Purpurowy Byk - Michał J. Sobociński - ebook

Purpurowy Byk ebook

Michał J. Sobociński

4,5

Opis

Kłamstwa, niezdrowe ambicje i zdrady.

Purpurowy Byk zabierze cię do świata, gdzie to co wydaje się prostym, kroczy krętymi ścieżkami. Piękne musi ustąpić temu, co plugawe. Świętości są stale wypaczane, a za dobroć i naiwność zwykło się płacić najwyższą cenę. Tu sprawiedliwość to kolejny z synonimów złudzeń, a wszystko co ludzkie, może być ohydą. Kontynuuj podróż rozpoczętą na kartach Srebrnego Kruka i daj się porwać temu, co nieznane.

Historia opowiedziana oczami uczestników zawiłych wydarzeń, wydaje się z początku niespójna i skomplikowana. Ale to wszystko dym w oczy, leśne miraże. Michał J. Sobociński, czerpiąc garściami zarówno z historii naszego świata, jak i socjotechnik, ukazuje na planszy generycznego świata fantasy, jak trudno być perłą rzuconą przed wieprze.

Purpurowy Byk jest drugą z czterech zaplanowanych części Wieszczby Końca Czasów. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 527

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ringil

Nie oderwiesz się od lektury

„Jeśli raz uwierzysz w kłamstwo, możesz czuć się jak pokrzywdzony. Jeśli uwierzysz dwa razy w kłamstwo, możesz czuć się jak idiota." Jest to kontynuacja opowiadań. Tutaj również mamy do czynienia z wspomnianą formą. Wszystkie opowiadania są powiązane ze sobą i tworzą spójną całość. Nadal wędrujemy po wykreowanym przez autora autorskim świecie. Tym razem jednak będziemy mieli okazję poznać nieco inne regiony niż w pierwszym tomie, a dzięki temu przyjdzie nam zaznajomić się z różnorodną kulturą. Książka jest utrzymana w tym samym klimacie co poprzednia. Poziomem nie odbiega od pierwszego tomu. Świetny język, którym autor rewelacyjnie się posługuje, to zdecydowanie mocny atut. Barwne opisy pozwalają poczuć stworzony przez niego świat i panujące w nim zasady oraz otoczenie. Spiski, zdrady, intrygi, magia, ludzka zazdrość oraz zawiść to niewielka część, z którą przyjdzie zmierzyć się w zbiorze opowiadań. Co jakiś czas treść wzbogacona została przez ciekawie, klimatyczne ilustracje, pozwal...
00
monika_i_ksiazki78

Dobrze spędzony czas

Purpurowy byk jest drugim tomem cyklu Wieszczba Końca Czasów. Muszę przyznać, że tą część czytało mi się dużo lepiej niż Srebrnego Kruka, który był zbiorem siedmiu odrębnych powieści pozornie ze sobą niepołączonych. Cała akcja opisana w książce rozgrywa się w świecie Oculum Mundi stworzonym przez autora. W dalszym ciągu język, który został użyty jest dosyć ciężki w odbiorze. Choć muszę przyznać, że ten tom bardziej mi się podoba. W końcu zaczyna nam się ukazywać konkretny cel wszystkich podejmowanych działań. Purpurowy byk jest historią, w której ogromną rolę odgrywa Vendom Tasartir. Uczony, szpieg, donosiciel, który posługuje się magią i którego wszyscy kapłani Kościołów najchętniej spaliliby na stosie, ale .. nie mają dowodów. A uczony jest zbyt wysoko postawioną osobą, by sobie pozwolić na błędy wobec niego. Niezaprzeczalnie Vendom Tasartir jest postacią, która ma dalekosiężne plany. Dąży do nich po trupach. Dzięki nadzorowi nad Czarnymi Kapturami jest zawsze o kilka kroków prze...
00

Popularność




 

 

U Ingradów, ludzi się znaczy, jest tak bowiem: lubują się w sprawach końcowych. Jeno w efektach widzą wartość. Dla nich milszy jest kres wędrówki aniżeli jej droga. Nazywam ich przeto ślepymi króliczętami, gdyż targani namiętnościami nigdy nie będą widzieć tego, że obierają złe ścieżki. Obrawszy je, potykają się o kamienie, ale bezrozumnie brną dalej. Rzec by się chciało, że to przyniesie ich zgubę, ale to brednia. Mnożą się niby te króliki, zapewniając sobie istnienie zdaje się, że po kres czasów.

Quell’therv Wielki, O Ingradach tj. plemionach ludzi.

 

Jeśli raz uwierzysz w kłamstwo, możesz czuć się jak pokrzywdzony. Jeśli uwierzysz dwa razy w kłamstwo, możesz czuć się jak idiota.

Warsung Angredok, krasnoludzki przedsiębiorca i szuler karciany.

 

Drzewa genealogiczne uważam za idiotyzm. Czyż nie lepiej zapytać mych wrogów o me pochodzenie?

Kersil Sorill, doża Najjaśniejszej Republiki Modris

PURPUROWY BYK

Wiosna, 585 lat po przybyciu Attara

 

Para uchodząca z glinianego kubka pachniała mlekiem i miodem, ale tutejszy specjał ani trochę nie smakował młodemu mężczyźnie. Osobliwy smak koziego mleka, połączony z aromatem miodu spadziowego, nie trafił w jego gust. Tak jak wszystko w tej na przemian zamrożonej i błotnistej krainie wymykającej się żelaznym objęciom Cesarstwa. Młodzieniec jednak sączył napój, ciesząc się, że przynajmniej ogrzewa zmarznięte ciało. Objął kubek obiema dłońmi, skrzywił się i upił kolejny łyk.

– Być może to, co stało się wczoraj, na porządek rzeczy w całym państwie – rzekł mistrz.

W oddechu Vendoma Tasartira słychać było świst. Ernest Arubiel, uczeń profesora, nie znał się na anatomii, ale sądził, że osobliwy dźwięk wiązał się ze złamanym żebrem. Mistrz leżał w łóżku okryty futrami i wsparty o miękkie poduchy hojnie ułożone pod głową. Długie, charakterystyczne dla niego siwe włosy rozpuścił luzem. Wzrok miał mętny, wyraźnie nieobecny.

To blef, pomyślał Arubiel. Ta mizerna postawa musi być grą. Jednak tu? Tuż przy granicy z Barbaricum?

Ernest, podobnie jak inni ludzie przybyli z Modris, nigdy nie był tak daleko na północy. Wczesna wiosna przypominała mu zimy, a zabudowa Castra Barbaricum podrzędną wieś. Mimo to placówkę górnolotnie nazywano fortem, a w propagandzie państwowej porównywano do nigdy niezdobytego Yorbrittum. Młodemu mężczyźnie w ogóle nie podobało się to miejsce, ale skoro jego mistrz kazał mu przybyć, to przybył.

– Być może – westchnął z trudem profesor – te wydarzenia wpłyną na los całego świata.

– Nie rozumiem – odparł Ernest.

Nie musiał rozumieć. Domyślał się, że wiedza, którą dzieli się z nim profesor, musi być dawkowana ostrożnie. Tasartir, jako przełożony Czarnych Kapturów, ważył słowa jak mało kto. Jako astronom pilnował, aby jego poglądy nie zakrawały na herezję. Będąc magiem, użytkownikiem industria magicae, baczył również na znajomości.

– Mistrzu? – powiedział uczeń. – Dlaczego mnie wezwałeś? Miałem pilnować twego domu i pracowni w Modris.

– Miałeś przywieźć ją.

Ona. Emma Selitto. Kochanka uczonego, którą ten zaopiekował się po samobójstwie jej wuja, Adama. Tego romansu Ernest nie rozumiał. Emma była wprawdzie piękna, ale to o niczym nie świadczyło. Jego mistrz wcześniej prawie nie zwracał uwagi na kobiety. Mimo to od niedawna spotykał się z nią bladym świtem, z dala od ciekawskich oczu.

Ernest tego nie rozumiał, ale rozumieć nie musiał.

– Myślałem, że jest jeszcze jakiś powód wezwania.

– Bo jest. Po kolei.

Profesor wskazał mu fotel, na którym ułożono niedźwiedzią skórę. Młodzian zajął miejsce. Uczony zamknął oczy i wziął głęboki oddech. Grymas wykrzywiający jego twarz dał Arubielowi do zrozumienia, że Tasartir cierpi.

Strzaskane żebro było pamiątką po spotkaniu ze Svallarami, barbarzyńcami mieszkającymi za rzeką Langa. Ernest wielokrotnie oglądał rannych żołnierzy zmagających się z podobnymi obrażeniami. Żaden z nich nie cierpiał aż tak, jak jego mistrz. Uczeń podejrzewał, że nauczyciel może symulować. Nie wiedział tylko dlaczego.

Nie musiał wiedzieć. Domyślał się, że wyjawienie mu tajemnicy to tylko kwestia czasu.

– Dobrze. – Ernest pokiwał głową. – Przejechaliśmy przez Langdorf, potem Neuendorf, Alekberg, a później skierowaliśmy się na północny wschód. Prosto do Yorbrittum, a potem tu, do Castra Barbaricum. Ominęliśmy trakt prowadzący z Alekbergu do Einster. Wszystko odbyło się zgodnie z twoim rozkazem, mistrzu. Panna Selitto podróżowała karocą. Podczas jazdy nie skarżyła się na niewygody.

– Doskonale. Niestety mało komfortowe warunki były niezbędne, aby dotrzeć tu bezpiecznie.

Powiedział mi, bo nie może powiedzieć jej, snuł w myślach Arubiel. To jej się spowiada, nie mnie.

– Traktem z Alekbergu do Einster podróżował Deotardus wraz ze swym opiekunem – poddał Tasartir. – Ich śladem bieżeli konni cesarza Rispodelha. Ja... nie mogłem pozwolić sobie na ryzyko straty… was wszystkich.

Opowieści o tym, co działo się na drodze do Castra Barbaricum, niby piorun rozniosły się po rogatkach północnych krajów Cesarstwa Ingradyjskiego. Żołdacy opowiadali o ludziach zamordowanych w stanicach. Mówiono także o zabitych koniach, którymi chciano zastąpić te zmęczone. Ernest Arubiel nie miał wątpliwości. Okrucieństwo i szalona ucieczka syna margrabiego dowodziły, że cesarz Rispodelh pragnął śmierci Deotardusa, a młody arystokrata zamierzał zrobić wszystko, aby ratować życie.

– Szczęśliwie syn dotarł do obozu.

Urwał. Uniósł oczy do góry i westchnął, krzywiąc usta w bólu.

– A potem – ciągnął profesor – spotkał się z ojcem.

Wyszedł na gościniec prowadzący na ziemię Svallarów. Do Barbaricum, w które władza państwa ingradyjskiego próbowała wbić swe głodne podbojów kły. Deotardus patrzył na trakt, który już za miesiąc miał stać się grząskim bagnem. Barbarzyńcy nie potrafili budować solidnych dróg, zatem wraz z nadejściem wiosny, gdy topniały śniegi, piaszczyste arterie stawały się nieprzejezdne.

Spoglądając na równinę, za którą zaczynała się ściana pradawnych kniei, a dalej pasmo wiecznych gór, Deotardus poczuł samotność. Wcześniej, na dworze cesarskim, też był sam, lecz otoczony kolorowymi dworakami nie odczuwał osamotnienia tak klarownie. Teraz nie było z nim cesarza Rispodelha, wielkiego marszałka Ulifa Raiznera i słodkiej Irminy Camprezzy. Zabrakło znajomych rówieśników, przelotnych miłostek i jej. Anny, dziewuchy karczemnej, matki jego dziecka. Zamordowanej na rozkaz Rispodelha.

Ostatnie tygodnie musiał spędzić w towarzystwie Ekcharda Lümela. Człowieka, który pomógł mu uciec z dworu. Zimnego typa bez krzty litości.

Morderca.

Nawet on gdzieś zniknął.

Deotardus odwrócił się w stronę Castra Barbaricum. Obóz wojskowy, wzniesiony rękami żołnierzy Marchii Północy, Najjaśniejszej Republiki Modris oraz Zakonów Grobu Świętego Thaddeusa i Najwyższego Słowa, sprawiał wrażenie opuszczonego.

Pomiędzy długimi, drewnianymi chatami zauważył błąkającego się psa, a przy nim mężczyznę. Opatulony niedźwiedzią skórą nieznajomy wpatrywał się w młodzieńca. Pomiędzy połami futra Deotardus wypatrzył symbol czarnego oka z ostrymi rzęsami namalowany na białym tabardzie.

Brat zakonny burknął coś do psiny i podszedł bliżej.

– Panie. – Skinął głową, po czym wykonał niezgrabny ukłon.

– Wiesz, kim jestem? – mruknął niepewnym głosem arystokrata.

– Domyślam się – odparł bez zastanowienia. – Czarne kędziorki, posągowa sylwetka, oliwkowa cera. Do tego ciemne oczy, jakich tutaj się raczej nie widuje. Jesteście synem margrabiego Godryna?

Zakonnik przestąpił z nogi na nogę i zmrużył oczy.

– Jego – odpowiedział sam sobie.

Skinął głową w kierunku północnym. Deotardus odwrócił się powoli we wskazaną stronę.

Kolumna jeźdźców wyjechała z kniei.

Młodzieniec najpierw zauważył białą, prostokątną, czwórdzielną chorągiew z równymi bokami przedzielonymi czarnymi pasami. W białych polach widniały miecze. Bez trudu rozpoznał znak Marchii Północy. Później zwrócił uwagę na chorążego. Mężczyzna garbił się i bujał w kulbace, jakby był pijany. Kiedy chłodny, wschodni wiatr rozwinął materiał, Deotardus dojrzał, że gonfalon był podarty w kilku miejscach.

Momentalnie rozpoznał mężczyznę jadącego obok chorążego. Godryn Derman Namüel, jego ojciec, siedział wyprostowany w siodle. Mimo to sprawiał wrażenie strudzonego. Mrużył oczy i co chwilę kasłał, zasłaniając usta dłonią skrytą w jeździeckiej rękawicy. Nosił ciemną skórznie ozdobioną krwistoczerwonym tabardem z wizerunkiem czarnego byka.

Zza pleców margrabiego wyjechał raptownie jeździec z włócznią w ręku. Resztki proporca zatrzepotały pod grotem, gdy wierzchowiec nabrał prędkości. Mężczyzna zatrzymał się tuż przed Deotardusem, który zauważył, że ten nosi na twarzy świeży opatrunek zakrywający prawe oko.

– Zostaw! – zakomenderował Godryn, podrywając konia do stępa.

Margrabia podjechał bliżej. Dopiero teraz Deotardus przekonał się na własne oczy, że pogłoski o chorobie ojca były prawdziwe. Godryn Derman Namüel wyglądał niczym marmurowa płaskorzeźba z Purpurowej Sali w Pałacu Cesarskim. Twarde kości czaszki wypychały cienką skórę, a niegdyś pulchne usta zamieniły się w bladoróżowy pasek. Pomimo chłodu wczesnej wiosny oblicze rodzica pokrywały kropelki potu. Choroba nie zdołała zmieść z jego twarzy surowości. Godryn zadzierał głowę ku górze, zerkając na syna wyniośle.

Zakonnik spuścił wzrok. Nie podniósł go, nawet gdy margrabia ruszył do obozu, zostawiając potomka na trakcie przez obozem.

Deotardus poczuł, jak jego nogi robią się twarde niczym dębowe pniaki.

– Nie przejmuj się – powiedział zakonnik, ruszając wzdłuż kolumny wojsk cesarskich.

Jednak Deotardus przejął się jak niczym wcześniej do tej pory.

Swojego ojca znał z opowieści ludzi mających za zadanie osłodzić mu czas niewoli. Słyszał o geniuszu taktycznym Niedźwiedzia z Południa. Z zachwytem chłonął różne plotki o Karhutestelu, jak zwykli nazywać margrabiego barbarzyńscy Svallarowie. Obecne na cesarskim dworze damy podkreślały, że Deotardus jest zdumiewająco podobny do Godryna. Był równie wysoki, solidnie zbudowany, posiadał oliwkową cerę i nosił kręcone, czarne niczym smoła włosy.

A teraz wyglądał jak sterane czasem prześcieradło.

Wcześniej, przebywając w Księstwie Flavoux jako wolny człowiek, nie widywał się z ojcem. Godryn, przed objęciem obowiązków margrabiego, służył jako komes. Wysoki urzędnik, któremu towarzystwo bękarciego syna nie dodawałoby powagi. Mały Deo mieszkał w rodowym dworze, gdzie uczył się wojennego rzemiosła, poznawał zasady etykiety, a także studiował Święte Zwoje. Osiągnąwszy wiek dojrzewania, zaczął podejrzewać, iż otoczenie Godryna nie potrafiło zadecydować o dalszym losie niewygodnego potomka. O wysłaniu bękarta do zakonu nie było mowy. Mógł przecież dać nogę i zniknąć w dzikich ostępach, dołączając do jakiejś grupy rozbójników. Zbrojne hanzy, rozbijane podówczas przez komesa Namüela, Deotardus znał aż nadto. Trzeci, czy nawet czwarci, synowie pomniejszych rodów często spluwali na herb, brali się za raubbiterską robotę i w przypadku zbicia majątku, wyjeżdżali poza Księstwo Flavoux. Na ogół do Księstwa Desteve, gdzie podobni im rozbójnicy działali już, jako bogobojni rycerze, na służbie familii Assintarów. Takiej kariery dla Deotardusa nie przewidywano, dlatego cały dwór zachodził w głowę co począć z pierworodnym komesa.

Jak zwykle bywało w patowych sytuacjach, nikt nie wpadł na pomysł, aby o zdanie zapytać matki chłopaka.

O matce Deotardus wiedział mało. Niedostatki historii zwykł nadrabiać wyobrażeniami. Spotkał ją podczas odwiedzin u hrabiego di Aluca. Przedstawiła się imieniem Fiena. Nosiła skromne, wełniane ubranie, głowę owinęła prostą chustą. Z obycia sprawiała wrażenie kobiety cichej, o pokornym sercu. Nic dziwnego. W końcu była zwykłą służką.

Potem nigdy już nie spotkał matki.

Orszak margrabiego ruszył w głąb obozu, mimowolnie odsuwając Deotardusa od wydeptanej ścieżki.

Nie takiego powitania oczekiwał. Na pewno nie po wyzwoleniu z cesarskiej niewoli.

Vendom Tasartir przerwał opowieść. Przymknął oczy i wziął głęboki oddech. Ernestowi zdawało się, że jego mistrz zasnął. Równocześnie poczuł w okolicach skroni coś jakby ukłucie szpilki. Małej, kruchej, delikatnej szpileczki gotowej połamać się przy kontakcie z twardą materią.

Magia, pomyślał raptownie. Profesor rzuca zaklęcie. Jednak jakie? Nie poczułem niczego prócz ukłucia w skroni. Bez Gestu czy Słowa industria magicae w zasadzie nie istnieje. Czy może to było coś innego?

– Korzenie chwastów głęboko wnikają w ziemię – odezwał się mistrz, gdy otworzył oczy.

– Słucham?

– Ludzi prostych ciężko jest wyplenić z ich osobowości, bo korzenie są długie. Taki był Godryn Derman Namüel. Pasował do Marchii Północy jak mało kto. Był wprawdzie surowy, ale przecież pełen południowej krwi. Dlaczego wobec syna zachował się powściągliwie? Zupełnie nie jak na człowieka północy przystało.

– Mistrz wybaczy – Ernest wyczuł moment, w którym mógł wejść w słowo nauczycielowi – ale czy to jest takie istotne?

– Dla Deotardusa? Owszem.

Uczeń pokiwał głową, wyczuwając, że krótka odpowiedź była wszystkim, co mistrz miał do powiedzenia.

– Powstał ambaras, co począć z pierworodnym naszego margrabiego. – Tasartir zrzucił z siebie skóry i usiadł na brzegu łóżka. Grymas bólu wykrzywił jego usta. – Możliwości były dwie. Obie ryzykowne. Pierwsza wiązała się z odesłaniem Deotardusa na dwór cesarski. Wówczas nasz margrabia był pewien, że nie zobaczy więcej syna. Chyba że na pogrzebie. Nie wierzę, iż Rispodelh, wiedziony radami dworaków, nie pozbyłby się zbiega.

Profesor zamilkł na długo. Arubiel domyślił się, że uczony zbiera myśli. Selekcjonuje słowa po to, aby nie rzec niczego zbyt prosto, zbyt klarownie. Chce wyrazić myśl tak, jak zwykły to robić Czarne Kaptury. Wstał z wysiłkiem, nie pozwalając sobie pomóc.

– Była i druga opcja. Taka, w której niewygodny bękart dla nas okazał się bardzo wygodny.

Ktoś się darł. Krzyczał i zawodził. Rzucany spazmami agonalnego cierpienia, uderzał w drewnianą konstrukcję lazaretu. Konrad Wulfir Yrgarok, generał Marchii Północy, przypomniał sobie, że lichy budynek kwatery głównej wzniesiony został naprędce. Z tego też powodu podczas narad wojennych szło usłyszeć odgłosy z lazaretu czy karczmy.

Prawie wszystko tu do niczego się nie nadaje, pomyślał generał. Palisada, oddziały. Zarówno regularne, jak i pomocnicze. Plany strategiczne, aprowizacja, komunikacja. Prawie wszystko. Dobrze, że kaplica wyszła w miarę porządnie. Przyjdzie zatem żołnierzom modlić się za poległych kompanów w godnych warunkach.

Ranny człowiek wył niczym zwierzę. Gardłowe jęki zagłuszały pieśń kapłana. Konrad nie potrafił stwierdzić, co to była za modlitwa. Nie do końca nauczył się żyć, myśleć i modlić, jak powinien Ingrad. Poza tym był ranny. Obity tors promieniował tępym bólem, mącąc mu umysł. Podejrzewał, że ma złamane któreś z żeber. Nastawiony zaraz po bitwie bark rwał gorzej niż reumatyzm. Wulfirowi doskwierał również ból głowy, w którą otrzymał kilka ciosów obuchem. Gdyby nie solidny hełm, warty półrocznego żołdu piechura, kruki już dobierałyby się do jego mózgu.

Bardzo chciał odpocząć, ale chwila temu nie sprzyjała. Nie jemu, generałowi Konradowi Wulfirowi Yrgarokowi. Generałowi wojsk Marchii Północy, lejtnantowi obozu Castra Barbaricum. Był wprawdzie pobity, ale jego umysł nie został stępiony. Oto bowiem nadszedł czas na politykę. Dokładniej na politykę rodzinną.

– To Ilfimir. Knecht spod Pellen – rzekł drętwym głosem generał. – Osiadły w Cesarstwie wraz z rodziną Svallar. Zasymilowany i baptyzowany. Zupełnie… zupełnie jak ja. Poznaję po głosie i klątwach, jakie rzuca w agonii. W bitwie Svallarowie okrutnie go posiekli. Gdym go widział po raz ostatni, jego ręka przypominała rozgotowaną kaszankę.

– Mocni ci twoi pobratymcy, generale – powiedział siedzący naprzeciw Yrgaroka niemłody mężczyzna o niezdrowej cerze.

Generał nie zwrócił uwagi na zaczepkę Bernarda Engela, ministra kontrwywiadu Marchii. Bernad, wysoki człowiek o kwadratowej twarzy, ozdobionej bujną, rudą brodą, uwielbiał przytyki wskazujące na czyjeś obce pochodzenie. Był przy tym nastawiony do cudzoziemców tak wrogo, że aż czasem zahaczało to o groteskę. Zapomniał, zapewne celowo, że jego dziadek Ulvir Potężny, Svallar oczywiście, organizował niegdyś zbrojne ekspedycje na tereny Cesarstwa. Gdy już się nałupił do syta, łaskawie dołączył do Ingradów i dał się baptyzować, przyjmując przy okazji nazwisko kapłana dokonującego obrzędu.

Prawdą jest, przypomniał sobie Konrad, że mieszkańcy Marchii są cesarscy bardziej niż sam cesarz.

– Ludzka siła wyrasta ze słabości – rzekł sentencjonalnie Klaus, brat Bernarda, jak zwykle przy tego rodzaju wypowiedziach, gładząc zarośnięty szczeciną podbródek. – Ilfimir na polu bitwy wykazał się słabością, zatem teraz usilnie trzyma się życia. Umiera, jak na dobrego żołnierza przystało, obwieszczając głośno swe rychłe odejście.

Konrad Wulfir Yrgarok spojrzał na Klausa wrogo, a potem opuścił wzrok i zamyślił się. Klaus Engel, minister wywiadu Marchii Północy, był łudząco podobny do brata. Nic dziwnego. Zwykle bliźniacze rodzeństwo dzieli wygląd i cechy charakteru. W odróżnieniu od Bernarda Klaus uwielbiał jednak cytować przeczytane dzieła. Rzecz jasna autorów wywodzących się z Cesarstwa Ingradyjskiego. Obcych trywializował i określał słowami wybitnie zawiłymi, wskazującymi jednakże na ułomność intelektualną.

– Daruj nam głupie gadanie ubrane w piękne słowa – polecił słabym głosem Godryn Derman Namüel.

Obolały generał podniósł powoli pulsującą bólem głowę. Pogładził bujną brodę i przylizał obiema dłońmi równie bujne włosy. Konrad zaraz zamknął oczy, gdy usłyszał kaszel margrabiego. Przeciągły, przerywany pasmami chrapliwie wciągającego powietrza, na domiar krwawy i rujnujący psychikę Godryna. Kiedy ustał, generał uniósł powieki i zerknął na Godryna. Człowiek ze śmiercią na twarzy. Teraz najsłabszy ciałem spośród nas, najdelikatniejszy, najmizerniejszy. A zarazem najlepszy. Karhutestel, Niedźwiedź z Południa. Niegdyś wojownik, którego nawet rozpaleni z nienawiści wrogowie, darzyli czymś w rodzaju szacunku. Na żołnierza, pokonanego mocą krwawych płuc, generałowi ciężko było patrzeć, dlatego znowu opuścił wzrok i zapatrzył się na brudny temblak.

Dawno nie było narady, podczas której najbliższe otoczenie margrabiego siedziało, gdy ten zabierał głos. Zwykle żmije pokroju braci Engelów prężyły się niczym chłopcy podczas oczepin, a ludzie podobni diukowi Mortizowi Taggebert-Ryathorowi trzymali się z dala od obozów wojskowych. No i ta dama. Bolemira Yarkov z Królestwa Atrynii. Yrgarokowi nie przeszkadzały kobiety na naradach wojennych. Zupełnie jak na ziemiach Svallarów, gdzie białogłowy częstokroć stawały do boju u boku mężów. Jednak tu? W Cesarstwie? Przecież tutaj panują zgoła inne obyczaje. Zdziwienie, jak ocenił Konrad, byłoby mniejsze, gdyby Bolemira była wojowniczką. Tymczasem ona niedbale przycupnęła na krześle, bawiąc się gronostajowym płaszczem. Karbowane, płowe włosy miała rozpuszczone, pozwalając im, zapewne celowo, pozostawać w permanentnym nieładzie. Całą urodą i drapieżnym spojrzeniem świadczyła o swym pochodzeniu atrynijskim, a także o tym, że nie powinna zajmować miejsca na naradzie wojennej Ingradów. Zupełnie, bez ochyby, jak on sam.

Lejtnant oderwał wzrok od wschodniej piękności i wrócił myślami do diuka Mortiza Taggebert-Ryathora. Nie rozumiał obecności notabla w Castra Barbaricum. Kasztelan zamku w Yorbrittum, spasiony niczym odyniec, trzymał dłonie na imponującym brzuchu opiętym jedwabnym trzosem. Opuszczając zamek na Żelaznej Górze, Taggebert-Ryathor zabierał skromny ubiór, jak na kogoś z jego pozycją społeczną. Do popularnej w tych stronach męskiej cotte zakładał wisior z wygrawerowanym okiem o ostrych rzęsach. Naturalnie ozdoba była ze złota.

– Moi zacni przodkowie – zaczął tubalnym głosem diuk,lecz zaraz przerwał, upił łyk miodu i odchrząknął, przywołując na myśl chrumkanie wieprza – moi zacni przodkowie mawiali, że potomstwo równa się problemy, a duże potomstwo pomnaża kłopoty.

O zacnych przodkach diuka Konrad nie wiedział nic, mimo iż powinien. Przed chrztem nauczył się wiele o ważniejszych rodach Marchii Północy, aby nie uchodzić za chama. Rodu Taggebert-Ryathor nie kojarzył wcale, zatem podejrzewał, że diuk pochodził z innych stron Cesarstwa. Albopo prostu Mortiz Taggebert-Ryathor miał cechę charakterystyczną dla każdego wprawnego polityka. Właściwie wybierał tyłki, w które należało wchodzić, nobilitując przy okazji własny.

– Deotardus, zechciej panie wybaczyć słowa, to potomstwo nielegalne. Z nieprawego łoża. To, że cesarz Rispodelh uznał w nim cennego zakładnika nobilitowało go jedynie na okoliczność gościny na dworze imperatorskim.

– Nie gościny, lecz niewoli – sprostował Bernard Engel, z trudem ukrywając paskudny uśmiech na bladych wargach.

– Bracie, to oficjalna narada. Obowiązuje nas protokół – wysyczał Klaus, ale próżno było szukać w jego głosie szczerego sprzeciwu. – Trzymajmy się odpowiedniej nomenklatury.

– Popieram, popieram – zaburczał Mortiz, z wyraźnym trudem łapiąc powietrze. – Człowiek kulturalny oczywiście umie też mówić językiem prostackim. Mimo to wie, kiedy może sobie na taki ton pozwolić. Cham, powiadam wam, zwykły cham chamskiego języka używać będzie przez cały czas, bo innego nie zna.

– Poniechajcie ministra Engela, mości diuku. – Do rozmowy włączył się Konrad.

Akcent jego mowy był inny. Melodyjny, nieco śpiewny, niekiedy burzący twardą dykcję emperspielu, czyli języka północnych Ingradów. Nigdy nie udało mu się go wyzbyć.

– Znaczenie legalności to fakt, nie pozostawiający minimum złudzeń – orzekł twardo Klaus Engel, gładząc zarost. – Mężczyzna w jego wieku częstokroć chełpi się synem, a córki strzeże niczym smok. Tymczasem syn margrabiego pozostaje stanu wolnego, a stan wolny sprzyja skandalom. Wypadałoby znaleźć dla Deotardusa odpowiednią partię.

– Wszelkie projekty powzięte w stosunku do Deotardusa będą nielegalne, podobnie, jak jego potomstwo. – Oblicze Mortiza pozostało niewzruszone i mimo chłodnej aury lekko spocone. – Co zatem idzie, pozbawione praw do dziedziczenia. To przekreśla plany dynastyczne potencjalnych partii, a tym samym rzeczony koncept. Ten temat możemy odłożyć na półkę.

– Na jaką zatem półkę odłożymy Deotardusa? – wysyczał Bernard. – Traktaty militarne, kodeksy teologiczne czy może protokoły dyplomatyczne?

Ostry makijaż Bolemiry podkreślał urodę oczu. Nie uszło uwadze Konrada, że kobieta pilnie słucha rozmów, przeszywając zgromadzonych wzrokiem.

– Podejmowanie tego rodzaju akcji, bez odpowiednich koneksji, jest wysoce nierozsądne. – Diuk Taggebert-Ryathor mlasnął i rozciągnął się na krześle. Lichy mebel zaskrzypiał żałośnie. – Bogowie, słyszycie?! Jakże ten człowiek głośno umiera!

Ilfimir, knecht spod Pellen, co lejtnant Yrgarok przewidział bez problemu, umrzeć miał już wkrótce. Generał po raz któryś powstrzymał się od komentarza.

– U nas w Atrynii wiemy, co robić z niechcianym potomstwem – powiedziała Bolemira Yarkov. – Bękartów wysyłamy do dowodzenia wojskiem. Dowodzą oczywiście w pierwszej linii, dając wyraz honorowi, i męstwu, ponosząc w efekcie śmierć godną żołnierza.

W końcu się odezwała, pomyślał Konrad. Odezwała się i powiedziała coś, co rozsądny człowiek uznałby za głupie. Takich akcji i konceptów nie proponuje się Godrynowi Dermanowi Namüelowi.

Margrabia jednak nie zareagował. Oparł tylko głowę o dłoń, a potem zaczął kasłać.

– Jednakże nie widzę Deotardusa na polu bitwy, rozjechanego przez stado rączych wałachów. – Bolemira nie spuszczała wzroku z margrabiego. – Może być tak – urwała, pokazując rzędy równych zębów – że niechciany przez ojca syn będzie kontynuować jego dzieło.

Zrobiło się bardzo cicho. Spojrzenia zgromadzonych skupiły się na Godrynie.

– Deotardus nie zostanie margrabią – odezwał się Konrad.

Nie mógł milczeć, gdy należało mówić. Nie on. Nie Konrad Wulfir Yrgarok. Generał wojsk Marchii Północy, lejtnant obozu Castra Barbaricum.

– Deotardus nie zostanie margrabią – powtórzył. – Zbierze się Senat i wespół z panami Marchii Północy znajdą godnego następcę, najpewniej z południa Cesarstwa. Kandydat będzie, jak nakazuje tradycja, z polecenia cesarza. Cesarz zaś wybierze następcę nieuwikłanego w lokalne spiski, oddanego sprawie, obojętnego na splendor i blask, których próżno szukać na tych ziemiach.

– Znajdą kogoś z dobrego domu – stwierdził diuk Taggebert-Ryathor.

– Wolnego od wpływów innych księstw i republik – uzupełnił Bernard Engel.

– Człowieka, którego łatwo będzie zlustrować – dodał minister wywiadu, Klaus Engel.

Ilfimir, knecht spod Pellen, przestał się drzeć. Zupełnie i nieodwracalnie.

– Dzieło ojca – powtórzyła Bolemira – zwykle kontynuuje nawet jego niechciany syn.

Znowu zrobiło się cicho, a przy okazji niezręcznie. Z owej niezręczności skorzystała bzycząca mucha chodząca po dłoni diuka. Mortiz nie odważył się jej przegonić, nie chcąc zwracać na siebie uwagi niespokojnym ruchem. Margrabia Godryn odczekał chwilę. Wreszcie powoli podniósł głowę.

– Przestaliście gadać – stwierdził mało czule. – W końcu się zamknęliście. Czynicie tak, kiedy nie wiecie co robić, a dodam, że czynicie to niezwykle rzadko. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Grunt, że teraz siedzicie cicho, jak ten zając w norce. Chyba wypada, abym sam zabrał głos w sprawie Deotardusa. W końcu to mój syn, choć jak powiedziano, nielegalny. Wszystkie zatem akcje i koncepty jakie będę chciał uczynić w stosunku do jego osoby pozostaną, jak mniemam, nielegalne.

Nikt się nie odezwał.

– Ale to mój syn.

Mówił długo i nieśpiesznie. Jak chory człowiek.

– Prosiłem cesarza, aby zwolnił go z pałacu przed moją śmiercią. Mówiono mi, że imperator odmówi. Mimo to Deo jest w obozie. Dlaczego? Nie wiecie? Pewnie, że wiecie. Różne plotki chodzą, ale kto by tam plotek słuchał? Może politycy, a ja politykiem nie jestem. Jestem żołnierzem, więc koncepty i akcje dynastyczne mam... – margrabia rozkaszlał się, zasłaniając usta chusteczką – koncepty i akcje mam w dupie.

Taggebert-Ryathor nie wytrzymał. Przegnał precz muchę z dłoni. Jak słusznie domyślał się Konrad, przykuwając tym uwagę margrabiego.

– Deotardus nie jest dobrze urodzony, to fakt – rzekł niespodziewanie wartko Godryn, zerkając na diuka nieprzychylnym wzrokiem – ale ty, kasztelanie, jesteś zwykłym chamem. Mimo iż z dobrym nazwiskiem. Mój poprzednik, Marius Jeger, zdaje się, dał ci szansę zrobienia kariery na Żelaznej Górze. Podobno pożałował tej decyzji, bo brałeś udział w przewrocie pałacowym. Kasztelania Yorbrittum dała ci możliwości, o których twój świętej pamięci ojciec mógł sobie pomarzyć.

Kasztelan burgu w Yorbrittum pokraśniał. W całej okazałości zaczął przypominać kształtem i barwą rozgotowanego buraka. Godryn przeniósł wzrok na braci Engel.

– A wy, Engelowie, potomkowie Ulvira Potężnego, przezywanego czasem Ulvirem Przebiegłym, też wprawiacie mnie w śmiech. Zaśmiałbym się, gdyby płuca mnie tak nie rwały. Mówicie o koneksjach, akcjach dyplomatycznych czy innych konceptach. Farba na waszych tarczach herbowych jeszcze nie wyschła, a wyście już bardziej cesarscy od cesarza – przerwał, zaczerpnąwszy haust powietrza. – Was, generale Yrgarok, oszczędzę. Jak zwykle nie otwieraliście ust, gdy nie mieliście nic konkretnego do powiedzenia.

Nikt nie śmiał się odezwać.

– Dzieło ojca – powiedział przeciągle margrabia – będzie kontynuował jego niechciany syn.

Konrad niespokojnie poruszył się na krześle. Ból spowodowany licznymi obrażeniami nagle zniknął.

– Deotardus powróci w me rodzinne strony – postanowił Godryn. – Do Księstwa Flavoux.

– Pani Bolemira Yarkov – kontynuował Vendom Tasartir, podchodząc do zasłony wejścia namiotu – jest na naszym żołdzie. Oficjalnie szpieguje dla króla Vylkomira z Atrynii. Podkupiliśmy ją, gdy jej mąż, Oldwaz, otrzymał stanowisko ambasadora atrynijskiego przy margrabim Marchii Północy. Pan ambasador, co oczywiste, też szpieguje dla Vylkomira, ale nie chciał się sprzedać Czarnym Kapturom.

Ernest Arubiel poprawił rękaw togi i zauważył, że profesor przestał się garbić. Mistrz zdawał się ignorować graną dotychczas rolę chorego, bo w to, że o niej zapomniał, uczeń nie wierzył.

Za długo jest szpiegiem, pomyślał Ernest.

– Plotka głosiła, że Godryn ma romans z Bolemirą. Rozsądni ludzie pukali się w głowę, słysząc te rewelacje, mniej rozsądni kiwali głowami, twierdząc, jakoby ich to nie dziwiło. – Tasartir zaśmiał się całkiem szczerze. Na tyle, że Ernest prawie uwierzył w tą szczerość. – Jakie to imaginacje wymyślano, mój drogi chłopcze. Nie uwierzyłbyś, do czego zdolny jest ludzki umysł opanowany przez niepewne przesłanki, wyobraźnię i własne pragnienia.

– Rozumiem, że te plotki się przydały – ostrożnie zauważył Arubiel.

– Oczywiście. Nikogo nie dziwiła obecność Bolemiry na naradach wojskowych – odparł profesor, odwracając wzrok od ucznia. – Romansu jednak nie było. Stwierdziliśmy to po dokładnym zbadaniu sprawy.

Cienki śpiew brata Antoniego rozbrzmiewał z ceglanej rotundy ulokowanej przy południowej części palisady. W obozie Castra Barbaricum dobiegał końca dzień, lecz nie służba. Zarówno wojskowa, jak i kościelna. Brat Antoni jeszcze długo miał zawodzić niczym byk raniony dzidą w miejsce, które bykiem go czyni.

– A i tak ta wachta nam bieży ku końcowi – westchnął Elian. – Celebrant kompletę odśpiewuje.

Starszy brat Zakonu Grobu Świętego Thaddeusa, Elian z Roga, owinął się szczelniej wilczym futrem. Zerknąwszy na towarzysza, Marka d’Este, nie zauważył, aby ten kwapił się do rozmowy.

– Powiem ci – zaczął radosnym głosem – że postoję z tobą trochę dłużej. Pilnować relikwii świętego to zaszczyt. Skąd ten pukiel przyjechał?

– A skąd pewność, że to właśnie pukiel włosów? – Marek d’Este zainteresował się słowami współbrata.

Elian zerknął przez ramię na niewielką szafkę wykonaną z grubego szkła koloru błota. Mało szlachetny kolor, uświetniały srebrne pasy z ciągami złotych liter. Szafeczka ustawiona była na alabastrowym piedestale, owiniętym białym płótnem z wizerunkiem oka o ostrych rzęsach. Ponad relikwiarzem płonęło dziesięć kaganków przymocowanych do żeliwnej ramy. Osiem z nich tworzyło kwadrat, zaś pozostałe dwa kopciły w środku niego.

– Tu jest napisane: „Włosy Thaddeusa ścięte przed bitwą o Laygaard” – przeczytał z zadowoleniem Elian.

– A przypadkiem święty Thaddeus nie był łysy? – zagaił brat Marek bez szyderstwa w głosie.

– Ano był. Chwilę przed bitwą i na zawsze po niej.

– Skąd pewność, że później nie zapuścił czupryny?

– Skąd – Elian mocno podkreślił słowo – takie pytania, bracie? Czyżbyście wątpili w treść księgi De Vita Sancti Thaddeusi? Sugerujecie, że Cezary Nikomedikus wymyślił sobie to wszystko?

– Darujcie sobie te inkwizytorskie sztuczki – żachnął się Marek, bystro zerkając na krzaczaste brwi rozmówcy. – Może się wam marzy kariera w Zakonie Gorejącego Słońca? Och, nic dziwnego. Nasza reguła biedna, a wymaga się od niej, aby na limesie barbarzyńców gromić. A Gorejące Słońce? Hoho! Bracia inkwizytorzy zwykle po skazaniu heretyka zajmują jego majątek. A majątki nierzadko wielkie!

Poznaczone bliznami po ospie policzki Eliana oblał rumieniec. Zakonnik spuścił głowę, ale zaraz poderwał ją gniewnie. Otworzył usta i już szykował się do repliki, gdy brat Marek uniósł rękę do góry i roześmiał się serdecznie.

– Pax, pax między cesarskie. – Machnął dłonią i skierował twarz w stronę relikwiarza. – Głupio trochę, aby taka relikwia pod gołym niebem stała. Świątynka, co się chwali, to kamienna budowla, ale z jakiegoś powodu relikwia sterczy na zewnątrz.

– Perły między wieprze, jak mówią Święte Zwoje – zauważył Elian.

– Dokładnie, dokładnie. Byliście, bracie, w orszaku Wielkiego Mistrza Bradhusa Ohellsteina – Marek d’Este zamyślił się, po czym zerknął jeszcze raz na relikwiarz i odchrząknął – powiedzcie mi, czemu jegomość Ohellstein przywiózł tu szczątki świętego?

– Jak to po co? – szczerze zdziwił się Elian. – Do protekcji! Svallarowie nie znają naszych bogów, a na próby dobrotliwego nawracania reagują gwałtem. Wie wszelako brat, co się poczyniło z ojcem Brunonem?

– Świętym ojcem Brunonem – uzupełnił Marek.

– Oczywista, oczywista, że świętym, a jakże by inaczej? Mistrz Ohellstein przywiózł relikwie, by wspomagały wiernych w misji oświecenia pogan – powiedział bez zająknięcia Elian, po czym zerknął na sklepienie i zmielił w ustach przekleństwo. – Kaganek zgasł. To zły znak. Hm… Fioletowy z portykiem. Kaganek Walsa. Tfu! Pech!

– Zabobonni jesteście. Weźcie żagiew, podpalcie i nie kalajcie wiary bzdurami.

Wobec konkretnych i całkiem banalnych rozwiązań problemu, brat Elian uległ. Wyciągnął długą żagiew w kierunku palącego się kaganka i delikatnie włożył czubek kija w płomień.

– Zielona lampka, bogini Hilen – stwierdził Marek, uśmiechając się krzywo. – Poetyckie. Hilen życie, Wals śmierć. Zaprawdę poeta by…

– Cicho! Słyszałeś?

Brat Elian rozglądał się wokoło, zupełnie ignorując dotychczasową czynność. Po chwili, wykonawszy nagły obrót, zgasił przypadkowo kijem kolejne dwa płomienie. Bodajże rzeczonej Hilen i jej brata, Jurastiona.

– Tam, przy tej chacie – syknął zakonnik, wskazując na budyneczek nieopodal świątyni.

– Co jest bracie? Może jakiś mężowilk tam łazi? Cynocefal zatracony, hę? – szydził Marek.

– Sza! Tam, w tym domku, został ulokowany Deotardus. Wypadałoby sprawdzić, nie uważasz?

Marek d’Este uważał wprost odwrotnie. Był wściekły, że panowie możni, zamiast bić barbarzyńców, zajmowali się bękarcim synem. Chciał nawet splunąć ze złości, ale przy relikwii nie wypadało.

Zapatrzył się na lokum Deotardusa. Przed lichą konstrukcją, podobną do psiej budy, kręcił się brat Elian, wytężając pilnie wzrok. Zdawał się sprawdzać każdy kąt. Nagle wyciągał szyję ku rozłożystej koronie rosnącego opodal chatki klonu. Pewnie, gdyby wziął pochodnię, zauważyłby cień. Jednak nie zauważył, a cień rąbnął go w kark czymś twardym.

– Bogowie, nocniak! – jęknął Marek.

Zrobił krok do przodu, uzbrajając się w święty symbol, kiedy zrozumiał. Przystanął i ryknął ile sił w płucach.

– Alarm! Ludzie! Alarm!

Nie czekając na pomoc, d’Este wyszarpnął miecz z pochwy i rzucił się ku chacie. Ominął leżącego brata Eliana i wpadł do środka pomieszczenia, niby słoń w skład porcelany. Tam zastał Deotardusa, który w mig poderwał się z posłania i chwycił mosiężny kandelabr. Zauważony wewnątrz napastnik dobył ostrza. Klinga, co skonstatował Marek, nie błysnęła w blasku świec. Pokryta smolistym pyłem wtapiała się w czarny kolor płaszcza nieznajomego.

– Panie! – ryknął brat zakonny. – Pod ścianę!

Przeciwnik wykorzystał moment konsternacji i zaatakował niby wściekły pies. Marek d’Este odbił kilka sztychów i gładkich cięć, nieco hazardownie, zastawiając się postawioną na sztorc klingą. Mordercze ostrze dostrzegał dopiero, gdy te zdawało się sięgać celu. Pod pachę, w szyję, haniebnie w oko, podstępnie w pachwinę.

Deotardus nie przyglądał się biernie. Zauważając kłopoty zakonnika, wziął zamach i spróbował rąbnąć skrytobójcę kandelabrem w głowę. Ten skulił się i zrzucił płaszcz i smagnął młodzieńca w twarz, niby torreador w rozjuszonego byka. Chłopak owinięty płaszczem, rzekłbyś całunem, gruchnął na ziemię, szamocąc się z obszerną materią.

Do pomieszczenia wpadło dwóch żołdaków, anonsując wejście plugawymi wyzwiskami. Zamachowiec, widocznie dochodząc do wniosku, że proporcja zaczyna działać na jego niekorzyść, zamłynkował i wszedł półpiruetem między brata Marka i dwóch zbrojnych mężczyzn.

– Poddaj się! – ryknął d’Este, parując cięcie wymierzone w jego gardło. – Mamy… Mamy kurwa przewagę!

Mieli, przynajmniej w wymiarze matematycznym. W wymiarze praktycznym wzór okazywał się błędny. Nieznajomy powtórzył cięcie w grdykę, które zakonnik sparował. Energię odbitego ciosu skrytobójca momentalnie wykorzystał do wyprowadzenia podobnego uderzenia, zmieniając jednak cel. Żołnierz, chłop tęgi i wnosząc po mundurze służący w Ochotniczych Hufcach z Modris, dostał w gardło. Jasna krew siknęła z tętnicy i oślepiła Marka, szykującego się do pchnięcia. Na chwilę świat stał się czerwony, a później horyzontalny. Zakonnik dostał kopa w zgięcie kolana i zwalił się na ziemię. Momentalnie, nie poświęcając czasu, odturlał się na bok, prosto pod stopy wstającego z podłogi Deotardusa. W tym czasie drugi z żołnierzy, wnosząc po herbie na piersi knecht z Marchii Północy, machał na krzyż kordzikiem. Skrytobójca lekko unikał cięć, z każdym krokiem będąc coraz bliżej żołnierza. Będąc zupełnie blisko żołnierza, przerzucił ciężar ciała na lewą nogę i przyjął na zbocze klingi uderzenie. A jak to zrobił, brat Marek nie do końca pojmował. Knecht machnął zza głowy, z pozycji dachu, a nieznajomy wygiął nadgarstek w taki sposób, że czarne zbocze zasłoniło jego ramię. Ostrze żołnierza spłynęło po czarnej klindze, w jednej chwili łotr finezyjnie obrócił się na pięcie i uderzył mocno oburącz, znad głowy, wprost w lędźwie knechta. Mężczyzna zawył, upuścił broń i zwalił się na wznak, już w locie próbując chwycić się za zraniony kręgosłup.

– Zostań! – warknął brat Marek do Deotardusa, gdy spostrzegł, że młodzieniec próbuje powstrzymać skrytobójcę. – Nie idź w gaciach do boju!

Zakonnik odzyskawszy rezon, wstał, a następnie wyrwał przed chatkę gdzie do wiru walki dołączył kolejny duet żołnierzy. Nieznajomy wirował, tańczył, obracał się, co rusz przykucając i zaraz prostując się, wyprowadzając, brudne od sadzy ostrze, do gładkich cięć. Marek nigdy nie widział, aby ktoś walczył na podobną modłę. Sadził haki, wytrącał z równowagi, kopał gdy mógł, popychał barkiem i wykonywał niespodziewane pchnięcia w pachwiny, gardło, między uda. Morderca wiedział, jak mordować bardzo brzydko, i bardzo szybko. Przerażająco.

Odzyskawszy przytomność, brat Elian rozejrzał się tępo wokół, po czym w mig dołączył do nacierających żołnierzy. Marek starał się zajść nieznajomego od tyłu. Żołdacy, znać nie w ciemię bici, podzielili się, zamykając drogę ucieczki z lewej i z tyłu. Elian doskoczył do czoła, a Marek zamknął z prawej.

– Blodiga ymperialla vargar! – warknął nieznajomy głosem godnym demona z piekielnej czeluści.

Mamy go, ucieszył się w duchu Marek. Spartaczył. Już nie ucieknie.

Nazajutrz Marek d’Este i brat Elian z Roga próbowali dojść do tego, w którym momencie skrewili prostą pułapkę. Sytuacja była typowa, podręcznikowa, banalna. Nic tylko zamknąć koło, wydać rozkaz do poddania i koniec.

Czterech na jednego. Czterech rosłych mężczyzn okrążyło jednego, niekoniecznie o byczej posturze. A spartaczyli koncertowo.

Młody żołdak z Marchii Północy ryknął cienkim głosem i złożył się do zadania skrytobójcy pchnięcia. Brat Marek ocenił, że ruch nóg żołnierza tak jasno sygnalizował natarcie, że obroniłby się przed nim nawet ślepiec. Nieznajomy zatem łatwo odbił cios, uderzył mężczyznę barkiem i rzucił się do ucieczki.

Nagle do chóru przekleństw dołączył przerażający świst. Marek zerknął na innego wojaka Marchii Północy. Ten stał ze wbitym w pierś bełtem, wybałuszając oczy niczym wyciągnięty z wody karp, po czym otworzył usta, jęknął i padł na twarz. Pozostali przy życiu żołnierze, brat Elian i brat Marek cofnęli się gwałtownie.

– Miron, kurwa! – Z mroku dobiegł przerażony głos. – Nie w naszych, kretynie! Tam jest! Koło chaty! Nie widzisz?!

Nie widział. Jednak Marek zauważył, jak czarna klinga wyłania się z ciemności, wpadając w światło kaganków, aby dosięgnąć jego grdyki. Zakonnikw ostatniej chwili zasłonił się mieczem. Odbił cios, ale stracił równowagę i upadł. Skrytobójca, nie tracąc czasu, wsunął miecz do pochwy, gładko skoczył ku kolumnie podtrzymującej zadaszenie nad relikwiarzem, ucapił się skraju daszku i wskoczył nań.

– Cholerna wiewiórka! – ryknął brat Elian, podbiegając do relikwiarza skrywającymi prawdopodobnie włosy świętego Thaddeusa.

Kolejny bełt trafił w kaganek poświęcony Jurastionowi. Łańcuch, na którym wisiało naczynie poświęcone bogu prawa i sprawiedliwości, pękło. Kaganek się urwał i zleciał wprost na głowę brata Eliana. Zakonnik padł nieprzytomny, cudem, zapewne boskim, unikając świętego ognia.

– Miron, kurwa, baranie pieprzony! – Z cienia wyłoniło się dwóch mężczyzn w mundurach.

Napastnik wskoczył na konar rozłożystego dębu. Zatrzęsły się gałęzie, a ciekawa do tej pory wydarzeń wrona odfrunęła w mrok nocy. Nieznajomy wspinał się z taką wprawą, że elfickie hipotezy o małpim pochodzeniu człowieka zaraz nabierały więcej sensu.

Trzasnął spust kuszy, zaczep ustąpił, a cięciwa wypuściła świszczący bełt. Pocisk gruchnął o pień dębu, ale nie miał prawa trafić. Łotrzyk przebiegł po grubej gałęzi, skoczył i wylądował na konarze klonu nad chatą Deotardusa. Następnie przeskoczył na następną gałąź i znalazł się po drugiej stronie drzewa, aby przedostać się na dach chatki. Potem poszło, jak po sznurku. Zamachowiec zjechał po daszku wprost na platformę palisady, przeskoczył ją i krzyknął coś w języku Svallarów. Marek nic nie zrozumiał, ale stawiał każde pieniądze, że nazwał ich cymbałami. Trochę to zajęło, zanim sami wgramolili się na palisadę. Oczywiście drogą tradycyjną, nie po drzewach i dachach. W blasku wschodzącego słońca zauważyli cwałującego konia, a na nim jeźdźca, który zaraz zniknął za linią horyzontu.

Cisza, panująca w obozowym lazarecie, mogła mieć dwie przyczyny. Albo jest cicho, bo kuracjusze śpią albo wręcz przeciwnie. Teraz było bardzo cicho Zza brudnej kotary, oddzielającej przedpokój od izby chorych, wyłonił się Godryn. Przystanął przed Konradem, lecz nie zaszczycił go spojrzeniem. Margrabia co rusz kasłał, zasłaniając usta brudną od krwi chustką. Mrużył mętne oczy, przez co sprawiał wrażenie sennego.

Jednak przyszedł, pomyślał Konrad, patrząc z trwogą na zwierzchnika. Zawsze odwiedzał rannych, przedkładając szacunek dla żołnierzy nad spokój ducha. To złe, że powala go choroba, a nie cios Svallara. Nie polegnie z honorem w bitwie. Ciekawe, czy jego ktoś odwiedzi w lazarecie?

Razem z Godrynem weszła kobieta ubrana w upaćkany posoką fartuch. Rude włosy spinała w kitkę, pozwalając dwóm kosmykom włosów na samowolę. Byłaby atrakcyjna, gdyby nie zapięty pod szyję brudny kitel, zmęczony wzrok i ogorzała od słońca twarz. Piękne, chociaż obojętne oczy zwróciły się w stronę generała. Konrad w spojrzeniu felczerki dostrzegł żal, być może nie konkretnie do niego, a do tych, co giną, bo ktoś inny lepiej mieczem wojował.

– Jak na nieudany zamach, to mamy całkiem sporo ofiar. – Kobieta skrzyżowała ręce na piersi. – Czy generał zechce obejrzeć zabitych?

– Zechce – odparł od razu margrabia, a Konrad nie zamierzał oponować – a pani, pani Mafilde, zechce się zająć potrzebującymi.

To Elise Mafilde, przypomniał sobie Yrgarok.

Felczerka niegdyś należała do drużyny, która błądząc po Barbaricum odnalazła małą wieś, w której miejscowy szaman zarzekał się, że posiada jakieś szczątki, jakiegoś kapłana. Sierżant przewodzący grupie w te pędy pognał do Godryna i zameldował o odkryciu. Okazało się, że ów zabity kapłan to nie byle kto, a Brunon z Ingel, którego margrabia wysłał do Barbaricum celem nawracania Svallarów. Svallarowie misjonarza ubili, a za trupa kazali sobie zapłacić złotem tyle, ile ważył. Władca Marchii Północy zapłacił, a że kapłan za życia był szczupłej postury, toteż cena nie była aż tak straszna. Godryn postarał się, aby Brunon z Ingel szybko stał się świętym Brunonem, a błogosławiona rejza uderzyła na Barbaricum jak najrychlej.

Ciekawe co z resztą drużyny, zastanawiał się Konrad.

Weszli do chłodnego lazaretu. Zgarbiony i zmizerowany margrabia na przedzie. Za nim dumny i potężny generał, pokornie trzymając się o krok za pryncypałem. Podeszli do rzędu pięciu, brudnych od krwi, posłań.

– Folke Grynwald. Tutejszy, z Marchii – powiedział Yrgarok, zerkając na żołnierza.

– Wyżyje – dodał Godryn.

– Co? Naprawdę? A wygląda, jak bez ducha.

– Dostał po odcinku lędźwiowym, jak określiła to pani Mafilde. Z powodu przeciętego rdzenia kręgowego stracił władność w kończynach dolnych. Ponadto potrzeby fizjologiczne będzie odtąd załatwiał bez swojej woli. – Margrabia zakaszlał straszliwie, a gdy się uspokoił, to wytarł usta chusteczką. – Mówiąc po ludzku: dostał nad dupą, nie będzie mógł chodzić, za to będzie srał i szczał pod siebie. Przejdźmy dalej.

Przeszli.

– Bautemal Mior z Modris, ochotnik – mruknął Konrad. – Nie żyje, prawda?

– Prawda – potwierdził margrabia. – Dostał po gardle. Cios chirurgiczny, iście horyzontalny. W ocenie pani Mafilde takiego równego cięcia nie powstydziłby się wzięty chirurg. Albo kat. Nie ma co mędrkować, chodźmy dalej.

– Vuko ze Świątynnego Brodu, kolejny tutejszy.

– Zginął raniony bełtem przez…

Nie dokończył. Do pomieszczenia weszła Elise Mafilde w asyście młodego chłopaka. Nosił mundur Marchii Północy, ale generał nie znał go. Chłopak podskoczył i podbiegł do Folke Grynwalda. Po jękach i krzykach dało się poznać, że nieprzytomny to jego brat i gdy wydobrzeje rzucą służbę w cholerę, by wrócić do domu.

Elise Mafilde spojrzała wymownie na Yrgaroka. Generał spojrzenie wytrzymał, tak jak wytrzymywał dziesiątki podobnych, pełnych wyrzutu spojrzeń.

– Strzelał Miron z Popelnic. – Margrabia zdawał się ignorować dramat rozgrywający się za jego plecami. – Strzelał z kuszy. Ech, paskudny wynalazek. Czyni równym chłopa i pana. Do miecza potrzeba lat treningu. Do kuszy może tydzień. To zupełnie egalitarna i nierycerska broń. Miron dopuścił się zabójstwa, a prawo nakazuje karać śmiercią takie uczynki. Dura lex, sed lex, jak mawia profesor Tasartir.

– Skazać na śmierć? – zdziwił się Konrad. – To był wypadek. Taki wyrok źle wpłynie na morale żołnierzy. Uczymy ich, że zawsze należy działać, nigdy stać w miejscu. Jak…

– Uprzejmie przepraszam, że przerywam – wtrąciła się Elise, swoją drogą wcale nie uprzejmie – ale wyrok wykonano już w nocy. Mirona powieszono.

– Bogowie – westchnął Konrad. – Tak bez papierów? Podpisu? Sygnatury? Szlag, akurat, kiedy biurokracja może okazać się potrzebna, to jej brakuje. Kto jeszcze zginął?

– Dwóch wartowników po drugiej stronie palisady. Zaskoczeni przez zamachowca nie zdążyli nawet dobyć broni. Zabił obu, wziął konia i uciekł. Generale?

Kiedy margrabia zwracał się oficjalnie, wypowiadając tytuł krótko, rzekłbyś strzał z bicza, należało wyprostować się i strzelić piętami.

– Dziś po południu w sztabie. Z dowódców tylko wy, generale. Przez grzeczność Wielki Mistrz Zakonu Grobu Świętego Thaddeusa, Bradhus Ohellstein, diuk Taggebert-Ryathor, bracia Engel i – przerwał mu długi, przeciągły i krwawy kaszel – profesor Vendom Tasartir. Wiem, że jest ranny, ale ma być. Rozkaz.

Kiedy margrabia wydawał rozkazy, nie należało nic mówić. Tylko słuchać.

Nawet jeśli rozkaz wydawał się zły.

Z kubka unosiła się para. Vendom Tasartir upił łyk. Spojrzał na substancję i się uśmiechnął.

– Aby Deotardus mógł przeżyć, musieliśmy spróbować go zabić.

Wielki Mistrz Zakonu Grobu Świętego Thaddeusa nie mógł prezentować się inaczej. Łysa, rzekłbyś, bycza głowa o rysach tak surowych, że na sam widok chciało się zakładać włosiennicę i czynić pokutę. Gęsta broda zakonnika przywoływała Konradowi na myśl jego własną. Oczywiście z czasów pogańskich. Przed baptyzacją Yrgarokowi polecono wybrać imię ingradyjskie i przystrzyc bujny zarost. Mistrzowi Bradhusowi nikt podobnych sugestii najwyraźniej nie czynił.

Bradhus Ohellstein na spotkanie, wbrew wyraźnemu poleceniu margrabiego, nie stawił się sam. Towarzyszyło mu dwóch zakonników, Marek d’Este i Elian z Roga. Mężczyźni stali obok swojego zwierzchnika.

To dobrze, pomyślał Konrad. Bronili Deotardusa. Może powiedzą coś wartego wysłuchania.

Na naradę przybyła również Elise Mafilde. Choroba krwawych płuc, przez którą margrabia zamieniał się w żywego trupa, postępowała i nikt nie miał wątpliwości, że Godryn nie liczy tygodni, a dni. Dlatego nikogo nie dziwiła obecność medyk. Diuk Taggebert-Ryathor i bracia Engel nie stawili się w sztabie.

Nie stawili się, bo orły nie interesują się padliną, domyślał się Konrad.

Później generał Yrgarok słusznie podejrzewał, że ministrowie pluli sobie w twarz.

Ante diem XI Kalendas Pryterius 585 post adventum Attari.

W obozie na limesie podwładni margrabiego Godryna Dermana Namüela do stołu zasiedli, by radzić, co z możnego bękarcim synem po zamachu uczynić. W tej trudnej chwili brakowało diuka Mortiza Taggebert-Ryathora i braci Engelów, sług bojaźliwych. Słudzy owi, winni panu swemu do śmierci służyć, zaraz pobieżeli ku Yorbrittum własnych prywat strzec, zlęknięci, iż po śmierci pryncypała utracą swe folwarki, latyfundia i insze dobra doczesne.

Przy władcy honorowym, a mężnym, ostał się Wulfir Yrgarok. Svallar z przyrodzenia, baptyzowany imieniem Konrada na cześć chrzścielnika swego Konrada z Przeoru, kapłana boga Belladona. Tenże Wulfir, generalis leutnant Castra Barbaricum, z wyglądu poganin, obyczajem cesarskim od dawna stronnikiem Godryna był. Podobny do łaka jakiego, niedźwiedzia czy bestii kosmatej. Mierzący prawie siedem stóp olbrzym, do gadania nieprzywykły, wzbraniał się przed wojną odwetową. Bo wiedzieć należy, że margrabia jął wojowników swych pchać przeciw Svallarom. A że generalis z przyrodzenia Svallar, to mu wytykać złe języki poczęły, że woli zimować w ciepłym niż ziomków swych przeszłych na zatracenie wydawać.

Protektorem sławnego Wulfira wydał się Vendom Tasartir de Modris, profesor, którego o szpiclowanie niejednokroć skarżono. Rzekł wtedy, że generalis wie, co mówi, ale to nie do końca prawda przy nim. Bo jeśli syn Godryna, Deotardus, ma w ojcowskie ślady iść, to taka wojna się przyda młodzieńcowi, by primo sławę zyskać, secundo pogańskich Svallarów ukarać za zamach niedawny.

W pierwszej kolejności pan Namüel zwrócił uwagę na tych nieobecnych. Miał ich wtedy margrabia do tych sępów z Bathy porównać, co jeno w padlinie się smakują. Zelżył ich i innemi słowami, co z uwagi na dobrą pamięć o zmarłym przytaczać tu nie przystoi.

– Skurwysyny, chamy, zasrańce, tchórze i potępięńcy – podsumował Godryn, wysłuchując powodów, przez które nieobecni byli nieobecni. – Ale to nie szkodzi. Im nas mniej, tym mniej dyskusji, a więcej działań.

– Prawda przy was, margrabio – zahuczał Bradhus Ohellstein, odstawiając kubek – ale i prawda przy was, panie Tasartir.

Konrad przeniósł wzrok na profesora Tasartira. Uczony podniósł brwi, skrzywił usta i zaraz się uśmiechnął. Jak zwykle miło i ciepło.

– Jeśli następna pochwała padnie z ust mistrza Tomasa de Vascoix, uznam, że świat się kończy.

– Na słowa uznania od Wielkiego Mistrza Zakonu Gorejącego Słońca nie liczcie – odparł Bradhus. – Inkwizycja nie lubi was, uczonych. Do diaska, oni nikogo nie kochają, ale nie o tym teraz mamy rozmawiać. Rację macie, panie profesorze,w kwestii Deotardusa.

Yrgarok opuścił wzrok i westchnął cicho.

Źle, powtórzył w myśli, źle się stało, że szarlatan z Modris został zaproszony na tę naradę. Już wcześniej przez niego margrabia zerwał pokój z jarlami i uderzył na nich. Zdołali nas pobić. A teraz uczony sugeruje, aby znów uderzyć? Pomimo niskiego morale? Co, oprócz rozkazu, ma przekonać nasze siły do ruszenia w bój? Jeszcze Deotardus na czele wojsk? Bogowie, będzie bunt i tyle.

Margrabia zakaszlał. Elise Mafilde podała mu czystą chusteczkę.

– Mając u boku tak znakomitego dowódcę, jakim jest pan generał Yrgarok, wiktoria będzie przy nas – ocenił profesor. – Tym razem musimy dać z siebie wszystko.

Konrad gwałtownie podniósł głowę i spojrzał uczonemu prosto w oczy. Tasartir wytrzymał spojrzenie, a nawet zdołał się pogodnie uśmiechnąć.

– Jeśli damy z siebie wszystko, to co nam pozostanie? – powiedział pokornie generał.

– Za prędko pochwaliłem nieliczne towarzystwo tym, że nieliczne padają słowa – wycedził Godryn, ocierając usta. – A prawda jest taka, że pójdziecie się bić, bo po to nas tu wysłano. Bić Svallarów. Możemy spróbować ich nawracać, ale w przypadku odmowy mamy bić, unicestwić, zniszczyć produkcję, rolnictwo, wszystko, a potem uzależnić od nas. Rozumiecie? Taki otrzymałem rozkaz od cesarza, a ja wypełniam rozkazy. Mój syn, Deo, otrzymał rozkaz zostania w pałacu, ale zwiał. Gdybym otrzymał rozkaz, żeby go odesłać to niech mnie szlag, odesłałbym go! Jednak nie! Jest tu, jest moim synem i…

Zrobiło się cicho.

– I będzie kontynuował to, czego ja nie mogę. Profesorze, jak nazywało się to miejsce, które mamy obstawić?

– Tempelli Yon Haykssi – odparł uczony. – Co z języka hoye alva tłumaczy się…

– Nieważne, nieważne! Konkretnie, do brzegu, profesorze Tasartir.

– Ta antyczna świątynia elfów ma znaczenie dla Svallarów. Pewne jest, że gdy wieść o naszych ruchach się rozniesie, jarlowie rozkażą atak. Taka taktyka może dać nam szansę na zwycięstwo, jeśli dobrze obwarujemy obóz wokół budowli.

– To jest zła taktyka – odezwał się Konrad. – Podstawą mojej jest użycie wszystkiego, co mamy pod ręką, aby zadać jak najwięcej śmierci i zniszczenia w jak najkrótszym czasie, jak najstraszliwiej i jak najdotkliwiej. Zostawić tak wiele trupów, żeby nieliczni ocaleli mogli wrócić do swych ludzi i opowiedzieć im jaka wojna jest zła i dlaczego od niej trzeba uciekać. Nasze męstwo ma rodzić tchórzy wśród wrogów.

– Prawda, prawda, panie generale – zahuczał Bradhus – ale pomysł z tą świątynią też niezgorszy. Moglibyśmy ją zniszczyć ku chwale bogów.

Margrabia westchnął przeciągle, a dziwny furkot uchodzący z jego ust przypominał trzepotanie ptasich skrzydeł.

– Pozostaje jeszcze jedna kwestia – rzekł profesor.

Ta jedna, jedyna kwestia, pomyślał Konrad.

Kilka mil od limesu ciągnął się pas wsi, pomniejszych folwarków czy zwykłych dziur zabitych dechami. Mieszkali tam rdzenni tubylcy Barbaricum, Svallarowie, którzy przysięgli wierność Cesarstwu Ingradyjskiemu. W oczach swych ziomków jawili się jako zdrajcy. Fakt, faktem jeszcze nie zbaptyzowani, ale według Yrgaroka było to kwestią czasu. Do tych wiosek sołtysi z Marchii Północy regularnie wysłali ingradyjskich osadników, a tych zostawić już nie było wolno.

– Musimy bronić tych, którym Cesarstwo obiecało bezpieczeństwo – stwierdził poważnie Bradhus. – Musimy, bo inaczej stracimy twarz. Jak powiadają, słowo raz dane musi być dotrzymane. Obawiam się jednak o morale żołnierzy. Generale?

– Obawy uzasadnione – westchnął Yrgarok. – Można wydać rozkaz. Prosty, bez dumania, tłumaczenia i wskazywania celu. Ale żołnierz walczący bez motywacji jest niby siodło bez konia. Owszem, istnieje, ale jaki z niego pożytek?

– Panowie wybaczą. – Głos Elise Mafilde wcale nie wskazywał na to, by felczerka prosiła o wybaczenie. – Wygląda na to, że zachęty nie będą potrzebne.

Wyjrzeli przez okno i zrozumieli.

Deotardus wyszedł przed chatkę, gdy tylko zauważył gwałtowne ruchy za oknem. Towarzyszące im podniesione głosy żołnierzy kazały przypuszczać, że coś się stało. Pomimo tego nie usłyszał dźwięku dzwonu alarmowego ani rozkazów. Zarzucił na barki grube futro, wsunął za pas puginał i wyszedł na zewnątrz, łamiąc ojcowskie polecenie zakazujące mu swobodnej wędrówki po obozie.

Ciepły wiatr z południa targał włosami, a młodzieniec rozglądał się wokoło. Przy drzwiach, jak pamiętał, miało warować dwóch Ogrytów z elitarnej gwardii margrabiego Marchii Północy. Coś jednak skłoniło wartowników do opuszczenia posterunku, a to coś musiało być doprawdy ciekawe. Ogryci nigdy nie łamali rozkazów. Deotardus wciągnął kaptur na głowę i ruszył z falą żołdaków idących do centrum obozu.

Tam, tuż pod kwaterą sztabu Castra Barbaricum, gdzie margrabia wespół z doradcami debatował o tym, co dalej, tłum stanął i nasłuchiwał. Syn Godryna zaczął przeciskać się do przodu, zarabiając przy okazji kilka kuksańców oraz obelg. Danych lub wypowiedzianych raczej dla zasady i z poczucia obowiązku niż faktycznej agresji.

Ciżba żołnierzy, zakonników, ingradyjskich i svallarskich wieśniaków utworzyła mały okrąg, w którego środku stała kobieta o płowych włosach. Dumnie wyprostowana, wystrojona w gronostajowy, przybrudzony błotem płaszcz. Jej ostre rysy twarzy, a także zimne oczy w kształcie migdałów przywodziły na myśl Królestwo Atrynii. Niewiasta czule obejmowała małego, umorusanego chłopca, który łkał i bełkotał.

– Powtórz mały, ale głośniej – poprosiła, wskazując na tłum. – Tak, aby wszyscy cię usłyszeli.

– No… no dobrze – załkał malec. – Myśmy są osadniki znad rzeki, co nas panowie wielcy tam osadzili i obiecali pilnować przed dzikimi, ale, ale… dzicy to w sumie nie są tacy źli. Znaczy ci, którzy z nami się tam osiedlili. Na mnie Ruke wołali, chociaż mi Rudger dali po urodzeniu, ale dzikie mówili, że Ruke to ich wielki gieroj był i odważny był, i… no. I myśmy tam sobie gospodarzyli, ale potem, ale potem…

Chłopiec zaniósł się płaczem. Kobieta przytuliła go niczym matka.

– I myśmy, jakom gadał, gospodarzyli sobie nad rzeką. Mój tatko to w polu pracował, a gdy zima przyszła, to w rzece ryby łowił, nutrie oporządzał, z bobrów robił nawet pasy ciepłe… a matula to nic nie robiła, bo się jej umarło, jak moją siostrę na świat wydawała. A siostra to już nie żyje. I tatko też! Bo go Svallary zabiły! Jakoś tydzień temu przyszli po raz pierwszy i moc ludzi porwali. I moją siostrę też, yyy… Znaczy jej nie! Bo nie żyje! Starsi osady na sam przód gadali, że to przez naszych. W sensie naszych dzikich, co zechcieli w naszej osadzie mieszkać i żyć po naszemu. Naszych bogów czcić i w ogóle być tacy jak my. Ale Svallary, te nasze, im w opór, że to łeż, że oni już cesarscy, a nie barbarzyńcy. I nas poratowali! Jak dzikie przyszli przedwczoraj to bili się z nimi. Strasznie brzydko do siebie krzyczeli, bo ja plugawe słowa svallarskie znam! Egil mnie nauczył, a teraz nie żyje! Myśmy uciekli, a reszta…

Urwał. Znowu zaniósł się płaczem, a kobieta w gronostajowym płaszczu przytuliła go do piersi.

– Ja tego Egila znałem – powiedział ktoś bliżej Deotardusa. – Dobry chłop z niego był! Wojownik jakich mało, ale krwi nie łaknął, toć na roli osiadł.

– Ano, ja też gom znał! – odezwał się inny głos. – Kłobuk z lisiej skórki mi wyprawił, jak mu pomogłem z cielakiem.

– To dobre chłopy są te nasze Svallary! Jeno gadać nie lubią i od ludzi stronią, ale co w tym dziwnego?!

– Ano nic! Jak się Kelradczyki czy Modrisczyki na nich patrzą jako na dzikusów, to co? Hę?! Gadać z takimi się chce.

Docierający do środka zgromadzenia Deotardus zdołał wyłowić wzrokiem krzykaczy. Byli to żołdacy z Marchii Północy, którzy swoimi opiniami wzbudzili życzliwy pomruk wśród zgromadzonych.

– Jak mogliście do tego dopuścić?! – zapiszczał nagle chłopiec. – Jak śmieliście do tego dopuścić?! Mieliście nas bronić, a wy… a wy dajecie się kopać dzikusom, jakbyście byli kurami na gnojowisku! Wy stąd odejdziecie kiedyś, a my musimy tu zostać, bo to nasz dom. Wysłaliście nas tu i zrujnowaliście naszą przyszłość! Tak! Wy!

– Dać im odpór, chłopy! – krzyknął ktoś podnieconym głosem.

Zaraz wszyscy zamilkną i rozejdą się do koszar, pomyślał Deotardus. Zawsze tak jest, gdy ktoś wychodzi z konkretną propozycją.

O tym, że się pomylił dowiedział się po chwili.

– Ano! Pogonić ich daleko za Langę! W góry wysłać jak nasi przodkowie elfiaków!

– Kto?! Kto nas poprowadzi?! Wżdy margrabia blady, umierający!– krzyknął ktoś nowy z tłumu.

– Zawrzyj gębę, chamie, bo sam zaraz będziesz umierający!

– Kto nas poprowadzi?! No, kto?!

– On! – zakrzyknęła kobieta, gwałtownym ruchem dłoni wskazując na ciżbę.

Deotardus poczuł, że drętwieją mu nogi, a żołądek podskakuje do gardła.

– On! Syn swojego ojca! Deotardus!

Zrobiło się cicho. Jedynie szmer i wicher burzyły tłustą otulinę ciszy, jaka zgromadziła się w obozie Castra Barbaricum. Potem trzasnęły drzwi, a z budynku sztabu wyszedł margrabia Godryn. Zza jego pleców wyrósł Konrad Wulfir Yrgarok ze skrzyżowanymi rękami na piersi, robiąc przy tym taką minę, że pomyślałbyś, generał objadł się kiszonej kapusty.

– Ylyljatar! – wydarł się jeden ze svallarskich uchodźców.

– Ylyljatar! – odpowiedział tłum żołnierzy. – Ylyljatar!

Tłum szybko podchwycił hasło, chociaż mało kto znał znaczenie wykrzykiwanego słowa, nikt nie miał wątpliwości o kim ono mówi.

Profesor odsunął kotarę namiotu, pozdrowił kogoś ciepłym głosem, zasłonił wejście, po czym usiadł na łóżku i westchnął.

– Z radością stwierdzam, że teatrum, o którym ci przed chwilą opowiedziałem, nie było moim pomysłem – powiedział, wyciągając nogi przed siebie. – Pani Bolemira Yarkov zaproponowała ten zabieg.

Ernest nic nie odpowiedział.

– Tak się wywołuje konflikty w Królestwie Atrynii – kontynuował profesor. – Wiesz zapewne o tym, że rycerstwo atrynijskie niechętnie godzi się na wojny zaborcze. Co innego mówi o wojnach obronnych. Do tych przystaje nad wyraz gorliwie. Taki oto koncept zaproponowała dama z Atrynii.

– Czyli, jak rozumiem – powiedział ostrożnie Ernest – to dziecko było podstawione?

Pan Tasartir roześmiał się serdecznie. Jakby usłyszał zabawną anegdotkę. Przykładowo taką, w której nielubiany sąsiad wywinął kozła na schodach i strzaskał sobie tyłek.

– Czy posłuchałbyś rad dziecka przy zawieraniu z kimś umowy? Albo czy wysłuchiwałbyś słodkich głosików, gdyby chodziło o stanowienie prawa? Mój drogi Erneście, trochę wyobraźni, a wszystko stanie się klarowne. Tymczasem wystarczyło nieco łez i krzyku, a konflikt mieliśmy gotowy. – Uczony chwycił kostur i oparł się o niego, nie wstając z łóżka. – Ten mały to syn tutejszej kucharki. Osiedliła się z mężem nad rzeką, to prawda. Kobieta jednak uciekła od niego, bo podobno strasznie ją bił. Dzieciaka wzięła ze sobą i wyjątkowo chętnie przystała na propozycję tej inscenizacji. Jest już w drodze do Modris. Dostała kilkanaście denarów na dobry początek. Pieniądze jej się przydadzą.

Urwał, po czym stuknął trzy razy kijem w ziemię.

– O ile dojedzie do miasta.

Ernest obstawiał, że nie dojedzie. Zabiją ją i chłopaka. Winą zostaną obarczeni hazzardakowie albo bandyci.

– To nie wszystko. W naszym planie kluczową rolę odgrywa przecież Deotardus. Wiesz, że jego imię ma pochodzenie elfickie? Narzecza Svallarów i języki elfów posiadają wspólny rdzeń językowy, gramatyczny i… zostawmy to. „Deosi”, jak dobrze wiesz, w języku hoye alva oznacza „boski” lub „wywyższony”. „Tarduse” to „byk”. Z kolei w języku Svallarów byk to „tar”. Przydomek „Boski Byk” mógłby przynosić nieszczęśliwe konotacje. Jesteśmy uczestnikami świętej rejzy. W naszych szeregach obecni są zakonnicy zazdrośnie strzegący swej prerogatywy do nadawania świętości. Okoliczności zmusiły nas zatem do wybrania innego pseudonimu. „Ylylja” to purpurowy, czyli dostojny, kojarzący się z cesarską władzą. „Ylyljatar” to „Purpurowy Byk”. Przydomek mglisty na tyle, aby mógł pochodzić z jakiejś legendy czy proroctwa. Sugestywny na tyle, że byle chłyź z folwarku zrozumie o co chodzi.

Uczony kosturem namalował na ziemi kwadrat. Na jego szczycie nakreślił mało zgrabny trójkąt. Prymitywny rysunek przypominał domek.

– Poszliśmy pod gród Hamssmall. Mówiąc językiem poety, poszliśmy pod gród i jego świątynię Yon Haykssi, w którym przemocą wydarte dusze z ciał, wyły potępieńczo, śpiewając pieśń zagdłady.

Uczeń zamrugał, zrobił zdziwioną minę i pokręcił głową na znak, że nie rozumie.

– Wiało i padał deszcz ze śniegiem – wytłumaczył profesor, jak zwykle ciepło i sympatycznie.

COPYRIGHT © BY

Michał Jan Sobociński

COPYRIGHT © BY

Wydawnictwo Abyssos

 

WYDANIE I

ISBN: 978-83-965796-3-8

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

 

Książka, ani żadna jej część, nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowywana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy lub autora.

 

Redakcja: Piotr Wałkówski

Korekta: Joanna Femlak-Sobocińska, Rafał Kasica

Projekt graficzny okładki: Grzegorz Kiszycki

Ilustracje: Karolina Łyżwa, Grzegorz Kiszycki (s. 355)

 

 

WYDAWCA:

Wydawnictwo Abyssos

Ul. Marii Konopnickiej 16

67-106 Modrzyca

NIP: 9252066581

REGON: 386321883

www.abyssos.eu

[email protected]

www.facebook.com/czasabyssos

 

 

 

OBSERWUJ

 

BĄDŹ NA BIEŻĄCO

 

 

facebook.com/czasabyssos

 

instagram.com/wydawnictwo_abyssos

 

oculummundi.pl

 

NASZE WYDAWNICTWA

FANTASTYKA

Michał J. Sobociński

-

Srebrny Kruk

Srebrny Kruk to opowieść osadzona w autorskim świecie Oculum Mundi. Historia o zakulisowych rozgrywkach największych stronnictw Cesarstwa Ingradyjskiego. To pięć pozornie niepołączonych ze sobą historii, prowadzących do ukrytego celu. Zanurz się w splot kłamstw, niepewnych aliansów i krzywoprzysięzców, gdzie wszystko, co spontaniczne – zostało dokładnie zaplanowane.

 

NASZE WYDAWNICTWA

FANTASTYKA

Paweł R. Ofiarski

-

Książęcy gambit

 

Kawaler Castor von Wulfhof, bohater i weteran buntu przeciw Cesarstwu Ingradyjskiemu, otrzymuje okazję objęcia stanowiska doradcy wojskowego w Księstwie Flavoux, kraju będącego na uboczu wielkich intryg. Gdy wraz ze swoim wiernym sługą przybywa na dwór książęcy, zasłona ułudy pada, obrazując świat pełen zawistnej szlachty, sztyletów w plecy i pięknych, acz niebezpiecznych kobiet.

 

 

NASZE WYDAWNICTWA

FANTASTYKA

Bartosz Ejzak

-

Szarlatan i hermafrodyta

 

Rzeczywistość pokracznieje i staje się coraz dziwniejsza. Po traumatycznych przeżyciach dwoje rodzeństwa postanawia wrócić do rodzinnego miasteczka, by zmierzyć się z przeszłością. Podczas podróży ożywają wspomnienia. To właśnie tutaj, w Tszczycach, pewien szarlatan, opętany pragnieniem nadludzkiej potęgi, zawiązał niegdyś pakt z diabłem i zabił swoją ukochaną.

 

NASZE WYDAWNICTWA

FANTASTYKA

Bartosz Matkowski

-

Szczurze harce

 

Jest rok 1916, środek pierwszej wojny światowej, trwa bitwa pod Verdun. Niemiecki batalion szturmowy pod wpływem żądnego sławy majora Matthiasa rzuca się do kolejnego już natarcia na francuskie pozycje. Wśród nich jest Reinhard i Ingo, dwójka przyjaciół, którzy przemaszerowali wspólnie całą Europę.