Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czym jest puszcza? Gdy człowiek słyszy to słowo, od razu stają mu przed oczami majestatyczne dęby, których korony zasłaniają niebo. Stare i grube albo martwe i gnijące. Musi być ciemno i wilgotno. Gdzieś w tle przebiegnie łoś, a nocą zawyją wilki. A to przecież zupełnie nie tak. Mówiąc o puszczy, nie można mieć na myśli tylko drzew. Bo puszcza to tak naprawdę mozaika. Na przykład boru, bagna i łąki. Mogą się w niej kryć średniowieczne grodzisko na skraju wielkiego moczaru i zgliszcza tartaku, gdzie słychać jeszcze echa wielkiej wojny. Albo most, na którym biesiadowali kiedyś mieszkańcy nieistniejącej już wsi. Czy piwnice, w których trzymali kiszonki, a w których dziś zimują gacki. Mieści się w niej też uczucie, które sto lat temu zakiełkowało pośród mokradeł między parą obiecujących naukowców. I sosnowy las, który razem zasadzili na progu europejskiej stolicy, gdy ta dopiero podnosiła się z ruin. A potem obwołali go parkiem narodowym. Tym wszystkim jest Puszcza Kampinoska, zielona siostra Warszawy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 294
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Krzysztof Chojnacki / East News
Copyright © by Adam Robiński, 2024
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Justyna Żebrowska
Korekta Anna Dajek / d2d.pl, Anna Zygmanowska / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Mapa GeoServices (geoservices.pl)
Projekt został zrealizowany w ramach stypendium artystycznego m.st. Warszawy
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-931-9
Pamięci Jadwigi Kobendziny
Jakąkolwiek opinię wydamy w końcu o jakiejś krainie, niezależnie od tego, jak bardzo będzie głęboka czy trafna, zawsze okaże się nieadekwatna. Taka kraina zachowuje swoją tożsamość na dużo głębszym poziomie i w sposób bardziej subtelny, niż potrafimy to uchwycić. Nasze powinności wobec niej pozostają zatem proste: zbliżyć się do niej z umysłem niewyrachowanym, z postawą pełną szacunku, i spróbować poczuć zakres i różnorodność sposobów, w jakie się ona nam ukazuje – jej pogodę, jej barwy i zwierzęta. Starać się od samego początku zachować coś z kryjącej się w niej zagadki jako rodzaj mądrości, którą należy przeżyć, a nie kwestionować. A także czujnie zwracać uwagę na miejsca, w których się sama otwiera, na ten moment, gdy coś świętego odsłania się przed nami w samym środku szarej codzienności; wtedy pojmujesz, że ta kraina wie, że się tam znalazłeś.
Barry Lopez, Arktyczne marzenia, przeł. Jarosław Mikos
Zawodnik w utytłanych spodenkach dostaje podanie z lewego skrzydła, piłka leci do niego długim lobem, chłopak nie czeka, trafia ją jeszcze w powietrzu i jest! Jest! Wytarta czarno-biała biedrona wpada między sosny, a igły lecą z jałowca jak konfetti. Ramiona wyrzucone w górę, kolana toną w mchu, wakacje końca lat osiemdziesiątych będą długie i szczęśliwe.
Zanim Michał Paczkowski z Państwowego Muzeum Archeologicznego zajął się jako dorosły człowiek Puszczą Kampinoską naukowo, była dla niego przede wszystkim placem zabaw. Zwykle stawał między sosnami i próbował bronić strzały kolegów. Ale tak naprawdę wcale nie szalał za piłką. Wolał strugać z leszczynowych badyli miecze i łuki, a potem uganiać się z nimi po zaroślach. Chciałoby się więc napisać: zanim został Indianą Jonesem Kampinosu, był jego Robin Hoodem. Sęk w tym, że archeolodzy nie lubią porównań do serii filmów o poszukiwaczu skarbów z pamiętnymi rolami Harrisona Forda. Brakuje im w nich prawdy o realiach tej pracy. Za mało jest prozy życia, za dużo fajerwerków. Co innego Robin Hood. Na niego Paczkowski z chęcią się zgodzi. Kampinos jako las Sherwood też może zostać.
Przeszłość opowiada się zwykle od kiedyś do dziś, ale może powinno się to robić na odwrót? Żeby najpierw powiedzieć to, co wie się na pewno. Potem w narrację zacząć stopniowo wplatać wątpliwości i pytania. Iść od szczegółu do ogółu. Dopowiadać i kojarzyć. Wreszcie desperacko chwytać się choćby najmniejszej wskazówki, bez większego związku z przestrzenią, na którą się patrzy. Z czasem zostać wśród pytań bez odpowiedzi. Domyślać się i walczyć z pokusą zmyślania. Niech więc jeden krok to będzie jeden rok. Metr za metrem w prehistorię podczas parogodzinnej wycieczki. W ten sposób za kilkanaście kilometrów dojdzie się do ostatniego zlodowacenia. Ono jest dla Puszczy Kampinoskiej niczym Wielki Wybuch. Wcześniej była tu przede wszystkim woda. Lodowiec nie przykrył tego kawałka dzisiejszej Polski, bo nie zaszedł tak daleko na południe. Odciął jednak drogę na północ wielkiej rzece, z której zrodziła się współczesna Wisła. Za jego sprawą musiała skręcić na zachód. Potężna, szeroka na kilkanaście kilometrów, której piaszczyste mielizny stały się z czasem wydmami. A potem wyrósł na nich las. To się działo na oczach ludzi, którzy byli już wtedy w tych stronach. Żeby się zastanowić, co widzieli i robili, w ową wycieczkę w przeszłość Puszczy Kampinoskiej najlepiej wybrać się z archeologiem. Jego spostrzegawczość, wiedza i doświadczenie pozwolą zrozumieć, jak człowiek kształtował ten las. Paczkowski jest stąd – wychował się na skraju puszczy, przedeptał większość jej ścieżek, a dziś patrzy na nią okiem eksperta. Jego specjalnością jest epoka kamienia – najstarsze karty tej historii.
Wędrówkę można zacząć na współczesnym parkingu, na przykład w Palmirach. Ironia losu! Gdy młody człowiek idzie na studia archeologiczne, marzą mu się wykopaliska w ruinach Palmyry na Pustyni Syryjskiej, gdzie przeszłość rzuca wyraźny i długi cień, zupełnie jak tamtejsze kolumnady o zmierzchu. Zamiast tego ląduje w Palmirach pod Warszawą. Podobno jeden z dawnych właścicieli tego terenu był tak zafascynowany starożytnością, że to hobby przekuł w toponimię. Ale to nie szkodzi – jeśli naukowo badasz epokę kamienia, a oczami wyobraźni szukasz łowców reniferów i ich krzemiennych narzędzi, to Palmiry są nawet bardziej interesujące od Palmyry.
Ale archeologia zaczyna się wczoraj, więc warto się rozglądać już na samym początku wycieczki. Czterdzieści pięć kroków to jeszcze ciągle parking. Tłuczeń, plastik, drewniana wiata i kosze na śmieci. Współczesny pochówek: szczerklina piaskowa, skrzydlata błonkówka z na wpół pomarańczowym odwłokiem, wciąga do podziemnej jamki martwego pająka. Kilkadziesiąt kroków dalej wchodzimy w XX wiek z jego wszystkimi zawiłościami. W 1959 roku obserwujemy powołanie parku narodowego na powierzchni prawie czterdziestu tysięcy hektarów, co czyni go drugim co do wielkości w Polsce. Jego zadaniem jest ochrona unikatowych w skali Europy kompleksów wydm śródlądowych, pomiędzy którymi rozciągają się bagna. Wśród dominujących sosen maszerują reintrodukowane jeszcze przed ustanowieniem parku łosie. Sylwetka tego gatunku zdobi logotyp, który z dumą noszą na mundurach kampinoscy leśnicy i naukowcy. II wojnę światową lepiej zostawić historykom, choć po drodze parę razy krajobraz powie coś na jej temat. Puszcza staje się schronieniem dla partyzantów, którzy znajdują w niej więcej wolności niż w okupowanej Warszawie. Szlak turystyczny biegnie asfaltem, a potem leśną drogą na wysokim nasypie. Trzeba rozłożyć na masce samochodu szczegółową mapę puszczy, żeby doszukać się w tym znaczenia. Przestrzeń między wsią Palmiry a cmentarzem w środku lasu jest na niej systematyczną układanką z czarnych kresek. W oczy rzuca się regularność szerokich łuków i pętli. To nie jest sieć leśnych dróg służących do wywożenia drewna. Raczej wielka zajezdnia kolejowa przypominająca skorupę amonita. Przedwojenna składnica amunicji – oficjalnie filia numer 2 Głównej Składnicy Uzbrojenia numer 1 – zajmowała prawie półtora tysiąca hektarów, przez które pociągnięto dziesiątki kilometrów torów kolejowych. Żadna tam wąskotorówka – pełnowymiarowa szerokotorowa kolej z bezpośrednim połączeniem z trakcjami Warszawy. To była sztandarowa inwestycja II Rzeczpospolitej, przeprowadzona z ogromnym rozmachem i przytupem. Trzeba było przekopać wydmy, zbudować mosty nad strumieniami, układać rozjazdy. Zdemolować pokaźny fragment lasu. Przy torach wybudowano w regularnych odstępach magazyny, zbiorniki przeciwpożarowe, wartownie. Wagony jechały ze wschodu, za wsią skręcały na południe, a potem przeciwnie do wskazówek zegara wgryzały się w las. Niespodzianka: lej po wybuchu w miejscu jednego z magazynów. Na fotografii lotniczej, którą pokazuje archeolog, widać wyraźny rozbłysk. Zdjęcie zrobiono z niemieckiego bombowca podczas nalotu na puszczę. A więc destrukcja przyłapana na gorącym uczynku. Reszta odbywa się po cichu i o wiele mniej gwałtownie: znikają tory kolejowe i budynki. Nasypy zarastają zielenią. Sosny są coraz wyższe, a nieliczne cegły pokrywa mech. Pomiędzy pniami straszy zapomniany fragment ogrodzenia i bramy. Spomiędzy chrobotków sterczą zardzewiałe pręty.
W ruinach dawnej lokomotywowni archeolog przekomarza się z echem.
– Oto, co zostaje po działalności człowieka – wyrokuje.
Miejsce, czymkolwiek by ono było, przestaje funkcjonować. Ludzie wyjeżdżają, zabierają sprzęt, ostatni gasi światło. Potem wkraczają szabrownicy i plądrują pozostałości. W beton wdzierają się rośliny i współczesna sztuka naskalna: graffiti z Hitlerem i miłosne deklaracje okolicznej młodzieży. Dla nauki zostają okruszki.
– Chcę, żebyś w ten sposób myślał również o starszych osadach, nieważne gdzie. Wyobraź sobie badanie śladów po własnym domu. A potem po miejscu, w którym biwakowałeś z namiotem. To są dwie różne sprawy. O domach mówimy w przypadku ludów rolniczych. O biwakach i obozach, gdy interesują nas ludy zbieracko-łowieckie.
Opowieść o tym, jak żyli kiedyś ludzie, jest więc budowana z resztek. Rzeczy, które nikomu nie były potrzebne. Których nie chciał nawet złodziej. Inaczej jest w przypadku grobów i skarbów, czyli intencjonalnie zakopanych w ziemi depozytów. Zbliża się wojna, człowiek zgarnia dokumenty, pamiątki rodzinne, kosztowności, a potem zakopuje pod sobie tylko znanym drzewem. Znaleziony po latach skarb mówi o tragedii, bo nie było komu po to wszystko wrócić. I o tym, co dla ówczesnych ludzi było najcenniejsze. Co chcieli ratować, gdy ich świat miał stanąć w ogniu. Dobrze sobie zadać pytanie: a co ty byś zakopał, gdyby przyszli podpalić twój dom? Pod którym drzewem?
Te kilkadziesiąt kroków wstecz przez nasypy i wojenne transzeje to ciągle nie jest jeszcze klasyczna archeologia. To szperanie w zasobach zupełnie innej dziedziny. Takiej, która ma świadków, naoczne relacje, dokumenty i fotografie. Dziedziny, w której nie ma miejsca na domysły i interpretacje. Tak było i kropka. Sto kroków, dwieście, pół kilometra. Wędrując z archeologiem w przeszłość, mamy czas, żeby się porozglądać i zastanowić. Potem zacznie się galop przez epoki: żelaza, brązu, kamienia, aż wreszcie na horyzoncie zamajaczy wielki lód, za którym skończą się pytania i odpowiedzi. Lód, czyli początek.
Pytanie pierwsze: o atrakcyjność Puszczy Kampinoskiej z punktu widzenia pracy archeologa. Odpowiedź przynosi na myśl oklepany dowcip o pięknym lesie, którego nie widać, bo zasłaniają go drzewa. Archeologia mówi o przeszłości na podstawie tego, co wykopie się z ziemi. Do pracy badacze potrzebują wglądu w grunt. Są przyzwyczajeni do penetracji terenu na starannie zaoranych polach, przez które idą szpalerem i odnotowują wszystko, co im się nawinie pod nogi. A tu nie dość, że las starannie przykryty runem, to jeszcze objęty paroma warstwami ochrony. Park narodowy, strefy ochronne, prawo krajowe i międzynarodowe.
– Archeolodzy mają takie zboczenie zawodowe, że chodzą z nosem przy ziemi. Jak się idzie na spacer z kimś, kto bada tereny otwarte, to gwarantuję, że mimochodem podejdzie do każdej kretowiny. Trąci ją nogą, zajrzy. Kret to największy przyjaciel archeologa. Odwala za niego kawał roboty. A ja, dla odmiany, sprawdzam każdy wykrot.
Paczkowski przystaje u podnóża przewróconej sosny. Pochyla się nad plątaniną korzeni, zanurza palce w oblepiającym je piachu. Wykrot – zagłębienie po systemie korzeniowym drzewa – to w praktyce jedyne miejsce, w którym można coś znaleźć bez niszczenia ściółki. Na liście pomocników archeologa trzeba więc obok kreta umieścić wichurę i śnieżną okiść, które łamią drzewa. A także dziki buchtujące glebę w poszukiwaniu żołędzi.
– Mamy tu kupę piachu przemieszanego z iłem, bo znajdujemy się blisko rzeki. Cały ten rejon powstał w wyniku intensywnych, długotrwałych przemian doliny Prawisły. Bierzemy łopatkę albo sito i przesypujemy wszystko to, co luźne. Widzimy ziarna bardzo różnej wielkości, a pomiędzy nimi coś pylastego. Ale puszcza to jednak w większości czysty piach wydmowy. Równa, gruba frakcja. Ziarna, które przesypują się przez palce jak piasek z bałtyckiej plaży. Jeśli znajdzie się pomiędzy nimi cokolwiek większego, można mieć pewność, że trafiło tam w sposób nienaturalny. Za sprawą człowieka. To może być na przykład ceramika. Ale najwięcej jest znalezisk nowożytnych i współczesnych: XVIII, XIX i XX wiek. Głównie militaria, czasem monety. Kiedyś znalazłem w piaszczystej drodze krzemienie. Nie mam jednak pewności, czy pradziejowe. Niedaleko biegła droga z cementowych kostek, w nich również znajdowały się krzemienne otoczaki. Niektóre prymitywne technologie obróbki krzemienia dają identyczne ślady jak odbicia zupełnie przypadkowe. Czasami nie mamy wątpliwości, co znaleźliśmy, innym razem jest ich multum.
– Czy to jest jak szukanie igły w stogu siana?
– Oczywiście, że tak! Archeologia leśna jest bardzo trudna. To zresztą młoda dziedzina. W czasach, gdy duża część terenów otwartych była jeszcze nieprzebadana, mało kto przejmował się lasami. Dziś prawie cała Polska jest przekopana, więc szuka się miejsc, które mogą nam powiedzieć coś nowego. W lasach gospodarczych, gdzie prowadzi się regularne wycinki i zalesienia, archeolog dogaduje się z nadleśniczym i może robić swoje przy okazji prac leśnych. Każde uszkodzenie gleby jest naszą szansą. A tu? Możemy zażartować, że aby najlepiej przebadać puszczę, trzeba by ją całą wyciąć i zaorać. Wtedy bylibyśmy szczęśliwi, oczywiście tylko na papierze.
Ale jest też druga strona medalu. Roślinność, której nikt nie rusza, działa jak sejf. Chroni to, co pod ziemią. Jeśli nikt nie ingeruje w grunt, to można mieć pewność, że cokolwiek znajduje się w ziemi, będzie w niej na dłużej. Po prostu może jeszcze poczekać na swoich odkrywców.
Mija kilometr, może niecały, to będzie mniej niż tysiąc lat. Puszcza ogląda jeszcze kilka wojen i zrywów, po których pamiątką są powstańcze groby. Po powstaniu styczniowym Rosjanie wieszają jeńców na jej drzewach. W czasach pokoju osiedlają się tu budnicy. Zakładają gospodarstwa w środku lasu, które potem rozrastają się we wsie. Ich mieszkańcy żyją z bartnictwa, wyrębu, produkcji potażu. W średniowieczu wojska Władysława Jagiełły znajdują tu odpoczynek w czasie wędrówki pod Grunwald, a potem, po specjalnie zbudowanym na tę okazję moście, przechodzą przez Wisłę. W tym czasie puszcza wielokrotnie zmienia właścicieli. Staje się wieloma mniejszymi kompleksami leśnymi, z których każdy ma własną nazwę. Nad większością terenu kontrolę sprawują książęta mazowieccy. Jej południowej części, pogranicza pasa wydm i bagien, strzeże nieduży drewniany gród. Dwie przedzielone wałem fosy i centralny plac. Doskonale czytelne założenie, które poza uszkodzeniem wału przy przekopie kanału od strony południowej świetnie zachowa się aż do XXI wieku. W koronach pomnikowych dębów objętych obszarem ochrony ścisłej, otaczających dawny gród buszować będą wtedy sójki, a spacerujący po wale archeolog podejmie próbę odmalowania budowli trochę chyba na wyrost zwanej Zamczyskiem. Zamczysko, czyli grodzisko, pozostałość po wczesnośredniowiecznym grodzie. Zbadane na razie raczej po łebkach.
– Od razu widać eliptyczny kształt. Trzeba sobie wyobrazić drewniane wrota i wieże na dwóch pierścieniach obwałowań. Na podstawie analogii do innych tego typu budowli wnioskujemy, że była to najprawdopodobniej konstrukcja skrzyniowa. Skrzynie wypełniano ziemią, potem obsypywano, żeby nikt ich nie podpalił. Powiedzmy metr szerokości na trzy wysokości. Dlaczego trzy? Żeby nikt tego nie dał rady przeskoczyć. Skrzynie się z czasem rozleciały, piach się rozsypał, a deszcze go rozmyły. I dlatego dziś wały wyglądają tak, a nie inaczej. Wydają się niższe, ale i tak dominują nad okolicą. Zastanawiamy się, co było w środku, za wałem i fosami. W czasie badań, które prowadzono tu kilkadziesiąt lat temu, powstały trzy pięciometrowe wykopy. Znaleziono piec kopułowy, ale żadnych śladów budynków. Żadnych chat. Majdan mogły wypełniać namioty, szałasy. Na pewno nie dwór.
Archeolog krąży po nasypie, próbując odtworzyć ścieżki, jakimi dawniej krążyły myśli i ciała. Z wału schodziło się raczej na lewo, bo prawa ręka to na ogół miecz, a lewa – tarcza. Kręte schody w zamkach budowano tak, by wchodziło się w lewo, zgodnie ze wskazówkami zegara, przez co wchodzącemu trudniej było machać mieczem. Tylko leworęczny napastnik uzyskiwał zaskakującą przewagę nad znajdującym się ponad nim obrońcą. To podstawy architektury obronnej, więc w drewnianym grodzie musiało być podobnie.
Paczkowski mówi o mylącym usytuowaniu współczesnej kładki turystycznej, która sugeruje wejście od północy. Każe patrzeć na gród nie punktowo, ale jak na element większej układanki. Tak właśnie spojrzeli na niego razem z Marcinem Engelem, kolegą z muzeum. Klucz do rozszyfrowania zagadki umiejscowienia grodu zobaczyli w podłużnej równoleżnikowej wydmie. Kilkaset metrów dalej na wschód zawija się ona niczym wąs w stronę ściany wydm zwanej na współczesnej mapie Karpatami. Żeby zrozumieć ten toponim, trzeba znaleźć się na ich grani. Rozciąga się z niej malowniczy widok na dwie strony świata.
– Nie ma w tym żadnego przypadku. Umieszczone w eliptycznej osi bramy jednoznacznie świadczą o kierunku podejścia. Wydma, na której stoi gród, ciągnie się równoleżnikowo, a potem wyraźnie skręca na północ, łącząc się z całym pasem wydmowym. Nawet jeśli dookoła masz pełno wody, jesteś tu w stanie dotrzeć suchą stopą. To naturalna, bezkosztowa grobla.
Wspomniane badania z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku zaowocowały ustaleniami, że Zamczysko pełniło funkcję refugium, schronienia dla mieszkańców okolicznych osad. Czterdzieści lat później Paczkowski ma w tej kwestii sporo obiekcji. Pyta: jakich osad? Kto by się miał tu chronić? Skąd? Jedynym miejscem po sąsiedzku, które mogło być w średniowieczu stale zamieszkane, jest niewielki płaskowyż zajmowany obecnie przez bazę leśną państwowej szkoły pożarniczej. Znajduje się kilkaset metrów dalej na północny zachód. Ale to mała przestrzeń. Jeśli faktycznie ktoś ją zasiedlał, a na razie nie ma na to żadnych dowodów, to raczej nieduża grupa ludzi. Wiadomo, że osadnictwo istniało na skraju Równiny Łowicko-Błońskiej na południe od Zamczyska. Tylko że to nawet kilometr w linii prostej przez bagna – teren niedostępny, trudny do pokonania niemal w każdych warunkach. Nie mówiąc już o ewentualnej pospiesznej ewakuacji. Archeolog zwraca uwagę na ogromny nakład pracy, jakiego wymagała budowa tak dużego grodu w równie nieprzyjaznym miejscu. Wątpi, by komuś przyszło do głowy ponoszenie takich kosztów do ochrony zwykłych wieśniaków. Rzemieślników, specjalistów – może. Ale nie ówczesnych Kowalskich. Tym bardziej że ludzie na co dzień mieszkający w sąsiedztwie bagien byli doskonale zaznajomieni z tym terenem. Znali pozornie niewidzialne ścieżki, którymi można było przejść na drugą stronę mokradeł. Sami je wytyczali i plątali, by mylić obcych. Wiedzieli, gdzie skręcić, żeby nie zbłądzić. Bagno było ich naturalnym schronieniem. Nie potrzebowali innego, na dodatek tak kosztownego w budowie.
– Mamy bardzo mało danych dotyczących datowania grodu. XIII wiek to jest czas regularnych niszczycielskich najazdów ludów bałtyjskich na Mazowsze. Wpadali w nasze strony niemal co rok, jak w zegarku. Współcześnie przychylamy się więc raczej do teorii, według której Zamczysko to nie refugium, tylko strażnica. Czego pilnowano? Pasmem wydm na północ od grodu mógł ciągnąć się jakiś szlak komunikacyjny. Mało wygodny, ale w sam raz dla kogoś, kto chce się przemieszczać niespostrzeżenie. Nie po wystawionej na widok równinie i nie po nieprzystępnych bagnach. Budując w kompleksie tych wydm nieduży gród, można było się zabezpieczyć przed zajściem od tyłu.
Być może trzeba więc spojrzeć na Zamczysko jak na element siatki podobnych budowli w tej części Mazowsza. Porównywalne, choć gorzej zachowane grodzisko, znajduje się w Błoniu. Kolejne w Sochaczewie i Wyszogrodzie.
Dla archeologa oczywiste jest, by odpowiedzi na wszystkie te pytania i wątpliwości szukać w ziemi. Kopać. Ale grodzisko wpisano do rejestru zabytków, a obszar ochrony ścisłej, na którego terenie stoi, również nakazuje w tej kwestii wstrzemięźliwość. Wszelkie badania, nieważne, z jakiej dziedziny, warunkuje też wiosenny okres lęgowy ptaków. Tymczasem archeologia to nauka oparta na destrukcji. Każda ingerencja niszczy część informacji, musi być więc w pełni uzasadniona i dawać nadzieję na konkretne efekty. Zagadnienia związane z konstrukcją grodu czy jego funkcją są istotne, ale równie ważne są kwestie środowiska przyrodniczego. Czy Zamczysko otoczone było otwartym mokradłem? Współczesne wahania poziomu wody w puszczy sugerują, że okolica mogła ulegać dynamicznym przemianom. Nawet dziś w niektórych latach w fosach grodu stoi woda, podczas gdy w innych pod stopami szeleszczą suche dębowe liście. Jeśli po wybudowaniu strażnicy ten poziom nagle się zmienił, a bagno zarosło, szybko straciła funkcję obserwacyjną. Mogła się stać bezużyteczna, bo nie było jak wysyłać sygnałów dymnych do innych placówek. Choćby do Błonia położonego za Utratą, dwanaście kilometrów dalej na południe. No i co porastało pas wydmowy w sąsiedztwie grodu, na którym dziś dominuje sosna? Czy był on otwarty? Wędrowanie po sypkim piachu jest trudne, każdy wóz łatwo się zakopie. Wydma raczej była ustabilizowana, inaczej nie byłoby sensu budować się w jej sąsiedztwie. Ale jaka szata roślinna trzymała ją w ryzach? Co sprawiało, że szlak komunikacyjny, który mógł istnieć w miejscu współczesnego turystycznego, był przydatny? Albo chociaż znośny?
– W pierwszej kolejności chcielibyśmy się jednak dowiedzieć, czy gród był kiedykolwiek oblegany. Jak to stwierdzić? Szukając grotów strzał w wałach.
Na razie dawne wykopaliska i badania powierzchniowe nie wykryły żadnych śladów walk. Rodzi się więc oczywiste pytanie: jeśli gród nigdy nie był oblegany, to może był po prostu chybioną lokatą? Inwestycją na wyrost? Kilkusetletnie pierścienie fos i wałów wpisane w naturalną wydmę mogą świadczyć o czyjejś rozrzutności albo megalomanii.
– Wręcz przeciwnie! – oburza się archeolog. – Jeśli budowla miała funkcję odstraszającą, to spisała się przecież na medal. Jeżeli chodziło o to, by agresor nie mógł przedostać się lasem na tyły wroga, to brak dowodów na oblężenie świadczyłby, że tak właśnie się stało. Być może w pewnym momencie, gdy Zamczysko przestało być potrzebne, wojowie zabrali swoje zabawki i poszli do domu. – Obejmując grodzisko jeszcze jednym spojrzeniem, dorzuca: – Piękny obiekt. Warto byłoby coś o nim opowiedzieć, ale bezproduktywne niszczenie nie ma sensu. Zamiast kopać na oślep, lepiej zostawić takie rzeczy kolejnym pokoleniom badaczy. Może będą wiedzieć więcej od nas? Albo dostaną lepsze narzędzia? Jak coś leżało w ziemi tak długo, to może jeszcze trochę poleżeć.
Oś czasu zachęca do dalszego spaceru w historię. Kiedy mija średniowiecze, wkraczamy w czas poszatkowany epokami, okresami i kulturami. Ich nazwy działają na laika odstraszająco. O tym nie mówili ani w podstawówce, ani w liceum. Coraz trudniej się rozglądać, nie czując zagubienia. Czym różnią się kultury świderska, pucharów lejkowatych i ceramiki sznurowej? Która z nich była pierwsza i jak się ma do kultury przeworskiej? Do tego daty. Neolit jest stąd dotąd, ale częściowo nakłada się na mezolit. O rany! Po półtora kilometra wędrówki człowiek ledwie rozgrzał mięśnie, głupio byłoby już kończyć, i to na dodatek rzucając ręcznik.
Dlatego najpierw trzeba rozbroić tykającą bombę niepokoju odpowiedzią na pytanie: a co to jest ta kultura archeologiczna? Jak ją ugryźć? Paczkowski każe sobie uzmysłowić, że chodzi o charakterystyczny zespół zabytków. To, co zostaje. Wygodna szuflada, która pozwala uogólniać. Wraca pytanie: co zostałoby po nas, gdybyśmy nagle zniknęli? Telefony i karty kredytowe. Belgijski artysta Maarten Vanden Eynde rzeźbi we współczesnych skałach relikty technologiczne, które udają skamieniałości. W berlińskim Futurium, muzeum poświęconym przyszłości, można zobaczyć jedną z jego prac – wyłaniającą się z malachitu starą nokię. Ale zanim nasze przedmioty staną się technoskamielinami, będą musiały tysiące lat przeleżeć w ziemi. Być może po drodze ktoś je wykopie i będzie się zastanawiał: czy ci ze smartfonami to byli Polacy? Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy ma smartfony? W żadnym wypadku. One mówią nam więcej o codzienności ludzi niż o ich tożsamości. Tożsamość jest trudna i ulotna. Tożsamość się nie zachowuje. Oczywiście charakterystyczne narzędzia – groty strzał, krzemienie – albo zdobienia na ceramice mogą świadczyć o pochodzeniu geograficznym. Jedna grupa ludzi spotyka drugą, widzi jej ekwipunek i konkluduje: wasze drzewce są zdobione inaczej niż nasze, bo jesteście ze wschodu. Zza gór albo zza rzeki. Ale kultury ewoluują, wędrują, przenikają się. Kiedy dobry, usprawniający pomysł na życie pada na podatny grunt, szybko się przyjmuje. Czysty pragmatyzm, nie mający wiele wspólnego z etnosem, duchowością, przywiązaniem do konkretnych wartości.
Chyba można też darować sobie daty. A raczej widełki. Usprawiedliwienie zresztą wystawione, bo Paczkowski mówi:
– Nie mam głowy do dat.
Do epoki żelaza – ta poprzedza średniowiecze – dobrze trafić śladem Stefana Woydy. Jest rok 1964, świeżo upieczony absolwent studiów archeologicznych na Uniwersytecie Warszawskim zostaje konserwatorem zabytków archeologicznych na obszarze stołecznego województwa. Woyda jest terenowcem, nie chce siedzieć za biurkiem. Ma przekonanie, że ziemia przysłania jeszcze wiele tajemnic. Chce je odkrywać, tryska energią neofity. Ale lata sześćdziesiąte to czas przed reformą administracyjną. Województwo warszawskie jest ogromne, niewiele mniejsze niż współczesne mazowieckie. Dlatego konserwator wybiera fragment, któremu przyjrzy się bliżej. Nie na chybił trafił. Obszar ograniczony Wisłą, Bzurą i osią późniejszej gierkówki, czyli trasą Warszawa–Katowice, jest rozpoznany raczej mgliście. Przed Woydą to raptem sto pięćdziesiąt stanowisk archeologicznych. Po jego badaniach powierzchniowych będzie ich kilka razy tyle. Ale najważniejsze jest dla niego to, że nie ma tu dużej konkurencji. Po polach na zachód od Warszawy nie szwenda się żaden inny archeolog z zacięciem czysto konserwatorskim. No i jest blisko. Z Warszawy łatwo dojechać kolejką. Woyda wsiada w pociąg niemal co weekend.
Jest wyjątkowo skrupulatny. Sprawdza każde pole, pastwisko, każdą łąkę. Szuka przede wszystkim skorup. Mazowsze to obszar rolniczy, łatwo dostępny. Wszędzie da się wejść. Orząc, traktory niczym krety wywlekają na powierzchnię najróżniejsze szepty przeszłości. Woyda wszystko nanosi na mapę i opisuje. Czasem z góry wie, gdzie szukać. „Trybuna Ludu” i „Express Wieczorny” regularnie donoszą, co kto znalazł w polu. Jak dziś wrzuca się zdjęcie do internetu, tak dawniej pisało się do gazety. Przy Państwowym Muzeum Archeologicznym działa też Pogotowie Archeologiczne przyjmujące podobne zgłoszenia. Jeśli zanosi się na coś interesującego, w teren rusza jego pracownik.
Koncepcję eksploracji zachodniego Mazowsza Woyda opracowuje trzy lata. Kolejne siedem to czas żniw. Do 1974 roku odkrywa ponad dziewięćset nieznanych wcześniej stanowisk archeologicznych. Najwięcej z epoki żelaza, z tak zwanego młodszego okresu przedrzymskiego, gdy zamieszkujące tę część Europy plemiona dopiero nawiązywały kontakty handlowe z cesarstwem, oraz z późniejszego okresu wpływów rzymskich. Część z nich znajduje się w otulinie istniejącego od 1959 roku w Puszczy Kampinoskiej parku narodowego. Wysunięty najdalej na północ Zaborów to już sama puszcza, a właściwie jej granica. To między innymi tam Woyda widzi dużo żużli. Wie, że tak właśnie wyglądają pozostałości po dymarkach, starożytnych piecach hutniczych. Najwyraźniej wtedy uświadamia sobie skalę swojego odkrycia. Ponad dwieście stanowisk z dymarkami w jednej okolicy to prawdziwe zagłębie hutnicze. Woyda rezygnuje z pracy konserwatora zabytków, bo chce pogłębiać tę wiedzę, a nie bawić się w urzędnika i stawiać pieczątki. W 1975 roku nadarza się doskonała okazja, by rzucić pracę za biurkiem. Reforma administracyjna dzieli kraj na wiele mniejszych województw. Warszawskie się kurczy, a na jego zachodzie rodzi się skierniewickie. W mniejszych miastach pojawiają się pieniądze na kulturę. Pruszków, jeden z głównych ośrodków przemysłowych Mazowsza z Zakładami Naprawczymi Taboru Kolejowego imienia Ho Chi Minha na czele, zyskuje Muzeum Starożytnego Hutnictwa Mazowieckiego. Woyda zostaje jego kierownikiem. Na siedzibę dostaje oficynę pałacu Potulickich w pruszkowskim parku. Budynek będzie jednak przez dwadzieścia lat remontowany, więc bazą Woydy staje się lichy barak. Za zbiory muzeum ma wszystko to, co dotychczas nakopał i jeszcze nakopie. Do właściwej siedziby przeniesie to wszystko dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych, ponad dekadę przed śmiercią. Na zdjęciu wykonanym w ostatnich latach życia widać go w wykopie, utytłanego i uśmiechniętego. Trudno się oprzeć wrażeniu, że wygląda jak ktoś wyjątkowo z siebie zadowolony. To się chyba nazywa wygrać życie.
– W tej jednej gablocie jest więcej uzbrojenia niż na przykład z terenu całej Białorusi z podobnego okresu – mówi Marcin Woźniak, kierownik Działu Archeologii Mazowsza w pruszkowskim muzeum. – To wszystko pochodzi z Mazowsza. I to jest tylko ułamek tego, co mamy. Społeczność, która produkowała to żelazo, mogła sobie pozwolić na to, żeby pochować zmarłego z mieczem, tarczą, grotami włóczni i innym żelastwem. A tym samym wyeliminować je z obiegu. Nikt nie przejmował się tym, żeby po śmierci ojca przekuć jego miecz dla syna. Wniosek jest prosty: musieli mieć tego pod dostatkiem.
Mazowszanie epoki żelaza, którzy na skraju Puszczy Kampinoskiej wytapiali żelazo, najwyraźniej szli w ilość. Być może dlatego główną atrakcją muzeum jest zupełnie inny zabytek – szklany puchar z początku pierwszego tysiąclecia, luksusowy wyrób rzymskich rzemieślników. A właściwie jego projekcja holograficzna, bo oryginał jest cenny, kruchy i zbyt słabo zachowany, by go pokazywać na wystawie. Wykonany w warsztacie szklarskim w północnym Egipcie, zdobiony podobiznami walczących gladiatorów, znaleziony na polu w Zaborowie, w grobie wcale nie bogatego dostojnika, lecz kogoś, kto zupełnie nie rzucał się w oczy. Ocalał przypadkiem – choć pochówek był ciałopalny, to szkło się nie stopiło. Za to kolory dawno wyblakły. Jednak podobne puchary znajdowane choćby na Jedwabnym Szlaku każą wierzyć, że i ten z Zaborowa był kiedyś pstrokaty.
– Musiał być też potwornie drogi – przekonuje Woźniak.
Duża część stanowisk, które odkrył Woyda, z czasem okazywała się wielowarstwowa. Kolejne etapy użytkowania świadczą, że te same obszary były wielokrotnie zamieszkane przez różne społeczności w różnym czasie. Cmentarzyska z epoki brązu sąsiadują z dymarkami epoki żelaza i fortyfikacjami I wojny światowej. Niektóre z nich udało się dokładnie przebadać, zanim pożarły je rolnictwo, zabudowa i kolejne inwestycje, przede wszystkim autostrada A2 z Warszawy w stronę Berlina. Zaborów był na uboczu, zapieczętowany statusem ochronnym Puszczy Kampinoskiej.
Adam Cieśliński, archeolog z Uniwersytetu Warszawskiego, chowa się przed sierpniowym słońcem w cieniu plandeki. Dookoła łąki, wybiegi dla koni i stadnina. Gdyby ich wcześniej nie skoszono, nawłoć i podagrycznik sięgałyby piersi. W oddali majaczy ściana lasu, o poranku i przed zmierzchem wyglądają zza niej stada saren. Pod nogami pełno sprzętu budowlanego i ogrodniczego: wykrywacz metalu, miarki, poziomice, szpachelki, łopaty, notesy. Pozbawieni luksusu cienia studenci chronią głowy czym się da: czapkami z daszkiem, chustami, szalami, kapeluszami, spod których wystają spieczone karki. Można powiedzieć, że w znoju kontynuują prace nieżyjącego od piętnastu lat Woydy, dziś patrona pruszkowskiego muzeum. Wykopy są trzy, każdy pięć na pięć metrów. Dwa z nich wytypowano w miejscach, gdzie anomalie magnetyczne wskazywały na możliwą obecność czegoś o charakterze przemysłowym. Trzeci celuje w część mieszkalną stanowiska. Trwa drugi sezon prac wykopaliskowych w tym rejonie. To, że liźnięty przez Woydę Zaborów dopiero zaczyna odsłaniać swoje tajemnice, brzmi jak tani slogan z zajawki filmowej, ale w tym przypadku jest prawdą.
– Mamy tu duży kompleks osadniczy, w którego skład wchodzi osada hutnicza i cmentarzysko – tłumaczy Cieśliński, skacząc palcem po wymiętej mapie. – Widzimy trójkąty i kółeczka, którymi Woyda oznaczał skorupy, fragmenty naczyń, ale też pozostałości żużla. Na pewno istnieje tu jakaś relacja przestrzenna, cmentarzysko gdzieś się kończy, a zaczyna osada, ale jeszcze jej nie rozumiemy. A może jest inaczej, relacja nie jest przestrzenna, tylko czasowa? Być może cmentarzysko przestało być w pewnym momencie użytkowane, a wtedy pojawiło się hutnictwo? Albo na odwrót? Nie da się ukryć, że jesteśmy na początku drogi.
W Zaborowie nie ma jednego Graala, którego ujawnienie odmieniłoby postrzeganie prehistorii całego Kampinosu, postawiło ją na głowie. Chodzi raczej o stopniowe klejenie obrazka z wielu drobnych fragmentów. I to od kilku stron naraz, tak jak puzzle najlepiej układa się od narożników i krawędzi, a dopiero potem wypełnia się środek.
Istotne wydaje się poznanie struktury społecznej ludzi zamieszkujących zachodnie Mazowsze w epoce żelaza, w tym południowy skraj puszczy. Hutnictwo prowadzone na tak masową skalę wymagało dobrej organizacji. Żeby wytopić dwadzieścia kilogramów żelaza w temperaturze tysiąca dwustu stopni Celsjusza, potrzeba było dwieście kilogramów rudy darniowej i tyle samo albo jeszcze więcej węgla drzewnego. Niewykluczone, że piec ładowano także wapnem. Dymarki były jednorazowe – jeszcze gorący piec trzeba było od razu rozbić, bo tylko w takim stanie dało się oddzielić żelazo od żużla. Otrzymany surowiec i tak był nim zanieczyszczony. Dopiero w rękach kowala stawał się pełnowartościową materią. Szacuje się, że hutnicy z Mazowsza zostawili po sobie nawet sto pięćdziesiąt tysięcy dymarek. Kto za tym stał? Małe szanse, że taki rozmach był inspirowany oddolnie. Wymagał raczej klarownego podziału kompetencji, obowiązków i oczywiście zysków. Łatwiej wyobrazić sobie zamożne elity i robotników, a nawet niewolników, którzy na swoich barkach dźwigali cały ten rozmach. Żeby to sprawdzić, trzeba by znaleźć i przekopać duże cmentarzyska. To, co znalazłoby się przy szczątkach, mogłoby pozwolić na rozrysowanie drabinki społecznej tamtej czasoprzestrzeni.
Ale jeszcze ważniejszy wydaje się z dzisiejszej perspektywy wpływ starożytnego hutnictwa na środowisko naturalne. Budowa takiej ilości dymarek nie mogła nie zdewastować otoczenia. Choćby za sprawą masowego wycinania lasów i wypału drewna na potrzeby węgla, który zasilał dymarki. Czy oznaczało to zaburzenie równowagi ekologicznej? Odpowiedź na to pytanie mogą przynieść pyłki roślin, które na dwa tysiąclecia zakonserwowały się w okolicznych torfach. Tak zwany profil palinologiczny ma układ warstwowy – to, co wyżej, jest młodsze, a wędrówka w głąb oznacza jednoczesne cofanie się w czasie. Fachowiec jest w stanie oznaczyć pyłek i przypisać do konkretnego gatunku. Czasem natknie się w materiale na większe ziarna lub drobiny węgla drzewnego, które wydatuje. W takiej sytuacji profil warstwowy pozwoli na wysnucie oczywistego wniosku: był las, a potem już go nie było. Zamiast niego pojawiły się rośliny uprawne albo łąkowe, zboża. Ale to nie trwało do dziś, bo z czasem hutnictwo się skończyło, gospodarka zniknęła, a gleba znów rodziła nie złote kłosy, ale bujne zielone korony puszczańskich ostępów. Palinologia ma jednak ograniczony zasięg. Aby nakreślić uśredniony obraz wegetacji danego miejsca, trzeba szukać pyłków nie dalej niż trzy kilometry od niego. Puszcza staje na wysokości zadania: Zaborów sąsiaduje z podmokłymi Debłami, od których na wschód rozciąga się połać wilgotnych przez dużą część roku łąk. Za tę wiedzę trzeba będzie jednak zapłacić, i to dosłownie. Badania palinologiczne są drogie i wymagają tworzenia zespołów interdyscyplinarnych. Tak czy inaczej, na dźwięk rzeczownika „torf” wyobraźnia każdego archeologa wyraźnie się ożywia. Liczy na to, że być może wkrótce Debły zaczną mówić.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2024
Wydanie I