Okrutny krąg - Wilbur Smith - ebook

Okrutny krąg ebook

Wilbur Smith

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Ciąg dalszy Piekła na morzu. Po przeprowadzeniu operacji ?Koń trojański? i rozgromieniu somalijskich piratów, Hector Cross i Hazel Bannock przenoszą się do Anglii i kupują wiejską posiadłość Brandon Hall. Hazel spodziewa się dziecka. Wracając do domu po wizycie u londyńskiego ginekologa, żona Crossa zostaje postrzelona przez nieznanych sprawców. Mimo natychmiastowej operacji umiera, wcześniej urodziwszy przez cesarskie cięcie córeczkę, Catherinę Cylę. Hector rusza w pościg za zabójcami. Sądzi, że za zamachem stoi ktoś z rodziny szejka Tippoo Tipa. Kiedy dociera do ostatniego z ocalałych krewnych, znanego mułły nauczającego w Mekce, okazuje się, że podążał złym tropem

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 551

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Hector Cross, były szef ochrony koncernu naftowego Bannock Oil, niebezpieczne życie zostawił za sobą. I wcale mu go nie brakuje. Przeciwnie, pławi się w luksusie u boku ukochanej Hazel – dziedziczki naftowej fortuny – która została jego żoną i wkrótce urodzi mu dziecko.

Komuś to jednak przeszkadza, tak bardzo, że posuwa się do zabójstwa. Hazel – bo to ona jest celem zamachu – umiera w szpitalu po tym, jak na świat przychodzi dziewczynka. Promyczek nadziei dla zrozpaczonego Hectora. Ale też wyzwanie. Ktoś, kto zamordował mu żonę, może na tym nie poprzestać.

Czekanie z założonymi rękami, aż wróg zaatakuje pierwszy? To nie w stylu Hectora, byłego żołnierza SAS. Przypuszczając, że zamachowiec działał na zlecenie potomka somalijskiego watażki, z którym rozprawił się podczas operacji „Koń trojański”, Hector wyrusza do Mekki. Celem jego „pielgrzymki” jest muzułmański duchowny. Tyle że nie zamierza pobierać od niego nauk.

Tego autora

ZAKRZYCZEĆ DIABŁANAJEMNICYPTAK SŁOŃCAOKO TYGRYSAŁOWCY DIAMENTÓWOKRUTNA SPRAWIEDLIWOŚĆKOPALNIA ZŁOTASTRACEŃCYPIEŚŃ SŁONIAGNIEW OCEANUORZEŁ NA NIEBIE

Hector Cross

PIEKŁO NA MORZUOKRUTNY KRĄG

Saga Courtneyów

DRAPIEŻNE PTAKIMONSUNBŁĘKITNY HORYZONTTRIUMF SŁOŃCAASSEGAIGDY POLUJE LEW ODGŁOS GROMU UPADEK WRÓBLAPŁONĄCY BRZEGWŁADZA MIECZAPŁOMIENIE GNIEWUOSTATNIE POLOWANIEZŁOTY LIS

Saga Ballantyne’ów

LOT SOKOŁAPOSZUKIWACZE PRZYGÓDPŁACZ ANIOŁÓWJKMPART POLUJE W CIEMNOŚCI

Saga egipska

BÓG NILUCZAROWNIKZEMSTA NILUTAITA I KRÓLOWA SMUTKUSIÓDMY PAPIRUS

Tytuł oryginału:VISCIOUS CIRCLE

Copyright © Orion Mintaka (UK) Ltd, 2013All rights reservedFirst published in 2013 by Macmillan an imprint of Pan Macmillan LtdPolish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2014Polish translation copyright © Zbigniew Kościuk 2014

Redakcja: Beata Słama

Ilustracje na okładce: LilKar/Shutterstock, paulrommer/ShutterstockProjekt graficzny okładki: Andrzej KuryłowiczSkład: Laguna

ISBN 978-83-7885-925-3

Książka dostępna także jako audiobook i e-bookDystrybutor

Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp. j.Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowieckitel. (22) 721 30 00, faks (22) 721 30 01www.olesiejuk.plfk

Sprzedaż wysyłkowa – księgarnie internetowewww.merlin.plwww.fabryka.plwww.empik.com

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C.Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.com

2014. Wydanie IDruk: Read Me, Łódź

Książkę tę dedykuję Mokhiniso,ukochanej żonie, klejnotowi mojego życia,której jestem ogromnie wdzięcznyza wszystkie cudowne lata naszego małżeństwa.

Obudził się, ale nie poruszył się ani nie otworzył oczu. Leżał przez chwilę, analizując sytuację, szukając zagrożeń, pozwalając, by do głosu doszedł uśpiony instynkt wojownika. Po chwili wyczuł delikatną woń jej perfum i usłyszał, jak oddycha — cicho i regularnie niczym fala przyboju zamierająca na odległej plaży. Wszystko było w porządku, więc uśmiechnął się i otworzył oczy. Ostrożnie przekręcił głowę, żeby jej nie obudzić.

Promienie porannego słońca odnalazły szparę w zasłonach i przeniknęły do pokoju, kładąc na suficie pasemko podobne od kutego złota. Leżała na plecach. Jej piękna twarz była spokojna. We śnie zrzuciła kołdrę. Była naga. Złociste włosy pokrywające jej łono były nieco ciemniejsze od kosmyków okalających twarz. Była w ostatnim miesiącu ciąży i jej brzuch powiększył się niemal dwukrotnie. Przesunął wzrokiem po lśniącej skórze napiętej przez to, co kryło się w środku. Nagle dostrzegł niewielki ruch, jakby dziecko się poruszyło. Oddech zamarł mu w piersi. Przytłoczył go ogrom miłości, którą darzył oboje — swoją kobietę i swoje dziecko.

— Przestań się gapić na ten wielki tłusty brzuch i daj mi całusa — powiedziała, nie otwierając oczu.

Zaśmiał się i pochylił nad nią. Zarzuciła mu ręce na szyję, a kiedy ich wargi się rozdzieliły, poczuł jej słodki oddech. Po chwili szepnęła w jego otwarte usta:

— Nie możesz utrzymać tego potwora na uwięzi? — Dotknęła jego krocza. — Powinien wiedzieć, że w tej chwili nie ma dla niego miejsca w gospodzie.

— Jest beznadziejnie głupi — odrzekł. — Choć nie przypominam sobie, żebyś kiedykolwiek pomogła mi utrzymać go na wodzy. Puść mnie, ty bezwstydnico!

— Poczekaj jeszcze kilka tygodni, Hectorze Crossie, a zobaczysz prawdziwy brak wstydu — ostrzegła. — Zadzwoń do kuchni, żeby przynieśli nam kawę.

Hector wstał z łóżka i rozsunął zasłony. Sypialnię zalały promienie słońca.

— W stawie przy młynie są łabędzie! — wykrzyknął.

Usiadła na łóżku, podtrzymując brzuch obiema rękami. Podszedł do niej i pomógł wstać. Sięgnęła po leżący na krześle niebieski satynowy szlafrok i narzuciła go, idąc do panoramicznego okna.

— Jestem taka niezgrabna! — poskarżyła się, zawiązując pasek.

Stanął za nią, przytulił się i delikatnie położył ręce na jej brzuchu.

— Znowu kopnął — szepnął, po czym chwycił zębami jej ucho i delikatnie ugryzł.

— Mnie to mówisz? Czuję się jak nadmuchana piłka. — Sięgnęła za siebie i lekko klepnęła go w policzek. — Przestań. Dostaję od tego gęsiej skórki.

W milczeniu obserwowali ptaki. Obok łabędzia i łabędzicy, które lśniły bielą w promieniach porannego słońca, pływały trzy brudnoszare łabędziątka. Łabędź zanurzył długą szyję w zielonej wodzie, skubiąc wodną roślinność porastającą dno sadzawki.

— Piękne, prawda? — spytał Hector.

— Właśnie za to uwielbiam Anglię — szepnęła Hazel. — Za cudowne widoki. Powinniśmy poprosić jakiegoś znanego artystę, żeby to namalował.

Ponad kamiennym jazem do przejrzystego stawu wpływała rzeka. Woda była tak czysta, że w trzymetrowej głębinie można było dostrzec cień ogromnego pstrąga spoczywającego na żwirowym dnie. Na brzegu rosły wierzby, muskające powierzchnię wody gałęziami przypominającymi palce. Łąkę rozciągającą się za stawem porastała bujna trawa, a pasące się na niej owce były tak białe jak łabędzie.

— To idealne miejsce do wychowania naszej małej dziewczynki. Właśnie dlatego kupiłam Brandon Hall. — Westchnęła z zadowoleniem.

— Tak często to powtarzasz. Nie mam pojęcia, skąd masz pewność, że to dziewczynka. — Pogładził pieszczotliwie jej brzuch. — Nie chcesz poznać płci dziecka? Wolisz zgadywać?

— Ja nie zgaduję, ja wiem — odpowiedziała z uśmiechem, kładąc na jego dużych brązowych rękach swoje białe smukłe dłonie.

— Moglibyśmy poprosić Alana, gdy rano dotrzemy do Londynu — zasugerował, mając na myśli Alana Donnovana, jej ginekologa.

— Strasznie marudzisz. Nie waż się wspomnieć o tym

Alanowi. Zepsujesz mi przyjemność. Włóż szlafrok. Nie chcę, żebyś przestraszył biedną Mary, kiedy przyniesie kawę.

Po chwili usłyszeli ciche pukanie do drzwi.

— Wejść! — krzyknął Hector.

Na progu stanęła pokojówka z tacą z kawą.

— Dzień dobry państwu! Jak się pani miewa, pani Cross? Jak tam dziecko? — zapytała radośnie z irlandzkim akcentem, stawiając tacę na stole.

— Wszystko dobrze, Mary. Czyżbym zauważyła ciasteczka na tacy? — zdziwiła się Hazel.

— Tylko trzy. Bardzo małe.

— Zabierz je, proszę.

— Dwa są dla pana, jedno dla pani. Zbożowe. Bez cukru — zachęcała Mary.

— Bądź tak dobra, Mary, ustąp mi i je zabierz. Proszę.

— Biedna kruszynka umiera z głodu — mruknęła Mary, ale wzięła talerzyk z ciasteczkami i wymaszerowała z sypialni.

Hazel usiadła na kanapie i nalała do kubka kawę tak czarą i mocną, że jej aromat wypełnił cały pokój.

— Boże! Ale zapach! — Westchnęła tęsknie, podając kawę Hectorowi. Później nalała do porcelanowej filiżanki ciepłe odtłuszczone mleko. — Fu! — prychnęła z niesmakiem, kiedy go skosztowała, ale wypiła posłusznie, jakby to było lekarstwo. — Co zamierzasz robić, kiedy będę u Alana? Badanie zajmie kilka godzin. On jest bardzo dokładny.

— Muszę zawieźć śrutówki do Paula Robertsa, żeby je przechował. Później pojadę do krawca na przymiarkę garnituru.

— Chyba nie zamierzasz jeździć po Londynie moim pięknym ferrari? W porannym tłoku? Obijesz go jak rollsa.

— Nigdy mi tego nie zapomnisz?! — Wyrzucił ręce w górę, udając, że jest wściekły — Głupia baba wjechała we mnie na czerwonym świetle!

— Prowadzisz jak wariat, Cross, i dobrze o tym wiesz.

— Zgoda. Wezmę taksówkę i załatwię sprawunki — obiecał. — Nie zamierzam wyglądać jak piłkarz w jednej z twoich czaderskich fur. Poza tym mam nowiutkiego range rovera. Wczoraj zadzwonili z salonu sieci Stratstone i powiedzieli, że wóz jest gotowy. Jeśli będziesz grzeczną dziewczynką, w co nikt nie wątpi, zawiozę cię na lunch.

— Na lunch? Dokąd? — zainteresowała się.

— Sam nie wiem, dlaczego zawracam sobie głowę takimi głupstwami. Przecież sałatkę można dostać w każdym lokalu. Zarezerwowałem stolik w restauracji Alfred’s Club.

— Teraz wiem, że naprawdę mnie kochasz!

— Radzę ci w to uwierzyć, chudzielcu!

— Gratuluję wyboru! Gratuluję! Wyrazy uznania! — odrzekła, posyłając mu błogi uśmiech.

Czerwone ferrari coupe Hazel stało zaparkowane przed frontowymi drzwiami. Wóz lśnił w promieniach słońca jak ogromny rubin. Szofer, Robert, wspaniale wypolerował karoserię. Ferrari było jego ulubionym wozem spośród kilku samochodów zaparkowanych w podziemnym garażu. Hector podał Hazel ramię, pomógł zejść po schodach, a następnie usadowić się w ferrari. Kiedy wcisnęła brzuch za kierownicę, pomajstrował za plecami żony, regulując oparcie i układając pas bezpieczeństwa.

— Jesteś pewna, że nie chcesz, żebym prowadził? — spytał z troską.

— Wykluczone! — odrzekła. — Nie ma mowy! Słyszałam, co powiedziałeś o tamtej kobiecie. — Poklepała kierownicę. — Wsiadaj. Jedziemy.

Autostrada biegła w odległości około kilometra od posiadłości, ale dojazd do niej był utwardzony. Z zakrętu przed mostem na rzece Test rozciągał się piękny widok na rezydencję. Hazel stanęła na chwilę, bo rzadko potrafiła oprzeć się pokusie spojrzenia z dumą na to, co skromnie nazywała „najwspanialszym domem w stylu georgiańskim, jaki kiedykolwiek zbudowano”.

Brandon Hall został wzniesiony przez sir Williama Chambersa dla hrabiego Brandona w 1752 roku. Ten sam architekt zaprojektował Somerset House przy Strandzie. Gdy Hazel kupiła Brandon Hall, był zaniedbany i popadał w ruinę. Kiedy Hector myślał o tym, ile pieniędzy trzeba było wydać, żeby doprowadzić go do obecnego stanu, z trudem opanowywał dreszcze. Mimo to nigdy nie zaprzeczał, że ta budowla o eleganckich i idealnie wyważonych proporcjach jest bardzo piękna. Rok temu Hazel zajęła siódme miejsce na liście najbogatszych kobiet świata opublikowanej przez magazyn „Forbes”, więc mogła sobie pozwolić na taki dom.

Na Boga, która kobieta przy zdrowych zmysłach potrzebuje szesnastu sypialni? Ale co tam koszty, skoro łowienie ryb w rzece jest takie wspaniałe! Warte każdego dolara, pocieszał się.

— Jedźmy, kochanie — powiedział. — Będziesz mogła podziwiać widoki, kiedy wrócimy. Przestań się gapić, bo spóźnimy się do Alana.

— Przyjmuję wyzwanie — odrzekła Hazel słodko i dodała gazu, zostawiając czarne ślady opon na asfalcie i siny obłok spalin unoszący się w powietrzu.

Cofając zgrabnie na podziemny parking pod budynkiem przy Harley Street, z którego Alan Donnovan zabrał wcześniej swój samochód, aby zrobić miejsce dla jej ferrari, rzuciła okiem na zegarek.

— Godzina czterdzieści osiem minut! To chyba mój rekord. Do umówionej wizyty pozostał kwadrans. Czy teraz odszczekasz swoją drwiącą uwagę, mądralo?

— Któregoś dnia wpadniesz na radar i będziesz musiała oddać prawko, kochanie.

— Mam amerykańskie prawo jazdy, ci uroczy brytyjscy policjanci nie mogą go tknąć.

Hector odprowadził Hazel do gabinetu Alana. Słysząc jej głos, lekarz wyszedł z pokoju, żeby ją przywitać. Był to rzadki wyraz szacunku zarezerwowany dla członków rodzin królewskich. Stanął w drzwiach, podziwiając jej wygląd. Luźna ciążowa sukienka z Sea Island, z miękkiej bawełny, została zaprojektowana specjalnie dla niej. Oczy Hazel błyszczały, a skóra lśniła. Alan dotknął wargami jej dłoni.

— Gdyby wszyscy moi pacjenci cieszyli się takim doskonałym zdrowiem, byłbym bez pracy — rzekł.

— Jak długo ją zatrzymasz, Alanie? — zapytał Hector, wymieniając uścisk dłoni z lekarzem.

— Wiem, dlaczego chcesz ją jak najszybciej odzyskać.

Frywolne żarty nie były w stylu Alana, więc Hector zaśmiał się i powtórzył pytanie:

— Kiedy?

— Chcę zrobić kilka badań i skonsultować się ze współpracownikami. Byłbyś łaskaw dać mi dwie i pół godziny, Hectorze? — Lekarz ujął Hazel za ramię i zaprowadził do gabinetu. Hector patrzył, jak zamykają się za nimi drzwi.

Chciał iść za żoną, przytłoczony nagłym przeczuciem nadciągającej katastrofy, jakiego rzadko dotąd doświadczał. Pragnął wyprowadzić ją z gabinetu i przytulać bez końca. Potrzebował dłuższej chwili, aby się opanować.

Nie bądź cholernym idiotą! Weź się w garść, Cross! — pomyślał, odwrócił się i skręcił w korytarz prowadzący do wind.

Recepcjonistka Alana Donnovana obserwowała go obojętnym wzrokiem. Była ładną Brytyjką afrykańskiego pochodzenia, o wielkich, błyszczących, ciemnych oczach i zgrabnej figurze ukrytej pod białym fartuchem. Nazywała się Victoria Vusamazulu i miała dwadzieścia siedem lat. Poczekała, aż przyjedzie winda, a kiedy za Hectorem zamknęły się drzwi, wyjęła z kieszeni komórkę. Wybrała numer z listy kontaktów, na której figurował pod „On”. Odebrał po drugim sygnale.

— Cześć! To ty, Aleutianie? — zapytała.

— Powiedziałem ci, żebyś nie używała imion, dziwko!

Zadrżała. Był taki władczy. Inny od mężczyzn, których znała. Jej dłoń instynktownie powędrowała w kierunku lewej piersi. Była posiniaczona i obolała po laniu, jakie spuścił jej ostatniej nocy. Potarła ją, czując, że brodawka twardnieje.

— Przepraszam... zapomniałam — rzuciła ochrypłym głosem.

— Nie zapomnij wykasować tej rozmowy, kiedy skończymy. Mów! Przyjechała?

— Tak, jest tutaj, ale jej mąż wyszedł. Powiedział lekarzowi, że wróci o trzynastej trzydzieści.

— Doskonale! — Na linii zapadła cisza.

Dziewczyna odsunęła aparat od ucha i spojrzała na niego. Oddychała ciężko. Myślała o nim. O tym, jaki był twardy i gruby, gdy się w niej poruszał. Spojrzała w dół, czując, jak fala ciepła rozlewa się z krocza na uda.

— Gorąca jak napalona, mała, sprośna dziwka — wyszeptała. Właśnie tak ją nazwał ostatniej nocy. Pomyślała, że doktor Donnovan nie będzie jej potrzebował, bo zajmuje się tą Cross. Wyszła z recepcji i ruszyła korytarzem do toalety. Zamknęła się w kabinie, podciągnęła spódniczkę i zsunęła majtki do kostek. Usiadła na desce, rozłożyła nogi i włożyła między nie rękę. Chciała, żeby to trwało dłużej, ale gdy dotknęła tego miejsca, nie mogła nad sobą zapanować. Dyszała i drżała z podniecenia.

Hector wrócił dwie godziny później i usiadł w skórzanym fotelu w poczekalni naprzeciwko gabinetu Alana. Sięgnął po „Financial Timesa” leżącego na stoliku i otworzył na raportach FTSE1. Nawet nie spojrzał na interkom dzwoniący na biurku recepcjonistki. Dziewczyna szepnęła coś cicho do mikrofonu i odłożyła słuchawkę.

1 FTSE — Financial Times Stock Exchange, potocznie footsie — indeks cen akcji stu głównych firm notowanych na londyńskiej giełdzie.

— Panie Cross! — zawołała do niego. — Doktor Donnovan chciałby zamienić z panem słówko. Byłby pan łaskaw wejść do jego gabinetu?

Hector odłożył dziennik i zerwał się z fotela. Znów poczuł nagłe ukłucie niepokoju. Lata doświadczeń nauczyły go ufać instynktowi. Jakie ponure wieści ma dla niego Alan? Przeszedł szybkim krokiem przez poczekalnię i zapukał do drzwi. Usłyszał stłumiony głos lekarza zapraszający go do środka. Ściany gabinetu pokryte były dębowymi panelami, a na półkach stały rzędy książek medycznych w skórzanych oprawach. Alan siedział za potężnym starym biurkiem, a Hazel naprzeciwko niego. Kiedy Hector wszedł do pokoju, wstała i podeszła, żeby go przywitać. Promienny uśmiech nie potwierdził jego przeczucia nadciągającej katastrofy. Hector przytulił żonę.

— Wszystko w porządku? — zapytał i spojrzał na Alana ponad jasnowłosą głową Hazel.

— Wszystko gra! Morze jest spokojne i wieją sprzyjające wiatry! — zapewnił go lekarz. — Siadajcie. Siadajcie oboje.

Usiedli obok siebie i spojrzeli na niego z uwagą. Ginekolog zdjął okulary i wyczyścił je kawałkiem irchy.

— Wal śmiało! — zachęcił go Hector.

— Dziecko jest zdrowe, ale Hazel nie jest już młoda.

— Jak żadne z nas — zgodził się Hector. — Miło, że o tym wspomniałeś, Alanie.

— Dziecko jest gotowe do porodu, lecz Hazel może potrzebować niewielkiej pomocy.

— Cesarskie cięcie? — spytała zaniepokojona.

— Nie, skądże! Nie chodzi o tak skrajne rozwiązanie. Miałem na myśli wywołanie porodu.

— Mógłbyś nam to wyjaśnić, Alanie? — poprosił Hector.

— Hazel jest w czterdziestym tygodniu ciąży. Pod koniec tygodnia będzie gotowa do porodu. Oboje zaszyliście się w największej dziczy hrabstwa Hampshire. Ile czasu zajmuje wam dotarcie do Londynu?

— Dwie i pół godziny, jeśli szczęście dopisze — odparł

— Choć znam kierowców o ciężkiej nodze, którzy pokonują ten dystans w mniej niż dwie godziny.

Hazel spojrzała na niego z kwaśną miną.

— Chcę, żebyście niezwłocznie przeprowadzili się do waszego domu w Belgravii — powiedział Alan, który kilka razy gościł u nich na obiedzie. — W ten czwartek zamierzam przyjąć Hazel na prywatny oddział szpitala położniczego przy Great Portland. To jedna z najlepszych placówek w kraju. W razie czego będziecie na miejscu w ciągu piętnastu minut, a jeśli do piątku nic się nie wydarzy, zrobię Hazel mały zastrzyk i wszystko pójdzie jak z płatka, jak to się mówi.

Hector odwrócił się do żony.

— Co o tym sądzisz, kochanie?

— Nie mam nic przeciwko temu. Jeśli o mnie chodzi, im szybciej to zrobimy, tym lepiej. W Londynie wszystko jest gotowe na nasz przyjazd. Muszę tylko zabrać parę rzeczy, na przykład książkę, którą czytam. Możemy się przenieść do miasta choćby jutro.

— Znakomicie. — Alan wstał energicznie zza biurka. — Zatem widzimy się najpóźniej w piątek.

Hazel przeszła przez poczekalnię, zatrzymała się przed biurkiem recepcjonistki i zaczęła szukać czegoś w torebce. Po chwili wyjęła zapakowaną buteleczkę perfum Chanel i postawiła przed dziewczyną.

— To małe podziękowanie dla ciebie, Victorio. Byłaś taka urocza!

— Jest pani bardzo uprzejma, pani Cross. To nie było potrzebne!

Kiedy znaleźli się w windzie, Hazel zapytała:

— Zabrałeś swojego range rovera od Stratstone’a?

— Stoi zaparkowany po drugiej stronie ulicy. Zawiozę cię na lunch, a później odwiozę, żebyś mogła zabrać tę swoją starą zardzewiałą brykę.

Dała mu szturchańca i wyszła z budynku. Podał jej ramię i przeszli na drugą stronę Harley Street. Kierowcy taksówek, widząc piękną, brzemienną kobietę, zatrzymywali się gwałtownie. Jeden z nich wychylił się przez okno z szerokim uśmiechem. Dał jej znak, żeby przeszła przed jego taryfą, i zawołał:

— Życzę szczęścia, kochaniutka! Założę się, że to chłopiec!

Hazel pomachała mu wesoło.

— Dam ci znać, jak się urodzi!

Żadne nie zauważyło motocykla zaparkowanego na miejscu dla samochodów dostawczych sto metrów dalej. Kierowca i siedzący na tylnym siodełku pasażer mieli rękawiczki i kaski z przyciemnianymi osłonami z pleksiglasu, które zakrywały im twarze. Kiedy Hazel i Hector dotarli do range rovera, motocyklista przekręcił kluczyk w stacyjce i potężna japońska maszyna obudziła się do życia. Pasażer na siodełku oparł nogi na podpórkach, gotowy do jazdy. Hector otworzył drzwi po stronie pasażera i pomógł Hazel wsiąść, po czym szybko obszedł samochód. Wskoczył za kierownicę, uruchomił silnik i włączył się do ruchu. Motocyklista zaczekał, aż między nimi znajdzie się pięć pojazdów, i ruszył za roverem. Utrzymywał dystans i starał się nie rzucać w oczy. Grossowie objechali Marble Arch i skręcili w kierunku Berkeley Square. Kiedy range rover stanął przed domem przy Davies Street oznaczonym numerem dwa, motocyklista przejechał obok i skręcił w lewo na najbliższych światłach. Objechał kwartał i zatrzymał się w miejscu, z którego rozciągał się dobry widok na front lokalu Alfred’s Club. Zauważył, że portier przestawił wóz nieco dalej.

Menedżer restauracji, Mario, czekał w drzwiach, żeby ich powitać.

— Witam panią i pana Crossów — powiedział, promieniejąc. — Dawno państwa nie widziałem.

— Co ty opowiadasz?! — wykrzyknął Hector. — Byliśmy tu dziesięć dni temu z lordem Renwickiem.

— To stanowczo zbyt dawno, proszę pana — odrzekł Mario, prowadząc ich do ulubionego stolika.

Kiedy szli przez salę, w restauracji zapadła cisza. Podążyły za nimi wszystkie spojrzenia, bo każdy z gości wiedział, kim są. Hazel wyglądała wspaniale, nawet w zaawansowanej ciąży. Prawie przezroczysta jedwabna sukienka wydymała się wokół niej niczym różany obłok, a torebka ze skóry krokodyla była tak piękna, że wszystkie kobiety na sali miały ochotę popełnić samobójstwo.

Mario odsunął jej krzesło i rzekł:

— Czy mogę zaproponować pani sałatkę grejpfrutową, a po niej grillowane małże świętego Jakuba? Dla pana, panie Cross, befsztyk tatarski, jak zwykle bardzo pikantny, a po nim homara w sosie chardonnay?

— Jak zawsze, Mario. — Hector skinął z powagą głową. — Podaj pani Cross butelkę wody Perrier w kubełku lodu, a mnie butelkę Vosne-Romanée AuxMalconsorts rocznik tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty trzeci, z moich prywatnych zapasów.

— Już pozwoliłem sobie to zrobić, panie Cross. Piętnaście minut temu sprawdziłem temperaturę butelki. Wynosiła dokładnie szesnaście stopni Celsjusza. Czy mam kazać kelnerowi ją otworzyć?

— Dziękuję, Mario. Wiem, że zawsze mogę na tobie polegać.

— Staramy się robić wszystko, żeby państwa zadowolić.

Kiedy menedżer się oddalił, Hazel pochyliła się nad stołem i położyła dłoń na przedramieniu męża.

— Uwielbiam pańskie małe rytuały, panie Cross. Nie wiem dlaczego, ale dodają mi otuchy. — Uśmiechnęła się. — Cayla uważała, że są zabawne. Pamiętasz, jak się śmialiśmy, kiedy cię naśladowała?

— Jaka matka, taka córka — odrzekł Hector, uśmiechając się do niej.

Jakiś czas temu Hazel nie była w stanie głośno wymówić imienia „Cayla”. Jej córka została brutalnie zamordowana, a zabójcy okaleczyli zwłoki. Kiedy Hazel dowiedziała się, że nosi dziecko Hectora, było to dla niej prawdziwym oczyszczeniem. Wymówiła imię córki, szlochając w jego ramionach.

— Cayla! Urodzę kolejną maleńką Caylę. — Rany się zagoiły; teraz mogła już swobodnie rozmawiać o swoim nieżyjącym dziecku. Gdy kelner przyniósł perriera, upiła łyk i zapytała: — Myślisz, że Catherine Cayla Cross będzie miała jasne włosy i niebieskie oczy, jak jej starsza siostra? — Już wybrała imię dziecka w hołdzie dla nieżyjącej córki.

— Myślę, że dziecko będzie miało na brodzie czarną szczecinę jak jego ojciec — odrzekł przekornie Hector. On też kochał zamordowaną dziewczynę. Cayla była magnesem, który wbrew wszystkiemu przyciągnął ich do siebie. Hector pracował jako szef ochrony koncernu Bannock Oil, kiedy Hazel odziedziczyła firmę po śmierci męża.

Początkowo nie znosiła Grossa, chociaż zatrudnił go jej ukochany zmarły małżonek. Doskonale znała historię i reputację Hectora; czuła odrazę do brutalnych metod, które czasami stosował, aby chronić majątek firmy i jej pracowników. Był żołnierzem i walczył jak żołnierz. Nie okazywał litości wrogom. Na dodatek stanowczo sprzeciwiał się delikatniejszym, kobiecym metodom Hazel. Podczas ich pierwszego spotkania ostrzegła, że zwolni go pod najdrobniejszym pretekstem.

W wygodnym i dostatnim życiu Hazel nieoczekiwanie zapanował chaos. Ukochana córka, jedyna pociecha w jej samotnym życiu, została porwana przez afrykańskich piratów. Hazel użyła swoich pieniędzy i wpływów w kręgach władzy, żeby ją ocalić, ale nikt nie mógł jej pomóc, nawet prezydent Stanów Zjednoczonych. Nie potrafiono ustalić miejsca, w którym przetrzymywano Caylę. Hazel, będąc u kresu sił, zapomniała o dumie i zwróciła się do okrutnego, brutalnego i bezlitosnego żołnierza, którego nienawidziła i którym pogardzała. Do Hectora Crossa.

Wytropił kryjówkę porywaczy na rozległej afrykańskiej pustyni, gdzie przetrzymywali Caylę. Somalijczycy traktowali ją okrutnie. Hector wyruszył do twierdzy ze swoimi ludźmi, odbił dziewczynę i przewiózł w bezpieczne miejsce. Podczas operacji uwolnienia Cayli dowiódł Hazel, że jest uczciwym człowiekiem o wysokich standardach moralnych, któremu może zaufać. Uległa pociągowi, który tak skrzętnie tłumiła podczas ich pierwszego spotkania. Kiedy zbliżyli się do siebie, odkryła, że pod stalowym pancerzem kryje się serdeczny, wrażliwy i kochający człowiek.

Teraz spojrzała na niego i wyciągnęła rękę nad stołem, aby ująć jego dłoń.

— Kiedy siedzisz obok mnie i czuję w sobie Catherine Caylę, znowu wszystko jest doskonałe.

— I takie pozostanie — zapewnił Hector żonę, znów czując na plecach zimny dreszcz. Wiedział, że kusi los. Choć czule się do niej uśmiechał, pamiętał, że odbicie Cayli nie było końcem ich kłopotów. Fanatycy, którzy ją porwali, nie złożyli broni. Wynajęli zbirów, a ci zamordowali Caylę, a następnie wysłali Hazel jej głowę. Hector i Hazel musieli wkroczyć do akcji, aby unicestwić potwora, który zrujnował im życie.

Może tym razem to naprawdę koniec, pomyślał, przypatrując się twarzy żony, gdy mówiła o Cayli.

— Pamiętasz, jak uczyłeś ją wędkować?

— Miała naturalny talent. Wystarczyła krótka lekcja, a potrafiła rzucić muszkę na odległość czterdziestu pięciu metrów i to niezależnie od wiatru. Wiedziała instynktownie, jak znaleźć dobre miejsce.

— Pamiętasz ogromnego łososia, którego złowiliście w Norwegii?

— Tego potwora? Trzymałem ją w pasie, a on o mało nie wciągnął nas do rzeki. — Hector się roześmiał.

— Nigdy nie zapomnę dnia, w którym oświadczyła, że nie będzie marszandką. Wbrew moim planom. Powiedziała, że zostanie weterynarzem. Prawie wpadłam w depresję!

— Była nieposłuszna!

— Nieposłuszna? To ty byłeś nieposłuszny! Cały czas ją popierałeś. Oboje mnie do tego przekonaliście.

— To prawda... miała na mnie zły wpływ — przyznał Hector.

— Cayla cię kochała. Przecież wiesz. Kochała cię jak ojca.

— To jedna z najprzyjemniejszych rzeczy, jakie w życiu usłyszałem.

— Dobry z ciebie człowiek, Hectorze Crossie. — W oczach Hazel błysnęły łzy. — Catherine Cayla też będzie cię kochała. Wszystkie trzy twoje dziewczyny cię kochają. — Nagle wstrzymała oddech i chwyciła się za brzuch. — Dobry Boże! Kopnęła jak muł! Pewnie zgadza się z tym, co przed chwilą powiedziałam. — Wybuchnęli śmiechem. Goście siedzący przy sąsiednich stolikach odwrócili głowy i uśmiechnęli się z sympatią, ale Grossowie byli tak pochłonięci sobą, że nie zwracali na nikogo uwagi.

Mieli mnóstwo wspomnień i tematów do rozmowy. Ich życie było pełne zmagań i śmiałych przedsięwzięć. Oboje odnieśli wspaniałe zwycięstwa i druzgoczące porażki, choć kariera Hazel była o wiele bardziej spektakularna. Kiedy zaczynała, miała tylko odwagę i determinację. W wieku dziewiętnastu lat wygrała pierwszy turniej tenisowy Wielkiego Szlema. Mając dwadzieścia jeden lat, poślubiła potentata naftowego Henry’ego Bannocka i urodziła mu córkę. Henry zmarł, gdy Hazel miała trzydzieści lat. Musiała przejąć kontrolę nad firmami wchodzącymi w skład koncernu Bannock Oil.

Świat wielkich firm przypomina ekskluzywny klub. Intruzi i karierowicze nie są tam mile widziani. Nikt nie chciał postawić na byłą tenisistkę i gwiazdę salonów, która nagle stała się naftową baronessą. Nikt nie wziął pod uwagę jej wrodzonego talentu do interesów ani tego, że uczyła się przez lata pod opiekuńczymi skrzydłami Henry’ego Bannocka, co było warte setki dyplomów MBA. Niczym tłumy zgromadzone w rzymskim cyrku, wrogowie i krytycy zamarli w przerażającym oczekiwaniu na chwilę, w której Hazel Bannock zostanie rozszarpana przez lwy. Wtedy, ku rozczarowaniu wszystkich, rozpoczęła eksploatację złoża Zara 8.

Hector doskonale pamiętał okładkę magazynu „Forbes” z Hazel w białym stroju do tenisa, trzymającą w prawej ręce rakietę. Nad fotografią widniał napis: Hazel Bannock ograła przeciwników. Najpotężniejszy serwis naftowy ostatniego trzydziestolecia.

W głębi afrykańskiego lądu, w zapomnianym przez Boga biednym małym Emiracie Abu Zara, znajdowało się pole naftowe należące niegdyś do koncernu Shell. Po zakończeniu drugiej wojny światowej Shell osuszył podziemne zbiorniki, porzucił wyczerpane złoże i wszyscy o nim zapomnieli.

Do czasu, gdy Hazel za kilka marnych milionów dolarów kupiła koncesję. Eksperci poszturchiwali się łokciami i uśmiechali pod nosem. Ignorując protesty doradców, Hazel Bannock wydała mnóstwo pieniędzy, prowadząc odwierty w niewielkim podziemnym zbiorniku na północnym krańcu złoża. Sześćdziesiąt lat wcześniej, stosując prymitywne metody poszukiwawcze, uznano go za odnogę głównego złoża. Ówcześni geologowie doszli do wniosku, że ropa znajdująca się w tym rejonie dawno temu przedostała się do głównego zbiornika i została wypompowana na powierzchnię, co sprawiło, że pole nie miało żadnej wartości.

Wiertła pani Bannock przebiły nieprzepuszczalne solne sklepienie diapiru i dotarły do podziemnej komory, w której zostały uwięzione ogromne pokłady ropy. Sprężone gazy wystrzeliły z taką siłą, że wyrzuciły stalowe wiertło niczym pastę do zębów z tubki. Doskonałej jakości ropa strzeliła w niebo na wysokość setek metrów. W końcu stało się jasne, że stare pola naftowe od Zara 1 do Zara 7, które zostały porzucone przez Shella, stanowią jedynie ułamek zasobów

Wspominanie tamtych wydarzeń zbliżyło ich do siebie. Pochylili się nad stolikiem, pogrążeni w opowieściach, które słyszeli wiele razy, ale nadal odkrywali w nich rzeczy nowe i intrygujące. W pewnej chwili Hector pokręcił z podziwem głową.

— Mój Boże! Kobieto, czy ty nigdy nie dałaś się zniechęcić nikomu ani niczemu? Dokonałaś tego sama, wybierając tak trudną drogę!

Spojrzała na niego błyszczącymi oczami i uśmiechnęła się promiennie.

— Nie rozumiesz? Życie nigdy nie miało być łatwe. Gdyby było, nie przedstawiałoby żadnej wartości. Ale dość gadania o mnie. Porozmawiajmy o tobie.

— Przecież wiesz o mnie wszystko. Opowiadałem ci pięćdziesiąt razy.

— Racja, ale zrób to pięćdziesiąty pierwszy raz. Opowiedz mi o dniu, w którym zabiłeś lwa. Ze wszystkimi szczegółami. Tylko nie odwalaj fuszerki, bo jeśli coś pominiesz, zorientuję się.

— Dobrze. Z lwem było tak. Urodziłem się w Kenii, ale moi rodzice byli Brytyjczykami, więc jestem prawdziwym obywatelem Wielkiej Brytanii... — Przerwał na chwilę.

— Nazywali się Bob i Sheila... — podpowiedziała.

— Nazywali się Bob i Sheila Grossowie. Ojciec miał dwadzieścia pięć tysięcy hektarów pierwszorzędnych pastwisk graniczących z rezerwatem Masajów. Hodował na nich ponad dwa tysiące krów rasy brahman. W dzieciństwie towarzyszami moich zabaw byli głównie masajscy chłopcy, moi rówieśnicy

— Był też twój młodszy brat — przypomniała mu Hazel.

— Tak, mój braciszek Teddy. Chciał zostać hodowcą bydła, jak ojciec. Zrobiłby dosłownie wszystko, żeby zadowolić staruszka. Ja chciałem być żołnierzem, jak mój wujek, który zginął podczas wojny, walcząc z Rommlem pod El Alamein, na pustyni w Afryce Północnej. Dzień, w którym ojciec posłał mnie do szkoły dla chłopców w Nairobi, tej pod patronatem księcia Yorku, był najgorszym dniem w moim życiu.

— Nienawidziłeś tego miejsca, prawda?

— Nienawidziłem obowiązujących tam reguł i ograniczeń. Przywykłem do życia w dziczy, na swobodzie.

— Byłeś buntownikiem.

— Ojciec powiedział, że jestem buntownikiem i zwariowanym dzikusem. Ale mówił to z uśmiechem. Jednak w ostatniej klasie byłem trzeci, jeśli chodzi o stopnie. Wybrano mnie też na kapitana pierwszej z piętnastu drużyn rugby. Kiedy miałem szesnaście lat, uznałem, że dość już nauki.

— Wtedy zabiłeś lwa! — Hazel pochyliła się nad stołem i wzięła męża za rękę. Jej oczy zalśniły oczekiwaniem. — Uwielbiam ten fragment opowieści, bo wstęp jest trochę nudny. Wiesz, za mało krwi i bebechów.

— Moi koledzy Masajowie szykowali się do wejścia w dorosły wiek. Udałem się do wioski, żeby pogadać z wodzem. Powiedziałem, że chcę zostać morani, jak oni. Wiesz, masajskim wojownikiem...

Skinęła głową.

— Wódz wysłuchał mnie uważnie, a później powiedział, że nie jestem prawdziwym Masajem, bo nie zostałem obrzezany. Spytał, czy chcę zostać obrzezany przez ich szamana. Po namyśle odrzuciłem tę propozycję.

— Dobrze postąpiłeś — pochwaliła go Hazel. — Wolę cię takiego, jakiego stworzył cię Bóg.

— Miło, że to mówisz, ale wróćmy do opowieści. Powiedziałem o tym moim kompanom, którzy byli niemal tak przygnębieni jak ja. Spieraliśmy się o to całymi dniami, aż w końcu doszliśmy do wniosku, że skoro nie mogę być prawdziwym morani, mogę przynajmniej upolować lwa. Wtedy stanę się więcej niż w połowie taki jak masajski wojownik.

— Był tylko jeden mały problem, prawda?

— Problem polegał na tym, że kenijski rząd, w którym plemię Masajów było słabo reprezentowane, zabronił odprawiania rytuału lwa towarzyszącego wkroczeniu chłopców w wiek męski. Lwy były pod ochroną na terytorium całego kraju.

— Wtedy wydarzyło się coś przypominającego boską interwencję.

Hector się uśmiechnął.

— A jakże! Dar z nieba! — przytaknął. — Młodszy i silniejszy rywal wypędził starego lwa z Parku Narodowego Masai Mara, który graniczył z ziemią plemienia. Nie mając lwicy, która by za niego polowała, lew zmuszony był opuścić strefę chronioną i poszukać łatwiejszej zdobyczy niż zebry i antylopy. Zaczął od bydła Masajów, stanowiącego bogactwo plemienia. Jakby tego było mało, zabił młodą kobietę, która poszła do studni naczerpać wody dla rodziny. Ku uciesze i podnieceniu moich przyjaciół Masajów, Kenijski Wydział do spraw Dzikiej Zwierzyny wydał zezwolenie na zabicie starego drania. Ponieważ po latach zaprzyjaźniłem się z plemieniem, byłem duży i silny jak na swój wiek oraz wytrwale ćwiczyłem walkę na kije i dzidy, starsi zaprosili mnie, żebym wyruszył na polowanie z innymi kandydatami na morani.

Hector przerwał, bo kelner dolał do jego kieliszka czerwonego wina, a następnie dopełnił szklankę Hazel perrierem. Cross podziękował, po czym zwilżył wargi burgundem i podjął opowieść:

— Lew nie zabijał i nie jadł od tygodnia, więc wszyscy czekaliśmy w napięciu, aż głód zmusi go do wyruszenia na łowy Szóstego wieczoru, kiedy robiło się ciemno, dwaj mali nadzy pastuszkowie przybiegli do wioski z dobrymi wieściami. Kiedy pędzili bydło do studni, lew zaatakował. Przyczaił się w gęstej trawie obok ścieżki, z wiatrem. Ruszył, gdy stado znalazło się w odległości dziesięciu kroków od niego. Zanim zwierzęta zdążyły się rozproszyć, skoczył na grzbiet pięcioletniej brzemiennej krowy. Zatopił kły w jej karku, jednocześnie wbijając długie żółte pazury wielkich łap w jej mordę. Później z całej siły szarpnął jałówkę do tyłu. Kręgosłup szyjny chrupnął i krowa padła martwa. Ugięła przednie nogi i wyrżnęła łbem o ziemię, wzbijając obłoki kurzu. Lew odskoczył, żeby nie zmiażdżyło go jej ważące niemal siedemset kilogramów cielsko.

— Nadal nie mogę uwierzyć, że był wystarczająco silny, aby z taką łatwością zabić ogromne zwierzę — powiedziała Hazel z nutką podziwu w głosie.

— Nie tylko zabić. Zdołał zawlec tę krowę w trawę, trzymając ją tak wysoko, że po ziemi ciągnęły się tylko kopyta.

— Mów dalej! — ponagliła go. — Nie zwracaj uwagi na moje głupie pytania! Opowiadaj!

— Było już ciemno, więc musieliśmy poczekać do świtu. Tamtej nocy żaden z nas nie zmrużył oka. Siedzieliśmy wokół ogniska i słuchaliśmy opowieści starszych o tym, czego powinniśmy się spodziewać, gdy staniemy oko w oko ze starym lwem o takich umiejętnościach. Nie mieliśmy ochoty na żarty i rozmawialiśmy przyciszonymi głosami. Było jeszcze ciemno, kiedy narzuciliśmy peleryny z czarnej koziej skóry, żeby osłonić się przed chłodem poranka. Pod pelerynami byliśmy nadzy. Uzbroiliśmy się w obciągnięte niewyprawioną skórą tarcze i krótkie dzidy, które naostrzyliśmy tak, że krawędzią można było zgolić włosy z przedramienia. Było nas trzydziestu dwóch. Paczka braci. Wyruszyliśmy na spotkanie lwa ze śpiewem na ustach.

— Można by pomyśleć, że śpiew ostrzeże lwa i go spłoszy — wtrąciła Hazel.

— Trzeba znacznie więcej, żeby odpędzić lwa od upolowanej zdobyczy — wyjaśnił Hector. — Śpiewaliśmy, aby rzucić mu wyzwanie. Wzywaliśmy go, by stanął do walki. Oczywiście w ten sposób dodawaliśmy sobie odwagi. Śpiewaliśmy i tańczyliśmy, żeby rozgrzać krew. Dźgaliśmy powietrze dzidami, żeby rozluźnić mięśnie ramion. Młode niezamężne dziewczęta szły za nami w pewnej odległości, by zobaczyć, kto stawi czoło zwierzęciu, a kto da drapaka, kiedy lew stanie naprzeciwko nas w całej swej dostojnej potędze.

Chociaż Hazel słyszała tę opowieść kilkanaście razy, obserwowała jak urzeczona twarz Hectora, jakby robił to pierwszy raz.

— Słońce zaczęło wschodzić. Na horyzoncie przed nami ukazał się wierzchołek słonecznej tarczy, jasny jak roztopiony metal wyciągnięty z pieca. Chociaż promienie nas oślepiały, wiedzieliśmy, gdzie znaleźć naszego lwa. Zauważyliśmy, że wierzchołki traw się kołyszą, choć nie było wiatru, a później usłyszeliśmy ryk lwa tak potężny, że serca w nas zamarły, a wnętrzności się ścisnęły. Mieliśmy nogi jak z waty. Stawialiśmy ostrożnie każdy taneczny krok, zmierzając na jego spotkanie.

Lew leżał za martwą krową, lecz nagle się podniósł. Miał nastroszoną grzywę, która tworzyła wokół jego łba majestatyczną koronę. Płonęła złocistym światłem, podświetlona od tyłu promieniami słońca. Wydawała się podwajać jego rozmiary. Zaryczał donośnie. Owionął nas podmuch jego oddechu, głos zamarł nam w gardłach. Zbiliśmy się w gromadę i odkrzyknęliśmy, żeby okazać swoje męstwo, i wyszliśmy mu naprzeciw. Otoczyliśmy go ze wszystkich stron tak, by nie miał dokąd uciec. Zbliżaliśmy się do niego, a on kręcił łbem z boku na bok, uważnie nas obserwując.

— Boże! — Hazel westchnęła. — Wiem, co się wydarzy, ale nie mogę wytrzymać tego napięcia.

— Nagle przestał kołysać łbem, a jego ogon poruszał się, smagając boki lwa czarnym końcem. Stałem pośrodku szeregu, na honorowym miejscu. Byłem tak blisko, że wyraźnie widziałem jego ślepia. Były żółte i błyszczące. Błyszczące i utkwione we mnie.

— Dlaczego patrzył akurat na ciebie, Hectorze? Dlaczego, kochanie? — Poruszyła niecierpliwie głową; była tak przerażona, jakby opisywana scena rozgrywała się na jej oczach.

— Bóg jeden wie. — Hector wzruszył ramionami. — Może dlatego że stałem pośrodku? Nie, raczej dlatego, że moje blade ciało odcinało się od ciemniejszych, które mnie otaczały.

— Mów dalej! Opowiedz mi jeszcze raz, jak to się skończyło.

— Lew przykucnął, szykując się do ataku. Przestał poruszać ogonem. Wyprostował go i lekko uniósł zwinięty koniec. Później trzepnął nim dwa razy i natarł prosto na mnie. Pełzł nisko przy ziemi, tak szybko, że wydawał się płowym promykiem światła, ulotnym, ale śmiertelnie groźnym. W ciągu tamtej krótkiej chwili poznałem, czym jest strach. Wszystko wokół zamarło. Powietrze stało się gęste i ciężkie, trudno było oddychać. Jakbym znalazł się w pułapce na mokradłach. Najmniejszy ruch wymagał ogromnego wysiłku. Zebrałem się w sobie za skórzaną tarczą i uniosłem dzidę. Promień słońca odbił się od wypolerowanego grota i błysnął w moich oczach. Sylwetka lwa stawała się coraz większa, aż wypełniła całe pole mojego widzenia. Wycelowałem dzidę w środek jego piersi, która podnosiła się i opadała, ogłuszając mnie morderczą furią. Potężny ryk przypominał huk pędzącej pełną parą lokomotywy. Wziąłem się w garść. W ostatniej chwili, zanim całym ciężarem runął na moją tarczę, pochyliłem się i dźgnąłem czubkiem dzidy. Za sprawą ciężaru i pędu lwa ostrze wbiło się tak głęboko, że drzewce pogrążyło się do połowy. Chociaż umierał, odrzucił mnie do tyłu i stanął przede mną, orząc tarczę pazurami, rycząc z wściekłości i agonii prosto w moją twarz.

Hazel zadrżała, myśląc o scenie, którą Hector opisał.

— To straszne! Dostałam gęsiej skórki na rękach... ale nie przestawaj. Mów dalej, Hectorze. Powiedz, jak to się skończyło.

— Nagle zesztywniał. Wygiął grzbiet, rozwarł szczęki i obryzgał potężnym strumieniem krwi moją głowę i górną część tułowia, zanim towarzysze go ze mnie ściągnęli i zadźgali tysiącem ciosów.

— Jestem przerażona, gdy pomyślę, jak mogło się to skończyć. Moglibyśmy nigdy się nie poznać, nie przeżyć razem tylu wspaniałych chwil. Co powiedział ojciec, kiedy wróciłeś tamtego dnia na ranczo? — chciała wiedzieć Hazel.

— Natychmiast wyruszyłem w drogę powrotną do wielkiego starego domu krytego strzechą. Gdy dotarłem na miejsce, było już popołudnie. Moja rodzina siedziała przy stole na werandzie od frontu. Przywiązałem konia do poręczy i powoli wszedłem po stopniach. Kiedy zobaczyłem twarze najbliższych, euforia wyparowała. Dopiero wtedy zrozumiałem, że zapomniałem się umyć. Krew lwa zaschła na moich włosach i skórze. Twarz pokrywała krwawa skorupa. Krew przylgnęła do ubrania, sczerniała na dłoniach i pod paznokciami. Pełne napięcia milczenie przerwał mój młodszy brat Teddy. Zachichotał jak uczennica. Wiesz, Teddy był zgrywusem. Matka wybuchnęła płaczem i ukryła twarz w dłoniach. Płakała, bo wiedziała, co powie ojciec. Stary podniósł się, a miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, spochmurniał i wykrzywił się z wściekłości. Przez chwilę nic nie mówił. Później jego twarz z wolna się rozpogodziła. „Byłeś z tymi czarnymi dzikusami, synu?” — spytał.

„Tak, ojcze”, przytaknąłem. Do starego zawsze mówiłem „ojcze”, rzadko „tato”, a już nigdy „tatusiu”. „Tak, ojcze”, powtórzyłem. Nagle wyraz jego twarzy się zmienił.

„Upolowałeś lwa jak ci cholerni masajscy morani, co?”

„Tak, ojcze”, przytaknąłem, a matka znów zalała się łzami. Ojciec patrzył na mnie przez dłuższą chwilę dziwnym wzrokiem, a ja stałem przed nim na baczność. „Walczyłeś dzielnie, czy stchórzyłeś?” — spytał w końcu.

„Walczyłem, ojcze”. Znów na dłuższą chwilę zapadła cisza.

W końcu stary rzekł: „Idź do swojego domku i doprowadź się do porządku. Później przyjdź do gabinetu”. Takie zaproszenie równało się zwykle wyrokowi śmierci lub co najmniej setce batów.

— Co się później stało? — spytała Hazel, choć doskonale znała dalszy ciąg opowieści.

— Kilka minut później zapukałem do drzwi jego gabinetu. Miałem na sobie szkolną marynarkę i czystą białą koszulę z krawatem. Moje buty lśniły, a wilgotne włosy były starannie uczesane.

„Wejść!” — ryknął ojciec. Wmaszerowałem do pokoju i stanąłem przed jego biurkiem.

„Jesteś cholernym dzikusem, stwierdził stanowczo. Zupełnie nieucywilizowanym dzikim. Widzę dla ciebie tylko jedną nadzieję”.

„Tak, ojcze!”, odpowiedziałem, choć serce mi stanęło. Wiedziałem, co będzie.

„Usiądź, Hectorze”, powiedział ojciec, wskazując fotel stojący przed biurkiem. Te słowa dodały mi otuchy. Nigdy nie siedziałem w tym fotelu. Nie pamiętałem też, aby kiedykolwiek zwrócił się do mnie po imieniu. Zwykle mówił „synu”.

Kiedy usiadłem przed nim wyprostowany, podjął: „Nigdy nie zrobimy z ciebie ranczera, prawda, Hectorze?”.

„Wątpię w to, ojcze”.

„Ranczo powinno przypaść tobie jako najstarszemu synowi, ale postanowiłem zostawić je Teddy’emu”.

„Oby się nim cieszył, ojcze”, odrzekłem, a on uśmiechnął się przelotnie.

„Oczywiście nie będzie to trwało zbyt długo, rzekł staruszek poważnie. Za kilka lat zostaniemy wypędzeni przez ludzi, którym kiedyś odebraliśmy tę ziemię. Ostatecznie Afryka zawsze zwycięża”. Milczałem, bo nie przychodziła mi do głowy żadna odpowiedź.

„Wróćmy do ciebie, Hectorze. Co mamy z tobą począć?” I tym razem nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc nie otworzyłem ust. Dawno się nauczyłem, że to najbezpieczniejsze rozwiązanie. Ojciec mówił dalej: „W sercu zawsze pozostaniesz dzikusem, Hectorze, ale nie jest to poważna wada. Większość brytyjskich bohaterów otaczanych powszechnym uwielbieniem była dzikusami, od Clive’a po Kitchenera, od Wellingtona po Churchilla. Bez nich imperium brytyjskie by nie powstało. Chcę, żebyś był dobrze wykształconym i dobrze wychowanym angielskim dzikusem, więc postanowiłem wysłać cię do Królewskiej Akademii Wojskowej w Sandhurst, abyś się nauczył, jak skopać tyłki wszystkim słabeuszom na tej ziemi”.

Hazel klasnęła ze śmiechem.

— Twój stary był doprawdy wyjątkowy! Musiał być z niego niezły dziwak!

— Lubił się przechwalać, ale cały czas udawał. Chciał, żeby ludzie uważali go za twardziela, który nie cofnie się przed niczym i zawsze mówi to, co myśli. Ale pod szorstką powłoką był serdecznym i przyzwoitym człowiekiem. Myślę, że mnie kochał, a ja traktowałem go z szacunkiem.

— Szkoda, że go nie poznałam — powiedziała smutno Hazel.

— Chyba lepiej, że tak się nie stało — pocieszył ją Hector, odwracając się do Maria, który zakasłał taktownie, stojąc obok stolika.

— Będzie pan potrzebował czegoś jeszcze, panie Cross?

Hector popatrzył na niego, jakby go nigdy wcześniej nie widział. Zamrugał i rozejrzał się po sali. Z wyjątkiem dwóch znudzonych kelnerów stojących przy drzwiach do kuchni nie było nikogo.

— Dobry Boże, która godzina?

— Kilka minut po szesnastej, proszę pana.

— Dlaczego nam, do licha, nie powiedziałeś?

— Państwo tak dobrze się bawili, że nie miałem serca przeszkadzać, proszę pana.

Hector zostawił mu pięćdziesięciofuntowy banknot i wyszli na ulicę. Przyprowadzony przez odźwiernego rover stał przed wejściem do restauracji z pracującym silnikiem. Kiedy dotarli na Harley Street, Hector zjechał do podziemnego garażu budynku, w którym mieścił się gabinet Alana, i pomógł Hazel wsiąść do ferrari.

— A teraz, moja królowo pszczół, bądź łaskawa pamiętać, że za tobą jadę i nie zamierzam się ścigać. Co jakiś czas spójrz we wsteczne lusterko.

— Przestań grymasić, kochany.

— Nie przestanę, jeśli nie dostanę całusa.

— Chodź i weź go sobie, ty nienasycony chłopcze.

Czekając, aż Hazel wyjedzie z garażu, Hector włożył miękkie rękawiczki z koźlej skóry, po czym ruszył podjazdem za ferrari. Kiedy jechali ulicami Londynu, żeby dostać się na autostradę M4, w pewnej odległości za nimi podążał motocyklista, kryjąc się za innymi pojazdami. Nie chciał ryzykować, że spłoszy zdobycz. Dobrze wiedział, dokąd jadą. Ostrzeżono go, że facet jest nerwowym dupkiem, z którym lepiej nie zadzierać. Zrobi swoje później, kiedy będą przejeżdżali przez Winchester. Co jakiś czas mówił kilka słów do telefonu zamontowanego w kasku, informując, gdzie jest. Za każdym razem kliknięcie z drugiej strony potwierdzało, że wiadomość została odebrana.

Hector jechał dwieście metrów przed motocyklistą, wystukując rytm na kierownicy Nastawił Radio Magie, swoją ulubioną stację. Don McLean śpiewał piosenkę American Pie, a on nieporadnie mu wtórował. Znał na pamięć słowa wszystkich ulubionych piosenek, mimo to ani na chwilę nie tracił czujności. Co kilka sekund spoglądał we wsteczne lusterko, obserwując jadące za nim pojazdy. Samochody znajdujące się na linii jego wzroku nieustannie się zmieniały, ale jeden z nich pozostawał na pierwszym planie. Zasada „zawsze oglądaj się za siebie” należała do jego ulubionych. Tuż przed Basinstoke ruch stał się mniejszy i ferrari Hazel przyspieszyło. Hector musiał rozpędzić rovera do prawie stu dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę, żeby jej nie zgubić.

Zadzwonił do niej z komórki.

— Spokojnie, kochanie. Pamiętaj, że wieziesz bardzo ważnego pasażera.

Odpowiedziała głośnym prychnięciem, ale zwolniła tak, żeby ferrari tylko nieznacznie przekraczało maksymalną prędkość.

— Jeśli chcesz, potrafisz być grzeczną dziewczynką — powiedział, zdejmując nogę z gazu, by dostosować prędkość do prędkości ferrari.

— Zbliżają się do dziewiątego skrzyżowania. Czerwony samochód jedzie pierwszy. Skręcił w zjazd do Winchesteru. Czarny rover jedzie za nim. — Motocyklista złożył meldunek do ukrytego w kasku mikrofonu, a odbiornik z drugiej strony kliknął, sygnalizując przyjęcie wiadomości.

Hazel poprowadziła kolumnę pojazdów w luźnej formacji wokół starego katedralnego miasta Winchester o pięćsetletniej historii, będącego niegdyś stolicą i twierdzą króla Alfreda Wielkiego. Co jakiś czas ponad innymi miejskimi budynkami Hector widział iglicę katedry. Po chwili zostawili miasto za sobą. Czerwone ferrari zwolniło przed drogowskazem na Smallbridge nad rzeką Test i Brandon Hall. Skręcając za Hazel, Hector zauważył dwóch robotników pracujących na poboczu. Byli ubrani w żółte kurtki z napisem BRITISH ROADS i ze skrzyni zaparkowanej ciężarówki wyładowywali elementy stalowej barierki. Nie zatrzymał na nich wzroku, ponieważ patrzył przed siebie na malejące w oddali ferrari. Na wąskiej drodze nie zauważył innych pojazdów.

Niecałą minutę później na szosę prowadzącą do Smallbridge wjechał motocyklista i jego pasażer. Mijając robotników, motocyklista uniósł dłoń w rękawiczce, a ci zabrali się do pracy. Szybko wciągnęli na drogę i złożyli elementy stalowej barierki, zamykając przejazd na szerokości obu pasów, po czym podnieśli duży żółto-czarny znak drogowy z napisem DROGA ZAMKNIĘTA. ZAKAZ WJAZDU. OBJAZD.

Duża czarna strzałka kierowała samochody na główną drogę, skutecznie izolując Hazel, Hectora i jadący za nimi motocykl. Ludzie przebrani za robotników wsiedli pospiesznie do ciężarówki i odjechali. Zapłacono im, a oni wykonali swoją robotę.

Dom był już blisko, więc Hector się rozluźnił. Zerknął we wsteczne lusterko, ale zauważył tylko motocykl znajdujący się dwieście metrów dalej. Skierował wzrok na drogę przed sobą. Po obu stronach rozciągał się wiejski krajobraz przerywany ciemniejszymi zagajnikami. Czasami drzewa zbliżały się do drogi, która wiła się, wznosiła i opadała wśród niskich wzgórz. Jezdnia skurczyła się do dwóch wąskich pasów, więc nawet Hazel musiała zmniejszyć prędkość.

— Samochody wjeżdżają w wyznaczoną strefę — poinformował motocyklista. Tym razem usłyszał odpowiedź:

„Zrozumiałem, Jedynka. Widzę ciebie i oba pojazdy”.

Nagle na asfaltową drogę między motocyklem a range roverem Hectora wjechała ubłocona furgonetka. Kiedy Hector ją mijał, stała już ukryta za kępą drzew. Był to mercedes benz na francuskich numerach, z kierownicą po lewej stronie. Poza tym nie miał żadnych znaków szczególnych. Motocyklista przyspieszył, aż znalazł się sześć metrów od tylnego zderzaka furgonetki.

Jadący przed nimi rover Hectora zniknął za kolejnym wzniesieniem. Mercedes i motocykl ruszyły, a kiedy znalazły się na wierzchołku wzgórza, ich kierowcy spostrzegli, że droga opada w płytką dolinę i biegnie wałem sąsiadującym z ciągnącymi się po obu stronach bagnami. Hector właśnie wjeżdżał na wał, a widniejące w oddali czerwone ferrari wspinało się na niskie zbocze po przeciwległej stronie doliny. Kierowca mercedesa uśmiechnął się z zadowoleniem. Idealna pułapka. Wcisnął gaz do dechy i wjechał na nasyp. Szybko znalazł się za roverem i z całej siły nacisnął klakson. Hector spojrzał we wsteczne lusterko.

— Skąd ten drań się wziął? — mruknął zdumiony. Kiedy ostatni raz patrzył w lusterko, nie widział furgonetki.

Po chwili namysłu doszedł do wniosku, że mimo wąskiego nasypu jest wystarczająco dużo miejsca, by zmieściły się oba pojazdy. Zwolnił i zjechał na lewo, żeby przepuścić większe auto. Mercedes minął go w odległości zaledwie kilkudziesięciu centymetrów.

Na ułamek sekundy Hector zrównał się z furgonetką. Jak oczekiwał po samochodzie na francuskich numerach, pojazd miał kierownicę z lewej strony. Kierowca spojrzał na niego. Hector zdziwił się, że facet ma na twarzy gumową maskę na Halloween, przedstawiającą uśmiechniętego Richarda Nixona. Lewą rękę opierał o ramę otwartego okna. Hector zauważył duże umięśnione łapsko z małym czerwonym tatuażem na bardzo ciemnej skórze.

Za furgonetką, tak blisko, że przednie koło niemal dotykało tylnego zderzaka, przemknął czarny motocykl Honda Crossrunner z dwoma pochylonymi motocyklistami w kaskach zakrywających całą twarz i czarnych skórzanych motocyklowych kombinezonach.

Ferrari właśnie wjeżdżało na wierzchołek wzgórza po drugiej stronie bagnistego wgłębienia. Hector zdał sobie sprawę, że on i żona zostali rozdzieleni przez nieznaną furgonetkę i motocykl.

— Hazel! — krzyknął, czując, że odezwał się jego zwierzęcy instynkt. — Jadą za Hazel! — Chwycił komórkę i wybrał jej numer.

Odpowiedział mu bezcielesny głos: „Abonent czasowo niedostępny. Proszę spróbować później”.

— Kurwa! — zaklął. Na tym odcinku drogi zawsze są kłopoty z zasięgiem. Rzucił telefon na siedzenie.

Furgonetka i motocykl szybko się oddalały. Wdepnął gaz w podłogę i samochód z rykiem przyspieszył. Zobaczył, jak ferrari znika za wzniesieniem, więc skupił uwagę na ściganych pojazdach. Silnik rangę rovera był nowy, niedawno wyregulowany, więc Hector szybko ich dopędził. Wsunął prawą rękę za połę kurtki, gdzie w kaburze pod pachą nosił zwykle dziewięciomilimetrową berettę. Oczywiście jej nie znalazł, bo w poczciwej starej Anglii noszenie broni jest surowo zabronione.

— Cholerni politycy! — warknął. Była to jednak tylko przelotna myśl i ani na chwilę nie odwrócił uwagi od zagrożenia na drodze. Postanowił, że najpierw staranuje jadącą wolno furgonetkę. Stanowiła łatwy cel. Jeśli zdoła się z nią zrównać, będzie mógł użyć starej policyjnej taktyki polegającej na uderzeniu w tylne koła. W ten sposób zepchnie pojazd z drogi. Trudniej będzie dopaść motocykl, ale kiedy załatwi furgonetkę, będzie mógł się skoncentrować na tym.

Szybko zbliżał się do mercedesa. Honda zrównała się z kabiną furgonetki. Hector siedział jej na ogonie. Kierowca mercedesa zaczął jechać zygzakiem, żeby uniemożliwić Hectorowi wyprzedzanie.

— Cholera! — zaklął Hector, gdy otworzyły się tylne drzwi furgonetki. — Co teraz?

Spojrzał w górę i zobaczył owiniętą brezentem paletę z betonowymi blokami, stojącą na rolkach. W środku musiał być inny zbir, który wypychał ją na drogę. Paleta sunęła Hectorowi na spotkanie. Wiedział, co za chwilę nastąpi, więc z całej siły wcisnął hamulec. Zdążył w ostatniej chwili.

Paleta wypadła na drogę tuż przed rangę roverem. Brezent pękł i na wąską drogę wysypały się bloki betonu, tworząc barierę nie do przebycia. Taka przeszkoda była wyzwaniem nawet dla jego potężnej maszyny. W ostatniej chwili zdążył zatrzymać się tak, że przedni zderzak niemal dotykał betonu. Podniósł głowę i spostrzegł, że z furgonetki spada kolejna paleta i tarasuje drogę na odcinku pięćdziesięciu metrów. Furgonetka i motocykl wjeżdżały na wzniesienie, za którym zniknęło ferrari Hazel.

Hector szybko zlustrował jezdnię. Przeszkoda była niemożliwa do pokonania, mimo to musiał spróbować. Wrzucił niższy bieg, po czym dodał gazu i uderzył w przeszkodę. Przedzierał się, szorując o betonową kostkę i wbijając się między rozrzucone bloki, które zaczęły przesuwać się pod naporem rovera. Koła się uniosły i straciły przyczepność. Prędkość rovera malała i w końcu utknął z trzema kołami kręcącymi się w powietrzu i prawym przednim uwięzionym między dwoma kawałkami betonu.

Furgonetka i motocykl zniknęły za wzniesieniem. Zdesperowany Hector wrzucił wsteczny bieg i dodał gazu. Wóz się zakołysał i na stercie metalowych bloków przechylił na bok, o mało się nie przewracając. W końcu górę wzięła siła ciążenia i cztery koła opadły na asfalt. Hector otworzył drzwi i stojąc na stopniu, rozglądał się zrozpaczony, próbując wypatrzyć, którędy mógłby objechać przeszkodę.

Zauważył, że wzdłuż pobocza po obu stronach drogi biegnie ogrodzenie z drutu kolczastego, uniemożliwiające bydłu wejście na nasyp. Poniżej ogrodzenia wykopano rów odpływowy, w którym lśniła czarna lepka breja. Nie było sposobu, żeby ominąć blokadę.

— Chytra pułapka. Wąska droga, dwie palety betonowych bloków, do tego ogrodzenie i rów z każdej strony Sprytne sukinsyny! — mruknął Hector, wracając za kółko, zapinając pas i zawracając na trzy. Podjechał do odcinka ogrodzenia, gdzie dwa kawałki drutu przerdzewiały prawie na wylot. Wstrzymał oddech i szepnął:

— Pewnie się nie uda!

Rover uderzył w ogrodzenie i przerdzewiały drut pękł, wydając odgłos przypominający podwójne smagnięcie batem. Samochód wpadł do rowu za ogrodzeniem. Szarpnięcie było tak silne, że Hector pomyślał, iż pas złamał mu obojczyk. Zignorował jednak ból i kręcił kierownicą, którą trudno było utrzymać. Rover wydostał się mozolnie z błotnistego rowu na łąkę. Hector skręcił i zaczął jechać równolegle do drogi. Teren był grząski i zdradziecki. Dwa razy o mało się nie zakopał, ale samochód dzielnie brnął naprzód, wyrzucając spod kół błoto i płaty darni. Wilgotna ziemia ochlapała przednią szybę tak, że prawie nic nie widział, więc włączył wycieraczki. Minął kawałki betonu leżące na drodze. Jechał w stronę nasypu, starając się nie kręcić zbyt gwałtownie kierownicą. Samochód powoli zaczął zwiększać prędkość, w miarę jak podłoże stawało się twardsze. Gdy zauważył, że rów jest płytszy, postanowił go przekroczyć. Wóz się zakołysał, a jego przód zaczął się przechylać z boku na bok, gdy wdrapywał się mozolnie na drugą stronę rowu. Na szczęście nasyp okazał się niższy, a zbocze bardziej łagodne. Hector dodał gazu i uderzył w ogrodzenie przy drodze. Drut kolczasty na chwilę zatrzymał rovera, ale słupek nie wytrzymał i siatka puściła. Samochód wjechał na nasyp i wypadł na utwardzoną drogę. Hector skręcił w stronę wzgórza i z ulgą przyspieszył, zmierzając do wzniesienia, za którym zniknęli Hazel i ścigający ją ludzie.

Hazel znajdowała się w odległości zaledwie pięciu kilometrów od zjazdu w wiejską drogę prowadzącą do Brandon Hall. Przyspieszyła jak koń, który poczuł zapach stajni. Bezwiednie zaczęła się oddalać od mercedesa. Nie zdawała sobie sprawy, że za nią jedzie. Wstecznego lusterka używała raczej do poprawiania makijażu niż do sprawdzania sytuacji na drodze.

Chociaż kierowca w masce Richarda Nixona jechał z maksymalną prędkością, stwierdził, że dystans miedzy nim a ściganym samochodem rośnie. Wiedział, że musi go dopędzić, zanim ferrari skręci do Brandon Hall. Otworzył okno i wystawił na zewnątrz rękę. Mrugnął przednimi światłami i zaczął nią dziko wymachiwać, drugą naciskając klakson. Światła hamowania ferrari zapłonęły czerwienią. Furgonetka je doganiała, ale jej kierowca nie przestawał trąbić i dawać znaków światłami.

Hazel była zdumiona tym dziwnym zachowaniem, aż zrozumiała, że kierowca daje jej znaki, żeby się zatrzymała. Dlaczego? Dopiero wtedy spostrzegła, że droga za furgonetką jest pusta. Gdy nie zobaczyła range rovera Hectora, zbladła z przerażenia.

Coś się stało Hectorowi. Kierowca furgonetki próbuje mnie ostrzec. Może Hectormiał wypadek? Może został ranny albo... Nie mogła dokończyć tej strasznej myśli. Z całej siły wcisnęła hamulec i zjechała na porośnięte trawą pobocze. Furgonetka pędziła na jej spotkanie, nie przestając trąbić i migać światłami. Kierowca uśmiechnął się pod maską, kiedy zobaczył, że podstęp się udał. Kobieta w czerwonym ferrari była zdezorientowana i wystraszona jego zachowaniem. Zatrzymała się w idealnym miejscu, przy samym rowie. Siatka z drutu kolczastego skończyła się jakiś czas temu.

W tej samej chwili na szczycie wzgórza ukazał się range rover. Hector w jednej chwili zrozumiał, co się dzieje.

— Nie zatrzymuj się! Nie słuchaj drania! — krzyknął rozpaczliwie. — Jedź tak szybko, jak się da, kochanie! Na Boga, nie stawaj! — Dodał gazu. Rover wyrwał do przodu, zjeżdżając ze wzgórza. Pędził, z każdą chwilą nabierając prędkości. Mimo to od ferrari dzieliło go pół kilometra, więc Hector mógł być tylko bezradnym obserwatorem tragedii.

Furgonetka nie zwolniła, podjeżdżając do ferrari, ale gdy się z nim zrównała, szofer skręcił kierownicę i uderzył w jego bok. Metal zgrzytnął o metal, wzbijając snop iskier. Lżejszy sportowy samochód został zepchnięty do rowu. Prawa strona karoserii wgniotła się i wybrzuszyła. Auto leżało na boku. Mercedes zakołysał się gwałtownie, wpadł w poślizg pod wpływem uderzenia i zjechał na drugą stronę drogi. Kierowca zręcznie skontrował, odzyskał panowanie nad pojazdem, dodał gazu i odjechał, prawie nie zmniejszając prędkości.

Motocykl, który jechał za furgonetką, przystanął obok leżącego w rowie ferrari. Motocyklista czekał, podczas gdy pasażer zeskoczył z siodełka i podbiegł do auta. Był szybki i zwinny jak małpa. Stanął nad oknem kierowcy i uniósł nad głowę obie ręce. Dopiero wtedy Hector uświadomił sobie, że trzyma dwukilogramowy kamieniarski młot. Nawet wzmocnione szkło nie zdołało oprzeć się potężnemu uderzeniu zadanemu z góry. Na szybie pojawiło się pęknięcie. Mężczyzna w kasku znów uniósł młot i uderzył. Tym razem szkło pękło na tysiące lśniących kawałeczków, które obsypały Hazel. Nadal siedziała w fotelu kierowcy, skrępowana pasem opinającym jej brzuch. Próbowała zasłonić twarz przed kawałkami szyby fruwającymi w powietrzu. Mężczyzna odrzucił młot i wyjął z kieszeni skórzanego kombinezonu jakiś przedmiot.

Hector był na tyle blisko, że go rozpoznał. W ręku napastnika błysnął smith & wesson z dziewięciocalowym tłumikiem na kule long riflekalibru dwadzieścia dwa, ulubiona broń zabójców z Mossadu. Uniósł osłonę z pleksiglasu przymocowaną do kasku i wsunął długą lufę przez rozbite okno auta.

Hazel podniosła głowę. Mężczyzna był młody i ciemnoskóry. Po chwili zauważyła pistolet i spojrzała w oczy napastnika. Były zimne i bezlitosne.

— Błagam, jestem w ciąży! Nie rób tego! Moje dziecko... — Zasłoniła twarz.

Spojrzenie mężczyzny się nie zmieniło. Strzelił. Rozległo się ciche, niemal uprzejme kliknięcie. Mężczyzna odwrócił głowę i zobaczył pędzącego range rovera. Zabrakło czasu na drugi strzał, ale był zawodowcem, więc wiedział, że pierwszy załatwił sprawę. Odwrócił się i zeskoczył z wraku ferrari. Kiedy wylądował na ziemi, range rover uderzył w niego od tyłu. Rozległo się plaśnięcie. Ciało przeleciało nad dachem rovera. Hector nie zmniejszył prędkości, zamierzając uderzyć w drugiego z napastników siedzącego na motocyklu.

Ten próbował uniknąć uderzenia, dodając gazu, by wykonać szybki zwrot. Prawie mu się udało, ale Hector był szybszy. Skręcił kierownicę, zahaczając o wirujące tylne koło hondy przednim zderzakiem. Motocykl poszybował w górę, a kierowca wypadł z siodełka wprost pod koła rovera. Ułamek sekundy później ciężki pojazd przetoczył się po nim. Hector spojrzał we wsteczne lusterko i ujrzał motocyklistę rozciągniętego na drodze. Kask musiał uratować mu życie, bo usiadł na asfalcie. Hector zahamował, wrzucił wsteczny bieg i rover ruszył do tyłu. Mężczyzna, widząc wielki wóz sunący wprost na niego, próbował się podnieść, ale nie zdążył. Hector poczuł uderzenie, coś zachrobotało pod podwoziem, a chwilę później facet wytoczył się spod auta i znieruchomiał twarzą do ziemi. Hector wyskoczył z samochodu, pochylił się i jednym szybkim ruchem rozpiął sprzączkę kasku mężczyzny, a następnie zdarł mu go z głowy i odrzucił na bok. Przycisnął motocyklistę do jezdni, umieszczając kolano między jego łopatkami i chwytając go jedną ręką za szyję, a drugą za brodę. Szybkim ruchem obrócił mu głowę. Rozległ się dźwięk przypominający trzask suchego drewna na opał. Hector usłyszał chlupot w czarnych skórzanych spodniach mężczyzny i poczuł smród towarzyszący wypróżnieniu. Podniósł kask, wcisnął go na głowę trupa i zapiął, a następnie Ostrożnie uniósł osłonę, żeby zobaczyć twarz. Wiedział, że policja będzie zadawać pytania. Nie chciał zostać niemile zaskoczony. Nie musiał się martwić o to, że zostawi odciski palców, bo miał skórzane rękawiczki. Rozpaczliwie pragnął dotrzeć do Hazel, ale nie odważył się zostawić za plecami oddychającego wroga. Musi mieć czyste tyły — to jedna z podstawowych zasad przetrwania.

Człowiek, który strzelił do Hazel, pełzł, opierając się na łokciach i ciągnąc po asfalcie bezwładne nogi. Musiało dojść do zmiażdżenia kręgosłupa lub miednicy, kiedy Hector staranował go samochodem. Napastnik nadal był uzbrojony. Kamieniarski młot leżał na skraju drogi. Hector go podniósł. Ranny mężczyzna oparł brodę na piersi, więc kask na jego głowie podjechał do góry. Dolna część karku powyżej kręgu c-4 była odsłonięta. Żeby go wykończyć, potrzebna była precyzja, a nie brutalna siła. Hector uniósł młot na wysokość nie większą niż pięćdziesiąt centymetrów i wyprowadził cios z przegubów dłoni. Uderzenie stalowej głowni w kość sprawiło, że młot zadrżał mu w rękach. Usłyszał odgłos pękającego kręgosłupa. Głowa motocyklisty opadła, a ciało zamarło nieruchomo. Hector uklęknął, przewrócił go na plecy i uniósł osłonę kasku. Oczy tamtego były otwarte, ale pozbawione wyrazu. Na ciemnej twarzy malowało się lekkie zaskoczenie. Hector ściągnął rękawiczkę i dotknął szyi mężczyzny w poszukiwaniu tętnicy. Nie wyczuł tętna. Mruknął z zadowoleniem i naciągnął rękawiczkę.

— Nie mam wątpliwości, skąd przybyłeś, chłopcze. Widziałem takich jak ty — powiedział ponuro, przypatrując się twarzy zabitego. Celowo zostawił otwartą osłonę. Umieścił trzonek młota w ręku zabitego i zacisnął na nim jego palce. Kiedy policjanci będą badali miejsce zbrodni, raczej nie pomyślą, że użył młota, żeby walnąć się w kark.

Nie trać czasu na szukanie broni, zostaw to policji, powiedział do siebie, podbiegając do ferrari. Wgramolił się na nie, stanął nad roztrzaskanym oknem i spojrzał na Hazel. Leżała na kierownicy. Uklęknął i delikatnie odchylił jej głowę, żeby zobaczyć twarz. Z ulgą stwierdził, że kula nawet jej nie musnęła. Hazel miała otwarte oczy, ale patrzyła niewidzącym wzrokiem.

Wstrząs mózgu tłumaczył brak reakcji — musiała uderzyć w coś głową, kiedy wóz się przewrócił.

— Wszystko będzie dobrze, kochanie. Za chwilę cię wyciągniemy. — Ściągnął zębami rękawiczkę, wsunął palce pod brodę Hazel i namacał tętnicę szyjną, żeby się upewnić. — Dzięki Bogu.

Wyczuł pod palcami słabe, ale regularne tętno. Żeby rozpiąć pas, musiał wsunąć się do auta. Posadził Hazel, rozpinając klamrę pasa, a następnie umieścił obie dłonie pod jej pachami i ją uniósł. Duży brzuch i niestabilność wraku sprawiły, że musiał użyć całej siły, aby unieść jej ciężar. Jęknął z wysiłku, głowa Hazel opadła na piersi.

— Moja dziewczynka. Prawie się udało. Jeszcze chwila. — Ponownie napiął wszystkie mięśnie i uniósł żonę na tyle wysoko, aby wysunąć nabrzmiały brzuch przez ramę okna. Posadził ją na aucie i wsunął lewą rękę pod ramiona, żeby nie przewróciła się na plecy. Szybko odzyskał oddech, bo nadal był w niezłej kondycji, mimo że ostatnio wiódł dość wygodne życie. Pocałował Hazel w policzek i szepnął jej do ucha: „Moja dzielna dziewczynka”. Kiedy zmienił rękę pod jej ramieniem, zauważył na jej lewej ręce krew. Spojrzał ze strachem i stwierdził, że gruba złota obrączka ślubna na środkowym palcu została odkształcona przez potężną siłę. Metal wbił się w ciało, a z rany płynęła krew.

Kula! Kiedy ta Świnia do niej celowała, musiała zasłonić twarz rękami i kula trafiła w obrączkę. Lekki pocisk odbił się od metalu i nie dosięgnął twarzy. Hector nie posiadał się z radości. Hazel przeżyje! Wszystko będzie dobrze!

Poczuł przypływ sił. Usiadł na boku ferrari, dzięki czemu mógł wyciągnąć jej nogi i obrócić całe ciało tak, aby posadzić ją sobie na kolanach, a głowę wesprzeć na swoim ramieniu. Opuścił nogi na ziemię i pobiegł do rangę rovera, niosąc Hazel w ramionach jak śpiące dziecko. Otworzył tylne drzwi i ostrożnie położył ją na siedzeniu, otulił pledem i obłożył poduszkami, żeby nie ześlizgnęła się na podłogę. Wyprostował się i uśmiechnął do żony, ale tego słabego rozpaczliwego uśmiechu nie było widać w jego oczach.

— Nie masz pojęcia, jak bardzo cię kocham — powiedział. Chciał zamknąć drzwi, kiedy ujrzał coś, co sprawiło, że znów ogarnął go strach. Spod jasnej linii włosów wypełzła cienka lśniąca strużka krwi, spływając na brodę i szyję. — Nie! — jęknął. — Boże, nie! — Wyciągnął rękę, ale bał się dotknąć, żeby nie odkryć najgorszego. W końcu odgarnął złote kosmyki i zobaczył otwór po kuli. Przysunął twarz do głowy Hazel, żeby zbadać obrażenia. Był żołnierzem i widział mnóstwo ran postrzałowych. Potwierdził swoje wcześniejsze przypuszczenie: lekka kula odbiła się od grubej obrączki i poszybowała rykoszetem. Ale to nie wystarczyło, żeby Hazel wyszła z tego bez szwanku. Kula trafiła ją w przednią górną część czaszki. Rana wlotowa nie była schludnym kolistym otworem, ale długą bruzdą na skórze głowy. Pocisk obrócił się w locie i trafił ją pod kątem.

Delikatnie pomacał tył głowy Hazel, ale nie znalazł rany wylotowej. Kula utkwiła w mózgu.

Zacisnął powieki. Był żołnierzem i oglądał śmierć wielu dobrych ludzi... ale nigdy... czegoś takiego, nigdy kobiety, którą kochał z całego serca. Uważał się za twardziela i sądził, że sobie poradzi. Teraz poczuł, że wcale nie jest twardy, że może nie dać rady. Jego dusza struchlała. Wszechświat zadrżał w posadach. Wziął się w garść, choć wymagało to ogromnego wysiłku.

— Głupi draniu! Rozczulasz się nad sobą, a ona umiera! — powiedział do siebie. — Rusz się, do cholery! Ruszaj!

Zamknął drzwi, obiegł samochód i wskoczył za kierownicę. Uruchomił silnik. Zaczął gorączkowo myśleć. Najbliższy szpital to Royal Hampshire w Winchesterze. Droga jest zablokowana. Przypomniał sobie najkrótszą okrężną drogę do celu. Będzie musiał nadłożyć trzynaście kilometrów.

Nie ma innego wyjścia, pomyślał ponuro i dodał gazu. Jechał szybko, bardzo szybko, niebezpiecznie wyprzedzał inne pojazdy. Balansował na granicy życia i śmierci. Pędząc na złamanie karku, o mało nie zderzył się czołowo z policyjnym radiowozem, który jechał z naprzeciwka. Kierowca natychmiast zawrócił i ruszył za nim na sygnale. Hector dostrzegł we wstecznym lusterku jaskrawe niebieskie światło koguta i żółte odblaskowe oznaczenia na pojeździe oraz czapkę z daszkiem ścigającego go policjanta.

— Dzięki Bogu! — westchnął i natychmiast zjechał na pobocze.

Radiowóz stanął przed nim. Na drogę wyskoczyło dwóch umundurowanych funkcjonariuszy i ruszyło do niego z ponurymi minami. Hector opuścił szybę i zanim któryś z policjantów drogówki zdążył się odezwać, krzyknął:

— Moja żona została postrzelona w głowę! Umiera! Potrzebuję eskorty na oddział pomocy doraźnej szpitala w Winchesterze! — Ponure miny policjantów ustąpiły wyrazowi konsternacji. — Leży tutaj! Zobaczcie! Na tylnym siedzeniu! — tłumaczył zrozpaczony.

Policjant w stopniu sierżanta podbiegł do tylnego okna i zajrzał do auta.

— Jezu! — krzyknął. — Cały fotel we krwi! — Wyprostował się i spojrzał na Hectora. — Dobrze! Niech pan jedzie za mną!

— Czy pana kolega może usiąść z tyłu obok mojej żony? Niech trzyma jej głowę.

— Peter, słyszałeś, co powiedział — warknął sierżant, a młodszy z policjantów wgramolił się na tylne siedzenie rovera.

Hector pomógł mu delikatnie ułożyć głowę Hazel na kolanach, po czym zwrócił się do sierżanta:

— Gotowe! Jedziemy!

Radiowóz ruszył na sygnale, a rover Hectora tuż za nim.

Przed drzwiami oddziału pomocy doraźnej stała karetka, ale sierżant zatrąbił i szybko usunęła się z drogi. Kiedy Hector zajechał pod szpital, sierżant wyskoczył z radiowozu i wbiegł do środka. Wrócił po chwili, prowadząc sanitariusza w białym uniformie pchającego wózek noszowy. Hector pomógł mu umieścić na nim Hazel i przykryć ją prześcieradłem.

— Proszę iść z żoną — powiedział sierżant. — Zaczekam, żeby spisać pana zeznania. Będzie pan musiał wyjaśnić, co się stało.

— Dziękuję! — rzucił Hector, wchodząc za wózkiem do szpitala. Niemal natychmiast podeszła do niego młoda lekarka.

— Co się stało tej pani?

— Została postrzelona w głowę. W mózgu tkwi kula.

— Proszę zrobić pacjentce zdjęcie rentgenowskie — wydała polecenie sanitariuszowi. — Powiedz im, że chcę przednie czołowe zdjęcie głowy oraz zdjęcia boczne. — Spojrzała na Hectora. — Co pana łączy z pacjentką?

— To moja żona.

— Trafił pan pod właściwy adres. Mamy dziś konsultanta neurochirurgii z Londynu. Poproszę go, żeby jak najszybciej zbadał pana żonę.

— Czy mogę z nią zostać?

— Obawiam się, że będzie pan musiał poczekać, aż zrobimy zdjęcia i zbada ją neurochirurg.

— Rozumiem. Będę na zewnątrz, z policjantami. Chcą spisać moje zeznania.

Następne pół godziny spędził na przednim siedzeniu radiowozu, dyktując zeznania sierżantowi. Policjant nazywał się Evan Evans. Hector wyjaśnił mu, jak dotrzeć na miejsce zdarzenia, oraz zwięźle opisał napaść.

— Próbowałem bronić żonę przed napastnikami — wyjaśnił, pilnując się, żeby nie podać zbyt wielu szczegółów. W świetle prawa popełnił podwójne zabójstwo. Musiał mieć czas, żeby wymyślić jakąś historyjkę. — Wjechałem roverem w ich motocykl. Sądzę, że dwaj napastnicy są ranni. Nie miałem czasu się nimi zająć. Spieszyłem się, aby zapewnić właściwą opiekę medyczną żonie.

— Rozumiem, proszę pana. Natychmiast zadzwonię do centrali i poproszę, żeby wysłali radiowóz na miejsce zdarzenia. Obawiam się, że będą musieli zatrzymać wóz pana małżonki w celu przeprowadzenia badań kryminalistycznych. — Hector skinął ze zrozumieniem głową, a sierżant ciągnął: — Wiem, że chciałby pan być teraz z żoną, ale musimy mieć jak najszybciej pisemne zeznanie potwierdzone podpisem.

— Ma pan mój adres domowy i numer komórki. — Hector otworzył drzwi radiowozu. — Zjawię się na każde wezwanie. Dziękuję za pomoc, sierżancie Evans. Jeśli moja żona wyzdrowieje, będzie to w dużym stopniu pańska zasługa.

Kiedy wszedł do szpitala, młoda lekarka wybiegła mu na spotkanie.

— Panie Cross, neurochirurg zbadał pańską żonę i przeanalizował jej zdjęcia rentgenowskie. Chce z panem rozmawiać. Nadal jest z panią Cross. Proszę za mną.

Neurochirurg czekał w osłoniętej części sali, pochylony nad leżącą na wznak Hazel. Na widok Hectora wyprostował się i podszedł do niego. Był przystojnym mężczyzną w średnim wieku. Sprawiał wrażenie pewnego siebie, inteligentnego i kompetentnego. Prawdziwy mistrz w swoim fachu.

— Jestem Trevor Irving, czy pan...

— Cross. Hector Cross. Jaki jest stan mojej żony, panie Irving? — Hector przeszedł do rzeczy, darując sobie uprzejmości.

— Kula utkwiła w mózgu — odrzekł Irving. — Znajduje się w bardzo wrażliwym miejscu, do tego mamy krwawienie.

Trzeba ją natychmiast usunąć. — Wskazał zdjęcie rentgenowskie na podświetlaczu. Na tle nieostrych zwojów tkanki mózgowej rysował się wyraźnie cień pocisku o zaokrąglonym czubku.

— Rozumiem — odrzekł Hector, odwracając głowę. Nie chciał patrzeć na tego strasznego zwiastuna śmierci.

— Sytuację komplikuje dodatkowo to, że pańska żona jest w ciąży. Który to tydzień?

— Czterdziesty. Dziś rano była u ginekologa.

— Obawiałem się, że ciąża może być zaawansowana. — Irving westchnął. — Zoperowanie matki może wywołać poważny uraz u dziecka. Jeśli ją stracimy, możemy stracić także dziecko.