Łzy wojny - Wilbur Smith - ebook + książka

Łzy wojny ebook

Wilbur Smith

4,3

Opis

Zapierająca dech w piersiach historia miłosna rozgrywająca się w czasach II wojny światowej.

Sielankowe dzieciństwo Saffron Courtney zostaje przerwane przez rodzinną tragedię, która zmusza nastolatkę, by dorosła znacznie szybciej, niż wynikałoby to z jej metryki. Nieodparta ciekawość świata i nieustające pragnienie przygód zawiodą ją do Anglii, w sam środek zbierającej się burzy, która poprzedza II wojnę światową.

Młody Gerhard von Meerbach, spadkobierca fortuny przemysłowej i zagorzały zwolennik partii nazistowskiej, stara się pozostać wierny swoim zasadom w coraz bardziej okrutnym świecie. Jego przyjaźń z Żydem naraża go na niebezpieczeństwo i zmusza do przeciwstawienia się siłom zła, które opanowały jego kraj i rodzinę.

Gdy nad Europą zacznie szaleć wojenna zawierucha, światy Saffron i Gerharda zderzą się. Czy więcej będzie ich łączyć, czy dzielić?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 680

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (148 ocen)
83
40
17
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Henryk58

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna
10
Zaulek

Nie oderwiesz się od lektury

Super akcja
10
Gotecki

Całkiem niezła

świetnie napisana książka ukazująca wojnę i na jej tle miłość dwojga osób z innych światów
00
danielotawa

Z braku laku…

Nic specjalnego. Szybko się czyta, być może przez to, że fabuła nie jest zbyt angażująca. Oczekiwałem czegoś lepszego :(
00

Popularność




Okładka

O książce

Strona tytułowa

O atorach

Tego autora

Strona redakcyjna

Dedykacja

Łzy wojny

Przypisy

DŁUGO WYCZEKIWANA POWIEŚĆ O KOLEJNYM POKOLENIU COURTNEYÓW

MIŁOŚĆ, KTÓRA NIE MIAŁA PRAWA SIĘ ZDARZYĆ

Afrykańska spalona słońcem sawanna i pełen zgiełku Kair, gdzie mieszają się różne kultury. Snobistyczny Londyn i majestatyczny Berlin, w którym panoszą się naziści. Szwajcarskie zimowe St. Moritz i malownicze bawarskie miasteczka…

W którymś z tych miejsc, gdzieś między pierwszą i drugą wojną światową, skrzyżują się losy dwójki osób: pięknej i silnej kobiety i pełnego pasji młodego arystokraty.

W innym świecie po pierwszym spotkaniu już by się nie rozstali. Tylko że nikt nie wybiera miejsca i czasu urodzenia. Ani rodziny.

Saffron, spadkobierczyni znacznej części fortuny Courtneyów, po rodzinnej tragedii musi się pożegnać z sielankowym życiem na farmie w Kenii. Trafia do Europy w momencie, kiedy nad świat nadciągają czarne chmury.

Gerhard von Meerbach, który pochodzi z rodziny wspierającej swoim majątkiem poczynania Hitlera, ma dwie pasje: architekturę i lotnictwo. Za ich sprawą zbliża się do najwyższych kręgów władzy, choć w głębi serca nie popiera nazistów.

Ze spotkania Saffron i Gerharda nie może wyniknąć nic dobrego, zwłaszcza gdy wybucha wojna i muszą wybierać między miłością a lojalnością wobec ojczyzny… i swoich rodzin, które od lat pałają do siebie nienawiścią.

WILBUR SMITH

Światowej sławy pisarz pochodzący z Afryki, piszący po angielsku. Debiutował w 1964 r. powieścią Gdy poluje lew, pierwszą z jego najpopularniejszej sagi historyczno-przygodowej przedstawiającej dzieje rodziny Courtneyów. W skład sagi weszły m.in. Odgłos gromu, Monsun, Triumf słońca, Assegai czy Łzy wojny.

Pełny dorobek Smitha obejmuje 45 powieści. Akcja więk szości z nich rozgrywa się w Afryce XX wieku, ale fascynacja pisarza starożytnością zaowocowała powstaniem tak zwanego „cyklu egipskiego”, obejmującego powieści Bóg Nilu, Czarownik, Zemsta Nilu, Siódmy papirus, Ognisty bóg i Faraon.

Smith jest miłośnikiem dzikiej przyrody, pasjonuje się współczesną historią Afryki, co znajduje odzwierciedlenie w jego twórczości. Sporo podróżuje. Mieszka w Wielkiej Brytanii, Szwajcarii i RPA. W 2015 r. wraz z żoną założył Wilbur and Niso Smith Foundation wspierającą młodych pisarzy na całym świecie.

wilbur-niso-smithfoundation.org

DAVID CHURCHILL

Pod tym pseudonimem ukrywa się nagradzany brytyjski dziennikarz, który ma na swoim koncie kilkaset wywiadów z politykami, ludźmi biznesu, sportowcami, gwiazdami kina i legendami rocka. Zajmował się dziennikarstwem śledczym, badając afery na Wall Street, skandale Hollywood i przypadki korupcji w sporcie. Opublikował siedemnaście powieści.

Tego autora

ZAKRZYCZEĆ DIABŁA

NAJEMNICY

PTAK SŁOŃCA

OKO TYGRYSA

ŁOWCY DIAMENTÓW

OKRUTNA SPRAWIEDLIWOŚĆ

KOPALNIA ZŁOTA

STRACEŃCY

PIEŚŃ SŁONIA

GNIEW OCEANU

ORZEŁ NA NIEBIE

Hector Cross

PIEKŁO NA MORZU

OKRUTNY KRĄG

Saga Courtneyów

DRAPIEŻNE PTAKI

ZŁOTY LEW

MONSUN

BŁĘKITNY HORYZONT

TRIUMF SŁOŃCA

ASSEGAI

ŁZY WOJNY

*

GDY POLUJE LEW

ODGŁOS GROMU

UPADEK WRÓBLA

*

PŁONĄCY BRZEG

WŁADZA MIECZA

PŁOMIENIE GNIEWU

OSTATNIE POLOWANIE

ZŁOTY LIS

Saga Ballantyne’ów

LOT SOKOŁA

POSZUKIWACZE PRZYGÓD

PŁACZ ANIOŁÓW

LAMPART POLUJE W CIEMNOŚCI

Cykl egipski

BÓG NILU

CZAROWNIK

ZEMSTA NILU

SIÓDMY PAPIRUS

OGNISTY BÓG

FARAON

Tytuł oryginału:

WAR CRY

Copyright © Orion Mintaka (UK) Ltd 2017

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2020The moral rights of the author have been asserted

Polish translation copyright © Paweł Korombel 2020

Redakcja: Anna Walenko

Zdjęcie na okładce: © David Paire/Arcangel Images

Projekt graficzny okładki: Kasia Meszka

ISBN 978-83-8125-985-9

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Dedykuję tę książkę mojej żonie Mokhiniso za te dziesiątki lat, kiedy dawała mi mnóstwo szczęścia i inspirowała mnie, i za te wszystkie lata, które nadejdą. Kocham Cię, moja Fireball.

Dwa miesiące minęły od wypowiedzenia wojny i jesienne słońce, które świeciło na czystym, błękitnym niebie nad Bawarią, było tak wspaniałe, jakby nawoływało: „Kufle w dłoń, niech brzmią radosne pieśni!”. Lecz Oktoberfest odwołano już jakiś czas temu, a luksusowa limuzyna z odkrytym dachem, pokonująca krótki podjazd willi w Grünwaldzie pod Monachium, miała przynieść wieści, których w żadnym razie nie można by nazwać radosnymi.

Auto się zatrzymało. Szofer otworzył drzwi od strony pasażera, z limuzyny wysiadł dystyngowany, blisko siedemdziesięcioletni mężczyzna i kamerdyner poprowadził go do domu. Chwilę potem hrabina Athala von Meerbach podniosła wzrok, gdy adwokat rodziny, Viktor Solomons, został wprowadzony do salonu. Mimo że włos miał przyprószony siwizną i poruszał się nie tak żwawo jak niegdyś, to nienaganny krój garnituru, lśniąca biel idealnie wykrochmalonego kołnierzyka koszuli i nieskazitelny blask butów wskazywały, że ich właściciel jest gotów działać równie precyzyjnie, bystrze i wnikliwie jak zawsze.

Solomons zatrzymał się przed fotelem Athali i z szacunkiem skłonił głowę.

– Dzień dobry, pani hrabino – powiedział.

Zdawał się przygaszony, co było całkowicie zrozumiałe, jak uświadomiła sobie Athala. Ukochany syn Solomonsa, Isidor, przebywał daleko na froncie. Żaden rodzic nie mógłby zachować beztroski, wiedząc, że los jego dziecka jest na łasce bogów wojny.

– Dzień dobry, Viktorze, co za niespodziewana przyjemność widzieć cię tutaj. Zechciej spocząć. – Athala kruchą dłonią wskazała fotel naprzeciwko. Odwróciła się do kamerdynera, który wprowadził gościa i teraz oczekiwał dalszych poleceń. – Braun, proszę, podaj kawę HerrRechtsanwalt Solomonsowi. Masz ochotę na ciasto, Viktorze? Może trochę strudla?

– Nie, dziękuję, pani hrabino.

Athala dosłyszała w głosie Solomonsa posępny ton i starszy pan wydawał się dziwnie uciekać wzrokiem. Przynosi złe wieści, pomyślała. Czy chodzi o chłopców? Coś im grozi?

Nakazała sobie spokój. Okazywanie strachu nic nie da, zwłaszcza w obecności służby.

– To wszystko, Braun – powiedziała.

Kamerdyner opuścił salon. Athala nagle zapragnęła jeszcze na chwilę odwlec te złe wieści.

– Powiedz mi, jak się wiedzie Isidorowi? Mam nadzieję, że nic mu nie zagraża.

– Och, nie, dziękuję za troskę, pani hrabino – odrzekł z roztargnieniem Viktor, jakby część jego umysłu była zajęta innymi myślami. Jednak ogromna duma z ukochanego syna kazała mu dodać: – Wie pani, dywizja Isidora służy pod komendą samego następcy tronu, księcia Wilhelma. Niebywałe! Zaledwie tydzień temu dostaliśmy od niego list, w którym pisze, że przeszedł chrzest bojowy. Jego dowódca, major, oświadczył, że Isidor spisał się znakomicie pod ogniem nieprzyjaciela.

– Och, nie wątpię. Isidor to niepospolity młodzieniec. A więc… o co chodzi, Viktorze, z czym przybywasz?

Solomons wahał się chwilę, zbierając myśli, po czym z westchnieniem odparł:

– Obawiam się, że muszę powiedzieć to wprost, pani hrabino. Ministerstwo Wojny w Berlinie poinformowało mnie dzisiaj, że pani mąż, hrabia Otto von Meerbach, nie żyje. Generał von Falkenhayn uznał, że lepiej, by usłyszała pani tę wiadomość od kogoś, kogo pani zna, niż zwykłą drogą telegraficzną lub od obcego oficera.

Athala bezwładnie osunęła się na fotel i przymknęła powieki, niezdolna wydobyć z siebie ani słowa.

– Wiem, że to musi być bardzo bolesne – dodał Solomons.

Tymczasem Athala odczuwała coś wręcz przeciwnego niż ból. Przemożną ulgę. Nic złego nie spotkało jej synów. I w końcu, po tych wszystkich latach, była wolna. Mąż nie mógł już w żaden sposób jej skrzywdzić.

Szybko wzięła się w garść. Od dzieciństwa wpajano jej, że bez względu na okoliczności jej delikatne, porcelanowe rysy twarzy powinny wyrażać jedynie spokojną, dystyngowaną elegancję. Teraz druga natura nakazała jej ukryć za tą maską prawdziwe uczucia, tak jak pod powierzchnią stawu skrywa się niestrudzona praca nóg łabędzia, dzięki której z pozorną swobodą sunie on po rozmigotanym lustrze wody.

– Jak zginął? – spytała.

– W wypadku lotniczym. Poinformowano mnie, że był zaangażowany w misję najwyższej wagi w służbie dla cesarstwa niemieckiego. Szczegóły są tajne, ale otrzymałem pozwolenie, by przekazać pani, że do wypadku doszło nad Brytyjską Afryką Wschodnią. Graf leciał swoim nowym wspaniałym statkiem powietrznym Assagaj1, który odbywał dziewiczy lot.

– A więc to Brytyjczycy go zestrzelili?

– Nie wiem. Nasz ambasador w Bernie otrzymał od brytyjskiego ambasadora tylko informację, że hrabia nie żyje. Anglicy chcieli w ten sposób dać wyraz szacunku i czci, należnych pani świętej pamięci małżonkowi. Przypuszczam, że nie mają żadnych jednostek lotnictwa wojskowego w Afryce, więc musimy zakładać, że doszło do jakiegoś wypadku. Gaz, który unosi te sterowce, jest najwyraźniej bardzo podatny na warunki zewnętrzne.

Athala spojrzała Solomonsowi prosto w oczy i spytała z wielkim spokojem:

– Czy na pokładzie Assagaja była ona?

Solomons, podobnie jak każdy, kto miał choćby znikomą wiedzę o śmietance towarzyskiej Niemiec, doskonale wiedział, kim jest owa „ona”. Hrabia von Meerbach od dawna słynął z romansowania na lewo i prawo, ale w ostatnich latach był wręcz opętany na punkcie pewnej pani, czarującej piękności o lśniących czarnych włosach i fiołkowych oczach, Evy von Wellberg. Błagał Athalę o rozwód, aby móc ożenić się z Evą, lecz hrabina odmawiała: katolickie wychowanie nie pozwalało jej zerwać sakramentu małżeństwa. Tak więc wypracowali kompromis. Athala zamieszkała razem z synami w swojej willi o idealnie klasycznych proporcjach, w eleganckim miasteczku na południowy zachód od Monachium, gdzie można było spotkać sam kwiat bawarskiej socjety. Natomiast hrabia Otto osiadł w swym rodzinnym zamku nad Jeziorem Bodeńskim. Trzymał tam kochankę lub, jak myślała o niej Athala, dziwkę i widywał synów z rzadka, tylko wtedy, gdy mógł albo gdy miał na to ochotę.

– Assagaj znajdował się na terenach Meerbach Motorenwerke – odrzekł Solomons, mając na myśli gigantyczne zakłady produkujące silniki, źródło rodzinnej fortuny Meerbachów. – Wyższy urzędnik przedsiębiorstwa, obecny przy starcie sterowca, powiedział mi, że na pokładzie gondoli była kobieta. Ministerstwo Wojny poinformowało mnie, że Assagaj roztrzaskał się wraz z całą załogą. Nikt nie przeżył.

Athala pozwoliła, by przez jej twarz przemknął gorzki uśmieszek.

– Nie będę nawet udawać, że jest mi żal.

– Ani ja nie będę pani za to potępiać. Doskonale rozumiem, ile pani wycierpiała przez tę osobę.

– Drogi Viktorze, zawsze byłeś taki dobry i uczciwy. Jesteś… – Przerwała. – Byłeś prawnikiem mojego męża, a jednak nigdy w żaden sposób mnie nie skrzywdziłeś.

– Jestem prawnikiem rodzinnym – skorygował delikatnie Solomons. – I dopóki należy pani do rodziny von Meerbachów, zawsze będę uważał panią za swoją klientkę. A teraz, jeśli mogę spytać, czy jest pani gotowa omówić konsekwencje tragicznego odejścia męża?

– Tak, jestem gotowa – potwierdziła Athala i dopiero wtedy, z niezrozumiałego dla niej samej powodu, odczuła stratę, którą do tej chwili przyjmowała obojętnie.

Mimo wszystkiego, co wycierpiała, zawsze modliła się o to, by małżonek przejrzał na oczy i powrócił na łono rodziny. Teraz jej nadzieje bezpowrotnie runęły. Rozpłakała się i zaczęła szukać chusteczki w torebce, którą miała u stóp.

– Mogę pomóc? – spytał Solomons, sięgając do kieszeni.

Podziękowała ruchem dłoni i głowy, nie ufając swojemu głosowi. Wreszcie znalazła chusteczkę, otarła łzy, wzięła głęboki oddech i rzekła:

– Proszę mi wybaczyć.

– Droga pani hrabino, dopiero co utraciła pani męża. Bez względu na przykrości, jakie panią spotkały, był przecież mężczyzną, którego pani poślubiła, i ojcem pani dzieci.

Skinęła głową i powiedziała z żałością:

– Chyba jednak nie mam takiego kamiennego serca.

– Nigdy pani o to nie posądzałem. Ani przez chwilę.

Podziękowała mu ruchem głowy.

– Proszę mówić dalej… Jak sądzę, zamierzał pan opisać konsekwencje… – nie potrafiła się zdobyć na słowo „śmierć” – tego, co się wydarzyło.

– Owszem. Niestety, nie można odprawić pogrzebu, bo jeśli nawet odnaleziono ciało, Brytyjczycy do tej pory już je pochowali.

– Mój małżonek zginął, służąc na obczyźnie krajowi – rzekła Athala, prostując się, znów wytworna i opanowana. – Zasłużył na stosowne uroczystości pogrzebowe.

– Oczywiście. Myślę, że msza żałobna w jego intencji będzie absolutnie właściwa i rzeczywiście stosowna, na przykład we Frauenkirche w Monachium, a może sądzi pani, że bardziej odpowiednia byłaby msza w rodzinnej kaplicy w Schloss Meerbach czy nawet na terenie Motorenwerke.

– Frauenkirche – zadecydowała bez wahania Athala. – Nie wydaje mi się, by tereny fabryczne były należytym miejscem do uczczenia pamięci hrabiego cesarstwa niemieckiego, a kaplica zamkowa jest zbyt mała, by pomieścić wszystkich, którzy zechcą przybyć. Czy ktoś z pańskiej kancelarii porozumie się z urzędem arcybiskupa, ustali datę i zajmie się organizacją uroczystości?

– Oczywiście, pani hrabino, to żaden kłopot. Czy wolno mi zaproponować Bayerischer Hof jako miejsce przyjęcia po mszy? Jeśli poda pani dyrektorowi hotelu ogólne wymogi, służba hotelowa będzie wiedziała, jak najlepiej spełnić pani oczekiwania.

– Niestety, w tej chwili trudno mi nawet zebrać myśli. – Athala zamknęła oczy, próbując opanować chaos w głowie i sercu. – Co się stanie z moimi synami i ze mną? – spytała po chwili.

– No cóż, wielkość i różnorodność majątku hrabiego oznacza, że testament będzie niezwykle rozbudowany. Zasadniczo jednak rodzinne dobra w Bawarii i większość udziałów w Motorenwerke przechodzą na pani starszego syna, Konrada, wraz z tytułem hrabiego von Meerbach. Pani młodszy syn, Gerhard, otrzyma mniejszościowy udział w spółce. Dochody uzyskiwane z rozmaitych posiadłości będą trafiały na fundusz powierniczy, dopóki każdy z pani synów nie skończy dwudziestego piątego roku życia. Do tego czasu przysługuje im sowite kieszonkowe plus, oczywiście, pokrycie kosztów nauki. Każdy dodatkowy wydatek będzie wymagał zgody zarządców funduszu.

– A kto to będzie?

– W pierwszej kolejności pani i ja.

– Mój Boże, że też Otto udzielił mi tyle władzy.

– Był tradycjonalistą. Uważał, że to matka powinna zajmować się wychowaniem dzieci. Ale zechce pani zwrócić uwagę na określenie „w pierwszej kolejności”. Kiedy Konrad osiągnie wiek dwudziestu pięciu lat i zacznie kierować interesami rodziny, przejmie też rolę zarządcy funduszu powierniczego brata, który wtedy będzie miał lat osiemnaście.

– Czyli przez siedem lat Gerhard, w razie potrzeby, będzie musiał prosić Konrada o pieniądze?

– Tak.

Athala zmarszczyła brwi.

– Niepokoi mnie, że władza nad majątkiem będzie tak nierówno rozłożona między braćmi.

– Pan hrabia wyznawał głębokie przekonanie, że rodzina wymaga silnego przywództwa jednostki. Tak jak naród.

– Ale czy on po prostu… Zakładam, że ja jestem zabezpieczona finansowo.

– O tak, jeśli o to chodzi, nie musi się pani martwić. Zachowa pani majątek swojej rodziny, a ponadto zatrzyma pani wszelkie ruchomości, biżuterię i dzieła sztuki, wszystko, co pozyskała pani w trakcie małżeństwa, i będzie pani do końca życia dostawać sowitą coroczną kwotę na własne wydatki. Będzie pani również mieć swoje miejsce w zarządzie.

– Nie dbam o ten przeklęty zarząd – powiedziała Athala. – To chłopcy są dla mnie ważni. Gdzie mamy mieszkać?

– To zależy wyłącznie od pani, czy chce pani przebywać tu, w Grünwaldzie, czy w Schloss Meerbach, czy też korzystać z obu nieruchomości. Pan hrabia wyznaczył specjalny fundusz na utrzymanie zamku i otaczających go terenów oraz na zatrudnianie pracowników koniecznych, by zachować standardy, jakich sam wymagał. A zatem znów pani może być panią na Schloss Meerbach.

– Do dwudziestych piątych urodzin Konrada…

– Tak, wtedy to on stanie się panem na tym zamku.

Kiedy Solomons odjechał, Athala poszła na górę do pokoju, w którym Gerhard spędzał czas. Traktowała go jak dar od Boga, nieoczekiwane dobrodziejstwo, a jego narodziny przyniosły rzadki moment radości w małżeństwie, które dawno porzuciło wszelkie widoki na ratunek. Gerhard został poczęty ostatniej nocy, gdy Athala i Otto spali razem. To było krótkie, pozbawione uczuć zespolenie, a w noc narodzin Gerharda Otto był gdzieś daleko, z Fräulein von Wellberg. Ale to właśnie dlatego Athala tak kochała swoje maleństwo.

Rozważała, jak mu wytłumaczyć, że jego ojciec nie żyje. Jak mówi się coś takiego trzylatkowi? Na razie nie miała serca odrywać Gerharda od jego ulubionej zabawy – stawiania budowli z drewnianych klocków.

Athala zawsze z zafascynowaniem przypatrywała się synkowi, gdy układał jaskrawe, kolorowe cegiełki. Miał instynktowne wyczucie symetrii. Stawiał klocek po jednej stronie zamku, domu lub chaty (Gerhard zawsze wiedział, co buduje), a potem drugi, taki sam, po przeciwnej stronie.

Nachyliła się i pocałowała synka w głowę.

– Mój mały architekt – szepnęła, na co chłopczyk cały się rozpromienił, bo najbardziej lubił, kiedy mama tak właśnie go nazywała.

Powiem mu, obiecała sobie w duchu Athala, ale nie teraz.

Przekazała synom tę wiadomość, gdy Konrad wrócił ze szkoły. Miał zaledwie dziesięć lat, ale już uważał się za pana domu, dlatego też nie okazał żadnej słabości, słysząc, że ojciec, którego był wierną kopią, nie żyje. Chciał natomiast poznać wszystkie szczegóły tego, co się wydarzyło. Czy ojciec bił się z Anglikami? Ilu ich zabił, nim go pokonali? Kiedy Athala nie potrafiła odpowiedzieć na jego pytania, wpadł we wściekłość i zwymyślał matkę od głupich.

– Ojciec miał całkowitą rację, że cię nie kochał – rzucił szyderczo. – Nigdy nie byłaś dla niego dość dobra.

Kiedy indziej Athala pewnie wymierzyłaby mu policzek za takie słowa, ale dzisiaj puściła je mimo uszu. Tymczasem złość minęła Konradowi równie szybko, jak się pojawiła.

– Jeśli ojciec nie żyje, czy to znaczy, że teraz ja jestem hrabią? – spytał.

– Tak – potwierdziła Athala. – Ty jesteś hrabią von Meerbach.

Konrad wydał okrzyk radości.

– Jestem hrabią! Jestem hrabią! – skandował, maszerując dokoła pokoju, krępy, mały, rudy wartownik. – Mogę robić, co chcę, i nikt mi niczego nie zabroni!

Zatrzymał się przed budowlą brata, która urosła, klocek po klocku, niemal na wysokość samego budowniczego.

– Hej, Gerdi, popatrz na mnie!

Gerhard podniósł wzrok na starszego brata, uśmiechając się niewinnie.

Konrad kopnął jego wspaniałą budowlę, rozrzucając klocki. Kopnął jeszcze raz i jeszcze, aż ostatecznie zburzył całą konstrukcję i kolorowe gruzy rozsypały się po podłodze.

Twarzyczka Gerharda wykrzywiła się z rozpaczy i szlochając, podbiegł do matki.

Athala przytuliła synka, spojrzała na małego hrabiego, stojącego dumnie nad swoim dziełem zniszczenia, i z goryczą zdała sobie sprawę, że została uwolniona od małżonka tylko po to, by popaść w niewolę u jeszcze okrutniejszego tyrana – własnego syna.

Szczuplutka dziewczynka miała na sobie bryczesy, które luźno wisiały na jej chudych udach. Krótkie czarne włosy, równo przycięte, zwykle nieujarzmiane opaską czy spinkami, teraz upięła pod dżokejką w mały koczek. Jej piegowata buzia była złotobrązowa, a oczy przejrzyste, idealnie błękitne jak afrykańskie niebo, które oglądało każdy dzień jej życia.

Wszędzie dokoła rozciągały się trawiaste wzgórza z połyskliwymi strumieniami, jakby wyżyny Szkocji przeniesiono do ogrodu Edenu: czarodziejska kraina bezgranicznego urodzaju, niepojętych przestrzeni i fascynujących dzikich zwierząt. Tu leopardy wylegiwały się na konarach drzew, będących także domem dla rozgadanych małp i węży, takich jak opalizująca mamba zielona czy płochliwy, ale śmiertelnie jadowity dysfolid. Wśród wysokich traw kryły się lwy o ostrych kłach i pazurach oraz jeszcze bardziej zabójcze bawoły, których rogi potrafiły wbić się w ludzkie wnętrzności tak łatwo, jak igła krawiecka zagłębia się w delikatne płótno.

Dziewczynka niewiele przejmowała się tymi zagrożeniami, bo nie znała innego świata, a poza tym zaprzątały ją dużo ważniejsze sprawy. Gładziła jedwabisty pysk kucyka, urodzonej w Somali kasztanki, z którą była nierozłączna, od kiedy dostała ją na swoje siódme urodziny, osiem miesięcy temu. Kucyk miał na imię Kipipiri, czyli „motyl”, a w języku suahili słowo to było także nazwą wyniosłej góry na wschodnim horyzoncie, migoczącej w rozedrganym powietrzu jak miraż.

– Patrz, Kippy – odezwała się dziewczynka cichym, łagodnym głosem. – Patrz na tych wszystkich wstrętnych chłopaków i na ich ohydne ogiery. Pokażmy im, na co nas stać!

Obeszła kucyka i odtrącając pomoc stajennego, włożyła nogę w strzemię, odbiła się od ziemi i wskoczyła na siodło tak zręcznie jak zawodowy dżokej. Przywarła do szyi Kipipiri, gładząc kucykowi grzywę i szepcząc mu do ucha:

– Fruń, mój skarbie, fruń!

Ogarnięta wirem emocji – duma, oczekiwanie i odurzające podniecenie mieszały się ze zdenerwowaniem, lękiem i rozpaczliwym pragnieniem, by nie się nie ośmieszyć – dziewczynka nakazała sobie spokój. Dawno się nauczyła, że jej ukochany kucyk wyczuwa jej nastroje, więc za żadne skarby nie chciała, by ze strachu i przejęcia zaczął stawać dęba. Tak jak uczyła ją matka, wzięła długi, głęboki oddech, a następnie powoli, łagodnie wypuściła powietrze, aż poczuła, że jej napięty kark i sztywne barki się rozluźniają. Wyprostowała się i spięła kuca do stępa, podnosząc kurz z ogniście ceglanej ziemi, gdy ruszyła ku bramce startowej parkuru, który zbudowano na jednym z pól klubu polo w dolinie Wanjohi z okazji wyścigów konnych w 1926 roku.

Dziewczynka wpatrywała się w rozstawione, pozornie bez ładu i składu, przeszkody. W głowie miała jedną myśl: „Wygram!”.

Z krokwi podtrzymujących daszek z blachy falistej nad werandą klubu zwisał megafon. Popłynął z niego ostry, metaliczny głos mężczyzny, przepuszczony przez wzmacniacz.

– A teraz ostatnia zawodniczka w klasie dwunastolatków i młodszych, panna Saffron Courtney na Kipi… pipi… piri… – Zapadła chwila ciszy, po czym mężczyzna mówił dalej: – Bardzo przepraszam, obawiam się, że przydużo tych „pipi”.

– I różowego ginu, co, Chalky?! – dobiegł okrzyk spośród widzów rozpartych na drewnianych ławkach rozstawionych na doroczny konkurs skoków, który członkowie klubu urządzali dla swoich dzieci.

– Do bólu prawda, staruszku, do bólu – przyznał konferansjer i ciągnął: – Jak do tej pory mamy tylko jeden czysty przejazd, Percy’ego Toyntona na Raptusie, co oznacza, że wyłącznie Saffron stoi Percy’emu na drodze do zwycięstwa. Jest najmłodszą zawodniczką w tym konkursie, więc proszę o wielkie brawa, żeby podnieść ją na duchu.

Rozległ się ospały aplauz blisko pół setki białych osadników, którzy przyjechali oglądać swoje potomstwo lub po prostu korzystali z okazji, by zostawić farmy i interesy i przyjemnie spędzić ze sobą czas. W ciepłym słońcu wczesnego popołudnia i rozrzedzonym powietrzu, gdyż boisko do gry w polo leżało na wysokości niemal dwóch i pół tysiąca metrów, czuli senność, spotęgowaną jeszcze skutkami ich bohaterskich zmagań z alkoholem. Kilka szczególnie znużonych dekadenckich dusz dodatkowo otumaniło się opium, podczas gdy co bardziej awanturnicze elementy kenijskiej socjety wyraźnie rozpierała energia lub podniecenie, prawdopodobny rezultat zażycia kokainy, którą ostatnio traktowano jak przedkolacyjny koktajl.

Jednak matka Saffron, Eva Courtney, zachowywała trzeźwy umysł. W siódmym miesiącu ciąży, po dwóch poronieniach od urodzenia córki, miała zakaz picia wszelkich napojów wyskokowych, prócz okazjonalnej szklaneczki guinnessa na wzmocnienie. Popatrzyła w stronę przeszkód, rozstawionych na jednym z boisk do gry w polo, i ścisnęła dłoń męża.

– Powodzenia, mój skarbie – szepnęła i dodała głośniej: – Mam nadzieję, że nie spadnie. – Jej ciemnofiołkowe oczy przepełniała matczyna troska. – To tylko dziewczynka, a spójrz na niektóre z tych przeszkód.

Leon Courtney uśmiechnął się do żony.

– Nie martw się, kochanie – uspokoił ją. – Saffron to twoja córka. To znaczy, że jest dzielna jak lwica, śliczna jak różowy flaming i… twarda jak stary nosorożec. Bez szwanku dotrze do mety, zapamiętaj moje słowa.

Eva Courtney uśmiechnęła się i puściła jego rękę, by mógł wstać i podejść do linii boiska. Mój Borsuk, pomyślała. Nie usiedzi, nie potrafi z daleka patrzeć na swoją córeczkę. Musi być jak najbliżej miejsca akcji.

Dała Leonowi przezwisko „Borsuk” pewnego ranka kilkanaście lat temu, wkrótce po tym, jak się poznali. Tuż po brzasku pojechali konno na skraj Wielkiego Rowu i Eva dostrzegła zabawne stworzenie wielkości mniej więcej przysadzistego, muskularnego psa. Miało czarne futro na brzuchu i w okolicach tylnych łap, a białe i bladoszare na grzbiecie; rozglądało się po trawie niczym staruszek szukający swoich okularów do czytania.

„Co to jest?”, spytała Leona, a on odparł, że to miodożer, podobny do europejskiego borsuka. Powiedział jej, że ten niezwykły poszukiwacz jest jednym z najbardziej zawziętych i nieustraszonych stworzeń Afryki. „Nawet lew obchodzi go szerokim łukiem – dodał. – Zadrzyj z nim, a gorzko pożałujesz”.

Mógłby mówić o sobie, pomyślała Eva. Leon miał wtedy zaledwie dwadzieścia pięć lat i z trudem zarabiał na życie jako przewodnik safari. Teraz brakowało mu tylko roku do czterdziestki i chłopięcą zapalczywość, która niegdyś płonęła mu w oczach, zastąpiła pewność siebie mężczyzny w kwiecie wieku, przeświadczonego o swojej sprawności jako myśliwego i wojownika. Na jego czole, wokół oczu i ust pojawiły się głębokie bruzdy. Z odwieczną frustracją kobiet, dla których zmarszczki są przykrym znakiem, że młodość i uroda już przemijają, Eva musiała przyznać, że u jej mężczyzny wskazują one na doświadczenie i autorytet i wręcz czynią go bardziej atrakcyjnym. Był teraz nieco szerszy w ramionach, a w pasie już nie tak szczupły jak kiedyś, ale – kolejna niesprawiedliwość losu! – to tylko przydawało mu siły i mocy.

Rozejrzała się po innych mężczyznach emigranckiej społeczności zebranej w tym zakątku Kenii. Jej wzrok spoczął na Josslynie Hayu, dwudziestopięcioletnim przyszłym hrabim Erroll, dziedzicu Lorda Wyższego Konstabla Szkocji. Wysoki, silnie zbudowany, miał na sobie kilt, który często nosił na cześć swojego dziedzictwa, a przez ramię przerzucił somalijski szal w kolorze czerwonej ochry. Był bardzo przystojny, bożyszcze kobiet, zapatrzonych teraz w jego zaczesaną do tyłu blond czuprynę. Zimne niebieskie oczy o ciężkich powiekach spoglądały na świat, a zwłaszcza na płeć żeńską, z leniwą bezczelnością drapieżnika oceniającego następny posiłek. Hay uwiódł połowę białych kobiet w Brytyjskiej Afryce Wschodniej, ale Eva znała ten typ aż za dobrze i była zbyt zadowolona z własnego samca alfa, by choć trochę interesowało ją dołączenie do listy zdobyczy Haya. Poza tym był o wiele za młody i za mało doświadczony, by przykuć jej uwagę. Co do reszty zgromadzonych tu mężczyzn, była to pstra mieszanina arystokratów zbiegłych z nowego świata powojennej Wielkiej Brytanii oraz dumni, choć jednocześnie modlący się o następny zastrzyk gotówki osobnicy, żyjący od przelewu do przelewu, a także poszukiwacze przygód zwabieni do Afryki obietnicą życia, na jakie nigdy nie mieliby nadziei w ojczyźnie.

Leon Courtney był inny. Jego rodzina mieszkała w Afryce od dwustu pięćdziesięciu lat. Władał suahili równie swobodnie jak angielskim, z miejscowymi Masajami rozmawiał w ich języku i znakomicie posługiwał się arabskim – podstawowym narzędziem pracy człowieka, którego ojciec rozpoczął działalność handlową opartą na jednym parowcu nilowym, a obecnie rozciągającą się od kopalń złota Transwalu po egipskie pola bawełny i szyby naftowe na terenach dawnej Mezopotamii. Leon nikogo nie udawał. Nie musiał. Był dokładnie takim mężczyzną, na jakiego wyglądał.

Tak, Borsuku, mam szczęście, pomyślała Eva. Największe szczęście – kocham i jestem kochana.

Saffron na starcie opanowała nerwy. Po prostu muszę pobić Percy’ego! – powiedziała sobie w duchu.

Trzynaste urodziny Percy’ego Toyntona wypadały za tydzień, tak więc ledwo się zakwalifikował do udziału w tych zawodach. Nie tylko był prawie dwa razy starszy od Saffron, ale też on i jego koń byli dużo więksi i silniejsi niż ona i Kipipiri. Saffron nie uważała go za sympatycznego chłopca. Przechwalał się i lubił wykazywać swój spryt kosztem innych dzieci. Tak czy owak, przejechał parkur bez ani jednego błędu. Absolutnie musiała mu teraz dorównać i pokonać go w rundzie dodatkowej.

– Nie wybiegaj myślą za daleko – pouczył ją przy śniadaniu tato. – To bardzo ważna życiowa zasada. Jeśli masz poważne, trudne zadanie do wykonania, nie martw się tym, jak będzie ciężko. Rozłóż je na mniejsze, łatwiejsze cząstki i z każdą po kolei się uporaj, aż na końcu zobaczysz, że dałaś radę. Rozumiesz?

Saffron zmarszczyła czoło i skrzywiła się lekko, myśląc o słowach taty.

– Chyba tak – bąknęła bez wielkiego przekonania.

– No więc trzeba zaliczyć czysty przejazd. To bardzo trudne, prawda?

– Tak. – Skinęła głową.

– Ale gdy przed skokiem patrzysz na daną przeszkodę, z pewnością zawsze myślisz, że dasz radę.

– Zawsze! – przyznała Saffron.

– W takim razie nie myśl, jak trudno zaliczyć czysto cały przejazd. Myśl o jednym łatwym skoku, potem o następnym i następnym… a kiedy dotrzesz do końca, zaliczywszy czysto wszystkie przeszkody, okaże się, że przejazd był bardzo łatwy.

– Och, rozumiem! – powiedziała z entuzjazmem.

Teraz spojrzała na nierówny szereg innych zawodników i ich rodziców, zajmujących miejsca po jednej stronie parkuru, i zobaczyła ojca. Pochwycił jej wzrok i energicznie do niej pomachał, uśmiechając się szeroko, co zawsze było dla niej krzepiące i dodawało jej otuchy. Odpowiedziała mu uśmiechem i skupiła się na pierwszej przeszkodzie, kopercie, zwykłej parze skrzyżowanych drągów, tworzących leżące na boku „X”. Łatwizna! – pomyślała i poczuła nagły przypływ siły i wiary w siebie. Spięła Kipipiri do kłusa, potem do galopu i klaczka posłusznie minęła linię startu, kierując się ku przeszkodzie.

Leon Courtney za nic w świecie nie okazałby napięcia, które czuł, gdy Saffron ruszyła. Serce pękało mu z dumy. Mogła się zgłosić do ośmiolatków, ale oburzał ją sam pomysł, że miałaby walczyć z przeszkodami dla maluchów, z których najwyższa ledwo sięgała Leonowi do kolan. Tak więc uparła się, że wystartuje w starszej grupie wiekowej, i dla większości widzów już samo to było godne podziwu. Myśl, że mogłaby wygrać, nie mieściła się im w głowie. Ale Leon znał córkę. Do wszystkiego tak podchodziła. Zwycięstwo albo nic.

– Dalej, Saffron – szepnął, nie chcąc krzyczeć, żeby nie spłoszyć kuca.

Skierowała się galopem do pierwszej przeszkody, ściągnęła nieco wodze, po czym rzuciła się do przodu i przefrunęła nad samym środkiem koperty, zaliczając ją z wielkim zapasem. Uśmiechnęła się do siebie. I ona, i Kippy miały silną wolę i były uparte. Jak mówiła jej matka: „Niezłe z was ziółka, dziewczyny, jedna warta drugiej!”.

Kiedy miały sobie coś za złe, katastrofa była jak w banku, ale gdy się jednoczyły i podążały do tego samego celu, mogły zdobyć cały świat. Energia odbicia Kippy, idealne wyczucie równowagi przy skoku i lądowaniu, rytm, w jakim się poruszała, czujne postawienie uszu – wszystko to napełniało teraz Saffron nadzieją, że będzie to dobry dzień.

Ale drugie wyzwanie było znacznie trudniejsze. Podwójny szereg, dwie przeszkody, jedna zaraz po drugiej, tak że koń miał miejsce tylko na jeden krok.

– Dobra, mała! – szepnęła Saffron, gdy Kippy przemknęła nad pierwszą przeszkodą i wykonując idealny skok, zaliczyła drugą.

Zdenerwowanie minęło. Saffron była jednością ze zwierzęciem, kontrolowała całą energię skupioną w mięśniach Kippy, napiętych pod gęstą, ciemną, błyszczącą sierścią.

Zwolniła krok klaczy, obróciła ją o dziewięćdziesiąt stopni w prawo i nakierowała na trzy kolejne przeszkody. Pierwszą była zwykła biała bramka i kucyk pokonał ją bez trudu. Saffron jak na swój wiek miała długie nogi, choć chude jak u bociana, ale bardzo skróciła strzemiona, dzięki czemu łatwiej unosiła się nad siodłem podczas skoku. Potem był tylko jeden drąg, ale umieszczony ponad gałęziami drzewa zwanego „płomieniem Afryki”, wciąż obsypanego feerią czerwonych i żółtych kwiatów; i znów Saffron i Kipipiri bez problemu dały sobie radę.

– No niech mnie, Courtney, ta twoja mała fruwa lekko jak piórko – odezwał się jeden z widzów, sprawujący urząd miejscowego sędziego emerytowany major kawalerii Brett, gdy Saffron pokonała okser, przeszkodę złożoną. – I prowadzi konia jak rzadko kto. Piękny widok.

– Dziękuję, majorze – powiedział Leon, kiedy Saffron nakierowała Kipipiri na mur i rów z wodą. – Ale to żadna moja zasługa. Saffron trenuje tylko z matką. Nie uwierzyłby pan, ile godzin Eva spędziła z nią na wybiegu, obie uparte jak oślice, skaczące sobie do gardła jak dwa koty, ale Bóg mi świadkiem, opłaciło się. – Leon uśmiechnął się ze wzruszeniem, myśląc o najdroższych mu istotach. – Pan wybaczy na chwilę – dorzucił, znów bez reszty skupiając się na parkurze.

Nie wiedzieć czemu, klaczka miała okropny zwyczaj „maczania palca w wodzie”, jak to nazywał Leon. Zaliczała najwyższe, najszersze i najstraszniejsze przeszkody, ale przekonanie jej, że woda to przeszkoda, którą trzeba pokonać, a nie staw do kąpieli, często było zadaniem nad siły.

Gdy Saffron koncentrowała się przed czekającym Kippy wyzwaniem, Leon wziął głęboki oddech, próbując uspokoić puls.

Diabli wiedzą, co Saffron tam czuje, pomyślał. Ale jak na nią patrzę, jestem roztrzęsiony.

Jedna przeszkoda na raz, jedna przeszkoda na raz, powtarzała sobie w duchu Saffron, wbijając oczy w mur.

– Dalej, mała! – Spięła Kippy do galopu po spalonej ziemi.

Mur był wysoki. Pokonały go, nie strącając żadnej z drewnianych skrzynek na herbatę, z których zaimprowizowano przeszkodę, ale kucyk potknął się przy zeskoku i Saffron potrzebowała całych swoich umiejętności, by utrzymać go na nogach i nie stracić rozpędu. Kipipiri odzyskała równowagę i rytm i już mknęła w stronę rowu.

Saffron przysięgła sobie, że tym razem za żadne skarby świata nie skąpią się w wodzie. Doprowadziła klaczkę do pełnego galopu, ale źle wymierzyła odskok i wybiły się trochę za wcześnie, jednak miały taki rozpęd, że Kipipiri frunęła jak strzała nad drągiem, zostawiając za sobą rozległą kałużę mętnej, brązowawej wody. Saffron musiała użyć wszystkich sił, by powstrzymać zapał kucyka i znów zrobić zwrot – tym razem ostro w lewo – bo inaczej wypadłyby z parkuru.

Nie mogła złapać tchu, ale w duchu triumfowała. Bezbłędnie! Już prawie koniec!

Przed sobą miała niski płotek, trzy pasiaste drągi, jeden nad drugim. Komitet zawodów zdecydował się na tę wyjątkowo prostą przeszkodę, bo za nią umieszczono ostatnie i największe wyzwanie, wściekle trudny triple bar: zwykłą stacjonatę, mur ze snopków siana zwieńczony drągiem i w końcu okser, ustawione w odległości jednego końskiego kroku. Niektórym zawodnikom ledwo udawało się pokonać stacjonatę i jeszcze ostatnim wysiłkiem przeskoczyć mur, ale po prostu wbijali się w okser, nie umiejąc pokierować koniem. Tylko Percy pokonał cały triple bar, nie zahaczając o żadną przeszkodę.

Saffron musiała zaliczyć potrójny szereg. Zebrała resztki energii, jakie jeszcze miała, i przejechała tuż obok widzów, w myślach powtarzając układ kroków niezbędny do rozpoczęcia tej kombinacji w takim miejscu i z taką szybkością, by wszystko zaliczyć. Prawie nie myślała o przedostatniej przeszkodzie, gdy Kipipiri ją przeskakiwała.

Kiedy tylne kopyta klaczki przelatywały nad drągami, Saffron wydało się, że słyszy za sobą głuche stuknięcie. Obejrzała się i zobaczyła, że drąg został trącony, ale wciąż był na swoim miejscu, więc przestała się nim przejmować. Niemal nie widząc ludzi, których pędem mijała, nie słysząc ich cichych okrzyków, zbliżała się do pierwszej z trzech przeszkód. Idealnie wymierzyła odskok, zaliczyła stacjonatę, utrzymała właściwą długość kroku Kippy przed drugim skokiem, pokonała mur, po czym zebrała wodze tak mocno, że mniej więcej przygotowała klaczkę do skoku – i przefrunęły ponad okserem.

Udało się! Udało! – triumfalnie krzyknęła w duchu Saffron, galopując do mety. Minęła ją i spowolniła Kipipiri do kłusa, wyjeżdżając z parkuru. Zobaczyła, że ojciec biegnie do niej, omijając klaszczących widzów, i zaczęła do niego machać. Ale nie odpowiedział tym samym.

Saffron uniosła brwi. Dlaczego on się nie uśmiecha?

I wtedy usłyszała głos z megafonu, i poczuła się, jakby koń kopnął ją brzuch.

– O Boże! Co za straszliwy pech! Dzielna Saffron Courtney strąciła przedostatnią przeszkodę, kiedy była już tak blisko celu. Rany, ten drąg kiwał się całą wieczność, zanim spadł! Tak więc rozetka zwycięzcy przypada Percy’emu Toyntonowi. Świetny przejazd, młody człowieku!

Saffron prawie nie wiedziała, co się dzieje, kiedy stajenny odbierał od niej wodze Kipipiri. W głowie miała tylko jedno: Jak mogłam strącić ten głupi, durny, łatwy drążek? Łzy nagle napłynęły jej do oczu i ledwo cokolwiek widziała, gdy ojciec zdjął ją z siodła i przytulił do piersi, ściskając mocno, zanim postawił ją na ziemi.

Przywarła do niego, obejmując go za nogi, a on gładził ją po włosach.

– Jestem lepsza niż Percy, wiem, że jestem – wykrztusiła przez łzy. Kiedy podniosła głowę, na twarzy miała tyleż wściekłości, co rozpaczy. – Przegrałam, tato, przegrałam! – krzyknęła. – Nie wierzę… przegrałam!

Leon dawno się nauczył, że w takich sytuacjach nie ma co przemawiać córce do rozsądku. Temperament miała szalejący jak afrykańska burza, ale złość mijała jej tak samo szybko jak ta burza, a potem Saffron rozjaśniała się niczym słońce nad sawanną i promieniała równie mocno.

Odsunęła się od ojca, zerwała z głowy toczek, cisnęła go na ziemię i kopnęła daleko.

Leon usłyszał za sobą pełne dezaprobaty chrząknięcie i odwróciwszy się, zobaczył majora Bretta, marszczącego czoło na ten pokaz dziewczęcej złości.

– Powinieneś poczytać tej młodej damie Kiplinga, Courtney.

– Bo zachowuje się jak małpa z Księgi dżungli? – spytał Leon.

Major nie dosłyszał żartobliwej nuty, a może uznał, że to nie chwila ani miejsce na żarty.

– Dobry Boże, nie, człowieku, oczywiście, że nie! Mam na myśli tamten wiersz. Wiesz, triumf, porażka, oszuści i tak dalej.

– Ach, ale moja córka jest z Courtneyów i takie szczytne ideały to nie nasz zasięg. Albo triumfujemy, albo przegrywamy.

– No, muszę powiedzieć, że to niezbyt angielska postawa.

Leon się uśmiechnął.

– Pod wieloma względami daleko nam do angielskości. Zresztą ten wiersz, który cytujesz, Jeżeli…

– Właśnie ten.

– O ile pamiętam, Kipling napisał go dla syna, który zginął na wojnie, biedaczysko.

– Chyba tak, paskudna sprawa.

– I sedno, ostatni wers, jeśli mnie pamięć nie myli, brzmi tak: „I co więcej, będziesz mężczyzną wtedy”2.

– Cholernie dobrze powiedziane.

– Tak, w przypadku chłopca. Ale Saffron jest moją córką. Dziewczynką. I nawet Rudyard Kipling nie potrafiłby zamienić jej w mężczyznę.

– Drogi Leonie, jak miło, że przyszedłeś – powiedziała lady Idina Hay.

– Cała przyjemność po mojej stronie – odrzekł Leon.

Dobrane, niewielkie grono widzów konkursu zaproszono na kolację i pozostanie na noc w domu Hayów, Slains, nazwanego tak na pamiątkę rodzinnego gniazda Josslyna Haya. Leon długo się wahał, czy przyjąć zaproszenie. Idina, drobna, szczupła kobieta o wielkich zniewalających oczach, która dorównywała swojemu małżonkowi pod względem chęci i siły uwodzenia, szybko stała się takim samym źródłem skandali kenijskiej socjety, jakim była wśród londyńczyków. Teraz, po raz trzeci zamężna, z armią kochanków u boku, uwielbiała witać gości, spoczywając naga w zielonej onyksowej wannie; sprawować honoru domu, odziana jedynie w cienki bawełniany szal, związany na piersiach, w miejscowym stylu, bez niczego pod spodem; podsuwać gościom wazę z kluczami do sypialni i zachęcać ich do wyboru, mówiąc, który pokój jest dostępny, i sugerując spędzenie nocy z osobą, którą zastanie się w środku.

„Dla służących to chyba nie do zniesienia – dodała Eva, przekazując tę plotkę Leonowi. – Zbierają brudy, piorą, prasują, ale nie mają pojęcia, komu co zwrócić”.

Jednak tego wieczoru Idina zachowywała się bez zarzutu, ubrana jak na przyjęcie w najelegantszym paryskim salonie, w niewiarygodnie krótką, przezroczystą, lecz nieomal przyzwoitą sukienkę z powiewnego szyfonu w kolorze słomkowym. Leon był przekonany, że jego żona w sekundę rozpoznałaby dzieło sławnego kreatora mody, o którym on sam nigdy nie słyszał.

– Tak mi przykro, że Eva nie mogła się zjawić – powiedziała Idina, jakby czytała mu w myślach.

– No cóż, jest strasznie umęczona tym noszeniem w sobie dziecka – odparł. – Przysięga, że to musi być chłopiec, bo jak mówi, waży dwa razy tyle co Saffy na tym samym etapie. Wróciła do Lusimy z Saffy i klaczką.

– Mam nadzieję, że nie prowadzi auta!

– No wiesz, bardzo chciała. Uparła się, że usiądzie za kierownicą, ale ja nie uległem i oznajmiłem, że to wykluczone. No więc Loikot, mój zarządca, odwiezie ją rollsem. Wróci po mnie jutro.

Idina się roześmiała.

– Tylko ty jeden w Kenii mogłeś wpaść na pomysł, żeby jeździć po tych strasznych nieutwardzonych drogach takim szaleńczo ekstrawaganckim autem!

– Przeciwnie, to wyjątkowo mocna, praktyczna maszyna. Zbudowana jako pojazd pancerny, podczas wojny szalała w Arabii i Mezopotamii. Kiedy nastał pokój, wojsko miało ich w nadmiarze, więc kupiłem jedną. Trochę ją odpucowałem, ale pod spodem to nadal pojazd wojskowy. – Uśmiechnął się szeroko do Idiny. – Jeśli znów zrobi się groźnie, przyspawam trochę blachy pancernej, osadzę na siedzeniu pasażera wieżyczkę z karabinem maszynowym i wyruszam prosto na wojnę.

– Może powinnam sobie kupić jeden taki okaz – odezwała się z namysłem Idina. – Oczywiście mam swoją hispano-suizę. Cudowne auto.

– Z pewnością. Co najmniej tak świetne jak mój royce, a ten srebrny bocian na masce dorównuje stylem Spirit of Ecstasy3.

– To prawda, ale Eva powinna raczej przechadzać się po Mayfair w Londynie, niż tłuc się po gruntowych drogach Afryki… Teraz muszę sprawdzić, czy kolację przygotowano jak należy – zakończyła Idina. – To, że się jest pół świata od ojczyzny, nie znaczy jeszcze, że wolno obniżać standardy.

Wyjąwszy zamianę kluczy od pokoi, pomyślał Leon, idąc przebrać się do kolacji. Chyba że tak robi się również w Mayfair.

Goście przyszli na drinka przed kolacją i od razu podzielili się na dwie grupy, według płci – mężczyźni w smokingach, kobiety niczym gromada bajecznie upierzonych kolibrów. Leon Courtney, trzymając szklankę whisky, rozmawiał z grupką mężczyzn, w której stał również gospodarz, Josslyn Hay. Obaj wyróżniali się nie tylko wzrostem, ale też faktem, że wyraźnie byli dominującymi samcami w tym szczególnym stadzie: parą magnesów dla ciekawych kobiecych oczu.

– Coś mi się zdaje, że zarzucę wędkę na Leona Courtneya – obwieściła szanowna Amelia Cory-Porter, świetnie ubrana i mocno umalowana młoda rozwódka z krótkimi, modnie obciętymi włosami, która zdecydowała się zaszyć w kenijskim zakątku, aż ucichnie wrzawa wokół jej małżeństwa, zakończonego z powodu zdrady. – Smaczny z niego kąsek, nie uważasz?

– Strata czasu, kochanie – odparła Idina Hay. – Leon Courtney to jedyny mężczyzna w całej Kenii, który odmawia sypiania z jakąkolwiek inną kobietą niż jego własna żona. Prawdę mówiąc, to niesłychanie denerwujące. Zastanawiam się, czy aby nie tracę wprawy.

Amelia wyglądała na zaskoczoną, jakby zetknęła się z całkowicie nowym i nieoczekiwanym aspektem ludzkich zachowań.

– Odmawia seksu? Naprawdę? Trudno uznać to za naturalne, zwłaszcza gdy jego żona nie jest w stanie go zaspokoić. Chyba nie myślisz, że to skryty homoseksualista?

– Wielkie nieba, skądże! Wiem z dobrego źródła, że za młodych lat biegał za spódniczkami. Ale z chwilą, gdy jego wzrok padł na Evę, zakochał się po uszy i został usidlony.

– Chyba trudno mu się dziwić – rzuciła Amelia, choć na jej twarzy pojawił się wyraz dezaprobaty. – Widziałam ją podczas konkursu i jest absolutnie piękna. Jak to piszą w romansach… oczy jak dwa głębokie stawy? No więc tak by można powiedzieć. Ale nawet jeśli, to przecież jest w zaawansowanej ciąży. W tych czasach nikt nie oczekuje, że mężczyzna będzie żył jak mnich tylko dlatego, że jego żona ma brzuch jak balon zaporowy.

– No, może Leon Courtney jest po prostu staromodnym dżentelmenem.

– Och, nie mów głupstw. Wiesz równie dobrze jak ja, że nie ma czegoś takiego. Ale nieważne, kochanie, opowiedz mi o tej Evie. To bardzo dziwne. Chyba wychwyciłam w jej głosie zaśpiew rodem z hrabstwa Northumberland. Tatuś ciągle polował na tamtych terenach i wszyscy jeździliśmy z nim, więc znam ten akcent od służby, leśniczych i tak dalej. Ale słyszałam, że w rzeczywistości jest Niemką, czy to prawda?

– No cóż – zaczęła Idina, gdy obie nachyliły się do siebie, niczym dwaj spiskowcy dzielący się najgłębszym sekretem – ludzie naprawdę stąd, tacy jak Florence Delamere, którzy siedzą tu od lat, wciąż pamiętają, jak Eva pojawiła się w Nairobi, mniej więcej rok przed wojną. Pewien koszmarny niemiecki przemysłowiec przybył tutaj na najwystawniejsze safari, jakie ludzkie oko widziało, i jeździł na polowania fantastycznym odkrytym automobilem w asyście sznura ciężarówek, które woziły mu wszystkie bagaże. Do tego miał dwa wielkie samoloty, zbudowane przez jego własną spółkę.

– Boże święty, co za widowisko – powiedziała Amelia, z wyraźnym podziwem dla takiego pokazu władzy i bogactwa.

– To prawda – przyznała Idina. – Oczywiście całe miasto przybyło, żeby obejrzeć te latające maszyny, ale pod koniec dnia równie wiele gadano o uroczym stworzeniu, które paradowało u boku tego przemysłowca. Nie przejmowała się tym, że uchodzi za jego kochankę, i mówiła o sobie „Eva taka-czy-owaka”.

– I to właśnie ta Eva, którą widziałam dzisiaj?

– Owszem. I zgadnij, kim był biały myśliwy służący temu Niemcowi za przewodnika.

– O Boże, Leon Courtney?

– On sam. W każdym razie Eva i przemysłowiec… był chyba absolutnym uosobieniem brutalnego szwaba… wrócili do Niemiec i wydawało się, że tyle ich widziano. Aż tu nagle, wkrótce po wybuchu wojny, w tajemniczy sposób wróciła do Kenii, skacząc ze spadochronem z gigantycznego zeppelina.

– No nie! Tego już nadto! – skwitowała ze śmiechem Amelia.

– Cóż, tak opowiadają, a słyszałam to już od tylu ludzi, którzy tu wówczas byli, że trudno nie wierzyć. Zeppelin najwyraźniej się rozbił w sercu kraju Masajów, zestrzelony przez…? – Idina urwała, drażniąc się z Amelią.

– Nie! Nie mów! Chyba nie znowu przez Leona?

– Właśnie tak… i spoza szczątków wynurzyła się śliczna jak obrazek i świeża jak pączek róży urocza Eva i padła zemdlona w jego ramiona!

– Szczęściara. Natychmiast padłabym zemdlona w jego ramiona, gdyby tylko zechciał mnie złapać.

– Nie zechce, więc będziesz musiała sobie znaleźć inne męskie ramiona, żeby w nie padać!

– Jesteś pewna? – spytała Amelia, leciutko marszcząc swoje porcelanowe czoło. – Nie ma nic smutniejszego niż poddać się bez walki. Bądź co bądź, Leon jest nie tylko przystojny, ale też diabelnie bogaty. Lusima to chyba jedna z największych nieruchomości w tym kraju.

– Zapłacił za tę ziemię gotówką. Pół miliona funtów za pięćdziesiąt tysięcy hektarów, nie musiał pożyczać ani pensa. Wiem, że to absolutny fakt, bo usłyszałam o tym od człowieka, który pośredniczył w sprzedaży.

– Pół miliona? – Amelii aż dech zaparło.

– No właśnie! Kiedyś zebrałam się na odwagę i spytałam Leona, skąd miał tyle pieniędzy, ale zaczął coś kręcić. Najpierw mówił o „reparacjach wojennych”, a potem powiedział, że to była zapłata za różne patenty, które należały do ojca Evy.

– Może jest gangsterem i to wszystko wzięło się z jego przestępstw! – wykrzyknęła z przejęciem Amelia. – Och, to byłoby cudowne zostać… jak się to mówi?… laleczką gangstera.

– Jasne, złotko, ale kimkolwiek może być Leon Courtney, na pewno nie jest przestępcą. Osobiście sądzę, że jego pieniądze mają jakiś związek z wojną. – Oczy Idiny nagle rozbłysły szelmowsko. – Posłuchaj, kochanie, będziesz mogła się dzisiaj wykazać. Zmienię usadzenie gości na kolacji i dostaniesz miejsce obok Leona. Jeśli przed koniakiem i cygarami zdołasz z niego wyciągnąć, skąd miał swoją fortunę, naprawdę mi zaimponujesz.

– W porządku! – powiedziała Amelia. – I do tego jeszcze go uwiodę, sama zobaczysz, pal licho żonę.

Idina uniosła brew.

– No, no, moja droga, nie bądź taka zachłanna.

Dzięki połączonym wysiłkom Idiny Hay i jej znakomitej gospodyni, Marie, personel kuchenny w Slains był tak wyszkolony, że żaden zamek nad Loarą nie powstydziłby się podanych na kolację francuskich dań. Wino, którego przechowywanie w tropikach sprawiało wieczne kłopoty, było na równie znakomitym poziomie. Leon już dawno nauczył się ograniczać picie na kenijskich wysokościach, ale miał wrażenie, że jego sąsiadka przy stole, niejaka Amelia Cory-Porter, postanowiła wlać w niego jak najwięcej wina Premier Cru. Była dość atrakcyjna, ale w krzykliwym, nieciekawym dla niego stylu, i zbyt mocno umalowana jak na jego gust. Wyraźnie czegoś od niego oczekiwała, choć Leon nie był do końca pewien, co to może być.

Początkowo myślał, że z nim flirtuje, bo wszystko, co wiedział o kobietach, mówiło mu, że gdyby tylko chciał ją uwieść, z radością by mu uległa. Ale kiedy przystawka, confit z kaczki plus warzywa z ogrodu Slains, ustąpiła miejsca znakomitym stekom z antrykotu w sosie pieprzowym, zdał sobie sprawę, że Amelii chodzi nie o jego ciało – w każdym razie nie w tej chwili – lecz o informację. Oczywiście, dobre maniery wymagały, by okazywać zainteresowanie osobie siedzącej obok przy stole, i każda, nawet najgłupsza, kobieta wiedziała, jak sprawić, by mężczyzna poczuł się najmądrzejszy, najbardziej fascynujący i najdowcipniejszy na ziemi. Amelia jednak nie tyle mu schlebiała, ile szczegółowo wypytywała go o jego życie, z każdą chwilą stając się coraz bardziej dociekliwa, zwłaszcza w kwestii jego służby wojskowej. Leon robił wszystko, by odciągnąć ją od tematu; powiedział, że nigdy nie opowiada o wojnie, i dodał, że z jego doświadczenia wynika, iż każdy mężczyzna, który to robi, jest łobuzem i prawie zawsze kłamcą.

– No, chyba że jest poetą – dorzucił w nadziei, że może jak wiele innych idealistycznie nastawionych młodych kobiet skieruje swoje myśli na Wilfreda Owena, Siegfrieda Sassoona i innych poetów piszących o wojnie.

Amelia jednak nie ustępowała. Była niczym terier, który poczuł w nozdrzach woń wyjątkowo dorodnego zająca.

– Słyszałam niezwykłe historie o tym, jak sam zestrzelił pan wielkiego zeppelina. To niebywały wyczyn, ale proszę mi powiedzieć: czy to prawda?

– Mnie wydaje się to w najwyższym stopniu nieprawdopodobne – odparł Leon. – Zeppelin to maszyna powietrzna piekielnie trudna do zestrzelenia, proszę zapytać jakiegokolwiek pilota. Ale za bardzo się rozgadałem. Musi mi pani opowiedzieć, co się dzieje w Londynie, co nowego, ciekawego i tak dalej. Moja żona będzie wniebowzięta, jeśli będę mógł jej przekazać jakieś nowinki z ojczyzny.

Leon mówił prawdę, przynajmniej do pewnego stopnia. Zestrzelenie zeppelina z karabinu maszynowego było wyjątkowo trudnym zadaniem i dlatego między innymi nigdy nie dokonał takiego wyczynu. I rzeczywiście, Eva z radością posłuchałaby o najnowszej modzie, o spektaklach, powieściach i muzyce, o wszystkim, co pochłaniało londyńską socjetę.

Jednakże Amelia nie zamierzała o tym mówić.

– Och, kogo obchodzą głupie fatałaszki i jeszcze głupsze książki? Chcę posłuchać o tym zeppelinie.

Leon westchnął. Nie był to temat, który miałby chęć poruszać, ale jak mógł wyrwać się ze szponów tej kobiety, unikając niewybaczalnego braku ogłady? Właśnie rozważał następny ruch, gdy usłyszał z drugiej strony stołu męski głos, niewątpliwie spotęgowany winem:

– Powiedz no, Courtney, czy to prawda, że jest Masaj, z którym wiąże cię braterstwo krwi?

Głos należał do nowego przybysza na tereny Kenii, który przedstawiał się jako Quentin de Lancey i epatował otoczenie manierami klasy wyższej, chociaż jego powierzchowności daleko było do arystokratycznej. Był otyły i w upale jego twarz szybko pokrywała się potem i czerwieniała, a rzadkie rudawokasztanowe włosy leżały mokrymi strąkami na bladej, pomarszczonej czaszce.

– Coś w tym rodzaju – rzucił wymijająco Leon.

Kiedy był dziewiętnastoletnim podporucznikiem w Trzecim Batalionie Królewskich Strzelców Afrykańskich, sierżantem jego plutonu był Masaj Manyoro. Leon uratował mu w bitwie życie i gdy sam trafił pod sąd wojenny, fałszywie oskarżony o tchórzostwo i dezercję, zeznania Manyora ocaliły mu głowę. Nie było człowieka na ziemi, którego przyjaźń ceniłby sobie wyżej.

– I jak mówią na ciebie czarnuchy? Bongo coś tam, jak obiło mi się o uszy. – Kilkoro gości uśmiechnęło się, jedna z kobiet zachichotała nerwowo. – Bongo z Bongobongolandii, hę? – dodał Lancey, wyraźnie zachwycony swoim błyskotliwym dowcipem.

– Nadano mi imię M’Bogo – odparł Leon, a mądrzejszy i bardziej trzeźwy mężczyzna niż de Lancey usłyszałby w jego głosie nutę hamowanego gniewu.

– A cóż to znowu za imię? – nie ustępował de Lancey.

– Tak się mówi na wielkiego bawołu. To imię oznacza siłę i ducha walki. Uważam za zaszczyt, że je otrzymałem.

Znów tylko głupiec nie usłyszałby w słowach „siła i duch walki” ostrzeżenia, ale de Lancey pozostał na nie głuchy.

– Och, dajże spokój, Courtney – powiedział tak, jakby on był głosem rozsądku, a Leon zwykłym durniem. – Pewnie, dogadywać się z tymi ludźmi nie zaszkodzi, ale nie udawajmy, że są czymś więcej niż niższą rasą. Parę miesięcy temu pewien gość, którego znam, wybrał się w głąb kraju, szukając dobrego miejsca na założenie farmy. Kiedy zatrzymał się na noc, powiesił przed namiotem lampę naftową. Ani się obejrzał, a pół tuzina czarnuchów wypadło z buszu, nagusieńkich, poza tą czerwoną szmatą, co ją noszą na sobie.

– To shuka – wtrącił Leon.

Siedzącej obok Amelii Cory-Porter rozszerzyły się źrenice i zaczęła szybciej oddychać, czując, że ten mężczyzna obok niej szykuje się, by zademonstrować swój autorytet, niewykluczone, że siłą.

– Tak, możliwe, jak zwał, tak zwał, ale biedny gość zmartwiał ze strachu, mało w portki nie popuścił – ciągnął de Lancey. – Okazało się, że negrzy chcieli tylko posiedzieć przy jego namiocie, przewietrzyć przyrodzenie na wietrze, no i wybałuszali gały na lampę… Mój kumpel nie wiedział, gdzie ma oczy podziać! A oni nigdy nie widzieli niczego podobnego, myśleli, że to gwiazda złapana w butelkę.

Leon zdał sobie sprawę, że ściska w pięści serwetkę, co zapowiadało, że jest bliski wybuchu. Opanuj się, pomyślał. Policz do dziesięciu. Nie ma sensu robić z siebie widowiska z powodu tego idioty.

Rozluźnił mięśnie, ku wielkiemu rozczarowaniu Amelii, która z żalem poczuła, że jej rozkoszne napięcie opada.

– To prawda, gdy pierwszy raz widzą białego człowieka i przedmioty, które on posiada, są zaskoczeni – powiedział Leon, przybierając jak najbardziej bezbarwny ton, w nadziei że tym zamknie temat.

– No pewnie – parsknął de Lancey, który z kolei pragnął przedłużyć to wspaniałe uczucie, że jest centrum uwagi całego towarzystwa. – Tym ludziom nie udało się choćby otrzeć o cywilizację.

Leon westchnął ze zniecierpliwieniem. Do cholery! Zaraz pokażę bufonowi, gdzie jego miejsce.

– Masajowie nie mają w swoim świecie drapaczy chmur, samolotów ani telefonów, to prawda. Ale znają się na rzeczach, o których my nie mamy najmniejszego pojęcia.

– Niby to na jakich?

– Nawet dziecko Masajów potrafi całymi dniami iść po otwartym terenie, tropiąc dzikie zwierzę. Dostrzegą ślad nogi słonia na ziemi twardej jak skała, tam gdzie my widzielibyśmy tylko kurz i kamienie, i umieją dokładnie rozpoznać, jakie zwierzę zostawiło dany ślad. Jeśli masajscy żołnierze, którymi miałem przywilej dowodzić, trafili na trop nieprzyjacielskiego plemienia, od razu wiedzieli, ilu ludzi ono liczyło, kiedy przechodzili i dokąd szli. A jeśli podważasz zdolności umysłowe ludzi Afryki, odpowiedz mi, de Lancey, na pytanie: w ilu językach mówisz?

– Zawsze uważałem, że zdolność porozumiewania się wyborną angielszczyzną całkowicie mi wystarcza.

– W takim razie cała masa Afrykanów, którzy w naturalny sposób władają trzema językami, daleko cię wyprzedza. Znają język swojego plemienia, lingua franca narodu, do którego plemię należy, i język swoich kolonialnych panów. A więc taki przykładowy Masaj, który nazywa mnie „M’Bogo”, dorastał, mówiąc po masajsku. Jako młodzieniec trafił do Królewskich Strzelców Afrykańskich, gdzie szeregowi mówią w suahili, i szybko ten język opanował. W ostatnich latach nauczył się płynnie mówić po angielsku. Ci ludzie to nie negrzy ani czarnuchy, jak z upodobaniem ich nazywasz. To dumna, szlachetna rasa wojowników, która wypasała swoje bydło na tych ziemiach od niepamiętnych czasów, i w swoim środowisku absolutnie nam dorównują lub wręcz nas przewyższają.

– Dobrze powiedziane – stwierdził siedzący po drugiej stronie stołu drobny mężczyzna o łysym ciemieniu, z nielicznymi siwymi włosami, patrząc przez okulary w stalowych oprawkach.

– Hm, nadal utrzymuję, że istnieje powód, dla którego my jesteśmy ich panami, a oni nam służą – rzekł z uporem de Lancey. – To tylko banda leniwych dzikusów, a my górujemy nad nimi i umysłem, i ciałem.

Odrzuciwszy opcję zbicia de Lanceya na kwaśne jabłko, Leon zastanawiał się, jakiej udzielić mu nauczki, na którą tamten ze wszech miar zasłużył, i nagle doznał olśnienia.

– Miałbyś ochotę poddać próbie tezę, którą głosisz? – spytał.

– Och – szepnęła Amelia. – Będzie zabawa!

– Niby jak? – zapytał de Lancey i po raz pierwszy nuta niepewności zadźwięczała w jego głosie, bo raptem uświadomił sobie, że może wpaść w pułapkę.

– Założę się, że jeden Masaj z mojego majątku zdoła prześcignąć trzech białych, których wystawisz przeciwko niemu.

– Masz na myśli wyścig?

– Coś w tym rodzaju. Wyobrażam to sobie w ten sposób… – Leon pochylił się nad stołem tak, by każdy dobrze go słyszał i widział. Chciał, by jego słowa dotarły do wszystkich. – Za tydzień od dziś wszyscy znów spotkamy się na boisku do polo. Dokoła przeciągnie się linę i zawodnicy pobiegną wokół boiska, na zewnątrz liny. Czy to jasne?

– Chyba tak – powiedział de Lancey. – Będą biegali dokoła boiska i jeśli biały człowiek zwycięży, to ja wygrywam zakład, a jeśli twój brudas będzie pierwszy, zwycięstwo jest twoje?

Leon się uśmiechnął.

– Tak naprawdę to byłoby zbyt łatwe dla Masajów. Uznaliby tego rodzaju pomysł za obelgę i stwierdziliby, że taki wyścig może wygrać jeden z ich małych chłopców albo nawet kobieta.

– Słuchaj, staruszku, mówisz tak, jakbyś nienawidził własnej rasy.

– Wcale nie. Uważam tylko, że albo ktoś jest dobrym człowiekiem, albo nie, i kolor skóry nie ma tu nic do rzeczy. Najpotworniejszy despota i kłamca, jakiego w życiu spotkałem, był biały. – Leon urwał i rozejrzał się wokół stołu, zauważając dezaprobatę na twarzach gości. – A konkretnie był Niemcem – dodał.

Twarze od razu się wypogodziły, rozległy się głośne śmiechy i ktoś zawołał:

– Co spotkało tego potwornego szwaba?!

– Wszedł w drogę kuli ze strzelby na słonie.

– Czy tak wyglądała twoja służba wojskowa? – spytał zjadliwie de Lancey. – No cóż, lepsze to niż nic.

Mężczyzna w okularach w stalowych oprawkach odchrząknął. Miał filozoficzne, niemal smutne spojrzenie, a usta układały mu się w wyraz goryczy, jakby był aż nadto świadomy niedoskonałości i ulotności ludzkiego życia. Wokół stołu natychmiast zapadła cisza. Był to wielce szanowny Hugh Cholmondeley, trzeci baron Delamere i niekwestionowany przywódca białej ludności Kenii. Należał do pierwszych brytyjskich osadników w Brytyjskiej Afryce Wschodniej, miał dwie wielkie posiadłości i był sławny z racji fortuny, którą wydał, próbując rozwinąć hodowlę bydła i owiec oraz uprawy zbóż na swoich polach, a jednocześnie rozległe obszary pozostawił nietknięte, by zachować tam naturalny stan przyrody. Z oparcia jego krzesła zwisała laska, gdyż kulał po ataku lwa. Ale w jego błądzących daleko oczach kryła się siła.

– Panie i panowie, darujmy sobie wszelkie docinki – powiedział. – Mogę zaświadczyć, że Courtney podczas wojny służył w armii u mego boku, ścigając tego drania von Lettowa po całej Afryce Wschodniej. Może również zaciekawi was fakt, że pani Courtney towarzyszyła nam jako nawigator lotniczy i pilot i na moją osobistą prośbę została nagrodzona Medalem Wojskowym za odwagę na polu walki. Courtneyowie zrobili, co do nich należało, macie na to moje słowo.

Leon skłonił głowę w wyrazie wdzięczności.

– Dziękuję, panie baronie.

– Nie ma za co, drogi chłopcze. Teraz zechciej dokończyć opis tego zakładu. Jak wiesz, w dużej mierze podzielam twoją opinię o Masajach.

To również wiedzieli wszyscy Brytyjczycy w Kenii. Delamere nawet zbudował swoje domostwo z mułu i słomy, tak jak Masajowie wznosili własne chaty.

– Oczywiście – ciągnął Delamere – uważam, że nasza europejska cywilizacja jest daleko bardziej rozwinięta niż afrykańska. Niemniej każdy Masaj to dzielny mężczyzna i mogę nawet postawić gwineę czy dwie w twoim zakładzie, gdy tylko się dowiem, na czym będzie polegał. Courtney…?

– A więc świetnie. – Sprawy wojny poszły w zapomnienie i wręcz wyczuwało się teraz atmosferę podniecenia, gdy Leon zaczął objaśniać zasady wyścigu. – Proponuję, by trzech białych pobiegło w sztafecie przeciwko pojedynczemu Masajowi. Jeden z nich stanie na starcie obok niego, starter wystrzeli z rewolweru i ruszą wokół boiska. Biały będzie biegł, dopóki się nie podda lub dopóki Masaj go nie zdubluje.

– Czy to wykonalne, Courtney? – zapytał Josslyn Hay. – Boisko do polo jest pewnie ze dwa razy większe niż boiska do piłki nożnej. Spory kawał.

– Może i niewykonalne – odparł Leon. – Chcę tylko, by nikt się nie wykpił spacerkiem. To ma być prawdziwy bieg.

– Słuszna uwaga. Ale przyjmuję, że twoje zasady działają też w drugą stronę. To znaczy przegrywasz, jeśli Masaj zatrzyma się pierwszy albo zostanie zdublowany.

– Oczywiście.

– Rozumiem. I co dalej?

– Dalej drugi zawodnik zajmuje miejsce pierwszego, na tych samych warunkach, potem trzeci. A zakład jest niezwykle prosty. Stawiam pięć tysięcy funtów, de Lancey, że kiedy ostatni z trzech białych mężczyzn zatrzyma się albo zostanie zdublowany, Masaj nadal będzie biegł.

Krew odpłynęła de Lanceyowi z twarzy, gdy skierowały się na niego wszystkie spojrzenia.

– Wiesz, Courtney, pięć tysięcy to trochę przydużo – zaprotestował. – Daleko poza moim zasięgiem, no nie?

– W porządku. – Leon w zamyśleniu pociągnął łyk wina i z trudem powstrzymał szeroki uśmiech, gdy nagle coś przyszło mu do głowy. – Pewnie nie chcesz, żebym zdarł ci ostatnią koszulę z grzbietu, co?

– Bardzo nie chcę, staruszku.

– Ale to właśnie by mi się podobało. Oto moja stawka. Jeśli przegram, nie dam ci pięciu tysięcy funtów. Dam ci dziesięć tysięcy.

Gościom aż dech zaparło ze zdumienia. Idina Hay uśmiechnęła się do siebie. Dziesięć tysięcy funtów, które otrzymała od swojej matki, pozwoliło jej kupić samochód, Slains i suknie, z których była tak dumna, dostarczane prosto od francuskiego projektanta Molyneux.

– A jeśli ty przegrasz, de Lancey – mówił dalej Leon – to rzeczywiście zdejmiesz koszulę z grzbietu oraz wszystkie inne części garderoby i nie włożysz ich z powrotem, dopóki nie okrążysz biegiem całego boiska.

– Co… mam biegać wokoło boiska? Nagusieńki? – wyjąkał de Lancey, podczas gdy inni goście już wyobrazili go sobie w tej sytuacji i przy stole rozległy się śmiechy.

– Nagi, jak cię Pan Bóg stworzył.

– No, to załatwił cię na cacy, de Lancey – odezwał się Joss Hay, szczerząc zęby. – Dziesięć tysięcy funtów przeciwko truchtowi wokół boiska, jak tu się nie zgodzić… Jak to elegancko określiłeś? Aha, wietrząc przyrodzenie na wietrze. Założę się, że każda biała kobieta w Kenii przyjdzie tam, żeby tylko móc to zobaczyć.

De Lancey stwierdził, że pozostało mu jedno: udawać, że cały ten zakład to najnormalniejsza rzecz w świecie.

– Niech dobrze zrozumiem… stawiasz dziesięć tysięcy funtów przeciwko mojemu biegowi wokół boiska, że jeden rdzenny Afrykańczyk może pokonać trzech brytyjskich dżentelmenów?

– Właśnie.

– Pojmuję… och, jeszcze tylko jedno. – Urwał na chwilę. – Czy twój człowiek też będzie biegł nagi? Czy to nie w stylu krajowców?

– Zapewne tak – odrzekł Leon. – To jakiś problem?

– Boisz się, że w porównaniu z Masajem wyjdziesz na liliputa, de Lancey? – spytał jeden z mężczyzn, co przyjęto kolejnymi wybuchami śmiechu.

– Nie, oczywiście, że nie. Tylko myślę o damach. Nie chcę, by czuły się zażenowane.

Widząc, że licznie zgromadzone tu panie wymieniają spojrzenia, wznosząc oczy i kręcąc głowami, Leon zaproponował:

– A więc dobrze, każę mojemu człowiekowi włożyć szorty, co ty na to?

De Lancey rozejrzał się wokół stołu, wiedząc, że jego reputacja w kolonii zależy od tego, co teraz powie. Jak człowiek skaczący do stawu z lodowatą wodą wyprężył się, nabrał głęboko powietrza i podjął wyzwanie.

– W takim razie, Courtney, zakład stoi – powiedział do wtóru wiwatów i wołania o następne drinki.

Wieczorna zabawa zaczęła się w najlepsze.