… obozowanie pod gwiazdami było wspaniałe, ale bez Saffron już nie tak emocjonujące. Majątek jest poprzecinany kilkoma drogami. Nie są asfaltowe, nic w tym rodzaju, ale ziemia jest mocno ubita, więc da się jeździć z przyzwoitą szybkością. Pewnego wieczoru dojeżdżałem do obiegającego zagajnik zakrętu, więc nie miałem pełnej widoczności. Wziąłem zakręt pośpiesznie, bo chciałem być jak najszybciej w domu, i na samym środku drogi stała samica nosorożca z małym. Popatrzyła na mnie raz i oddaliła się drogą, z potomkiem następującym jej na pięty. Do waszej wiadomości: widok trzęsącego się obwisłego, ogromnego zada samicy nosorożca, znikającego z oczu, to nic pięknego. Ale jest o wiele przyjemniejszy niż widok tego samego nosorożca od przodu, szarżującego prosto na was. Innym razem wjechałem w stado lwów podczas orgii, która przypomniała mi pewne berlińskie kluby jeszcze z czasów przed nazistami. Ale to długa opowieść i niepasująca do szacownej restauracji w jasnym świetle dnia.

– Opowiedz nam o tubylcach – poprosił Peter Churchill. – Teraz w prasie czyta się bardzo niepokojące artykuły o Kenii. Wiecie, o tych buntownikach…

– Mau Mau – podrzuciła Saffron.

– Ta banda. Macie z ich strony jakieś kłopoty?

– Do tej pory, dzięki Bogu, nie – odparła. – Mau Mau działają w ramach plemienia Kikuju. To rolnicy i w granicach naszego majątku mamy ich całkiem sporo, na terenach uprawnych, na plantacjach. Ale na ziemiach nieuprawianych, tam gdzie mieszkamy z Gerhardem, żyją Masajowie, hodowcy bydła, a ci zupełnie się nie angażują w ten nowy ruch.

– Wódz Masajów na terenie Lusimy to wyjątkowy człowiek – powiedział Gerhard. – Nazywa się Manyoro. Przed laty, kiedy mój teść był młodym oficerem, Manyoro służył pod nim w randze sierżanta. Leon uratował mu życie.

– Manyoro odniósł ranę podczas walk z buntownikami z plemienia Nandi – wyjaśniła Saffron. – Mój ojciec dźwigał go na własnych plecach dobre kilka dni, żeby dojść do świętej góry Lonsonyo, gdzie mieszkała matka Manyora. Wymyślili, że tylko ona może opatrzyć rany syna. Była uzdrowicielką o niebywałej mocy. Sama jej doświadczyłam. Od tamtej pory Manyoro i mój ojciec są sobie jak bracia.

– Ale przecież w takim kraju jak Kenia biały nie może się przyjaźnić z Murzynem – ocenił Marks. – Z tego, co się orientuję, jest tam pełno cholernych idiotów, którzy uważają, że czarnych dzieli tylko krok od małp.

– Zgadza się, są tacy – przyznała Saffron. – Ale jak powiedziałeś, to cholerni idioci.

– Możesz mi wierzyć, Leo, Manyoro jest dla Saffron drugim ojcem – powiedział Gerhard.

– Biedny Gerdi. – Saffron pochyliła się i pocieszająco pogłaskała męża po plecach. – Wydawało mu się, że ciężkie przesłuchanie to pestka w porównaniu z tym, jak maglował go mój tatuś. Nie miał pojęcia, że czeka go jeszcze piłowanie przez Manyora.

– Był równie szczery jak Leon Courtney – dodał Gerhard. – Zagroził, że jeśli skrzywdzę Saffron, stanie się moim śmiertelnym wrogiem.

– Mówił tak jedynie dlatego, że bardzo mnie kocha. Kiedy tylko go zapewniłam, że jestem przekonana, że znalazłam właściwego mężczyznę, gorąco uściskał Gerharda i z miejsca zaczął wygłaszać mi kazanie.

Gerhard się uśmiechnął.

– Szkoda, że tego nie słyszeliście. Tłumaczył Saffron, że ma mi urodzić mnóstwo dzieci…

– Jak do tej pory udało mi się wydać na świat dwoje, synka i córeczkę, i mam wrażenie, że to w zupełności wystarczy.

– Jak mają na imię? – spytała Margaret.

– Alexander ma cztery lata, a Nicola dwa. Zwracamy się do nich Zander i Kika, bo sami tak na siebie mówią.

– Przywieźliście ich ze sobą do Anglii?

Saffron posmutniała i pokręciła głową.

– Nie. Myśleliśmy o tym, ale dla dzieci jest o niebo lepiej w domu z dziadkami i opiekunką, w otoczeniu ludzi, którzy je kochają. Zamęczyłyby się, gdybyśmy wlekli je ze sobą po Europie. Są zbyt małe, żeby zrozumieć, co się dzieje, gdzie wylądowały. – Uśmiechnęła się z tęsknotą w oczach. – Dziś rano dostałam list od Harriet. Pisze, że Zander i Kika są przeszczęśliwi, świetnie się bawią, rozpuszczani przez wszystkich jak dziadowski bicz. Tylko chciała mnie pocieszyć, ale oczywiście wylałam morze łez.

– Myślę, że dobrze zrobiliście. – Margaret poklepała ją po ręce i popatrzyła na Gerharda. – Przepraszam, że przerwałam ci opowieść.

– Nie przejmuj się. Chciałem tylko dodać ostatnie polecenie Manyora dla Saffron. Powiedział, że kiedy się zestarzeje, jej świętym obowiązkiem będzie znalezienie mi młodych żon, nauczenie ich posłuchu i dopilnowanie, żeby urodziły mi więcej potomstwa.

– Wspaniały facet! To mi się podoba! – zawołał Churchill.

– Phi! – prychnęła Odette w iście francuskim stylu, przewracając oczami. – Patrzcie, oto nadchodzi Pierre! – zawołała.

– Ach, mes amis – przywitał ich restaurator, podchodząc do stołu. – Tak dawno was nie widziałem! I… – przerwał i z trudem przełknął ślinę – to doprawdy zaszczyt obsługiwać was w mojej restauracji. Odette, widziałem film, ten, w którym Anna Neagle gra ciebie, i moja kochana żona musiała mnie mocno trzymać za rękaw, żebym się nie zerwał i nie wrzasnął na całe kino: „Znam prawdziwą Odette!”.

Francuzka się rozchmurzyła.

– Dziękuję, Pierre. Dla mnie to też przyjemność znów tu gościć.

Saffron jako była agentka SOE znała historię Odette, która dawniej nazywała się Sansom: jej wyczyny w okupowanej Francji, aresztowanie przez Gestapo, tortury, które musiała wycierpieć, przerażające maltretowanie w obozie koncentracyjnym Ravensbrück. Ale powojenne lata spędziła w Kenii i nie zdawała sobie sprawy z rozgłosu, jaki otaczał Odette.

– Przyjmij szczere wyrazy szacunku – ciągnął Pierre. – I najgłębszego współczucia z powodu tego, co musiałaś znieść. To, co zrobiły ci te brudne Szwaby… Są nie lepsi od dzikusów.

Wyczuł nagłe zażenowanie, które zapadło przy stole, i wybąkał:

– Czy powiedziałem coś niewłaściwego?

Gerhard uśmiechnął się uspokajająco.

– Nie, Pierre… rzecz tylko w tym, że jestem brudnym Szwabem. Ale masz rację. Niektórzy Niemcy byli cholernymi dzikusami i dopuścili się rzeczy, za które wstydzę się do głębi. Ale większość z nas taka nie jest. Nie jesteśmy lepsi ani gorsi niż inni.

– Wiedz, że jestem Żydem i siedzę z Gerhardem przy jednym stole – wtrącił się Leo Marks.

– Nie chciałem nikogo obrazić. Bardzo proszę, pozwólcie, że nie wystawię rachunku za tę kolację. Niech będzie, jak to mówią Amerykanie, na koszt restauracji.

– Dziękujemy, Pierre, to bardzo miłe – podziękowała Odette. – I nie przejmuj się. Miałeś dobre intencje. Ważne tylko, że wojna się skończyła. Teraz możemy żyć w pokoju.

Saffron wzięła Gerharda za rękę i popatrzyła mu w oczy. Byli ze sobą od sześciu lat, ale nadal uważała za cud, że ma go przy sobie.

– I niech tak zostanie na wieczność – powiedziała.

Pierre Duforge uważał się za wcielenie dyskrecji. Ale był też człowiekiem interesu i prowadzenie restauracji w sytuacji, gdy brytyjska gospodarka była zrujnowana, nie przychodziło mu łatwo. Niemożność zdobycia kulinarnych specjałów dla klientów dodatkowo pogarszała sytuację. Kiedy jeździł do ojczystej Francji, nieodmiennie widział stragany na bazarach uginające się pod ciężarem warzyw, owoców, mięsa, serów oraz wszelkich odmian pieczywa i ciast. Dlaczego Brytyjczycy nadal głodują? – zachodził na próżno w głowę.

Gdy odchodził od stołu, jego sumienie walczyło z koniecznością zarobienia paru funtów. Zdawał sobie sprawę, że poszanowanie prywatności klientów to jeden z filarów jego fachu, ale czasy nie sprzyjały moralności. Bez sprytu i wykorzystywania okoliczności czekał go marny los. W końcu powiedział sobie w duchu: To tylko drobiazg, nikt na tym nie straci. I nie wystawiłem im rachunku. Pewny, że nikt go nie widzi, wślizgnął się do biurowego pomieszczenia i wykręcił numer stałego gościa, który przypadkiem był reporterem „Evening Standard”, jednej z dwóch największych londyńskich gazet.

– Niech pan szybko przyjeżdża! – szepnął. – Mam tu Odette z całym zastępem starych towarzyszy broni. A kelner podsłuchał, że jedna z pań właśnie przyjechała z pałacu Buckingham.

Reporter zamienił słowo z szefem działu materiałów zdjęciowych i ustalili, że temat może zaciekawić londyńczyków wracających z pracy do domu. I tak kiedy Saffron, Gerhard, Odette i reszta towarzystwa opuszczali bistro, oślepiły ich flesze aparatów fotograficznych i ogłuszyły pytania padające z szybkością strzałów karabinów maszynowych.

Odette, przyzwyczajona do roli osoby publicznej, przyjęła to na siebie. Gerhard niezbyt wiedział, jak zareagować; był trochę zbity z tropu pytaniami. Wróciły wspomnienia przesłuchań, które wolałby raczej zostawić za sobą. Ale Saffron zbyła śmiechem jego skrępowanie.

– Przypomniały mi się czasy, kiedy wchodziłam w wyższe sfery, jeszcze w latach trzydziestych. Na przyjęciach ciągle trzaskano mi zdjęcia z młodymi panami, którzy podobno mieli się ze mną ożenić.

Gerhard spojrzał na nią, unosząc brwi.

– Och, nie przejmuj się – rzuciła. – Żaden z nich za grosz mnie nie interesował. Byli albo beznadziejnie nieśmiali, albo nie potrafili utrzymać rąk przy sobie. Wierz mi, kochanie, ty okazałeś się dla mnie wielką rewelacją. – Zniżyła głos tak, że nikt poza mężem nie mógł jej usłyszeć. – Twoje ręce potrafią czynić cuda.

Kabaja postarał się, żeby zwłoki Josepha i Mary zakopano w noc morderstwa. Wrócił do Nairobi przed świtem. Ale przez kilka kolejnych dni dręczyły go niespokojne myśli.

Skwaterów ostrzeżono, że ktokolwiek puści parę z ust w obecności władz, policji czy zarządców wsi, spotka go taka kara, że śmierć, której był świadkiem, wyda mu się błogosławieństwem. Niemniej jednak było niebezpieczeństwo, że ktoś się wygada. Zacznie mówić i trupy wyjdą na światło dzienne.

Należało coś z tym fantem zrobić. Dziesięć dni po zabójstwach Kabaja i jego podwładni wrócili późną nocą na farmę. Nakazał skwaterom, którzy złożyli przysięgę, by udowodnili lojalność sprawie. Mieli zgromadzić wszystkich bez wyjątku czarnoskórych mieszkańców farmy, którzy nie uczestniczyli w ceremonii składania przysięgi. Każdy miał przynieść łopatę, kilof albo szpadel.

Zaprowadzono ludzi na miejsce pochówku i Kabaja nakazał wykopać trupy. W migotliwym blasku pochodni polecił, by wszyscy – absolutnie wszyscy – zgarnęli przynajmniej garść ziemi, tak by potem nie mogli się tłumaczyć, że nie przyłożyli do tego ręki.

Ostatnio były upały, z nieba to lał się żar, to padały ulewne deszcze. Zwłoki szybko uległy rozkładowi. Ich widok i smród złamały najtwardszych. Walczyli z mdłościami, zasłaniali usta i nosy lub wymiotowali na ziemię. Kilkoro straciło przytomność, padając bez ducha.

Kabaja ustawił skwaterów w szereg. Kolejno musieli podchodzić do miejsca, w którym leżały wykopane gnijące szczątki.

Jeden z jego ludzi wręczał wszystkim maczetę. Każdy musiał odciąć kawałek trupa – palec u nogi, u ręki, ucho, fragment tłuszczu, skóry albo galaretowatego mięśnia – a potem przycisnąć do ust cuchnący zgniły szczątek, jak opłatek z piekła rodem.

– Złamiecie przysięgę milczenia i wasze ciała zgniją tak samo jak te trupy – zagroził Kabaja.

Zebrano szczątki zbezczeszczonych ciał Josepha i Mary i zaniesiono je do pobliskiego lasu na pożarcie drapieżnikom, ptakom i owadom. Nie minęło kilka dni, a po ofiarach przepadł wszelki ślad. Nie było trupów, nie dało się oskarżyć Kabai o morderstwo. Mógł spać spokojnie.

Skwaterzy nie wątpili, że nie zawahałby się znów zabić i torturować. Nikt nie doniósł o tym, co się wydarzyło, policyjnym informatorom. Zachowanie kompletnego milczenia przekracza jednak ludzkie siły. Pojawiły się głuche wieści, niejasne, koszmarne plotki.

Wśród białych i tubylców miesiącami mówiono o przedziwnych ceremoniach, w czasie których składano straszliwe przysięgi. Do tych opowieści dodawano kolejne relacje, wyolbrzymiano je i zniekształcano, tak że powstawały opisy rytualnych zabójstw i aktów kanibalizmu.

Ludzie, którzy się ich dopuścili, nazywali siebie muhimu – ważnymi.

Ale biali osadnicy nadali buntownikom inne miano. Mau Mau.

Saffron i Gerhard wmieszali się w tłum zgromadzony przed Budynkiem Wilkinsa, jednym z gmachów Uniwersytetu Londyńskiego. Kamienne stopnie biegnące do klasycznego portyku, dziesięć majestatycznych kolumn pilnujących wejścia i kopuła w tle były oblepione brudem i sadzą, jak każdy budynek w Londynie. Nic jednak nie mogło przyćmić imponującej wspaniałości tej instytucji, podobnie jak trudy życia w kraju skazanym na racjonowanie żywności i biedę sześć lat po wygranej przecież wojnie nie mogły przygasić radości na twarzach zgromadzonych członków rodzin absolwentów.

Był dzień rozdania dyplomów na wydziale medycyny, chwila, w której dumni rodzice mogli się pysznić, że ich dzieci posiadły uprawnienia lekarza. Podczas gdy młodzi medycy, odziani w togi i aksamitne birety z frędzlami, ściskając dyplomy i szukając wzrokiem najbliższych, falami wypływali z budynku, Saffron wypatrywała jednego absolwenta.

– Przynajmniej łatwo go zobaczymy – odezwał się Gerhard.

Większość nowo mianowanych lekarzy była biała. Niewielka część pochodziła z Azji. Ale przybyszów z Afryki czy Karaibów dało się policzyć na palcach jednej ręki.

– Tam jest! – zawołała Saffron, widząc młodego mężczyznę w okularach, wysokiego, szczupłego, o ciemnobrązowej skórze charakterystycznej dla plemion Afryki Wschodniej mieszkających nad Nilem. – Benjaminie! – Zaczęła gorączkowo machać ręką.

Gerhard patrzył na żonę z uśmiechem rozbawienia. Rzadko widywał Saffron pałającą takim dziewczęcym entuzjazmem. Ale przecież Benjamin jest synem Manyora, pomyślał. Leon Courtney łożył na jego studia w Londynie. I chociaż Saffron była kilkanaście lat starsza i nie mieli wspólnej kropli krwi, przeżywała ten wielki dzień równie mocno jak każda starsza siostra ciesząca się radością młodszego brata.

Benjamin dostrzegł ich i pomachał ręką. Twarz rozjaśnił mu szeroki uśmiech. Ale coś odwróciło jego uwagę. „Zaczekajcie!”, zawołał i zbiegł po schodach.

– Hm… jest ktoś ważniejszy od ciebie – powiedział Gerhard.

Saffron się uśmiechnęła.

– Nie mogę się doczekać, kiedy ją poznam.

Po chwili ujrzeli przyczynę zwłoki.

– Rany, jest olśniewająca. – Saffron westchnęła.

– Owszem – zgodził się z żoną Gerhard, gdy hebanowa sylwetka w powiewnej, żółtej jedwabnej szacie zbliżała się do nich z gracją przechadzającego się leoparda. Głowę nosiła niczym młoda następczyni tronu. Gerhard miał wrażenie, że dziewczyna zaraz uniesie dłoń w białej rękawiczce i niedbałym gestem odpędzi bladolicych Anglików, którzy gapili się na nią z rozdziawionymi ustami.

Wydała mu się afrykańską wersją Wenus Botticellego. Miała wysokie czoło, falujące czarne włosy – nie złote loki – idealnie zarysowane brwi, ale nad ciemnopiwnymi, a nie jasnoszarymi oczami, i równie delikatny nos, lecz wargi pełniejsze, bardziej zmysłowe.

Gerhard piętnaście lat był poddawany nazistowskiej propagandzie głoszącej wyższość rasy aryjskiej. Teraz jedno spojrzenie na tę kobietę wystarczyło, by zrozumiał, jak bezsensowne było to przeświadczenie.

Saffron przywitała Benjamina mocnym uściskiem.

– Benji! Jestem z ciebie taka dumna!

Gerhard widział zszokowanie znajdujących się w pobliżu Anglików, którzy nie przywykli, by biała kobieta z dobrego towarzystwa ściskała czarnego mężczyznę.

– Saffron, pozwól, że przedstawię ci narzeczoną, Wangari Ndiri – odezwał się Benjamin. Jego maniery były równie nieskazitelne jak angielszczyzna.

– Tak się cieszę, że mogę cię poznać, Saffron – powiedziała Wangari, gdy Saffron na przywitanie pocałowała ją w policzek. – Benjamin zawsze wyraża się w samych superlatywach o tobie i twojej rodzinie.

– Superlatywy, żeby opisać twojego narzeczonego, to za mało – odparła Saffron.

Gerhard mocno uścisnął dłoń Benjaminowi i delikatniej Wangari.

– Macie ochotę wybrać się z nami na piknik? – spytał. – Mam nadzieję, że tak. – Podniósł sporych rozmiarów wiklinowy kosz. – Słabo mi się robi, kiedy pomyślę, że mogłem to taskać na darmo.

– To bardzo uprzejme z twojej strony – odparł Benjamin. – Ale nie jestem pewien…

– Och, chodźcie – fuknęła Saffron. – Tak się cieszyłam, że wreszcie się dowiem, co u ciebie nowego.

– Jesteśmy zachwyceni – oznajmiła Wangari, biorąc w swoje ręce towarzyskie plany swoje i narzeczonego.

Saffron uśmiechnęła się.

– Cudownie! Myślałam, że moglibyśmy się rozłożyć na Primrose Hill. Złapiemy taksówkę i dotrzemy tam migiem. – Wzięła Wangari pod rękę, gdy wyszli poza teren uniwersytetu na Gower Street. – A teraz musisz mi opowiedzieć o sobie. Manyoro nie pisnął słówka na twój temat.

– Może uznał, że dyskrecja będzie najlepsza. Mój ojciec to wódz Ndiri.

– Przywódca Kikuju? – spytała zdziwiona Saffron.

– Tak.

– Och, to wiele tłumaczy.

– Dlaczego? – zapytał Gerhard.

– Różne plemiona, kochanie. Dla syna wodza Masajów ożenek z córką Kikuju to jak… hm…

– Ożenek dziedzica niemieckiej dynastii przemysłowej z córką bogatego brytyjskiego ziemianina?

– Dokładnie… Tylko gorzej.

– To śmieszne – warknął Benjamin. – W dzisiejszych czasach nie powinniśmy być skrępowani przestarzałymi więzami przynależności plemiennej. Wangari i ja jesteśmy Kenijczykami i Afrykanami. Nasza przyszłość jest związana z narodowym samostanowieniem i kontynentalną jednością.

– Życzę wam powodzenia – rzucił Gerhard. – W Europie po dwóch tysiącach lat domniemanej cywilizacji wciąż usiłujemy przepędzić upiora międzyplemiennej rywalizacji. – Twarz mu się rozjaśniła. – Ach! Taksówka!

Zatrzymał przejeżdżający czarny pojazd. Panie zajęły fotele, mężczyźni opuszczaną ławkę naprzeciwko. Saffron kontynuowała delikatnie przesłuchanie Wangari i dowiedziała się, że niedawno skończyła z wyróżnieniem studia prawnicze na London School of Economics. Poznała się z Benjaminem na uniwersyteckim mityngu, zorganizowanym przez lewicujących studentów i pracowników naukowych, pod hasłem „Zlikwidować Imperium. Natychmiast”. Przemawiali Hindusi i Afrykanie zaangażowani w walkę z kolonializmem oraz wspierający ich politycy Partii Pracy i komuniści.

– Moja przyjaciółka znała Benjamina i zaprosiła go – powiedziała Wangari.

– Zaczęliśmy rozmawiać i odkryliśmy, że oboje jesteśmy Kenijczykami i mamy wspólną wizję przyszłości naszego narodu – dodał Benjamin.

– Na koniec dnia skoczyliśmy do pubu i oczywiście cały czas rozmawialiśmy o konieczności uzyskania niepodległości i zmianach społecznych. – Wangari się uśmiechnęła. – Więc miłość dopadła nas przy Marksie i ciepłym piwie.

– Jakie to romantyczne! – zauważyła z nutą ironii Saffron.

Taksówkarz zatrzymał się u stóp Primrose Hill, naprzeciwko londyńskiego zoo. Kiedy szli przez park, z którego w każdą pogodę, o każdej porze roku rozciągał się jeden z najpiękniejszych widoków miasta, Benjamin uderzył w ton zbyt często uciszany w Kenii – ton wykształconego, wymownego Afrykanina, który przez pryzmat poglądów moralnych i politycznych głosi pochwałę wolności.

– Twój ojciec jest dobrym człowiekiem i mój ojciec bardzo go kocha. Ale pozostaje faktem, że twój ojciec ma ziemię, a mój nie. Twój ma prawo głosować, mój nie. Twój należy do rasy rządzącej wszystkimi innymi rasami, mój nie. Dopóki trwa ten stan rzeczy, Kenia będzie krajem niesprawiedliwości i ucisku. A my nie możemy tego tolerować.

– Musisz zrozumieć, Saffron, że Benjamin i ja mamy obowiązek wobec naszego ludu. – Głos Wangari był łagodny, ale pełen determinacji. – Właśnie dlatego, że mamy tak dużo i cieszymy się tyloma przywilejami, musimy podzielić się z tymi, którym się nie poszczęściło. Musimy wykorzystać nasze zdolności, żeby ich życie się poprawiło.

Gerhard pokiwał z uznaniem głową.

– Dobrze powiedziane. Czułem to samo, gdy byłem w waszym wieku. Chciałem wykorzystać pieniądze rodziny i jej przemysłową potęgę, żeby polepszyć życie biednych. Nie udało się… przynajmniej do tej pory. Ale wasze ideały są szlachetne i godne poklasku.

– Dziękujemy – rzucił Benjamin. W jego głosie słychać było zadowolenie, ale też zaskoczenie. – Moją ambicją jest poświęcić życie walce z kolonializmem i stworzyć nową, wolną, Afrykę.

– A ja będę stać przy tobie, ukochany – obiecała Wangari.

Saffron patrzyła na tę parę – tak dumną, tak utalentowaną i tak przepełnioną miłością. W sercu czuła jednak niepokój.

– Obiecasz mi jedno, Benjaminie? – spytała. – Powiedz, że nie doprowadzisz z tego powodu do wojny między naszymi narodami. Nie wyobrażam sobie, że mógłbyś stanąć przeciwko mnie jako wróg. Serce by mi pękło.

– Moje również – odparł. – Ale jeśli nasze narody nie będą chciały rozmawiać, nie zechcą słuchać głosu rozumu i sprawiedliwości, to co innego nam pozostanie poza walką?

– Możemy być przyjaciółmi – wtrącił Gerhard. – Jest piękny dzień. Trawa jest zielona, widok cudowny, kobiety piękne i czarujące. Zostawmy na chwilę przyszłość. Już dość tego wdrapywania się pod górę. Tak długo dźwigałem ten kosz, że ręka mi odpada.

– Trzeba dźwigać po afrykańsku, na głowie – poradziła mu Wangari. – To o wiele łatwiejsze.

– I teraz mi to mówisz?!

Zatrzymali się i rozmowa o polityce się urwała, gdy patrzyli ze szczytu Primrose Hill, podziwiając panoramę dachów Londynu. Widzieli kopułę katedry Świętego Pawła i Big Bena.

Saffron otworzyła kosz, wyjęła piknikowy koc w kratę i rozłożyła na nim talerze i sztućce. Następnie stanęły na baczność kryształowe kieliszki, a po nich owinięta trzymającym chłód mokrym płótnem butelka szampana. Gerhard otworzył i rozlał trunek, po czym wypili za sukces Benjamina i Wangari.

Oczy wyszły im z orbit, gdy Saffron rozwinęła pergaminowe pakuneczki, odsłaniając plastry wędzonego łososia, pieczonego rostbefu, świeże pomidory, bochenek chrupkiego pełnoziarnistego chleba, wielkie gotowane na twardo jajka oraz koszyczek truskawek.

– Jak to zdobyłaś? – spytała Wangari. – Jedzenie w Anglii jest na kartki i koszmarne, fuj!

– Mam angielskich i szkockich krewnych. Niektórzy z nich mieszkają na wielkich farmach. Podzwoniłam kilka dni temu, powiedziałam, że potrzebuję na gwałt zaopatrzenia, i przysłali mi je nocnymi pociągami.

– Jak długo tu zostaniecie? – spytała Wangari.

– W Anglii jesteśmy jeszcze tylko kilka dni – oznajmiła Saffron. – A potem wybieramy się do Niemiec.

– Wzywają nas rodzinne interesy – wyjaśnił Gerhard. – I obawiam się, że nie czeka nas taki miły piknik jak ten.

Zgodnie z tradycją krykiet to szczególna angielska dyscyplina sportu, uprawiana przez ubranych w białe stroje dżentelmenów, którzy przerywają grę na lunch i podwieczorek. Zasady przyprawiają o zawrót głowy, ale są starannie przestrzegane. Widzowie przyglądają się w milczeniu, grzecznie oklaskując dobre zagrania, nawet przeciwnika. Równie angielskie – chociaż mniej oczywiste dla przypadkowego widza – jest to, że za fasadą grzeczności i dobrych manier kryje się sport niebezpieczny, nawet brutalny. Rzucający ma wolną rękę, gdy zapragnie przyłożyć z całej siły w głowę odbijającego lub delikatniejsze części jego anatomii i zamierza przysporzyć mu możliwie najdotkliwszych cierpień.

Taka bitwa toczyła się na kenijskiej wyżynie zwanej Białymi Wzgórzami, w country clubie Wanjohi lub Wanjo, jak nazywali go członkowie, w ramach corocznego meczu między pierwszą drużyną klubu i zespołem urzędników z kolonialnej administracji w Nairobi. Afrykańskie słońce prażyło nieskazitelną murawę klubowego boiska krykietowego. Falujące, brązowe wzgórza rozciągały się po horyzont, ku górom Aberdare. Jednolicie odziani czarni służący podawali elegancko ubranym widzom popołudniową herbatę lub coś mocniejszego, jeśli ktoś miał na to ochotę.

Tymczasem na środku boiska rozwścieczony wielki zawodnik Billy Atkinson szedł na koniec pasa rozbiegowego, odgarniając ze spoconego czoła kosmyk czarnych włosów. Billy Atkinson był tajną bronią Wanjo. Urodzony w Yorkshire najszybszy rzucający Afryki Wschodniej był też najpodstępniejszy.

Jego oponent stał na straconej z góry pozycji, jak stara panna wdrapująca się na ring bokserski, by stawić czoło mistrzowi świata wagi ciężkiej. Ronald Stannard był niski, chudy i wąski w ramionach. Na świat patrzył przez okrągłe okularki, wydane przez państwową służbę zdrowia. Nadgryziona przez mole stara czapka z daszkiem zakrywała rzednące jasnorude włosy.

Leon i Harriet Courtneyowie stali w cieniu werandy krykietowego pawilonu, wychodzącej na bok murawy.

– Patrz, kochanie, Stannard szykuje się do zaliczenia pięćdziesięciu punktów – powiedziała Harriet. – Zauważ, że Atkinson nie wydaje się szczególnie przejęty.

Niewiele wcześniej, gdy Stannard zajmował stanowisko na boisku, Atkinson – przygniatająca góra muskułów i zagrożenia – podszedł do niego i zawarczał:

– Rozwalę ci ten cholerny łeb.

Stannard nie zareagował. Nauczył się, jak sobie radzić z zabijakami. Szkolni chuligani od pierwszego dnia zajęć traktowali go jak żywy worek treningowy. W wieku jedenastu lat zmuszony wbrew własnej woli do udziału w lekcji krykieta, odkrył ku zdumieniu swojemu i reszty świata, że ma naturalny dryg do tej gry: koordynację wzrokowo-ruchową, umiejętność zachowania równowagi i wyczucie czasu – zdolności nie do wyuczenia. Ten talent zapewnił mu miejsce w szkolnej drużynie i odebrał animusz jego prześladowcom. Teraz Stannard spożytkowywał go z dobrym skutkiem w dorosłym życiu.

Atkinson mógł się sprężać, lecz Stannard i tak robił z niego miazgę. Nawet najmniej zainteresowani sportem widzowie oderwali się od poczęstunku i plotek, by obserwować, jak ten niebywały, boiskowy wzorzec doskonałości zdobywa czterdzieści osiem punktów, zaledwie dwa poniżej rekordu kraju.

Leon był zadowolony z rozrywki. Zaglądał do Wanjo tak rzadko, jak się tylko dało. To miejsce budziło zbyt wiele wspomnień. Nadal czuł dumę, jakiej zaznał, oglądając siedmioletnią Saffron biorącą udział w wyścigu konnym z przeszkodami, najmłodszą uczestniczkę przegrywającą tylko o włos ze zwycięzcą. Ale też nigdy nie potrafił się pozbyć straszliwego bólu, z jakim patrzył, gdy jego pierwsza żona Eva walczyła tu o życie. Miał w oczach jej postać leżącą w męce na drewnianym stole jadalni, miotającą się w konwulsjach rzucawki porodowej i śmiercionośnego krwotoku. Za każdym razem, gdy wracał do Wanjo, ten obraz jawił mu się jeszcze bardziej wyraziście niż poprzednio.

Zdarzały się jednak takie wydarzenia klubowe, których nie mógł pominąć, jeśli chciał zachować przynależność do kenijskiego dobrego towarzystwa, i tak było właśnie dzisiaj. Wszyscy wielcy posiadacze ziemi w regionie zjechali z rodzinami na mecz. Zjawiło się wielu najwyższych urzędników administracji kolonialnej, kibicujących swojej drużynie. Po meczu prezes klubu, sir Percival Potter, miał wydać kolację z tańcami. Szykowały się biznesowe rozmowy przy szklaneczkach whisky, ginu z tonikiem czy kieliszkach koniaku. Miały krążyć najświeższe polityczne plotki. Kroiła się zbyt dobra okazja do zasięgnięcia informacji i wyrażenia własnych opinii, by Leon mógł z niej zrezygnować.

Jak do tej pory rozmowy dotyczyły niepokojów w społeczności Kikuju i rosnących wpływów Mau Mau, zwłaszcza wśród młodszych członków plemienia. Leon przez większość popołudnia zastanawiał się, czy jego Kikuju ulegną wpływom buntowników. Za sprawą Ronalda Stannarda te myśli pobiegły w innym kierunku.

Leon obserwował Atkinsona, który kilka razy przydeptał murawę, po czym ruszył i nabierał szybkości, aż sprintem zrównał się z bramką.

– Wolałbym już mieć do czynienia z szarżującym słoniem – zamruczał Leon, gdy Atkinson z całej mocy cisnął twardą piłkę z czerwonej skóry w stojącego dwadzieścia metrów dalej Stannarda. Poleciała z szybkością prawie stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę i uderzyła w ziemię. Odbiła się od sprażonej, mocno ubitej nawierzchni i niczym pocisk leciała na Stannarda, zmierzając w środek jego twarzy.

Harriet wstrzymała oddech i ogarnięta grozą, niemal zasłoniła oczy w obliczu nagiej furii ataku Atkinsona.

Stannard odbił piłkę w momencie, gdy zaledwie pół metra dzieliło ją od jego nosa. Gdy posłał ją daleko w ogrodzenie przed pawilonem, nad szmaragdowym boiskiem rozległ się ostry, przypominający wystrzał trzask. Cztery punkty.

Widownia szalała w aplauzie. Siedzący zerwali się na równe nogi i patrzyli z podziwem na wynik, gdy chłopiec z plemienia Kikuju zmienił cyfry na metalowej tablicy z czterdziestu ośmiu na pięćdziesiąt dwa punkty.

Kapitan drużyny administracji rządowej Arthur Henderson był drugim rzucającym. Pośród wiwatów opuścił bramkę i poszedł zamienić słowo z bohaterem drużyny.

– Niech mnie cholera, kapitalne zagranie, chłopcze – wysapał.

– Dziękuję panu – odparł z szacunkiem Stannard, bo kapitan był najwyższym rangą urzędnikiem w zespole.

– Nie chcemy, żeby miejscowi całkiem wyszli na baranów. Jeszcze się podłamią i ośmieszą w oczach tubylców. Będę wdzięczny, jeśli nie będziesz za długo się tu plątał.

Stannard w lot zrozumiał aluzję. Miał zmykać z boiska. Zaliczył jeszcze trzy ostre odbicia, czym na swój sposób wyraził, co myśli o Atkinsonie, a potem łatwym lobem odesłał piłkę następnemu rzucającemu, miejscowemu duchownemu, który tak osłupiał, że niemal wszystkiego nie spaprał.

Henderson z zadowoleniem skinął głową.

Kiedy Ronald Stannard opuszczał boisko, uniesieniem kija dziękując za aplauz, myślał o tym, jak dumna będzie jego owdowiała matka, kiedy dostanie list z opisem meczu. Oto on, chłopak z podstawowym wykształceniem, zbierał wiwaty najwytworniejszego kenijskiego towarzystwa. Nawet miejscowi służący nie szczędzili rąk i gardeł, dołączając się do swoich chlebodawców.

Stannard uznał, że zaliczył jeden z najszczęśliwszych dni swojego życia. Ten najszczęśliwszy przyjdzie, kiedy wolno mu będzie zdobyć sto punktów. Nie wątpił, że kiedyś to nastąpi.

– Courtney! – zawołał sir Percival Potter, przywołując Leona machaniem ręki uzbrojonej w papierosa. – Chodź i przywitaj się z bohaterem dnia.

– Z przyjemnością.

Leon rozejrzał się, by się upewnić, że nie zostawia Harriet samej; dostrzegł, że jest pogrążona w rozmowie z trzema paniami, i niedbałym krokiem dołączył do prezesa Wanjo.

Pojawił się kelner z tacą napitków. Leon sięgnął po koniak z wodą sodową i podziękował skinieniem głowy.

– Stannard, oto Leon Courtney, człowiek, którego warto znać – powiedział sir Percival.

– Bardzo się cieszę, że mogę pana poznać. – Stannard zamrugał nerwowo.

Dłoń miał miękką i spoconą. Jego smoking był niedopasowany i niewątpliwie z drugiej ręki. Dzierżył szklankę czegoś przypominającego gęsty sok pomarańczowy. Trudno było sobie wyobrazić, że ten młody człowiek to nieustraszony pałkarz, sensacja dnia.

Leon nie miał pojęcia, że w tej samej chwili Harriet i jej przyjaciółki zastanawiały się, czy łóżkowe osiągnięcia Stannarda byłyby równie spektakularne i śmiałe jak gra na boisku, czy też okazałby się tak samo pokorny i łagodny jak poza linią boczną. Te spekulacje były wyłącznie teoretyczne, bo Ronald Stannard był prawiczkiem, który nigdy nawet nie pocałował kobiety.

– Gratulacje – rzucił Leon. – Znakomity mecz.

– Bardzo dziękuję, proszę pana – odparł Stannard.

– Jak długo pracuje pan w administracji kolonialnej?

– Z kwartał. Do służby państwowej dołączyłem rok temu. To moje pierwsze zagraniczne stanowisko.

– I jak podoba się panu Kenia?

Stannard patrzył to na Leona, to na sir Percivala, starając się pogodzić szczerość z chęcią przypodobania się. Wiedział, że jego rozmówcy są bardzo wpływowymi ludźmi i urażenie ich byłoby głupotą ze strony młodego urzędnika niskiego szczebla.

– Myślę, że sytuacja jest bardziej skomplikowana, niż zdawałem sobie sprawę przed przyjazdem.

– Słuszna uwaga. – Leon pokiwał z uznaniem głową, bo docenił powagę, z jaką Stannard, który zapewne czuł się bardzo niepewnie w konfrontacji z ludźmi przerastającymi go znacznie pozycją i zamożnością, podszedł do jego pytania.

Urodzony, wychowany i wyedukowany w Afryce Leon miał gdzieś niuanse brytyjskiego systemu klasowego. Ale słyszał, że Ronald Stannard mówi z akcentem z nizin społecznych, a nie tak jak wyżsi kolonialni urzędnicy, którzy brali udział w meczu albo go oglądali. Im stanowiska wpadły w ręce jak dojrzały owoc z drzewa, podczas gdy ten chłopaczyna miał pod górkę. Wielu członków białego kenijskiego towarzystwa, w tym zapewne ci, którzy skrywali swoje korzenie, musiało patrzeć na niego z pogardą. Leon Courtney był pełen uznania dla jego osiągnięć.

– Właśnie tłumaczyłem młodemu Stannardowi, że niektórzy członkowie klubu uważają mnie za liberała pierwszej wody – oznajmił sir Percival. – Jak wiesz, według mnie zadaniem białego człowieka w Afryce jest nieść żagiew moralności. Naszym obowiązkiem jest przygotowanie tubylców na dzień, w którym będą gotowi rządzić własnymi narodami. Wątpię, by nastąpiło to za naszego życia, ale nawet jeśli nie ujrzymy owoców naszych trudów, nadal musimy siać nasiona i doglądać, jak rosną, prawda?

– Całkowicie się zgadzam, proszę pana – powiedział Stannard. – Dla mnie jedynym usprawiedliwieniem istnienia imperium jest dobro, jakie może ono przynieść ludziom cieszącym się mniejszymi łaskami losu niż te, które sami otrzymujemy. Jak pan sądzi, panie Courtney?

– Na pewno mamy swoje obowiązki. Ale musimy zapewnić Kenii niepodległość szybciej.

Stannard wydawał się zaskoczony.

– Niezwykle interesujące. Dlaczego tak pan twierdzi?

– Po części ze względu na zasady. Zawsze pokładałem większą wiarę w zdolności tubylców niż większość osób w tym kraju.

– Powinien pan wiedzieć, Stannard, że przy poglądach pana Courtneya moje wydają się z gruntu konserwatywne. Każdy biały człowiek w tej sali uważa go za niebezpiecznego radykała. – Sir Percival zaśmiał się. – Jest tak cholernie bogaty, że nikt nie śmie powiedzieć mu tego w oczy.

– Kilku powiedziało – sprostował Leon. – Głośno i… chamsko. Ale nie mam tak miękkiego serca, jak myślą. Uważam, że przekazanie tubylcom więcej władzy i zachowanie ich przyjaznego nastawienia leży w naszym własnym interesie. Lepsze to niż Kenia wyrwana z naszych rąk i utrata wszystkiego.

– Naprawdę pan myśli, że może dojść do czegoś takiego? – spytał chmurnie Stannard.

– Te cholerne zwierzęta, Mau Mau… – wymruczał sir Percival. – Banda dzikusów. Małpy w ludzkiej skórze.

– No, na pewno nie akceptuję tego, co robią Mau Mau – powiedział Leon. – Choć na razie ich ofiary ograniczają się do własnego ludu.

– W drugiej kolejności wezmą się za nas, zapamiętaj moje słowa.

– Całkiem niewykluczone, Percy. Ale jeśli chcemy przechytrzyć nieprzyjaciela, powinniśmy uważnie śledzić, co mówi i czego chce, a przede wszystkim zastanowić się nad tym, co sprawiło, że się pojawił.

– Mogę ci dokładnie wytłumaczyć co. Niewdzięczność, chciwość i zgubny wpływ bolszewickich agitatorów.

– Myśli pan, że chodzi o coś więcej? – zwrócił się Stannard do Leona i ten nagle dostrzegł w załzawionych oczach młodego człowieka przebłysk dzielnego rzucającego.

Sam uważasz, że tu chodzi o coś więcej, prawda, chłopcze? – pomyślał. No to zdradzę ci coś, czego nie usłyszysz od tych nadętych, durnych pał.

– Sądzę, że żale Kikuju nie są bezpodstawne i jeśli niektórzy uciekają się do przemocy, to dlatego, że kiedy próbowali pokojowo osiągnąć sprawiedliwość, nikt nie poświęcił im krzty uwagi.

– Och, doprawdy, Leonie, trochę przesadzasz! – zaprotestował sir Percival.

– Cóż, jak byś się czuł, gdyby obcokrajowcy zagarnęli całą twoją ziemię?

– Sam zagarnąłeś jej spory kawał!

– Tak… i dlatego wyłażę ze skóry, żeby okazać szacunek tradycji i mądrości ludzi, którzy na niej mieszkają.

– W jaki sposób? – spytał Stannard.