Rafał Wojaczek. Prawdziwe życie bohatera - Bogusław Kierc - ebook

Rafał Wojaczek. Prawdziwe życie bohatera ebook

Bogusław Kierc

0,0

Opis

[PK] 

 

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Wiersze Rafała Wojaczka były jak jego stosunek do rzeczywistości – pełne buntu, gniewu, ale także delikatności i uczucia. Sprzeczności targające „poetą przeklętym” prowadziły do nadużywania alkoholu, licznych awantur i kryzysu psychicznego. Wojaczek popełnił samobójstwo w wieku dwudziestu sześciu lat. Mimo to udało mu się zmienić bieg historii polskiej poezji, dla wielu stał się punktem odniesienia. Książka Bogusława Kierca przybliża kolejno dzieje rodziny Wojaczków, dzieciństwo przyszłego poety, wczesną młodość w Mikołowie i krakowski epizod akademicki. Dalej, intensywny okres artystycznego spełnienia, sławy i licznych miłości, a także pogłębiającego się załamania. Autor opisuje reakcję czytelników na twórczość Wojaczka, nierzadko pełną oburzenia, jego kłopoty z prawem – udokumentowane w protokołach milicyjnych i aktach prokuratorskich – i w końcu okoliczności śmierci. A wszystko to zebrane zostało przez świadka wielu wydarzeń z życia poety, jego wieloletniego przyjaciela. 
[Opis wydawcy] 

  

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

  

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu 
Gminny Ośrodek Kultury w Domaniewicach 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie 
Miejska Biblioteka Publiczna w Koronowie 
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (4) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Bogusław Kierc

Rafał

Wojaczek

* Prawdziwe życie

bohatera

Robert Harvey

Libertadores. Bohaterowie Ameryki Łacińskiej

Henry Gidel

Picasso. Biografia

Julia Frey

Toulouse-Lautrec. Biografia

Peter Green

Aleksander Wielki. Biografia

Jackie Wullschl Ager

Andersen. Zycie baśniopisarza

Francis Wheen

Karol Marks. Biografia

Victor Bockris

Andy Warhol. Zycie i śmierć

Myra Friedman

Janis Joplin. Żywcem pogrzebana

JÓZEF SZCZUBLEWSKI

Sienkiewicz. Żywot pisarza

Norbert Elias

Mozart. Portret geniusza

Patricia Bosworth

Diane Arbus. Biografia

Maurizio Viroli

Uśmiech Machiavellego. Biografia

Charles Nicholl

Leonardo da Vinci. Lot wyobraźni

Robert Hughes

Goya. Artysta i jego czas

Francois Rosset, Dominique Triaire

Jan Potocki. Biografia

Atle N/Ess

Munch. Biografia

Michel Houellebecq

H.P. Lovecraft. Przeciw światu, przeciw życiu

Julia Blackburn

Billie Holiday. Biografia

w przygotowaniu:

Stephen Greenblatt

Shakespeare. Stwarzanie świata

Imre Kertesz

Dossier K.

Bogusław Kierc

Rafał

Woj aczek

* Prawdziwe życie bohatera

w yd^gfcwnic

Zrealizowano w ramach Programu Operacyjnego Promocja Czytelnictwa ogłoszonego przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Patronat medialny:

wprost

PAN I

eurostudęnt

księtkl

INDEPENDENT

Jedynka

POLSKIE RADIO

----www^yiwk-kaiMkŁ«i----

Copyright © by Bogusław Kierc, 2007

Wydanie I

Warszawa 2007

Kiedy jeden poeta mówi z sympatią duchową o drugim poecie, to, co powiada, jest dwakroć prawdziwe.

Gaston Bachelard

Spis treści

Gdybyśmy tak porozmawiali

Dwadzieścia pięć lat po śmierci Rafała Wojaczka ukazał się najpełniejszy (do tamtego czasu) zbiór jego wierszy. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że wyszły w „Bibliotece Klasyki” Wydawnictwa Dolnośląskiego, w której pojawiały się wyłącznie prozatorskie dzieła klasyków polskich i obcych.

Czy ćwierć wieku jest wystarczającą miarą czasu, by sprawdzić trwałość dzieła, bez którego organizm współczesnej literatury polskiej nie byłby tym, czym jest? Nie tylko w oryginalnych utworach autorów, którzy czują się sukcesorami poetyckiej odwagi i duchowego impetu Rafała Wojaczka, ale i w tych dokonaniach literackich, które nie mogłyby uzyskać tożsamości bez dostępu do odkrytej przez Wojaczka przestrzeni - by tak ją nazwać - społecznej intymności W tej bowiem przestrzeni narodził się ów „prawdziwy bohater”, który bezkompromisowo, z etyczną brutalnością zawłaszczał obszary strzeżone przez publiczne i polityczne tabu.

Dzisiaj, kiedy pytam o trwałość dzieła Rafała Wojaczka - po dalszych dziesięciu latach od ukazania się tamtej książki ze złotymi tłoczeniami na okładce - pytanie jest już retoryczne. Między pierwszym a drugim wydaniem przez

Biuro Literackie Wierszy zebranych minął nieledwie rok (2005, 2006). Liczba nowych tekstów poświęconych twórczości i osobie Wojaczka mogłaby się złożyć co najmniej na tak pokaźną księgę, jak ten opracowany przez Romualda Cudaka i Macieja Meleckiego tom Wydawnictwa Uniwersytetu Śląskiego i Instytutu Mikołowskiego, zatytułowany Który jest, Rafał Wojaczek w oczach przyjaciół, krytyków i badaczy (Katowice 2001). Już nie tylko jako kinowy konterfekt w filmie Wojaczek Lecha Majewskiego (1999), ale i w przedstawieniach teatralnych, pieśniach, piosenkach, symfoniach - „zmartwychwstaje” jego obraz i podobieństwo.

Nie mam dostatecznych kompetencji, by odnieść się do wszystkich dostępnych mi dzieł tego typu. Z drugiej strony niedogodnie byłoby mi wartościować je ze względu na wierność owemu obrazowi i podobieństwu. Tym bardziej że sam zamyśliłem opowieść o „prawdziwym życiu bohatera”. Nie zamierzam więc niczego „obiektywizować” ani powściągać własnej nieufności wobec uzurpatorskich zapędów opisy-wacza życia i twórczości człowieka, z którym się bywało dość blisko.

Ryzykowną możliwość uznania Rafała Wojaczka za klasyka - w takim sensie, w jakim za klasyków uznaje się Rimbauda czy Lautreamonta - oparłem na pewnym zdaniu, wyjętym z Kłasycyzmu, czyli Prawdziwego końca Królestwa Polskiego Ryszarda Przybylskiego: „Klasycyzm to dekret, który pozwala opanować chaos przeżyć i myśli i zrygoryzo-wać osobowość, czyli otchłań sprzeczności”1.

Robota poetycka Wojaczka służyła w najwyższym stopniu właśnie temu: opanowaniu chaosu przeżyć i myśli i zrygoryzowaniu osobowości, czyli otchłani sprzeczno-ści.^Sprzeczność ożywia jego wiersze i jego legendę. Oto poezja buntu - łamiąca wszelkie reguły - wykrystalizowuje rygorystyczne formy wiersza regularnego, a dobrze wychowany, wrażliwy młodzieniec - erudyta nieźle zadomowiony w gospodarstwie kultury śródziemnomorskiej -wciela się w postać „Tego skurwysyna Wojaczka, poety, / Pijaka i darmozjada”.

Będę o nim opowiadał. Tę jeszcze inną bajkę. I na dobrą sprawę - będę ją opowiadał przy nim. Bo tylko ta możliwość wydaje mi się uczciwa. Zgoda, uczciwa na moją miarę. Ową miarę uwydatnia tryb przypuszczający w tytule tego wstępu: gdybyśmy tak porozmawiali... Ta rozmowa jednakże niech pozostanie już tylko naszym wewnętrznym dialogiem, z pewnością bardziej moim niż bohatera mojej opowieści.

W tamtym czasie Rafał mówił mi o różnych swoich sprawach. Także intymnych. Niektóre zdarzenia znam z jego szczegółowych relacji. I choć mógłbym przypuszczać, że wśród nich są i takie, które powierzył mi, bym je „spożytkował literacko” - w niczym nie czyni to oczywistym mojego postanowienia, że tak właśnie mam je tutaj „spożytkować”.

Nie zamierzam pisać ani apoteozy, ani hagiografii Rafała Wojaczka. Ten genialny - bo genialny! - poeta bywał często wrednym i marnym aktorem. W roli, którą sam sobie wyznaczył, czytając tekst losu. I wredność, i marność były jego rzeczywistym cierpieniem. Ale także cierpieniem, które (chcący i niechcący) zadawał innym. Często najbliższym.

Czy to powinno implikować domysł, że bywał wrednym i marnym człowiekiem?

Nikt nie osądzał go surowiej niż on sam. Trudno się dystansować od Wojaczkowych autoinwektyw i pogardy, jaką miał dla samego siebie. Może więc warto pokazać go w sytuacjach tak bezbronnie człowieczych, jak niejedna ze scen w jego wierszach...

Nieustannie naciskający imperatyw przekroczenia, transgresji, prowadził Wojaczka - zarówno w poezji, jak i we wszystkich jego życiowych przygodach - za horyzont! Albowiem wiersz Prawdziwe życie bohatera przywołuje okoliczności żeglugi, które Rafał znał dobrze z czasu swoich harcerskich rejsów - najpierw po Jeziorze Goczałkowickim, potem już po wielkiej wodzie - na „Czerwonych Żaglach”. Nie tyle więc o żeglowanie za horyzont widzialny szło w tych przygodach, ile o dosięganie „horyzontu prawdziwego”, żeby zobaczyć -co za nim.

Wszak samo docieranie do tego horyzontu było zarazem sztuką i dzielnością. Było - jak to Rafał gdzie indziej określił - „pewną formułą nadziei”. Tym stanem po „dobiciu do dechy”, kiedy „z drzewa naszego życia opadają listki pięknych wielkich słów, wzniosłych haseł, idei: kiedy zapominamy wszystkich wyuczonych kiedyś wierszy, kiedy opuszcza nas wiedza, zapomina o nas pamięć, kiedy nie możemy już mieć pragnień, przez co nasze życie w takich właśnie hasłach, wierszach, frazesach, ideach i pragnieniach przejawiające się, nagle wydaje nam się byłe”. I to, co po „byłym” życiu następuje, jest wizją prawdziwego horyzontu, „jest tym, czym musi być, jest wahaniem przed nowym urodzeniem się, jest nadzieją”.

Czego wypatruje bohater zza prawdziwego horyzontu?

Nie złoto, to wszak wiem, więc kto czy co tak się tam świeci, Że ciemny-chrząszcz wzroku na wskroś przestrzeni na to leci Nie wytyczoną drogą?

Czy to już jest ta gwiazda: nie nazwane jeszcze słońce, O którym wiem, że, iżby je nazwać, potrzeba w mowie Urodzić się na nowo?

(Czy to już—)

Czy to przed urodzeniem na nowo się waha? On wie, że wahanie „jest tym, czym musi być”. Dopowiada: „jest nadzieją”. Ale wie również (napisał Błyskawicę), że „tylko z wahań żyje śmierć”.

Może się wydawać młodzieńczą dezynwolturą takie nadużywanie słowa „śmierć”, z jakim od początku spotykamy się w wierszach Wojaczka. Jeszcze trudniej jest przyjąć tę orientację ku śmierci tym, którzy znali logiczną rzeczowość Rafała, jego witalność. On sam w jednym z najwcześniejszych wierszy, zaczynającym się od słów: „wyrok na mnie już zapadł”, oświadcza: „bluźnierstwem jest o życie posądzić trupa lecz trup wciąż kochał życie (...)”.

„Trup” miał wtedy osiemnaście lat. Już wcześniej „udzielał się Przygodzie”. 21 sierpnia 1962 roku wyszedł w pełnomorski rejs na „Arce”, odbywając staż na stopień jachtowego sternika morskiego. Ta przygoda też była doznaniem bliskości - albo inaczej: zapachu i smaku, oddechu śmierci.

Ślady tej inicjacji można odnaleźć nie tylko w Prawdziwym życiu bohatera, ale także w Oknie, tym zaczynającym się od słów: „Natchniony dziś przez pamięć moich pierwszych wierszy”.

Ten ważny wiersz, ukazujący metodę poetycką Wojaczka, oddaje symptomy zetknięcia się ze śmiercią. Ale jest jeszcze coś, co mocno wcisnęło się w pamięć i zostało przez śmierć zawłaszczone. Także już wtedy i jeszcze wcześniej. Mówi o tym Rafał we fragmencie poematu prozą Sanatorium, zatytułowanym Na progu-. „Koje na CZERWONYCH ŻAGLACH nie tyle przypominają szuflady, ile rzeczywiście nimi są. Osobnik, który zapakuje się w takową, aby zażyć zasłużonego wypoczynku po wachcie, budzony do następnego czuwania dopóty łbem tłucze o niziutki szuflady strop, póki podświadomości swej nie nauczy poskramiania owego odruchu gwałtownego unoszenia głowy, nabytego w rodzinnym łóżku. Żeglarz, tknięty nieceremonialną dłonią na znak, że już pora, jeszcze śpiąc, głowę bokiem wysuwa z szuflady, za głową górę torsu, następnie cały tors i na koniec bardzo zręcznie wypada cały, uprzednio odpiąwszy pasy służące do utrzymywania go w szufladzie koi, jeśli rzecz odbywa się w czas bujającego sztormu. Mnie ta nauka pozostała na dobre we krwi (...)”, co można sprawdzić w innym miejscu Sanatorium, przyglądając się przebudzeniu Piotra G. Sobeckiego. Tu pozostaje mi już tylko przytoczyć Pewną komodę, czyli\ „Ile śmierć ma szuflad!”:

PEWNA KOMODA, CZYLI

Ile śmierć ma szuflad! - W pierwszej Składa sobie moje wiersze Którymi ją sobie skarbię.

W drugiej szufladzie najpewniej Przechowuje kosmyk włosów Z czasów, gdy miałem pięć lat.

W trzeciej znowu prześcieradło Z moją pierwszą nocną zmazą I świadectwo maturalne.

Zaś w czwartej zbiera rachunki, Upomnienia i sentencje

„W imieniu Rzeczpospolitej”.

W piątej recenzje, opinie,

Które, by się pośmiać, czyta,

Kiedy jest melancholijna.

Musi też mieć wielce skrytą,

Gdzie spoczywa rzecz najświętsza:

Akt mojego urodzenia.

A najniższa i największa

- samej już wysunąć trudno -

Będzie dla mnie w sam raz trumną.

(1970)

W Innej bajce poprzedza ją wiersz Na brzegu wielkiej wody., kończący się słowami: „Wodo, która nad nami zamkniesz ciche oko!”

Koincydencje są dostatecznie wyraźne, by uświadomić sobie, że ewentualna próba pochwycenia biografii Rafała Wojaczka musi uwzględnić zaglądanie do szuflad tej Komody. Zatem - ile śmierć ma szuflad? Siedem. Tyle wylicza poeta.

Szuflada szósta Rzecz najświętsza

Parochus Nicopolensis Georgius Rother mógł był (jeśli mógł) tego dnia ze szczególną tkliwością patrzeć na miasto. Może obejmował je wzrokiem, stojąc opodal krzyża górującego na cmentarzu od 1873 roku. Patrząc na zachód, za bryłą kościoła św. Wojciecha, od północy ku południowi, widział uskakujące tarasowato ośnieżone dachy domów.

Gęsta zabudowa daje wrażenie przytulności. Miejsce, na którym (przyjmijmy, że) stoi proboszcz Georgius Rother, znajduje się we wschodniej części miasta, za kościołem, i wydaje się najwyżej położoną (najważniejszą) stroną Mikołowa.

Zostało jeszcze parę godzin do wieczora. Ale święty Mikołaj już odwiedza dzieci. Można sobie wyobrazić, że na wystawach sklepów stoją Mikołaje - manekiny z brodami z waty, ale z infułami na głowach i z pastorałami w dłoniach. Święty Mikołaj nie został jeszcze wyparty przez radzieckiego Dziadka Mroza. Stoją więc Mikołaje w Mikołowie, kiedy o dwudziestej drugiej czterdzieści pięć Elżbieta z domu Sobecka, żona Edwarda Wojaczka, wydaje na świat trzecie dziecko, drugiego syna, który za dziesięć dni przyjmie na "chrzcie świętym (nadadzą mu) imiona - Rafał Grzegorz Mikołaj.

Starszy brat nowo narodzonego, Piotr, już chyba nie bardzo wierzy w Mikołajowe cuda. W 1945 roku ma dwanaście lat. Miał dwa lata, kiedy urodziła się Kasia. Siostra przeżyła niespełna pięć i pół roku.

Mieszkanie, w którym przyszedł na świat Rafał, w domu przy ulicy 1 Maja 8, przyznano rodzinie Wojaczków w maju. Dzisiaj mieści się w nim Instytut Mikołowski, który pielęgnuje pamięć o poecie i propaguje wszelkie inicjatywy artystyczne i naukowe, bliskie wizji i intuicji twórczych Rafała Wojaczka. Od niedawna ulica nosi imię Jana Pawła II.

Georgius Rother dożył jeszcze roku 1950. Pięcioletni Rafał nie wydawał się tym spośród parafian, za którym proboszcz powinien ze szczególną gorliwością orędować natychmiast po opuszczeniu tego świata. Chłopczyk pouczał już trzyletniego braciszka Andrzeja, którego naprawdę pokochał. Andrzejek był jakby delikatniejszy od Rafała. Może rodzice spodziewali się córeczki?

W rozmaitych rozmowach o latach dzieciństwa, o domu, wspomnienie Kasi było zakryte. Janusz Styczeń napomknął kiedyś o dziwnym zachowaniu Rafała, już we Wrocławiu: stawał nagle na ulicy, przerywał rozmowę i tłumaczył - „Siostra, znowu siostra mnie woła”.

Oczywiście mogło to być hiperbolizacją Rafałowego „zobowiązania do śmierci”, ale niewątpliwie pamięć o Kasi wracała razem ze świadomością tamtego ciosu, który do-sięgnął rodziców i Piotra, a ich ból nie dawał się ani ukoić, ani złagodzić. Można go było tylko zmilczeć. Choć ta siostrzana obecność zagnieździła się w duszy Rafała. Pośród najwcześniejszych brulionów poetyckich (sprzed debiutu) są próby wiersza z takim wezwaniem:

śniąc w tej katedrze boga uwierzyłem siostro że ciebie nie ma wcale zmiłuj się nad nami

albo taki obraz:

widziałem białą gęś z czerwonym piórem zamiast oka i najdroższa się zdała mojej siostrze gdy swą nagość ponurą rozpięła z krzykiem

Okoliczności poprzedzające śmierć Kasi, 29 września 1940 roku, same w sobie były dramatyczne. Mieszkańcy kamienicy przy ulicy Kościelnej, gdzie mieszkała rodzina Wojaczków, złożyli petycję do niemieckich władz miasta, w której oświadczyli, że nie życzą sobie, by mieszkał wśród nich „polski nacjonalista”. Wojaczków wyeksmitowano. Brat „polskiego nacjonalisty” Edwarda Wojaczka, Franciszek, przysłał furmankę powożoną przez swego syna Jana i mikołowscy Wojaczkowie, załadowawszy dobytek na wóz, odjechali do rodzinnych Jejkowic. Dzieci zachorowały na dyfteryt. Piotr jakoś wyszedł z choroby, Kasia przechodziła ją bardzo ciężko. Dusiła się. Najbliższy lekarz był w Rybniku. Niemiec. Odmówił pomocy.

Po niespełna pięciu latach wrócili do Mikołowa. Narodziny Rafała, a potem Andrzeja - to już była całkiem inna epoka. Zwłaszcza dla Piotra, na którego wkrótce miały spaść obowiązki niańki, co przy intensywnej pracy rodziców było nieuniknione.

Kasię kochał i opiekował się nią z cierpliwą czułością. Woził ją na trójkołowym rowerku, sadzał na grzbiecie wielkiego psa. Rozpacz po śmierci dziewczynki była dla niego, wówcza&siedmiolatka, wyrwą w istnieniu. Rafał nie okazał się inną Kasią. Andrzej wydawał się dzieckiem grzeczniejszym i cierpliwszym (do czego zwykle zobowiązuje się córeczki). Ale Andrzej też był chłopcem.

Dwa lata różnicy to niewiele. Jednak między trzylatkiem, z którym już można poważnie porozmawiać, a pięciolatkiem, jakoś obytym w życiu na planecie, ta różnica wieku pozwala na braterską zażyłość, a zarazem utrzymuje właściwe proporcje między uprawnieniami starszego i młodszego.

Siedemnastoletni Piotr był kimś niemal dorosłym, był prawie panem bratem, i tę swoją dorosłość dawał odczuć Rafałowi. Nie dlatego, że tak chciał, ale tak wynikało z porządku życia, choćby tylko z obowiązków uczącego się pilnie licealisty, od czternastego roku życia sodalisa mariańskiego, który (i to nie jest bez znaczenia) po śmierci Kasi przez pięć lat był właściwie jedynakiem. Synem nauczycieli. Niańczenie wrzeszczących bachorów, kiedy koledzy grali w nogę albo bawili się bronią (której wielkie ilości razem z amunicją pozostawili uciekający Niemcy), nie było tym, do czego rwała się dusza Piotra. Zwłaszcza że był mistrzem w składaniu i rozkładaniu niemieckiego empi, mógł to robić z zawiązanymi oczami.

Rok 1950 był pierwszym jubileuszem Polski Ludowej: przez pięć wcześniejszych lat wokół Mikołowa (i w samym Mikołowie) dokonywały się dramatyczne i tragiczne przekształcenia rzeczywistości. W jej wymiarach politycznych, społecznych, geograficznych i metafizycznych.

24 stycznia 1945 roku Armia Czerwona wkroczyła do nieodległych Gliwic. Około jedenastej przed południem. Po dwóch tygodniach sowiecka komendantura rozpoczęła rejestrację mieszkańców, którym albo się nie udało uciec, albo zostali „przekonani” do pozostania w mieście.

Zgodnie z zarządzeniami niemieckimi cały okręg przemysłowy miał być broniony jak twierdza. Pozwalano wyjechać tylko kobietom i dzieciom do lat czternastu. Sowieci odcięli linię kolejową do Koźla, możliwa więc była jedynie ucieczka w kierunku Rudy Raciborskiej i Raciborza - pieszo bądź na chłopskich wozach.

Zaczęły się wywózki do Związku Radzieckiego. Mężczyzn od szesnastego do sześćdziesiątego roku życia wywożono jako jeńców wojennych. Opłacane porcją ciepłej zupy i kromką chleba dzieci - od trzynastego roku życia - były zmuszane do pracy przy demontowaniu zakładów przemysłowych. Mieszkania plądrowano, meble wywożono do Rosji.

27 stycznia armia sowiecka wyzwoliła obóz koncentracyjny w Oświęcimiu. W tym czasie okręg Górnego Śląska opanowały agentury Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Do byłych obozów i więzień hitlerowskich wtrącano niewinnych cywilów. Reżim komunistyczny umacniał swoje racje, torturując i mordując.

Mieszkałem wtedy na granicy Górnego Śląska, w będącej jeszcze odrębnym miastem Białej Krakowskiej. Starszy prawie o trzy lata od Rafała, pamiętam jakieś mgnienia i błyski utrwalające pamięć tamtego czasu. A więc normalną obecność ludzi mówiących po niemiecku, mężczyzn ubranych jak na polowanie, stawiających pod murem innego mężczyznę. Wydawało mi się, że to pewnie jego koledzy robią sobie taką głupią zabawę.

Pamiętam rozmowy dorosłych o aresztowaniach. Ale pamiętam też owych Mikołajów na wystawach sklepowych wtedy, kiedy jeszcze - obok państwowych - istniały sklepiki prywatne, w których można było kupować na kredyt. I dziś

Miejska Rada Narodowa miasta Mikołowa - rok 1946; Edward Wojaczek w drugim rzędzie od góry - drugi od prawej

1 Maja 1952 roku w Mikołowie

jeszcze widzę, jak nasza służąca, którą później należało nazywać pomocą domową, przygotowuje się do wykonania jakiegoś tańca rosyjskiego przed akademią w Domu Kultury i pokazuje mi ten taniec, śpiewając „ci-ci-ry-ci, ci-ci-ry-ci”, łapie się przy tym za bujne piersi i zaraz poklepuje rytmicznie po pośladkach. Wycinam z okładki „Rycerza Niepokalanej” Matkę Boską, a z radzieckiego „Ogonioka” - kolorowego generalissimusa. Tłumaczę mamie, czego się dowiedziałem w przedszkolu: że on bardzo kocha dzieci, a mama każę mi się uciszyć i mówi, że to niedobry człowiek. Nie piszę biografii równoległej, lecz odwołując się do własnej (cielesnej) pamięci, usiłuję dociec, co z takich przebłysków mogło się utrwalić w pamięci i świadomości Rafała. Bo że coś podobnego (jeszcze po trzech latach) musiało go choćby omusnąć, wydaje mi się prawdopodobne.

Edward Wojaczek już 14 lutego 1945 roku rozpoczął swoją powojenną pracę nauczycielską w mikołowskim gimnazjum i liceum. Na uroczystej fotografii z 1946 roku stoi w gronie radnych Miejskiej Rady Narodowej miasta Mikołowa. Nową rzeczywistość polityczną Polski (Ludowej) oddaje zdjęcie zrobione w dniu Święta Pracy 1 maja 1952 roku. Siedmioletni Rafał z ojcem i bratem Andrzejem. Przekornie uśmiechnięty. Andrzej patrzy w obiektyw z powściągliwą rezerwą. W tle transparenty. Wyraźnie widać słowo NIECH. Wielki portret-feretron - może z twarzą Słońca Ludzkości (któremu pozostały niespełna trzy lata katowskiego życia), a może - Róży Luksemburg (jakby więcej włosów), trudno stwierdzić, bo przesłania tę twarz głowa mężczyzny stojącego przed monstrum.

Nieopodal - z ciężarówek - sprzedawano kiełbasę i bułki. Były festyny z artystycznymi występami robotników i robotnic tańczących rosyjskie tańce i śpiewających takież pieśni. (Rosyjskimi nazywano wtedy także pieśni i tańce pochodzące z innych republik radzieckich.)

Dla Elżbiety i Edwarda Wojaczków ten czas był wyjątkowo dotkliwy. Jako nauczyciele byli obciążeni odpowiedzialnością za wychowanie nowego pokolenia Polski Ludowej. Rodziło się nowe piękno. Służył mu oprawiony w zieloną imitację skóry album Piękno Polski Ludowej.

O całkiem inne piękno Polski Ludowej zatroszczyła się Krajowa Rada Narodowa, która na swoim siódmym posiedzeniu, 5 maja 1945 roku, uchwaliła pod wysokim protektoratem jej prezydenta Bolesława Bieruta (agenta NKWD) pomnikowe wydawnictwo pod nazwą: Wydanie Narodowe Dzieł Adama Mickiewicza, które było przejęciem niezrealizowanej inicjatywy Sejmu Ustawodawczego z 1920 roku. Tom XIII zatytułowany Pisma różne (w opracowaniu Leona Płoszewskiego) otwiera Veni Creator. Następnie są Słowa Chrystusa, potem Słowa (Najświętszej) Panny.

Ten fakt, niemający (pozornie) nic wspólnego z losem innego poety (innych poetów i niepoetów), okazał się znaczący dla Rafała Wojaczka. Tego, który jeszcze nie znał swojego powołania, i tego, który był zdolny napisać Światełko, doświadczając ekstatycznych spotkań z wizjami kowieńskiego nauczyciela i profesora z Lozanny.

Czy Mikołów ma się jakoś do Kowna albo do Lozanny? Takie pytanie wydaje się mocno naciągane. Ale zadając je, prowokuję odpowiedź, w której uwydatniłby sięgenius loci oddziałujący na wyjątkowe dusze, które zwabia - jak Go-etheański Król Olch wrażliwych chłopców. Skoro postawiłem takie pytanie, to jasne, że spodziewam się odpowiedzi twierdzącej.

Mit Mikołowa, ponurego, małomiasteczkowego, wydaje mi się wtórny wobec objawień, jakich dostępuje dziecko rozpoznające swoje miejsce na Ziemi.

„Odprowadziłem Andrzeja na skrzyżowanie, pod krzyż, co tam jest - zajechał samochód, odjechał. Pół do czwartej. Ale ja już - wiruję”1. Tak napisał Rafał w liście do Teresy Ziomber, datowanym: 18/19 VIII 66.

Z domu przy 1 Maja 8 to ledwie parę kroków, a więc rzeczowo i bez sentymentów: Andrzej mógł sam pójść na umówione miejsce, skąd odjechał na Hel. Prócz chęci towarzyszenia mu, prócz braterskiej powinności czy życzliwości, a nawet dobrego pretekstu do przejścia się, żeby przewietrzyć zbyt rozemocjonowane myśli, było w tym coś, co wpisane zostało w bycie w tym miejscu, gdzie należy odprowadzać do krzyża. Podobnie, jak należy spacerować tymi zaułkami, tymi alejkami. Swoim położeniem i - by tak powiedzieć - ułożeniem miasto samo się tego domaga; samo po sobie (i w głąb siebie) prowadzi.

Rafał był wyjątkowo czułym instrumentem dla tej tajemniczej geodezji. Wtajemniczanie zaczęło się w dzieciństwie. Od regularnych spacerów, które z czasem stały się obowiązkowe, wymuszane przeważnie przez ojca. Zresztą to była epoka chodzenia. Chodzić z kimś (czyli „mieć” chłopca albo dziewczynę) oznaczało wtedy konkretne chodzenie razem - do parku, na wycieczki, do kina. W rodzinie do stałych obyczajów należały wyjścia na wspólny spacer - zwłaszcza w niedzielę po obiedzie.

Kiedy już można było sobie pozwolić na samodzielność, oczywisty nawyk spacerów skłaniał do wędrówek bardziej podniecających, odbywanych najczęściej z młodszym bratem. Nagradzane były te wyprawy niespodziewanymi odkryciami miejsc i pomyśleń. Miejsca przyjmowały i oddawały chłopca jego przeznaczeniu, które tam właśnie ledwie przeczuwał, ale przeczuwał jako - podobne do łaskotania - podniecenie, jak po wyjściu z wody po dobrym pływaniu.

Woda w istocie okazała się dla Rafała żywiołem organicznie tożsamym z jego wewnętrznym pływaniem i rozpływaniem się w sobie. Zanim jeszcze dowiedział się sobą, że jest poetą. Pływał „po rzekach, jeziorach i po wielkiej wodzie także”.

Obrazy wody w jego poezji będą objawiały zarówno rzeczywistość genezyjską, jak i eschatologiczną; będą zwiastowały przemianę, ukazywały osmozę życia i śmierci. Woda we wszelkiej postaci: rzeki, jeziora, morza, oceanu, deszczu, śniegu, lodu, chmury, mgły, łez, potu...

Woda była dla Wojaczka nośnikiem pamięci obszerniejszej od tej, która zawiera dzieje i zdarzenia, a także przypadki i ekscesy pamiętającego. Sięgała pamięci prenatalnej i genezyjskiej. Niemal tej, w której „duch unasza się nad wodami”.

Trudno w coś takiego uwierzyć. Trudno nie uznać tego za mistyfikację. Ale przecież nie trudniej niż uwierzyć Przybosiowi czy Słowackiemu. Kiedy jeden, wspominając dar jakiegoś przed-widzenia dany pięciolatkowi, cytuje swoje dziecięce słowa: „ze mnie robi się miedza, co kto idzie do nas”, drugi powiada, że „przed wieki był i był w Panu”. To nie są hiperbolizacje, ale stwierdzenia faktów, które tylko sprawiają wrażenie hiperbolizowanych. Ufam hiperbolicz-nym rewelacjom Rafała Wojaczka:

Jestem światło i wszyscy Żydzi mi zazdroszczą

Światło jedynej gwiazdy - słońca matki brzucha

Andrzej i Rafał w wodzie

Elżbieta Wojaczek z Piotrem

A po ojcu ja biorę rozpaczliwą dumę Tym co pisywał - czasem listy do mnie

Tak ja dziś piszę ten ostatni list

Promieniem pożyczonym na chwilę od słońca

(Już nie jestem poetą)

Przestrzeń, która otacza dziecko, ta przestrzeń oswajana (i banalizowana jako oczywistość), jest przestrzenią marzenia. Potwierdzają to zdania Gastona Bachelarda:

Obrazy z dzieciństwa, obrazy wytworzone przez dziecko, obrazy, o których poeta mówi nam, że wytworzyło je dziecko, są dla mnie właśnie przejawem trwałego dzieciństwa. Są to obrazy samotności. Wypowiadają one ciągłość między marzeniami wczesnego dzieciństwa i marzeniami poety.2

Liryka Rafała Wojaczka dowodzi prawdziwości tych konstatacji. Wszystko, co przeciska się przez zmysły, wnika w umysł, przenika duszę dziecka - natychmiast przemienia się w obrazy poetyckie, czekające na uwolnienie we właściwej chwili. Ziarna, zarodki, zalążki, pierwiastki poetyckiej wyobraźni.

Ona się będzie udoskonalała, zachęcana do tańca przez tańczące już jej podobieństwa w bajkach, baśniach, mitach. Będzie rozpoznawała siebie w istniejących już eksterioryza-cjach, zanim jej nosiciel (bo chyba nie - właściciel) wyrobi jej mowę.

Tacy poeci jak Wojaczek nie mitologizują dzieciństwa, nie czują tęsknoty za utraconym, lecz starają się pilnie oczyszczać umysł i zmysły, by osiągnąć czystość percepcji zbliżoną do tamtego stanu z dzieciństwa.

Odnajdywanie, odczuwanie sensu - nawet jeśli miałby się objawić jako brak sensu - zaczyna się u nich bardzo wcześnie. I nie różni się wiele od ustaleń późniejszych, takich jak zapisane przez Rafała w Klinice Psychiatrycznej AM we Wrocławiu w maju 1965 roku: „Cóż ja próbuję ustalić? Tożsamość własną? Tożsamość własną. A w czym się sprawdzić, wobec czego - wobec rzeczy, kawałka drewna, trawy etc. ? Nie wiem. I dlatego, że nie wiem, orzekam brak sensu”. Zatem rzeczy - kawałek drewna, trawa - są tym, wobec czego i w czym się sprawdza dziecko, żeby ustalić własną tożsamość.

Coś podobnego odkrył zapewne u Przybosia, kiedy w Krakowie, kupiwszy jego Sens poetycki, natknął się na taką opowieść: „Zostałem sam. Podniosłem się i - ujrzałem po raz pierwszy świat: Wysoko, na tle dębów nad drogą, paliło się czerwoną zorzą ogromne niebo. Przejęło mnie zdumienie i groza-myśl: «To Wielkie JEST - a to JA». We trwodze i drżeniu tego pierwszego doznania świata i samo-uświadomienia sobie siebie czułem jednak obok samotności coś, co utwierdzało równowagę strachu i opanowania, drżenia i spokoju”3.

Kiedy się ma dwa, trzy lata, nie odczuwa się znaczenia tego „aktu egzystencjalnego”, ale czuje się jego swoistość, jego, inaczej mówiąc, ciężar (doleganie, dolegliwość). W Dzienniku pisanym w klinice psychiatrycznej można odnaleźć ślad tego dolegania, które rychło przemieni się w dolegliwość:

Ojciec jest duży matka jest duża a syn maleństwo

Warto pamiętać, że z „maleństwem” utożsamia się chłop na schwał, jak dawniej określano takiego drągala. Później jeszcze w Kobiecości III zwróci się sam do siebie kobiecym głosem: „Ty moje duże dziecko”. Podobnie mówi o nim Stefania Cisek w rozmowie z Maciejem M. Szczawińskim: „Ja go pamiętam jako bardzo wysokiego i bardzo nieśmiałego chłopaka, który sprawiał wrażenie dużego dziecka”4.

Pieszczotliwy kolokwializm został użyty przez bohatera z pełną świadomością treści i znaczeń. To, co zwykło się nazywać bólem istnienia, i co było udziałem Rafała, można by - w jego szczególnym przypadku - rozpoznać jako ból zaistnienia, ból narodzin. Inwokacja „Ty moje duże dziecko” implikuje zarówno tożsamość, przynależność do kogoś, czyim się jest, pieszczotliwość, tkliwość, macierzyń-skość, kobiecość, dziecięcość wreszcie.

Znamienne, że w poezji Wojaczka obok śmierci najczęściej pojawia się matka, kobieta, ojczyzna. Ogólniej mówiąc, macierzyńska kobiecość w rozmaitych upostaciowaniach. Nawet wiersz nie może nie być kobietą (Czy wiersz może nie być kobietą). Choć „Początek poezji” może być „drogim chłopcem”, a poemat - „Murzynem choć nie wiem czarnym czy białym”.

Najstraszliwszym przeżyciem Rafała Wojaczka, jakiego doznał na tej ziemi, było urodzenie się. Jestem świadomy niestosowności i, co gorsza, pretensjonalności tego zdania. Nieprzyzwoitością zresztą są dywagacje na ten temat. Moje mówienie o tym też jest jakoś nieprzyzwoite. A przecież wiem, wiem to po wiernej lekturze wierszy Rafała. Wiem, bo potwierdza mi tę wiedzę moje własne ciało.

Żaden to argument, ale przynajmniej usprawiedliwia czytanie poetyckich dokumentów inaczej trochę, niż czyta się fikcję literacką. A za Wojaczkowymi udokumentowania-mi podróży mentalnych i duchowych za granicę „między jasnowidzeniem a obłędem” czai się dość proste pytanie, na które trudno odpowiedzieć. Jego naiwność wydaje się śmieszna i niemal głupia („może jednak trochę mądra?”): czy zanim „piorun krwi omalże boskiej, / Ten ślepy piorun prawej krwi ojcowskiej”, sięgnie pewnej nocy kobiecego łona, żeby się w jaju (jak czytamy w Lamencie) zalągł syn („nudnym robaczkiem”), czy zanim ten akt go przywoła, już - jest?

Juliusz Słowacki w Próbach poematu filozoficznego mówi: tak! „Bom ja przed wieki był i byłem w Panu”. Mówi nawet więcej: „Ja moc światłości i tworząca siła”5.

Dziwnie to podobne, a raczej: dziwnie do tego podobne są dystychy cytowanego wcześniej wiersza Już nie jestem poetą. I nie chodzi tutaj o jakieś teoretycznoliterackie czy hermeneutyczne ustalenia. Bo tak naprawdę zajmują nas (jeśli zajmują) poeci nie dlatego, że są dobrymi fachowcami w materii poetyckiej, ale dlatego, że mając dostęp do im tylko znanych pierwiastków tej materii, potrafią je tak ( wiązać i obrabiać, żeby uzyskać „stop szlachetny / księżyca i słońca”.

Czytając, mamy dobrą wolę (nawet bezwiednie) uwierzenia temu, czyje słowa czytamy. Uwierzenia nie tyle w jego wymysły i fikcje czy fiksacje literackie, ile w ich przyczynę, w tę „siłę, która przez zielony lont prze kwiaty” (jak Barańczak tłumaczy Dylana Thomasa „The force that through the green fuse drives the flower”), siłę, o którą sam siebie pyta bohater:

Bo cóż za duma, miłość, nienawiść każę mi iść Podług meandrów wysychającej już, słonej krwi?

(Rękopis)

Czemu pełznie przez tę „nudną Saharę” kartki? Aby dotrzeć do źródła.

Takich dążeń do źródła jest w poezji Wojaczka więcej, niż się wydaje entuzjastom (i uczonym w piśmie) po pierwszej lekturze. W Nieznanym plemieniu

Linneusz idzie pod prąd czasu, aby znów się urodzić i między owady, ryby i słowa wpisać wasze imię.

Czy to jest ruch powrotny? Tak. To jest ruch powrotny.

Ten ruch: tak, to jest życie, napędzane wolą

Sprzeciwu wobec siebie, gdyż znajduje śmierć

W sobie samym (...)

(...)

Ten ruch, uwierz, gdy mówię Ci, jest rzeczywisty

(Ten ruch)

Dobrze. To się efektownie układa w dopasowywaniu do siebie cytatów. Ale czy cytaty są wiarygodnymi rewelacjami wewnętrznego pełzania, czołgania, dążenia pod prąd czasu?

Nie myślę o tym, co było oczywiste dla doktora Freuda, któremu tylu mądrych i głupich uwierzyło. Nie myślę o tęsknocie do łona matki. Nie przypuszczam, żeby Rafałowi było tam dobrze, kiedy był „nudnym robaczkiem”, i potem, kiedy był czymś więcej, kimś więcej niż „nudny robaczek”. Robaczek-Wojaczek.

Jego apoteoza matki nie wynikała z pragnienia powrotu do łona; wynikała z intymnej solidarności z kobietą, która zechciała (musiała) przyjąć i ugościć w swoim ciele na dzie-

więciomiesięczny pobyt robaczka-Wojaczka, przybyłego z innego obszaru snu i jawy, z „uprzejmej mgławicy / Przygodnego obłoku”.

Dojrzały Rafał Wojaczek, poeta Rafał Wojaczek, wiedział, że winien jest wdzięczność za gościnę. Znał swoje - jakby to dzisiaj powiedziano - prenatalne zaszłości. Czy jednak rodzące się 6 grudnia 1945 roku dziecko było spowite w niewidzialne mgły nasycone dziejami tego świata, o którym wcześniej inny poeta powiedział: „Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata?” Ten sam poeta, którego słowa powtórzy Rafał przed śmiercią, cytując Znikomka: „I znikąd żadnej pomocy!” - Bolesław Leśmian.

Zbliżamy się tutaj do czegoś ponad wszelką wątpliwość konkretnego i zarazem enigmatycznie niepochwytnego. Nie dziwi nas, kiedy poddając się rozmaitym badaniom laboratoryjnym, pozwalamy sobie wysysać krew, dajemy oglądać mocz, i nie dziwi nas, że z tych płynów ktoś wysublimuje wiedzę o stanie naszego zdrowia czy istocie choroby. Chociaż już orzekanie na podstawie takich badań morfologicznych o naszej kondycji psychicznej wydaje się uzurpacją. Podobną do tej, która bywa treścią słów pochopnego niekiedy spowiednika osądzającego duszę. O ileż większą nieufność czy dystans zachowujemy wobec orzeczeń świadczących o posiadaniu zasobów pamięci ogarniającej więcej, niż zwyk-liśmy przypisywać jej możliwościom percepcyjnym.

Jeśli sekretne płyny zawierają informacje o stanie organizmu, w którym krążą, niepodobna, żeby ten delikatny robaczek nie był „zadrukowany” niepoliczalną mnogością „cyfr”, z których złożyć można zwoje i tomy ksiąg, a choćby tylko „piosenki” i „ulotki”.

Rafał nie tylko o tym (czy to) wiedział. Był od początku nadwrażliwą membraną dla sygnałów świata. Pisał do matki (2 marca 1969): ,W tym jest pokrzepienie, że wszystko, co się odbywa osobiście, ma odniesienie do mitu, nie jest przypadkowe. Nasz Los pisany gwiazdami - tylko nauczyć się czytać”.

Dopóki nudny robaczek jest robaczkiem, nie musi się uczyć, bo cały jest czytaniem. Choć może właśnie to bycie czytaniem jest samo w sobie nauką czytania? Czytanie próbuje odczytać siebie. Prócz innych trudów poetyckiego rzemiosła i powołania Rafał Wojaczek systematycznie podejmował trud odczytania palimpsestu, jakim okazał się dla siebie:

W kronice skóry będą czytać dzieje zaprzeszłych przygód: dobry stary świat wzejdzie w pamięci kiedy nowy świat niemiłosiernie na skórze zadnieje.

- Gdy wreszcie przejdą przez granicę snu.

Mąż wtedy będzie słuchał - nim w dzielnicy nie zaczną dawać piwa - czy już krzyczy radio, krucjatę ogłaszając znów.

A żona, pilnie patrząc w oczy lustra, policzy zmarszczki i upuści dwie ślepe łzy; potem pójdzie kupić chleb.

W śmierć dziecka wreszcie wedrze się pobudka.

(Nowy świat)

Pobudka wdzierająca się w śmierć dziecka jest w równym stopniu obrazem poetyckim, co przypomnieniem stanu sprzed świadomego pamiętania.

Opracowując Utwory zebrane (Ossolineum 1976), wśród Wierszy nie umieszczonych w wydanych tomach postawiłem przy sobie dwa tajemnicze teksty: Inną bajkę i Piosenkę z najwyższej wieży. (Niebędące odmiennymi redakcjami innych wierszy tak samo zatytułowanych.) Zwłaszcza ten drugi tekst, zaczynający się słowami: „Ja jestem wieża, abym wyniośle wciąż nad siebie / mógł róść”, wydaje się sondą zapuszczoną w prenatalne wizje, we wnętrze nocy, o której mówi poeta, że była jego „umierania kształtem jawnym”, co z niego „wyszedł jakby krew”.

Wiersz nie jest oczywistą parafrazą liryku Rimbauda, nie dialoguje z nim; jeśli przywodzi jakiekolwiek analogie, to raczej z Genezis z ducha albo z Królem-Duchem. Ale też nie w jakiejś wariacyjnej aktualizacji czy aluzji. Po prostu dzieje się w nim to właśnie, co próbował wyrazić Słowacki, sięgając do głębi pamięci genezyjskiej.

Także w Innej bajce dzieją się rzeczy zdumiewające swoją konkretnością i wizyjnością zarazem; dzieją się „w powiecie w środku nieba” wytyczonym „miedzami spojrzeń głodnych”, tych, „którzy na ziemi pozostają / siedząc przy misce swego kraju”. W ich wspomnieniach wyraźnieje rzeczywistość wojenna, niemal ta sama, która poprzedziła narodziny Rafała:

Kobiety wtedy rękawiczki

Ciepłe skarpety ciepłe listy

Na fronty słały okazjami

Tam genitalia odmarzały

Wszy jadły tyfus spalał ale

Drugich żywiła syta pamięć

36 S ZUFLADA SZÓSTA

Ojczyzny szklanki i talerza

Z powrotem wiodła wierna sperma

Pod Piosenką z najwyższej wieży umieścił autor datowanie: 1965-1968. Nie znaczy to, że przez trzy lata obrabiał wiersz, piłując i szlifując jego elementy. W kategoriach rzemiosła poetyckiego trudno go uznać za „porządnie zbudowany”. Z pewnością jednak rzecz, którą wyjawiał, pozostawała dla niego dręcząca i ważna tak bardzo, że do niej powracał.

W samej Piosence.., nie ma oczywistych nawiązań do Chanson de la plus haute tour, ale w wierszu czuje się wigor Rimbauda z Sezonu w piekle. A te jego słowa można wprost przypisać Wojaczkowi: „Cierpienia są ogromne, ale trzeba być silnym, trzeba urodzić się poetą, ja zaś uznałem się za poetę”6.

Piosenka... Wojaczka śpiewa o urodzeniu się i o urodzeniu poetą. To ona jest w istocie ową „rzeczą najświętszą”, jego poetyckim aktem urodzenia. Dlatego warto jej tu poświęcić nieco więcej uwagi.

Zdanie otwierające wiersz, przeraźliwie długie, podzielone na szesnaście wersów, zostało poddane tak zawiłej składni, że niepodobna rozeznać się w nim po pierwszej lekturze. Pochopne byłoby uzasadnianie tego dezintegracją psychiki, choć taka logorea sugeruje niemożliwość wyrażenia stanu, w jakim pogrążony jest mówiący. Stanu sprzed mówienia. Mimo że posługuje się mową. Ale to jest mowa, w której trzeba „urodzić się na nowo”, aby wyniośle róść nad siebie - tak, jak wcześniej usta „wyrosły do nieba”, by tchnieniem z bliska wymusić na nim, żeby „wypluło” choć najmniejszą iskrę gwiazdy. Zęby wypluło ją we wnętrze nocy - wypełniającej oczy tego, który wyrasta. Nocy wypełniającej jego oczy kolorami palety, która wymyśliła się sama - na podobieństwo nieznanej mu tęczy. W tej nocy nie było śmierci, do której serce mogłoby sobie dyszeć szeptem „jeszcze siostrze słyszalnym, lecz jej nie było”.

To napomknienie o zmarłej siostrze dobitniej uwydatnia przestrzeń, w której „odbywa się” wyrastanie. Iw tej przestrzeni, w tej nocy, w której siostry-gwiazdy też nie było, życie wyrastającego „żyło sobie snem niepodległym tej nocy”.

Kiedy mówiący to konstatuje, jest dzień. Nieskończony. Nieograniczony widnokręgiem śmierci, śmierci, która jest widnokręgiem, „co się nie odsłaniał”, i która była kiedyś - przed nocą poprzedzającą dzień, co jest teraz. Tyle że „kiedyś” i „teraz” są niemal niezróżnicowanymi sekwencjami czasu tego samego wyrastania (rodzenia się).

W opisywanym stanie bohater (wyrastający) nie wiedział o śmierci „nawet, czy jest”; myślał, że już nie umrze, choć - jak czytamy - „dłoń jeszcze jej szukała”. Szukała jej na oślep. Po omacku.

Jest to zarazem antycypacja samobójstwa i aluzja do konkretnego wydarzenia z 10 września 1964 roku, kiedy Rafał żyletką przeciął tętnicę i odkręcił kurki gazowe. W liście do Stefanii Cisek, w którym szerzej to komentuje, pisał (nawiązując do epizodów Doktora Faustusa Manna i Sławy i chwały Iwaszkiewicza): „wizje graniczące z jasnowidzeniem były niestety motywowane historycznie!”7. (Nieco wcześniej starałem się zwrócić na to uwagę.)

„Teraz” wiersza zostaje wzmocnione kończącymi pierwszą strofę dwiema liniami:

Dziś już wiem: ta noc była mojego umierania kształtem jawnym, co ze mnie wyszedł jakby krew.

Bohater wyrasta ze śmierci, choć o niej nie wie, ale „serce uczone przez czytanie jej głosów” żywi mu krew, która okazuje się oczami dojrzałymi do widzeń. Dojrzałymi - jak metaforycznie powie - pod powieką owej nocy.

Potem w opowieści pojawia się zdanie, jakby wtrącone i na pozór w całkiem innej konwencji: „Śmieją się z niej pośladki - już trzy Księżyce Ziemi!” Dalsze dopowiedzenia rozjaśniają ten ryzykowny obraz, kiedy to, podobne do złączonych księżyców blade pośladki „śmieją się” frykcyjnie, żeby, „drenując niebo jak meteor”, plemnik zleciał na Ziemię. Takie ujęcie sugeruje podwójność widzenia, jak we śnie: widzę siebie widzącego siebie.

Oto Ziemia widziana planetarnie, widziana przez tego, którego stopy ledwie ją „węszą” - a więc w tym widzeniu on unosi się nad nią - ulega gwałtownej transfokacji do kobiety, przez której „głodne jak róża usta krocza” rozchyla swoje płatki „rozległa róża Polska”.

Zaraz się jednak okazuje, że ta Ziemia jest najmniejszą gwiazdą migocącą jeszcze w oczach bohatera, ale dla niego już zgasłą. I że jest to Ziemia widniejąca jedynie w jego pamięci, pomimo tej, nad którą wiszą - „także uśmiechnięte”, jak śmiejące się pośladki - śniące się jej ogromne jego jądra, które drwią z jej tęsknoty. (Tęsknoty, by się w nią wsiał.)

Jestem świadom śmieszności takiego przekładania wiersza na idiom kolokwialny, ale... w tym szaleństwie jest metoda. Pozwalam więc sobie dalej. Jądra drwią z tęsknoty Ziemi, a tym samym drwi bohater. Wycieka mu z ust rzeka spławna dla mowy: język, dla którego (nie wiedząc, czy będzie śmiał ją nazwać MOJA) musi od nowa stwarzać inną Ziemię.

Zobowiązanie kończące wiersz wyda się bluźniercze, jeśli zapomnimy o tym, co było na początku, i co - powtórzone inaczej - przypomina o Ziemi - najmniejszej gwiazdce, którą ma wypluć niebo przynaglane niemal pocałunkiem, tchnieniem ust bohatera.

To rozwlekłe streszczenie Piosenki z najwyższej wieży nie zastępuje egzegezy utworu, lecz próbuje opowiedzieć, co się działo wewnątrz Wojaczkowego(-robaczkowego) pamiętania tamtego „dziś” z niezróżnicowanymi sekwencjami „kiedyś” i „teraz”.

Po gruntownej lekturze wiersza już sam jego tytuł każę się zastanowić nad implikacjami, które są konsekwencją jego użycia dość biernego, bo to raczej - Piosenka najwyższej wieży, a nie - z najwyższej wieży. (Artur Międzyrzecki oddał Rimbauda Chanson de la plus haute tour przez Piesn najwyższej wieży. Rafał znał popularne wówczas tłumaczenie Ważyka, dzięki któremu utrwalił się erudycyjny nawyk.)

Kto mówi: Ja jestem wieża? W czyim imieniu wypowiada, a raczej - czyim j a posługuje się w tym wierszu Rafał Wojaczek?

Napisana w tymże 1968 roku Ojczyzna zaczyna się zdaniem: „Matka mądra jak wieża kościoła”. Wieża kościoła, jakkolwiek byśmy ujęli jej symbolikę, oznacza miejsce święte, w którym przebywa Bóg. Inaczej mówiąc: jest upostaciowaniem obecności Boga. W powszechnej świadomości utrwaliły ten sens wezwania Litanii Loretańskiej, dobrze Rafałowi znanej i swoiście przez niego przeżywanej: „Wieżo Dawidowa, Wieżo z kości słoniowej”. Konkluzja wydaje

się zatem oczywista, i już raz tutaj wypowiedziana słowami Juliusza Słowackiego:

Bom ja przed wieki był i byłem w Panu,

Ja moc światłości i tworząca siła...8

Ja, które nigdy nie przylgnie do Wojaczka na stałe, w Piosence... przenosi się i wynosi ze swojego podmiotu. Podlega właściwościom mowy dziecka, które o sobie orzeka w trzeciej osobie. Tyle że tu raczej trzecia osoba mówi o sobie w pierwszej: „Ja jestem wieża, abym wyniośle wciąż nad siebie / mógł róść”.

To prawie niezauważalne przesunięcie gramatyczne jest ważne dla całej gramatyki poetyckiej Wojaczka. Wieża (ona) jest na zewnątrz ja (mówiącego o sobie: „Ja jestem wieża”). Obraz i podobieństwo kreatora uzyskują w Piosence... dosadną konkretność dwudziestotrzyletniego autora.

Widziany z góry posiadacz śmiejących się pośladków (niewykluczone, że Rafał widział reprodukcję przedstawiającą fragment sykstyńskiego fresku Michała Anioła z ujęciem Stworzyciela od tyłu) jest tyleż „sobą”, co figurą Ojca--Boga. W takim sensie, jak usta - zasugerowane niebu (bo ma wypluć gwiazdę), usta krocza będące płatkami rozległej róży-Polski, usta bohatera wreszcie - są ustami rodzenia.

Akt otwarcia ust w najstarszej tradycji kultury mówionej był pojmowany jako akt stworzycielski. W prastarym Gil-gameszu ustawicznie powtarza się formuła: „Rozwarł usta i rzekł”. W Księdze Rodzaju: „I rzekł Bóg: niech się stanie (...)”. U świętego Mateusza: „A otworzywszy usta swe, uczył je mówiąc (...)”.

Usta okażą się jednym z najważniejszych słów poezji Rafała Wojaczka i obok różdżki (razem z innymi synonimami członka) - najważniejszą częścią jego ciała. Ciała, które mogło zostać poczęte 8 marca 1945 roku i całkiem prawdopodobne, że tak było. Wydaje się, że Rafał chętnie by nas utwierdzał w tym prawdopodobieństwie.

Ostatni wiersz, jaki napisał (jeśli kiedyś nie okaże się, że coś próbował jeszcze notować), ma datę 8 III 1971. Poważnie traktował Dzień Kobiet, uważał za prawdziwe święto i okazywał szacunek kobietom. Zwłaszcza matce. Zachowały się wczesne laurki, które przygotowywali z Andrzejem. Treść kaligrafował Rafał. Podpisywali je razem. Jedna z najwcześniejszych (sporządzona ręką - chyba ośmioletniego - Rafała) zawiera taki wierszyk:

Kochana Mamo!

W dniu Święta Kobiet z całego serca życzymy Tobie: Niech każdy dzień Twój słonko naznaczy blaskiem radości w domu i w pracy.

I żeby Mamo oczy Twe siwe były jak teraz jasne, szczęśliwe. By biały gołąb latał nad nami i wszystkie troski rozwiał skrzydłami.

Czy był to wierszyk podyktowany w szkole, czy przepisany z jakiegoś pisemka dla dzieci wydaje się dzisiaj mniej ważne niż powód jego przeznaczenia i doniosłość okazji,

Na tej i następnej stronie laurka na Dzień Kobiet

którym Rafał pozostał wierny. Czyżby ósemka też miała w tym jakiś udział?

Może słowo „osiem” było tym, które mały Rafał wymawiał poprawnie wcześniej niż wiele innych słów, bo „osiem” samo w sobie jest słowem dziecięco brzmiącym, jakby spieszczonym (artykulacyjnie miękkim). Chłopczyk Rafał nauczył się odpowiadać na pytanie, gdzie mieszka: „pierwszego maja osiem”. „Maja osiem” łatwo się mówiło. Ostatnia modlitwa bohaterów ma osiem obietnic. I właściwie na tym spostrzeżeniu należałoby poprzestać, żeby supozycja nie przerosła faktów.

Można obalić tę ósemkę. Cóż, kiedy przewrócona - oznacza nieskończoność, którą chłopczyk, a potem chłopiec, będzie niezwyczajnie zafascynowany.

Andrzej Wojaczek wspominał pewną okoliczność, kiedy trzynastoletni Rafał objaśniał mu istotę nieskończoności wszechświata. Andrzej spostrzegł wówczas - przy remontowanej ulicy - tablicę z napisem KONIEC.

Takie anegdoty są podniecające. Ich wiarygodność wydaje się pewna. Przyjąć, że podobnie było ze słowem „osiem”, że ono „czekało” na Rafała - jest ryzykowną uzur-pacją ezoteryczną. Kuszącą. Niedającą spokoju. Tym bardziej że wartości liczbowej ósemki (obojętne, czy się z tym liczymy, czy nie) odpowiada hebrajskie het, przez które (według Księgi Stworzenia) zostały uformowane mowa i niemowa.

Dobrze, ale skąd to het? Z takiego samego ni stąd, ni zowąd, jak duchowa „żydowskość”, którą Rafał w sobie rozpoznawał: „Ta moja «żydowskość» odróżnia mnie od wielu innych. To moje myślenie talmudyczne quasi-dialek-tyczne, bo nie zmierzające do syntezy, lecz raczej obracające się po obwodzie, dążące do zamknięcia koła”9. (Z listu do Teresy Ziomber, 25 IV 66.)

Powiedziałem bezczelnie: ni stąd, ni zowąd, żeby nie powiedzieć: z nieskończoności. Z tej samej, z której słyszał głos siostry, kiedy zatrzymywał się nagle i mówił: „Siostra mnie woła”.

Uzurpację można grzeczniej nazwać hipotezą. Hipotetyczna szczególność słowa „osiem” wypowiadanego przez dziecko implikuje sensy, których to dziecko nie było świadome. Ale owo „osiem”, które się przez nie tak szybko i poprawnie wypowiedziało, wcale się ich - samo w sobie - nie pozbyło.

W wierszu, który dał tytuł ostatniej (i Rafał wiedział, że ostatniej) książce: Dał się nabrać na język, którego nie było, napisał:

- Nie widziałam,

Jak się rodził w tym języku.

Nie słyszałam także krzyku kiedy leżał

W kołysce

słowa

śmierć... go wymyśliła?

Słowo „śmierć” obsługuje dwa fragmenty tego zdania: „W kołysce słowa śmierć; śmierć... go wymyśliła?” Taki kształt zapisu sugeruje lekturę jeszcze wyraźniejszą: śmierć wymyśliła go w kołysce słowa.

Rozważając Rafała Wojaczka narodziny w języku, przyjmuję z wiarą, że nie chodzi tu o koncept poetycki bądź literacką interpretację a posteriori. Łatwo bowiem podejrzewać poetę o grę czy o igranie z retorycznymi figurami śmierci, podczas gdy on doświadcza jej nieustępliwej bliskości. Niemal tak samo bezwiednie jak oczywistości życia, gdy „śmierć przecinkiem, wciska się w tok zdania / I nieustannie sylaby mi liczy”.

Paradoksalnej śmierci, która jest narodzinami, odpowiada symbolika ósemki. Można to uznać za przypadek, za zbieg okoliczności; co więcej - za konfabulacje i urojenia. Łatwo wymawiające się dziecku „maja osiem” prostacko antycypuje myśl o sobocie, kiedy Rafał ostatni raz przyjechał do rodzinnego domu - wieczorem 8 maja 1971 roku.

No, ale co z tą ósemką? Uchodzącą w starożytności za symbol tego, co doskonałe, chrześcijaństwo zinterpretowało jako ósmy dzień, początek nowego eonu, w którym zmartwychwstały Chrystus porywa wszystko ze sobą poza sferę ziemskiego bytu. Ósmy dzień wynosi człowieka poza ten świat, aby nie żył już własnym życiem, ale życiem Chrystusa, „jedynej gwiazdy orientującej bieguny” (por. Poemat mojej melancholii).

Starożytną egzegezę wynikającą z ówczesnego obrazu świata, w którym siedem sfer planetarnych tworzyło siedem nieb, a ósmą sferą było niebo gwiazd stałych - egzegezę takiego obrazu świata - można znaleźć w Kobiercach Klemensa Aleksandryjskiego, gdzie siedem dni tygodnia to pojedynczy ruch siedmiu planet i wszelka praca (zmierzająca do odpoczynku). Wędrówka poza gwiazdy krążące prowadzi do nieba, czyli do ósmego ruchu i do ósmego dnia:

Ten ruch: tak, to jest życie, napędzane wolą

Sprzeciwu wobec siebie, gdyż znajduje śmierć

W sobie samym, to tarcie, dobrotliwy opór

Zmierzający do tego, by zostało w tle

Jednej nieskończoności, ten bezwład ciążenia Ku przytulnej genezie wypełnionej krwią Zastałego odoru, tę chęć opadnięcia

Na pewne łóżko, syte bezpieczeństwem dno.

Ten ruch jest umieraniem jeszcze nie przeżytym Przez nikogo po drodze, której nie przebiegło Wsteczne wspomnienie życia kogoś, kto już zmarł.

Ten ruch, uwierz, gdy mówię Ci, jest rzeczywisty W czasie, który pozwoli dojrzeć bohaterstwu: Takiemu, co uprawni z Twojej piersi ssać.

(Ten ruch)

Krystaliczna precyzja objaśniania genezyjskiej dynamiki może się wydać „zmiękczona” zaimkiem „Ci”, odnoszącym się do tej, której pierś ssać będzie bohater, kiedy dojrzeje w nim - uprawniające go do tej łaski - bohaterstwo.

Kim Ona jest? Matką, Śmiercią, Poezją, Ojczyzną, Królową, Niebem (wszak o „kobiecej piersi nieba” mówi w Końcu pieśni)? Jedna tylko Osoba ogarnia wszystkie te możliwości bycia: Królowa Nieba i Ziemi. Jungfrau, która w rękach przeniesie go w Alpy światła. Nie trzeba jej utożsamiać z Matką Boską. Ona sama się utożsami - albo nie. Ten fenomen nieostrej tożsamości przejawia się w liryce (i w „genezyjskiej” pamięci) Wojaczka podobnie jak u Mickiewicza. Będzie o tym nieco więcej w innym rozdziale tej książki. Tutaj chcę tylko uwyraźnić doniosłość pewnego odkrycia, jakiego Rafał dokonał organicznie, intuicyjnie ufając „kronice skóry”, z której dowiedział się czegoś, co zwięźle ujął Evdokimov: „Intymne życie Boga wypowiada się poprzez kobietę”10. A nic go bardziej nie zajmowało niż to „intymne życie Boga”:

Nie wiem, czyś Ty to dostrzegł, że słowo „kobieta” Oczywiście rymuje się z słowem „poeta” (...)

Wiem tylko tyle (w proste ujmę sylogizmy

Tę moją wiedzę): znawcą nieświeżej bielizny

Wszelkich brudów, rynsztoka i odwrotnej strony

Medalu świata kto jest, jeżeli nie żony

Matki lub dochodzące czy stałe kochanki

(myślę, że prawidłowe wyłożę przesłanki);

Kto, jeśli nie poeta, podgląda przez dziurki

Boga, aby zobaczyć go w nocnej koszuli

Na nocniku; i komu nie wolno po tym stracić

Wiary w swoje anielstwo (...)

(Kobiecość III)

Czy tę ciekawość „intymnego życia Boga” zawdzięcza ojcu, niedoszłemu teologowi? Może. Postać ojca wydaje się w zapisach poetyckich syna niemal jednoznacznie negatywna. Znienawidzony tyran, udzielający wszakże niezbędnych zasiłków pieniężnych na codzienne utrzymanie egoisty--poety, nic ponadto. Uczucie, jakie żywi do niego wyrodny syn, można - bez głębszej refleksji - uznać za szczególny rodzaj nienawiści. Niewygasłej i niegasnącej, roszczeniowej i - mimo zaspokajania roszczeń - niełagodniejącej. Nieustępliwej.

Zdaje się, że Rafał odkrył przyczynę tej nienawiści, znajdując jej lustrzane odbicie w sobie, choć nie do końca się temu przyjrzał.

Odkrycie to, wykorzystane literacko w Sanatorium, opiera się na podejrzeniu, że ojciec miał skłonności do podobnego sposobu życia, ale opanował je, poddając się rygorom ustalonego porządku obyczajowo-społecznego.

Syn jawił mu się jako widmo siebie samego, nieliczącego się z owym porządkiem. I może nie było to złudzeniem Rafała. Gdyby jednak do końca przyjrzał się takiej przyczynie ojcowskiej trwogi i wściekłości, dostrzegłby zapewne głębszy jeszcze sens jego przerażenia grozą spełniającego się przewidywania.

Edward Wojaczek, świadomy tych inklinacji, zapewne wiedział i przeczuwał, dokąd prowadzą. Czuł również ich potęgę demiurgiczną. Lektura Króla Olch Goethego nie była dlań spełnieniem obowiązku obeznanego z niemczyzną eru-dyty. Sam bywał w młodości przyzywany przez Króla Olch, ale zawsze udało mu się jakoś nie dać. Być może zawdzięczał to chłopskiemu rodowodowi, który wykształcił w nim upór i odporność na wszelkie trudy, a także - zdolność stawiania czoła ciężkim wyzwaniom losu.

Wśród brulionowych zapisków Rafała z marca 1964 roku zachował się przekreślony szkic wiersza, w którym

ojciec ostatnim jest wcieleniem gwiazdy

bożego oka jest drzewem w tło

słodkiej i ciepłej wirującej plazmy

wstawionej

gnomon już porasta w szkło

gasnących świateł już nabrzmiałe zmarszczki unieśmiertelni tylko moja starość

mojego ojca (...)

Polot i nieprzeciętna inteligencja, wspomagane przez namiętność uważnego czytania książek, przeznaczały Edwarda Wojaczka do powołań znacznie wyższych niż „kariera przedwojennego profesora gimnazjalnego”, wybitnego specjalisty w zakresie literatury klasycznej, niemieckiej i polskiej.

Na świadectwie dojrzałości, wystawionym 16 czerwca 1924 roku przez Gimnazjum Państwowe w Rybniku, jego „zachowanie się i pilność” zostały ocenione jako „dobre; dostateczna”. Imponująca jest liczba języków, które musiał opanować. Obok polskiego (dobry) były to: język łaciński (dostateczny), grecki (dobry), francuski (dostateczny), niemiecki (dobry), hebrajski (dostateczny). W „nauce religii” był dostateczny. Bardzo dobry - jedynie w „gimnastyce”. Dobry - w historii, geografii i śpiewie. W matematyce, fizyce, chemii i w pisaniu - dostateczny.

Tak wyposażony, rozpoczął studia na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Czy było to skutkiem prawdziwego powołania, czy powinnością rodzinną - skoro siostra została zakonnicą, brakowało jeszcze księdza; czy też - co wydaje się najbardziej prawdopodobne - z namowy przyjaciela z ławy szkolnej (przez osiem lat zawsze razem!) Bolesława Kominka, późniejszego metropolity wrocławskiego, współautora historycznego listu biskupów polskich do biskupów niemieckich, w którym znalazły się pamiętne słowa „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”?

Już w następnym roku akademickim (1925/1926) Edward Wojaczek studiował na Wydziale Filozoficznym; studia ukończył w listopadzie 1929 roku, zdając egzaminy z gramatyki opisowej i fonetyki niemieckiej (w porównaniu z polską) - z wynikiem bardzo dobrym; zarysu gramatyki historycznej języka niemieckiego wraz ze znajomością ogólnej charakterystyki narzeczy starogermańskich i niemieckich - z wynikiem dobrym; zarysu ogólnych dziejów literatury niemieckiej ze szczególnym uwzględnieniem epoki rozkwitu w wiekach średnich, epoki klasycznej i romantycznej wraz ze znajomością arcydzieł; znajomość bieżących prądów literackich; metryka, stylistyka i poetyka - z wynikiem dobrym; zarysu dziejów niemieckich ze szczególnym uwzględnieniem prądów kulturalnych i politycznych po roku 1870 - z wynikiem bardzo dobrym; głównych zasad nauk filozoficznych - z wynikiem dostatecznym; historii literatury (studia szczegółowe w dowolnie obranej epoce) - z wynikiem bardzo dobrym; zarysu filologii polskiej (dla niepolonistów) po raz drugi - z wynikiem bardzo dobrym; egzaminu ostatecznego - z wynikiem dobrym. Uzyskał stopień magistra filozofii w zakresie filologii niemieckiej. Postanowił studiować dalej - na Wydziale Prawniczym. I studiował przez trzy trymestry 1929/1930.

W tym czasie studentką Uniwersytetu Jagiellońskiego była już piękna panna Elżbieta Sobecka.

1 września 1929 roku wojewoda śląski mianował go nauczycielem Państwowego Gimnazjum w Lublińcu, od 1 września 1930 pełnił już „obowiązki nauczycielskie” w Gimnazjum Państwowym w Mikołowie. 8 czerwca 1932 profesor gimnazjalny (oficjalnie tytuł profesora przyzna mu wojewoda śląski 7 marca 1935 roku), a więc profesor gimnazjalny Edward Wojaczek, kawaler, zamieszkały w Mikołowie, ul. Gimnazjalna 23, i niezamężna Elżbieta Maria Sobecka, zamieszkała w Królewskiej Hucie, ul. Kopernika 4, „zamówili zapowiedź, celem zawarcia małżeństwa”.

Być może pierwotny wybór studiów teologicznych, porzuconych po roku, obiecywał zadośćuczynienie wyższemu powołaniu (wyższemu od rzeczywiście realizowanego). Ale Edward Wojaczek nie był młodzieńcem dającym się poskromić wszelkiej dyscyplinie, albo nie wszystkie jego instynkty i nurtujące w nim żywioły godziły się na bezwzględny rygor. Był typem człowieka, o którym się mówi: miłośnik życia.

Na tej i następnej stronie Elżbieta Sobecka

Rafałowe dążenie do śmierci nie było zaprzeczeniem wi-talności ojca. Rzekłbym, że było przedwczesnym pogłębieniem. Poza linię bezpiecznego zanurzenia. Instynkt śmierci działa od samego poczęcia. Jest siłą napędową życia.

Ernst Jünger, z którym kojarzy mi się Edward Wojaczek - nie wiem, czy przez jakiś poblask zewnętrznego podobieństwa, czy przez to, że tak właśnie wyobrażam sobie wewnętrzną wrażliwość Edwarda Wojaczka - a więc Ernst Jünger napisał w Awanturniczym sercu coś takiego: „Człowiek, podobnie jak dziecko wyposażone w organy umożliwiające i ułatwiające mu przyjście na świat, posiada zmysł śmierci, którego umacnianie i wykształcanie należy do praktyk teologicznych. Tam, gdzie wygasa ta wiedza, rozprzestrzenia się wobec problemu śmierci swoisty idiotyzm (...)”n.

Na drugiej karcie jednego z najstarszych albumów rodzinnych wklejono fotografię przedstawiającą Edwarda Wojaczka w sutannie alumna. Obok - na innym zdjęciu - panna o łagodnie ujmującej urodzie trzyma na wysokości twarzy aparat fotograficzny. Na poprzedniej karcie, w takim samym miejscu u góry, na środku - w podobnym ujęciu, ale tym razem „w cywilu” - patrzy na nas przystojny, zawadiacki młodzieniec. Po prawej i lewej stronie - dwie fotografie, na których na tle tego samego przemysłowego pejzażu z dymiącymi kominami uwieczniona została miła i przejmująca delikatnością piękna panna Elżbieta Sobecka.

Panią Elżbietę Wojaczkową (jak i jej męża) poznałem dopiero po śmierci Rafała, ale - to dość niesamowite! - spotkałem jej żywą fotografię; osobę łudząco podobną do jej wspomnianych tutaj wizerunków. Jakby zdjęcie pani Elżbiety było podobizną tej studentki uczącej się aktorstwa, obdarzającej niejako holograficzną obecnością przyszłą mamę Rafała. Doznałem przedziwnego wtajemniczenia w tę aurę, wejrzenia w ten blask, z którego czerpał Rafał i który wcześniej sprawił, że Edward, ów czupurny i natchniony młodzieniec, tak właśnie rozpoznał „ten głos / Który każdy z nas wciąż słyszy, wzywający go”. A więc nie teologia wykształcająca i umacniająca zmysł śmierci, ale - przyjęcie rodzinnych obowiązków u boku niezwykłej koleżanki ze studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim, romanistki i anglistki, okazało się entelechią powołania, a zarazem - inną dostępnością do niepokojącego tabu życia.

Ich ślub w 1932 roku i zagnieżdżenie się w Mikołowie nie zwiastowały tej innej dostępności do zakrytych tajemnic wspólnego losu. Wspólnego także w szerszym znaczeniu. Choć powłoka zakrywająca wówczas te tajemnice kojarzyć się mogła z jajem węża - jak ujął to (odnosząc do tamtego czasu) Ingmar Bergman w swoim filmie tak właśnie zatytułowanym: Jajo węża. Jeden z bohaterów filmu powiada:

Spójrz na tych wszystkich ludzi. Oni nie mieliby siły, żeby zrobić rewolucję, są zbyt upokorzeni, zbyt wystraszeni, zbyt podeptani. Ale za dziesięć lat...? Kiedy dziesięciolatki będą miały dwadzieścia lat, kiedy piętnastolatki będą miały lat dwadzieścia pięć. Odziedziczyli nienawiść starszych, ale dodali do tego własną ideowość i własną niecierpliwość. Ktoś wystąpi i da wyraz ich niewypowiedzianym uczuciom, ktoś powie o wielkości i ofierze. Młodzi i niedoświadczeni dadzą swą odwagę i swą wiarę zmęczonym i chwiejnym, i wtedy przyjdzie rewolucja i nasz świat utonie w krwi i ogniu. (...) każdy, kto zechce wytężyć się choćby trochę, może zobaczyć i zdać sobie sprawę, co czeka nas w przyszłości. To jakby jajo węża. Przez cienkie błonki możesz dokładnie dostrzec całkowicie ukształtowanego już gada.12

W 1932 roku Piłsudski podpisał pakt o nieagresji ze Związkiem Radzieckim, a w 1934 drugi taki pakt - z Niemcami. W czerwcu 1934 nastała hitlerowska „noc długich noży”. Życiu w spokojnym Mikołowie zagroziło leniwie toczące się jajo z ukształtowanym już gadem.

Po napaści hitlerowskiej w 1939 roku Edward Wojaczek został aresztowany i wywieziony do obozu koncentracyjnego w Dachau. Mieszkający w Breslau jego brat Wilhelm podjął starania o uwolnienie go. Edwardowi zamieniono obóz na przymusowe roboty, z których udało mu się zbiec (razem z Gustawem Morcinkiem). Od 10 maja 1940 roku do 10 lutego 1945 roku „był zatrudniony w gospodarstwie rolnym swego brata Franciszka Wojaczka”, co urzędowo potwierdził naczelnik gminy Jejkowice 3 października 1945 roku.

Zanim Wojaczkowie powrócili do Mikołowa, w czasie sowieckiego oblężenia przemieszkiwali u życzliwego kolejarza, blisko linii frontu. Żyli w piwnicy, która przetrwała bombardowania dzięki solidnemu stropowi, umocnionemu szynami kolejowymi. Żywili się surowymi ziemniakami, burakami i marchwią. Zapamiętali bezwzględne okrucieństwo strzelających do Niemców żołnierzy radzieckich, którzy w bezpośrednich spotkaniach z „oswobodzonymi” Polakami w Mikołowie bywali serdeczni i mili.

Piotr Wojaczek opowiadał mi o pierwszym bochnie pachnącego chleba, z którego jakaś dobra kobieta odkrawa-ła pajdy z chrupiącą skórką. Smak tamtego chleba pamięta do dzisiaj. Późniejsze moralizowania ojca, że na chleb trzeba ciężko zapracować, mogły mieć zatem odniesienia do tego konkretnego chleba.

Piotr dobrze to zapamiętał i wcześnie na chleb zaczął pracować, kiedy się okazało, że jego plany studiowania w Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni muszą ulec zmianie. Po maturze, w 1950 roku, wyjechał do Gdyni na obóz przygotowawczy przed egzaminem wstępnym, ale właśnie tam miał się przekonać, że nie podoła surowemu rygorowi. Po pobudce przed świtem kandydaci wypływali czternastoosobowymi szalupami ze sternikiem na zatokę i wiosłowali w takt komend przełożonego: „i od krzyża rrraz! Nie głaskać wody. I od krzyża rraz!” Wiosło ważyło dwanaście kilogramów. Już po pierwszym rejsie ręce były jedną wielką raną; następnego dnia było jeszcze gorzej. Piotr zmienił więc plany, ale nie zrezygnował z dążenia do życia blisko wody. Udało mu się zdać do pierwszej socjalistycznej uczelni Polski Ludowej w Olsztynie, gdzie oprócz rolnictwa było również rybołówstwo, ale został usunięty za „obce klasowo” pochodzenie. Choć podczas społecznego uświadamiania mieszkańców podolsztyńskich wsi, a także przekonywania ich do „lepszych metod”, do których mało kto dawał się przekonać, dlatego niewielu chętnych przychodziło na niedzielne prelekcje do świetlicy - Piotr zagwarantował sobie sukces frekwencyjny.

Poszedł rano na mszę świętą, stanął tuż przy ołtarzu, a po mszy polecił sołtysowi, by zwoływanych na pogadankę informował, że będzie do nich mówił ten, co na mszy stał blisko ołtarza. Władze uczelni uznały tę metodę agitacji za przejaw „klerykalizmu”. Tak więc sodalis mariański musiał wrócić do Mikołowa, ale ojciec nie dostrzegł w nim bohatera i kazał mu odpokutować za brak rozsądku - w kopalni.

Jako ładowacz węgla Piotr mógł się delektować smakiem pracy na chleb.

To jednak było później, kiedy już przyszli na świat Rafał i Andrzej - i przytomnie zaczęli się temu światu przyglądać.

Jeszcze zanim się wojna oficjalnie skończyła, Edward Wojaczek przystąpił do organizowania polskiego szkolnictwa; od 15 lutego 1945 roku pełnił znów obowiązki nauczyciela w Państwowym Gimnazjum i Liceum Koedukacyjnym w Mikołowie.

Kiedy w maju 1945 roku Wojaczkowie wprowadzają się do mieszkania przy ulicy 1 Maja 8, robaczek-Wojaczek liczy sobie trzy miesiące od poczęcia, zatem - według ówczesnych definicji - staje się płodem. Za pół roku się urodzi.

Gdybym się w jaju Twoim nie zalęgał

Nudnym robaczkiem, nie byłaby nędza

Moja i Twoja i jak nieskończona.

(Lament)

Szuflada druga Kosmyk włosów

Nie wiadomo, co się stało z kosmykiem włosów Rafała z czasów, gdy miał pięć lat. Pisząc o tym kosmyku, mógł pamiętać fotografię (wcześniejszą, bo z 1949 roku; a może się gdzieś zachowała inna, z 1950?), na której pucołowaty chłopczyk patrzy spod jasnowłosej grzywki zaciekawionymi i trochę przestraszonymi (jakby przed płaczem) oczami. Taką fryzurkę z włosami zakrywającymi uszy nazywano wtedy „na pazia”. Mamy więc fotografię pazia Królowej. On już wie o Królowej, choć jeszcze bardzo bajkowo. Widuje Jej wizerunki na świętych obrazkach, znajduje w dużym kościele, za którym jest cmentarz („położony bardzo malowniczo”), i w małym kościółku - „zabytkowym”. (Mały kościółek jest bliżej domu.)

Na razie Jej miejsce jest w niebie, do którego wysyła się biedroneczkę po kawałek chleba: „biedroneczko leć do nieba, przynieś mi kawałek chleba”. Niektóre biedronki są bożymi krówkami. Takimi jak ta, która w 1968 roku będzie Lotnikowi chodziła po rękopisie wiersza Polonia restituta. A wcześniej - w Prolegomenach do Innej bajki.

Miejsce Królowej, którą - gdy sam dorośnie - nazwie tak, jak Ją nazywają dorośli: Królową Polski, oprócz miejsca w niebie - jest gdzieś między terytoriami Królowej Śniegu i Królewny Śnieżki.

Nie wiadomo, gdzie się rozsypał, rozwiał czy między jakie kartki się wgniótł kosmyk włosów Rafała, chłopczyka miłego. Został mi substytut tego kosmyka: zaschnięta na kawałku dziecięcego ubranka krew Rafała.

Wiele razy i w różnych okolicznościach przywoływałem ten epizod. Było to kilka dni przed śmiercią Rafała. Rozmawialiśmy u mnie w mieszkaniu, w towarzystwie mojej żony. O poezji, a raczej o tym, co do niej przynagla. Rafał mówił mi o niedawnym widzeniu JEJ. Zrozumiałem, że chodzi mu o Tę, co „ku nam z gór jako jutrzenka świeci”. O Królową. Z jego Listu do Królowej Polski. Zaczął drżeć i sprawiał wrażenie, że znowu JĄ widzi. Potwierdził to. Zgniótł w dłoni szklankę, którą trzymał - z herbatą albo z wodą. Poszedł do łazienki. Zawołał mnie. Z naciętych żyletką ran ciekła krew. Z dwóch ukośnych rys na policzku. Opatrywałem te jego rany. Kiedy chciałem odrzucić przesiąkniętą krwią watę - gwałtownie zabronił. Uśmiechnął się.

Właśnie wtedy, uspokoiwszy się już, powiedział mi, że oto jestem bogatszy o jeszcze jedno zdarzenie, które mogę „spożytkować literacko”. Żachnąłem się, a on, zdziwiony, odparł, że chyba to, co o nim dotąd pisywałem, nie zostało wysnute wyłącznie z jakichś kombinacji myślowych, ale że pisząc o nim, uwierzyłem jego poezji (jemu), przyjąłem współodpowiedzialność za każde jego słowo. Współodpowiedzialność?

Dopiero dzisiaj zdaje mi się, że rozumiem, czym w istocie był ten akt... jednostronnego braterstwa krwi (?). Nie dlatego, że wówczas nie byłem zdolny tego zrozumieć. Nie zrozumiałem, bo nie brałem pod uwagę takiej wersji, że moje bycie mogło mieć dla Rafała nieco większe znaczenie.

Teraz dopowiadam o kawałeczku różowego pajacyka dwuletniej Julii, na którym obok białego guzika została rdzawa plamka krwi Rafała Wojaczka. Zachowałem ten skrawek nie na okoliczność pośmiertnych wspomnień, ale tak, jak przechowuje się kosmyk włosów - na pamiątkę, że były takie naprawdę. I że ich czas przeszły był kiedyś czasem teraźniejszym.

Zanim zmatowieje po latach, kosmyk włosów długo pozostaje jedwabiście delikatny. Taki jak na głowie dziecka. Kojarzy się z czułością. A to, że musiał być obcięty, przy-daje mu sensu fetyszu czy relikwii. Tym bardziej że rytuał (bo to zawsze jest rytuał) obcinania włosów zanurzony jest głęboko w pamięci (świadomości) zbiorowej. Każde jego ponawianie wskrzesza iskierkę pradawnego uświęcenia.

Król-Duch ma dwie niesamowite oktawy, sugestywnie oddające misteryjny sens postrzyżyn. Przytaczam je tu, bo już po lekturze debiutanckiego Sezonu - przypominają coś dobrze znanego:

On szedł - i coraz bliżej w moich oczach

Błękitniał się płaszcz, a u kolan nisko

W złotych, zielonych i sinych warkoczach

Po pas - wchodziło dziwne płomienisko;

W ręku coś... jakby w dymu nadobłoczach

Narzędzie pieśni... przede mną - już blisko,

Już tylko o to rączek wyciągnienie

Ten starzec - ten płaszcz - ta twarz - te płomienie.

Już rączki moje w nich - jak w mgle... już toną...

Już jest nade mną... przy mnie - już dotyka;

Już główkę czułem dotknięciem zmrożoną, Już czuję zimne dotknięcie nożyka...

Całą moc wtenczas w źrenicę wyszkloną

Posłałem - jak grzmot, który drzwi odmyka, Chciwy tę postać widzieć, nim w blask wskoczy...

I dusza wyszła mi jak grzmot... przez oczy!