Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
„Siedem Czasz” – opowieść o tym, co nadchodzi… ale czego nikt jeszcze nie zauważył.
Na południu województwa lubuskiego, w sennej okolicy otoczonej zewsząd przez lasy — te stare, które od wieków kryją mroki, i te nowe, w których dopiero zło się budzi — zaczyna się coś, na co nikt nie jest gotów. Wśród pruskich kamienic, milczących pól i mrocznych zakamarków codzienności, lęgną się tajemnice, a historie zaczynają wypełzać ze swych nor.
„Siedem Czasz” to historie, które łączą się w przerażającą całość. Opowieści o rzeczach, osobach i zjawiskach, które przeczuwają katastrofę. O tych, którzy ją przeżywają — i tych, którzy próbują ją zrozumieć. W centrum wydarzeń stoi Jan Ostaszewski — człowiek pochłonięty tajemnicą, gotów zrobić wszystko, by poznać prawdę. Nawet jeśli oznacza to poświęcenie życia — cudzego lub własnego.
To historie o tym, co nieznane. O tym, co nadchodzi. I o demonicznej stronie ludzi, która od wieków czekała, by się ujawnić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 399
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Żonie Joannie
Nazywam się Błażej Szureba i jestem pacjentem Oddziału Psychiatrycznego w 105. Kresowym Szpitalu Wojskowym w Żarach.
Wypadałoby określić, poczynić coś w rodzaju wyznania, dlaczego znalazłem się w tej szacownej placówce i z jakiego powodu spisuję swoje myśli. Odpowiedź na to pytanie jest ciężka, trudna i nie spodziewam się, aby ktokolwiek z czytających zaakceptował ją jako prawdę lub był na tyle uprzejmy, aby spróbował je zrozumieć. Niegdyś Gustaw Holoubek, w jednym z wywiadów, stwierdził, że jeśli bliźni nie daje nam wiary, jeśli szuka raczej dziury w całym lub zwyczaje nie ma ochoty nas wysłuchać, jest chamem. To czy jesteś chamem lub człowiekiem wysokiej klasy wkrótce nie będzie miało znaczenia. Nikt nie będzie w stanie uczynić nic. Nikt nie będzie w stanie powstrzymać tego, co nadchodzi, gdyż powstrzymać natury się zwyczajnie nie da. I nie mam na myśli kataklizmów dobrze nam znanych: pożarów, powodzi, trzęsień ziemi, suszy, a nawet wybuchu słońca. Nie mówię również o wojnie, globalnej hekatombie złożonej na ołtarzu zbrojeń międzynarodowych. Te, jak każdy inny wytwór ludzkiej aktywności, jest efektem. Reakcją na to, co zostało nam przedstawione.
Na te aktywności przyjdzie jeszcze pora.
Introdukcję mamy za sobą. Opowiem zatem o tym, czym się zajmuję. Przepraszam, zajmowałem. Mieszkałem i pracowałem wówczas w Zielonej Górze i był to doprawdy chichot losu, że zostałem ulokowany tu, w Żarach, a nie gdzie indziej. Dlaczego była to mojra okaże się później. To, czym się zajmowałem również, choć nie ma to znaczenia dla naszej opowieści, ale dla porządku zaznaczę, iż nie byłem nikim ważnym. Ot, technikiem w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Charakterystyka mojej pracy przypominała wywiad środowiskowy: sprawdzanie oficjeli, lustrację ich urządzeń elektronicznych, czasem kontrwywiad i niuchanie, co tam u Niemców lub Rosjan słychać. W zależności, oczywista, kto akuratnie rządził w Polsce. Nic nadzwyczajnego i nic, co byłoby zagadką dla choćby minimalnie zainteresowanego światem człowieka.
Historia mojego szaleństwa zaczęła się od wizji. Te z początku objawiały mi się, jakżeby inaczej, we śnie. Ignorowałem ich treść, postępując zgodnie ze współczesnymi tradycjami. Tłumaczyłem je tak, jak przystało na człowieka XXI wieku. Ludzki mózg przetrawiając obrazy i sytuacje widziane za dnia, nawet odległe by o nich pamiętać, manifestował je w postaci chaotycznych widziadeł. A były na tyle apokryficzne, że brałem je za fantazmaty. Uważam się za człowieka racjonalnego: nie zastanawiałem się nad istnieniem Boga, czynności religijne wykonywałem zgodnie z ustalonym porządkiem – chrzest dzieci, ślub kościelny, okazjonalne komunie i pogrzeby, cykliczne obchodzenie Wielkanocy i Świąt Bożego Narodzenia. Nic mniej, nic ponadto. Wszelka wiara w zjawiska paranormalne, w tym horoskopy i inne przepowiednie, uważałem za humbug. Dlatego, doświadczając wspomnianych wizji czy to we śnie, czy na jawie, zgłosiłem się do lekarza.
Do szpitala zgłosiłem się sam. Zainscenizowałem próbę samobójczą, którą podjąłem, aby odpowiednie służby zainteresowały się mną. Dziś niezwykle trudno o to, by wzięto cię za wariata, jeśli ci na tym zależy. Psychiatrzy i psychologowie dysponują znakomitymi narzędziami: testami projekcyjnymi, skalami oceny ryzyka, neuroobrazowaniem, a nawet algorytmami behawioralnymi analizującymi tonację głosu czy sposób wypowiedzi. Wystarczy kilka źle dobranych słów i już wiedzą, że kłamiesz. Albo że próbujesz grać. A ja grałem – i bardzo chciałem, żeby uznano mnie za szaleńca.
Stąd ten teatr. Stąd żyletka, kilka głębokich nacięć na przegubach, krew, która brudziła kafelki w łazience. Żyły bolały, owszem, ale taka cena była konieczna. Taką cenę należy zapłacić, gdy chcesz, by system spojrzał na ciebie pod odpowiednim kątem.
Wciąż tu siedzę. Na oddziale. Z kolacją w plastiku i ciszą, która zgrzyta jak szkło pod podeszwą. Dalej twierdzę, że się zabiję, zaraz po wyjściu. I chyba nikt już nawet nie próbuje udawać, że mi wierzy.
Trudno określić dokładną liczbę mar. Nie chciałbym się skupiać na suchych danych. Te określili moi lekarze i zgodnie z przewidywaniami, nie udzieliły żadnej odpowiedzi. Skupię się zatem na ich treści. Pierwsza czasza przyniosła krew, a ja widziałem ją wszędzie – na chodnikach, w kałużach, na niebie. Czerwień rozlewała się powoli niczym farba na szkle. Czy to moja wyobraźnia podsuwała mi te obrazy? Może tak właśnie działa umysł zmęczony nadmiarem bodźców? Druga była o ogniu. Nie, nie o płomieniach jako takich, a o gorącu, które zdawało się wypalać ziemię od środka. Niekiedy czułem ten żar na skórze, choć wokół panował chłód. Czy to tylko psychosomatyczne reakcje mojego ciała? Trzecia przyniosła wodę, ale w moich wizjach była ona czarna, gęsta jak smoła. Miałem wrażenie, że patrzę na niekończący się ocean smutku. To mogło być symbolem… tylko czego? Czwarta czasza to cienie, które poruszały się na granicy widzenia, jakby rzeczywistość stawała się sceną dla jakiegoś groteskowego teatru. Czy to były tylko gry światła? Piąta mówiła o bólu. Nie fizycznym, lecz o cierpieniu, które nie miało końca. Słyszałem w niej echo, jakby cały świat płakał. Ale dlaczego? Szósta? Cisza. Nieznośna, przenikliwa cisza, która zdawała się krzyczeć bardziej niż dźwięki. Czy to była zapowiedź końca? A siódma? Była tylko pustką. Pustką tak wielką, że pochłaniała wszystko. Jak ją opisać? Jak zrozumieć? Gdy obrazy stały się uporczywe, a ich intensywność wpływała na moje życie rodzinne i zawodowe, postanowiłem zamknąć się w szpitalu. Podkreślam. Nie jestem wariatem. To znaczy nie w ścisłym tego słowa znaczeniu.
To, co widziałem w snach interpretowałem tak, jak się możesz spodziewać. Czeski film. Nikt nie wie, o co chodzi. A to bynajmniej nie był koniec. Po biblijnych wizjach przyszły nowe. Klarowniejsze. Osadzone w rzeczywistości, którą znam… lub znałem. Zastanawiam się, kiedy tak naprawdę przestaliśmy wierzyć w rzeczy nadprzyrodzone. Kiedyś, dawno temu, wszystko, czego nie rozumieliśmy, tłumaczyliśmy sobie magią. Zabobony, duchy, bogowie, klątwy – to była nasza ludzka odpowiedź na nieznane. Gdzieś na kartach historii, na niciach przeznaczenia, nieistniejący bogowie nadrukowali naukę. Ta, jak mi się zdaje, towarzyszyła nam od zawsze, ale nasze podejście do niej się różniło. Weźmy takie lecznictwo. Z początku szaman tańcował nad chorym, a gdy podrygi nie wystarczały, zadawał mu takie albo inne zioło. Zioła wkrótce ewoluowały w dekokty i mikstury, te zaś w tabletki, proszki i kroplówki. Szamańskie podrygi przestały być użyteczne. Ba, stały się głupie i zabawne. Świat duchowy i naukowość wzięły jednak ślub. Począwszy od starożytnych kapłanów egipskich, którzy przewidywali zaćmienie słońca, poprzez, dajmy na to, słowiańskich chłopów. Przecież gawęda o południcy to nic innego jak opowieść o udarze słonecznym. Nocna zmora to paraliż senny. W końcu nauka i to, co nadprzyrodzone wzięły rozwód, chyba gdzieś w XIX wieku, i od tamtej pory każdy z nas stara się być racjonalny. A przynajmniej sprawia takie wrażenie.
Paradoksalnie jednak my sami, ludzie, jesteśmy zaprzeczeniem racjonalności. Żyjemy w czasach, gdzie każdy cud musi zostać zredukowany do prostego mechanizmu. Gdyby dzisiaj zdarzył się prawdziwy cud, wolałbym nawet nie widzieć reakcji ludzi. Zaczęliby go trywializować, rozkładać na czynniki pierwsze, szukać przyczyn i pretekstów. Nie zrozumieliby go, bo po prostu nie chcieliby. Paradoksalnie jednak my sami, ludzie, jesteśmy zaprzeczeniem racjonalności. Czy ktoś w ogóle zastanawia się, dlaczego Abraham chciał złożyć w ofierze Izaaka? Każdy, kto zna tę historię, ocenia ją przez pryzmat dzisiejszej moralności. Współczesny człowiek oburza się na samo wyobrażenie ojca z nożem w ręku, gotowego zabić własne dziecko. Ale czy ktoś zadał sobie trud, by zrozumieć tamte czasy? Na obszarze Żyznego Półksiężyca składanie dzieci w ofierze było normą. Poganie ofiarowali swoje potomstwo niemal na każdym kroku. Lepsze żniwa? Bogowie, oto moja córka. Powodzenie na wojnie? Czwarty syn idzie pod nóż. Śmierć męża w bitwie? Zabijmy wdowę, by dołączyła do niego w zaświatach. W tamtym kontekście historia Abrahama nie jest opowieścią o okrucieństwie, ale o czymś zupełnie przeciwnym – o zmianie. O tym, że Bóg, w którego wierzył Abraham, w ostatniej chwili powstrzymał jego rękę. Oznajmił, że nie chce krwi dzieci, że rytuały znane z pogańskiego świata nie są drogą do Niego. Ale kto dzisiaj w ogóle o tym myśli? Ktoś przyjrzy się temu bliżej? Nie. Ludzie wolą wygodne interpretacje. Abraham? Fanatyk. Historia? Relikt barbarzyństwa. Wszystko, co wykracza poza nasze normy, musi być ocenione, potępione, zapomniane. Tak samo jest z cudami. Nie chcemy ich zrozumieć, bo wymagałoby to wysiłku – zarówno intelektualnego, jak i emocjonalnego. Wymagałoby to spojrzenia poza siebie, poza swoje czasy, poza własne przekonania. Ale po co to robić, skoro łatwiej jest wszystko sprowadzić do absurdu albo wyśmiać?
A dziś? W porządku, dziś nikogo nie mordujemy, ale dalej racjonalność służy nam raczej w złych celach. Przecież, gdy widzimy dobroć, zaczynamy się zastanawiać, dlaczego ktoś ją czyni. Co nim kieruje. Jaki ma w tym interes. Jeśli czegoś nie rozumiemy, to automatycznie traci to dla nas na wartości. Mówimy, że to głupie. I pomimo dążeń do racjonalnego umysłu, do głowy nam nie przychodzi, by sprawdzić trudną frazę w słowniku albo zwyczajnie, podobno po ludzku, dowiedzieć się, dlaczego coś zaistniało. Niedoskonali ludzie dążą do doskonałości. Tak było zawsze. Zawsze pragnęliśmy więcej, wyżej, dalej. Jak w micie o Bellerofoncie, młodzieńcu, który po wykonaniu zadań godnych herosa zapragnął z bogami biesiadować na Olimpie. Za jego zuchwałość Zeus uderzył go piorunem. I tyle było Bellerofonta – spadł z Pegaza i resztę życia spędził, błąkając się w samotności, kaleki, ale z ambicją, która przerosła człowieka. Albo Żydzi, którzy budowali wieżę do Nieba, by Bogu w okno zaglądać. Zjednoczeni we wspólnym celu, pewni swej potęgi. I co się stało? Bóg pomieszał języki temu zachłannemu towarzystwu. Nagle cegła znaczyła tyle, co zupa, a dźwigaj tyle, co wbijaj. Cześć jak czapka. Pa jak parasol. Wieża została, ale ludzie rozproszyli się po całej ziemi. A Adam i Ewa? Poświęcili swą zwierzęcą naturę, aby stać się człowiekiem. Zerwali owoc, bo chcieli wiedzieć, rozumieć, dorównać. W zamian otrzymali świadomość dobra i zła, ciężar wolności, śmiertelność. Czy byli na to gotowi? Oczywiście, że nie. Ale właśnie wtedy, w tym akcie buntu i wyboru, stali się ludźmi – ze wszystkimi tego określenia konsekwencjami. Możemy sobie wmawiać, że wszystko da się wytłumaczyć. Że każda zagadka ma swoje rozwiązanie, każda tajemnica czeka na swego odkrywcę. Ale to nieprawda. Pewnych rzeczy NIGDY nie wytłumaczymy. NIGDY nie pojmiemy. ZAWSZE będą dla nas zagadką. Może właśnie to czyni nas ludźmi – że pragniemy dosięgnąć gwiazd, choć wiemy, że nasze ręce są zbyt krótkie. Że szukamy sensu, choć ten często ukrywa się za zasłoną, której nie da się podnieść. I może w tym tkwi cały sens: w poszukiwaniu, w pytaniach bez odpowiedzi. W samej drodze, która nigdy się nie kończy. A dlaczego nigdy się nie kończy? Też przez nas. Jesteśmy jak króliki i karaluchy. Mnożymy się i panoszymy. Za błędy starców zapłacą dzieci i tak w koło Macieju. Czynimy postępy, to widać gołym okiem. Brniemy do przodu, ale nie osiągniemy boskości i nieomylności. To musi prowadzić i prowadzi do frustracji, a ta z kolei do wyrzucenia z pojmowania rzeczywistości faktu, że jesteśmy niedoskonali. Stąd, moim zdaniem, wynika ciągła gonitwa za tym, co nieuchwytne.
Bardzo bym chciał ci powiedzieć, co się stanie. Naprawdę. Mam to wszystko w głowie – obrazy, sceny, dźwięki. Przyszłość, która jest równie pewna, co nadejście nocy po dniu. Ale nie zrobię tego. Nie chcę i nie tak powinno się opowiadać. Opowieści muszą żyć swoim rytmem, rosnąć jak ogień, z początku delikatny, potem coraz silniejszy, aż w końcu ogarniający wszystko dookoła. Wkrótce, co obiecuję, opowieści przy ogniskach wrócą do łask. Ludzie znowu usiądą w kręgu, wpatrując się w tańczące płomienie, i będą słuchać. Nie wiadomo czego bardziej – słów opowiadającego czy trzasku iskier, które zdają się potwierdzać każde zdanie. Wróci magia prostych historii, nieśpiesznych, tajemniczych, takich, które rozpalają wyobraźnię i każą patrzeć na świat z nową ciekawością. Może wtedy zrozumiemy, że nie wszystko trzeba mówić od razu. Że milczenie jest częścią każdej dobrej opowieści. I że warto czekać, aż płomień sam powie to, co ma do powiedzenia.
Biorąc to pod uwagę, cieszę się, że nadchodzi… Nie, jeszcze nie powiem co. Ale cieszę się, że to utrze nosa nam wszystkim. Bo może właśnie tego potrzebujemy – prawdziwego szoku, czegoś, czego nie da się wyjaśnić ani oswoić, co nas zmusi do patrzenia inaczej. Do bycia innymi. Teraz… przejdźmy do naszej, wspólnej opowieści.
Za siedmioma Żabkami, za siedmioma paczkomatami, było sobie województwo. Małe i pełne lasów. Wcale nie przystające do wagi swych wydarzeń.
Rafał Tropowicz
Peryspryt – most pomiędzy materialnością a duchowością
Abstrakt artykułu opublikowanego w Roczniku okultystycznym
Zielona Góra 2022
Peryspryt, będący jednym z kluczowych pojęć spirytyzmu, stanowi fundamentalny element filozofii związanej z relacją między światem materialnym a duchowym. Pojęcie to wywodzi się z nauk Allana Kardeca1, który w XIX wieku usystematyzował zasady spirytyzmu w swoich dziełach, takich jak Księga Duchów. Peryspryt, często nazywany „ciałem duchowym” lub „powłoką duchową”, jest pośrednikiem pomiędzy duszą a ciałem fizycznym, pełniąc funkcję integrującą te dwie sfery egzystencji.
Definicja i ontologiczny status perysprytu
Peryspryt to subtelna forma egzystencji, usytuowana pomiędzy wymiarem materialnym a niematerialnym2. W systemie spirytystycznym uznawany jest za ciało półmaterialne3, którego natura różni się od materii w tradycyjnym, fizycznym sensie. Złożony z esencji duchowej4, której właściwości nie są w pełni uchwytne dla nauk empirycznych, peryspryt pełni rolę mechanizmu transmisyjnego – pozwala na manifestację woli i myśli duszy w świecie fizycznym.
Według tej filozofii każda istota ożywiona – od prostych organizmów po istoty obdarzone samoświadomością – posiada peryspryt, dostosowany do stopnia jej rozwoju duchowego. U ludzi jest on bardziej rozwinięty niż u istot niższych, co pozwala na głębsze i bardziej świadome oddziaływanie na rzeczywistość materialną. W trakcie życia peryspryt ściśle wiąże się z ciałem fizycznym, przenosząc impulsy duchowe na poziom fizyczny i odwrotnie, umożliwiając duszy odczuwanie oraz działanie w świecie materialnym.
Funkcje i właściwości perysprytu
– Rola mediacyjna: Peryspryt jest pośrednikiem między duszą a ciałem. Dzięki niemu abstrakcyjne myśli, pragnienia i intencje duchowe5 mogą wyrażać się w działaniu fizycznym. Analogicznie, bodźce materialne, takie jak ból czy przyjemność, są przez peryspryt przekazywane duszy.
– Ciągłość po śmierci: W filozofii spirytystycznej peryspryt odgrywa kluczową rolę w procesie umierania. Po oddzieleniu się od ciała fizycznego, które ulega rozpadowi, peryspryt pozostaje powłoką duszy, zachowując indywidualność i cechy charakterystyczne istoty ludzkiej6. Jest on nośnikiem wspomnień, emocji i tożsamości duchowej, co czyni go fundamentem dalszej egzystencji w świecie niematerialnym.
– Dostosowanie do środowiska duchowego: Po śmierci peryspryt przystosowuje się do nowego wymiaru istnienia, stając się bardziej eteryczny7 i świetlisty w miarę postępów w rozwoju duchowym. Jego struktura może także umożliwiać interakcje z innymi istotami duchowymi oraz światem materialnym, co jest podstawą zjawisk mediumicznych8.
Znaczenie w kontekście ewolucji duchowej
Zgodnie z naukami spirytyzmu, peryspryt jest odbiciem stopnia rozwoju duchowego danej jednostki. Im bardziej zaawansowana duchowo istota, tym bardziej subtelna i harmonijna struktura jej perysprytu. W praktyce oznacza to, że rozwój moralny, etyczny oraz intelektualny wpływa na jakość tej powłoki, czyniąc ją bardziej wrażliwą na subtelne energie duchowe.
Peryspryt jest także elementem kluczowym dla zrozumienia procesów reinkarnacyjnych9. W trakcie kolejnych wcieleń stanowi on trwały element, który ulega jedynie częściowej transformacji w zależności od wymagań nowego życia. Pełni funkcję nośnika karmicznych doświadczeń, a jednocześnie umożliwia duszy dostosowanie się do ciała fizycznego w sposób płynny i zgodny z zasadami uniwersalnej sprawiedliwości duchowej.
Podsumowanie
Peryspryt jest pojęciem niezwykle doniosłym w ramach nauk spirytystycznych, integrującym aspekty materialne i duchowe egzystencji. Jego badanie i zrozumienie otwiera nowe perspektywy w refleksji nad kondycją ludzką, życiem po śmierci oraz naturą rzeczywistości. Jako pomost pomiędzy światem fizycznym a duchowym, peryspryt ilustruje złożoność istnienia i podkreśla wagę harmonijnego rozwoju moralnego oraz intelektualnego w procesie duchowego doskonalenia.
1 Właściwie Hippolyte Léon Denizard Rivail (1804–1869). Francuski pedagog, filozof i twórca współczesnego spirytyzmu, autor takich dzieł jak Księga Duchów i Księga Mediów. Kardec stworzył usystematyzowaną filozofię opartą na komunikacji z duchami za pomocą mediów.
2 Pojęcie odnoszące się do rzeczywistości, której nie można bezpośrednio zmierzyć czy zaobserwować za pomocą narzędzi naukowych, lecz która istnieje jako sfera duchowa.
3 Półmaterialność – Koncepcja istnienia struktur pośrednich między materią a energią duchową, mających cechy obu tych sfer.
4 Esencja duchowa – Niematerialna substancja, uznawana za podstawę egzystencji w filozofiach spirytystycznych.
5 Intencje duchowe – Myśli i pragnienia wynikające z natury duszy, nieograniczone przez fizyczność.
6 Indywidualność duszy – Charakterystyczne cechy każdej istoty duchowej, takie jak osobowość, wspomnienia czy wartości moralne.
7 Eteryczność – Cechy charakteryzujące byty duchowe: lekkość, niematerialność i świetlistość.
8 Zjawiska mediumiczne – Przejawy kontaktów między światem duchowym a fizycznym za pośrednictwem osób nazywanych mediami.
9 Reinkarnacja – Proces ponownego wcielenia duszy w ciało fizyczne w celu kontynuacji jej rozwoju duchowego.
Katarzyna Felczer przetarła oczy. Ziewnęła długo, dopiero w połowie orientując się, że wpatruje się w nią doktor Iga Ostaszewska. Zawstydziła się.
Gdy rozpoczynała rezydenturę neurologiczną niespełna rok temu, pracowała nad własną marką. Pochodziła z typowej miejskiej rodziny. Była jedynaczką, efektem wielce radosnych chwil spędzonych w Karpaczu, napędzanych paliwem alkoholowym. Z domu wyfrunęła w czasie studiów, dziękując Bogu, że tatuś, choć umiarkowany alkoholik, zarabiał wystarczająco, by zapewnić córce wykształcenie medyczne. Zdobyła dyplom, rozpoczęła specjalizację, wzięła kredyt i kota ze schroniska. Czuła, że jej życie należy do niej. Tylko do niej.
Wczoraj, nim rozpoczęła pracę o ósmej rano, wzięła zimny prysznic i ubrała się w kitel. Potem odwiedziła kilku bezimiennych pacjentów, postawiła kilka diagnoz, uzupełniła kilka kart. Przed południem poszła na lekki obiad złożony z sałatki greckiej i kompotu ze szpitalnej stołówki, a następnie pozwoliła sobie na lekki flircik z ratownikiem z SOR-u. Potem poszła pobiegać. Co z tego, że w czasie dyżuru? Ostaszewska siedziała na miejscu i oglądała głupie seriale. Przebiegła standardowy dystans wiodący od szpitala do strefy przemysłowej. Po powrocie znów prysznic, znów lekki posiłek i flircik. Tym razem z doktorem, ukrywającym obrączkę w kieszeni fartucha.
Czuła się wyczerpana. Ale nawet dziewiętnasta godzina dyżuru jej nie usprawiedliwiała. Dyżuru, co ważne, płatnego nieźle, choć nieadekwatnie do wysiłku włożonego w studia. W końcu żyć za dwanaście patyków miesięcznie to prawie żebranina.
Zerknęła na doktor Ostaszewską. Długie ciemne włosy. Ani za wysoka, ani za niska. Duże migdałowe oczy, ładne policzki i tyłek. Przyjemny głos. Ogląda, flądra sękata, kolejny głupi szoł z aktorami za sto złotych, czytując na zmianę Nieśmiertelność Andrzeja Szczeklika. Inteligentka, cholera jej ciasna. Doktor Felczer obiecała sobie, że też przeczyta Nieśmiertelność. Kiedyś. Może na wakacjach w Tel Awiwie?
– Kasiu? – Ostaszewska podniosła głowę z leżanki.
Obie lekarki były sobie po imieniu od pierwszego spotkania. Przejście na mniej oficjalną stopę zaproponowała doktor Ostaszewska. Oczywiście. Nie było to w smak doktor Felczer, ale wstydziła się odmówić. Teraz żałowała. Wolałaby, aby przy pacjentach doktor Ostaszewska tytułowała ją należycie.
Lub nie, poprawiła się w myśli. W końcu ani jedna, ani druga stopnia doktorskiego jeszcze nie uzyskała. Pani lekarz – jakże dziwnie to brzmi.
– Słucham? Powtórz proszę. Zamyśliłam się.
Doktor Felczer odwróciła się od komputera. Zminimalizowała okienko z pasjansem i odchrząknęła.
– Kiedy została przyjęta pani z szóstki? – zapytała Ostaszewska, przeciągając się na wersalce.
– Dzisiaj rano.
– Objawy?
Wypytuje mnie, jakbym była byle pielęgniarką!
– Pacjentka ma problemy z prawidłowym wysławianiem się. Podczas wywiadu długo kleiła zdania i przeciągała słowa. Występowały również chwilowe otępienia i brak możliwości komunikacji… – Doktor Felczer kartkowała historię choroby.
– Alzheimer? – zapytała Ostaszewska.
Katarzyna Felczer nie cierpiała, gdy ktoś jej przerywał. Już podczas studiów irytowali ją profesorowie, którzy podczas egzaminu wtrącali się w zdania, burząc jej wypowiedź.
– To nie wszystko – dodała z zaciśniętymi zębami. – Drżą jej dłonie. Przy podpisywaniu przyjęcia do szpitala nie była w stanie prosto napisać swojego nazwiska. Rozgląda się nerwowo, zwłaszcza gdy milczy. Jeszcze na SOR-ze potrafiła roześmiać się, by zaraz potem płakać. Nie wykluczam pląsawicy Huntingtona lub padaczki skroniowej.
Chorób w rzeczywistości nie wykluczał lekarz psychiatra wezwany na konsultację na SOR. O tym jednak doktor Felczer nie raczyła powiedzieć doktor Ostaszewskiej. Niech ta uważa, że to jej diagnozy.
– Sprawdzę to – odparła Ostaszewska, wracając do lektury książki.
Doktor Felczer zachciało się spać. Podniosła się ciężko z fotela i wyjrzała za okno. Miała nadzieję, że promienie słoneczne ją rozbudzą. Zamiast słońca doświadczyła jednak szarówki, tak typowej dla późnej jesieni.
Wypchany po brzegi parking był jedną z codziennych zmór personelu szpitala. Pracownicy o stażu dłuższym niż pięć lat mogli parkować na wydzielonym miejscu za lądowiskiem dla helikopterów. Fakt, iż nie mogła tam zostawiać auta, Felczer uważała za dyshonor. Dlaczego byle pielęgniarka może tam parkować? – burzyła się w duchu. Studia medyczne są cięższe od pielęgniarskich, lekarz ma większą odpowiedzialność… Argumenty mogłaby wyliczać do rana!
Chociażby taka Żołędziowa, pielęgniarka kardiologiczna. Porozmawia z pacjentami, pobierze krew, zmieni pościel, niekiedy zrobi EKG, jak Felczer nie ma czasu… Ale co to za sztuka? Każdy może się tego nauczyć, a uniwersytety w Polsce dają pielęgniarkom dyplomy wyższej uczelni. Kpina.
Stojący przy komputerze telefon zadzwonił niespodziewanie.
– Tak? – syknęła Felczer.
Zaraz zrzedła jej mina.
– Już idę. – Odłożyła słuchawkę. – Idę na dół. Wzywają.
Dołem określano SOR. Znowu między tabun roszczeniowych pielęgniarek. Znowu do tych głupich pacjentów, którzy z bólem gardła jadą do szpitala. Znowu tam. Znowu, znowu. Wychodząc z pokoju w poczuciu niesprawiedliwości społecznej, Felczer wpadła na mężczyznę.
– Dzień dobry – przywitał się tubalnym głosem.
– Dobry, dobry – odpowiedziała zdawkowo Felczer.
Nosił granatowy sweter pod długą rozpiętą kurtką. Minę miał mało sympatyczną, postawę przygarbioną i długie dredy związane z tyłu. Policjant albo detektyw. Katarzyna Felczer nie zapamiętała opowieści koleżanki. Coś jej nie pasowało. To przyjmują na służbę z taką fryzurą? Sprawiał wrażenie nieciekawego i szorstkiego człowieka, choć, jak zarzekała się Ostaszewska, był słodkim misiakiem. Tak oto prezentował się gbur Ostaszewskiej, zwany dla zmylenia rzeczywistości mężem. Mężczyzna zniknął za drzwiami. Doktor usłyszała jeszcze cześć, skarbie i odzew Ostaszewskiej, przez co prawie dostała cukrzycy.
Burczenie starych jarzeniówek irytowało Felczer. Dźwięk zepsutych lamp, przerywany trzaskiem, był znakiem firmowym polskiej służby zdrowia. Zepsucie, zepsucie, reforma, zepsucie.
Szła długim korytarzem, mijając drzwi zamkniętych sal. Czasem słyszała chrapanie, czasem odchrząknięcie. Cisza przerywana pojedynczymi odgłosami pacjentów wzbudzała w Felczer niepokój.
To głupie, pomyślała. Przecież potrafię nazwać źródło tych dźwięków. Wiem, skąd pochodzą, a mimo to odczuwam niepokój… Czemu?
Krzyk. Potwornie głośny, upiorny, przeszywający każdą kość, każdy mięsień krzyk.
Przystanęła. Jej nogi, doskonale uformowane dzięki długim wizytom na siłowni, nagle zamieniły się w kamień. Oddech przyśpieszył, a dłonie zrobiły się mokre od potu. W gardle zabrakło śliny, a w duchu, który oczywiście jest głupią metaforą dla prostaczków, zabrakło wiary.
Darło się jakieś dziecko! Jezu! Gdzie?! Pediatria jest dwa piętra wyżej!
Ruszyła. Przyśpieszyła. Bała się. Czuła, że ktoś za nią idzie. Miała ochotę rzucić się do biegu. Ktoś, coś za nią drepcze. Boże. Jezu. Nie mogę zacząć biec! To tylko moja wyobraźnia. Tylko moja!
Tylko twoja?
Przypomniała sobie. Na końcu korytarza jest wejście do piwnicy i kotłowni. Stamtąd ogrzewane jest północne skrzydło szpitala. Cieć o nieznanych Katarzynie Felczer personaliach trzyma tam kota. Sierściuch czasami sterczy pod drzwiami i miauczy. To nie dziecko. To kot.
Ale strach był prawdziwy.
Przystanęła obok wejścia do piwnicy i kotłowni. Spojrzała z pogardą na drzwi i parsknęła. Położyła dłoń na klamce, lecz nie nacisnęła jej. Bała się.
Ale czego tu się bać? – pomyślała. Potwory nie istnieją, duchy to bajeczki dla niesfornych gówniarzy, więc czego się boję? Pewnie tego, przekonywała samą siebie, że zamknięty za drzwiami kot wybiegnie na korytarz. Tak, tego się boję.
Pchnęła drzwi i weszła na klatkę schodową. Zastanawiała się, czy pójść schodami, czy skorzystać z windy. Wybrała schody.
W windzie śmierdzi potem i starymi ludźmi, pomyślała Felczer.
Zapomniała buteleczki Chanel N°5 z dyżurki, a nie chciała pokazywać się na SOR-ze, ciągnąc za sobą nieprzyjemny fetor. Weszła na półpiętro i zatrzymała się. Poprawiła mankiety fartucha, ziewnęła i upewniła się, że upięty wcześniej kok nie poluzował się. Przejrzała się w szybie. Odbicie nie poprawiło jej nastroju. Nie widziała dokładnie, lecz podejrzewała, że ma podkrążone oczy. Opuchlizny nie mogła przykryć grubą warstwą makijażu. Nie cierpiała tego. Uważała, że lepiej stosować naturalne metody – piła dużo wody i odżywiała się głównie produktami pochodzenia naturalnego, choć czasami grzeszyła, pożerając kebaba. Westchnęła i spojrzała jeszcze raz na szybę. Stan poprawny – oceniła – wymagający regeneracji.
Korytarz prowadzący na SOR był znacznie krótszy od tego w piwnicy. Nie był również tak złowieszczy. Minęła szpitalną recepcję, odpowiadając zdawkowo dyżurującej pielęgniarce, która powiedziała jej dobry wieczór. Czemu nie dodała pani doktor?
Głupia cipa. Powinna tak się do niej zwrócić!
Postępująca demokratyzacja społeczeństwa emancypuje jednostki, które zapominają o swoim miejscu. Katarzyna Felczer nie rozumiała, dlaczego środowisko lekarskie spoufalało się z personelem medycznym, nad którym górowało w każdym calu.
Otworzyła rozsuwane drzwi i weszła do jasnej sali. Na łóżku leżał postawny mężczyzna. Znoszone dżinsy i zamszowe buty. Za duży longsleeve uwydatniał delikatną nadwagę i zupełnie nie pasował do pucołowatego oblicza. Blondyn z przetłuszczoną twarzą. Lico przerośniętego gówniarza, mentalnie trwającego w okresie buntu.
Roman!
Znasz go?
Znam.
– Kaśka? – Blondyn uniósł okrągłą głowę. – Kaśka Felczer?
Zatem pamiętał. Pamiętał ją z czasów zielonogórskiego liceum, gdy Katarzyna uważała się za brzydkie kaczątko, a Roman należał do jej osobistego fanklubu. Osobowość chłopaka nie trafiała w gusta wyzwolonej nastolatki. Był oczytany, znał się na historii id="michal_j_sobocinski_siedem_czasz" i kulturze. Rozumiał odniesienia do Ogniem i Mieczem, cytował Pana Tadeusza, potrafił połączyć treści klasycznego rocka z anime i mangą, co samo w sobie jest intelektualną enigmą. Lub kompletną stratą czasu. Nauczyciele wróżyli mu karierę związaną z literaturą, od biedy z dziennikarstwem, ale on po maturze wybrał się na studia archeologiczne. Tylko po to, by koniec końców zostać urzędnikiem w starostwie powiatowym, o czym dowiedziała się z serwisu społecznościowego.
Nie znosiła ludzi w jego typie. Pamiętała ze spotkań absolwentów, jak Roman żywiołowo opowiadał o studiach archeologicznych. Snuł opowieści o zabytkach i artefaktach, jakby były czymś magicznym. Ględził jak opętany, by po uzyskaniu magisterium porzucić całą tę magię i dołączyć do armii biurokratów. A przecież mógł założyć firmę. Rodzice by pomogli, w końcu wcześniej kupili mu mieszkanie. Na pewien czas by zacisnął zęby i pokisił się w kawalerce… Skoro ona może, to każdy może.
Gardź nim, Kasiu. Gardź. Pogarda to przywilej ludzi wielkich albo tych, którzy stale wzrastają.
Wzrastam?
Wzrastasz.
Dziękuję!
– Cześć, Roman. – Pani doktor wysiliła się na uśmiech. – Co ci?
Okrągła buzia napompowała się jak rozdymka. Małe, świńskie oczka powiększyły się, a fałdy pod longsleevem zafalowały jak wody Bałtyku smagane północnym wiatrem.
– Nie poznałem cię! – Egzaltował się jak dawniej.
Wstał. Felczer przeczuwała najgorsze. Nie pomyliła się. Dawny znajomy uściskał ją serdecznie, choć delikatnie. Zaraz po tym usiadł na łóżku.
– Opowiadaj! Co u ciebie? Widzę, że spełniło się twoje eee… – Szukał słowa, prawie grzebiąc w nosie. – Marzenie?
Jakiż on żałosny.
– Ach, nic takiego. – Nieco zakłopotana pani doktor spojrzała na kartę pacjenta. Ktoś się pomylił w papierach, ponieważ nie była to karta Romana, a pani Skiblewskiej spod szóstki. – Studia, staż, rezydentura i specjalizacja. Nic nadzwyczajnego.
Nie chciała schodzić na prywatne tematy. Zaraz zacznie wypytywać o szczegóły. O męża, którego nie ma. O dzieci, które zostały wyskrobane. O własność, którą ma na kredyt.
A to co? Wątpliwości?
Nie no… Skąd.
Refleksja taka?
Tak. Refleksja.
– Kasiu? – Aksamitny głos uratował ją przed dalszą rozmową.
Doktor Adam Rajczek. Posągowy młody doktor, posiadający romantyczną, słabą silną wolę. Często flirtował z pielęgniarkami i chyba jeszcze częściej tłumaczył się z flirtów żonie z kardiochirurgii. Chowanie lewej dłoni do kieszeni fartucha doprowadzało doktor Felczer do cichego rozbawienia.
Nie inaczej było tym razem.
– Pan… – urwał doktor Rajczek.
– Roman – dokończył blondyn.
– Pan Roman odwiedził nas około godzinę temu. Leży i cierpi jak prawdziwy mężczyzna z gorączką. – Rajczek uśmiechnął się do własnego żartu. Roman zrozumiał. Felczer nie. – Uskarża się na biegunkę i bóle mięśni. Nieco gorączkuje i nie może zbić temperatury lekami. Krwawego stolca nie stwierdzono.
– Boli mnie jeszcze głowa – dodał Roman zaczerwieniony, jakby przyłapany na wstydliwym grzeszku.
– Dlatego wezwałem ciebie, Kasiu – rzekł doktor Rajczek.
Zastanowiła się.
Myśl, Kasiu, myśl! Miałaś z siedem lat. Wakacje u babci Władzi w Otyniu. Jadło się owoce prosto z drzewa, warzywa prosto z ziemi. Ciumkało mleczko z cyca krowy. Pamiętasz, jak „diarrhoea” prawie rozsadziła ci dupsko? Co? Że obrzydliwe? Sama opowiadasz znajomym, tym, którzy zostali oczywiście, że nic, co ludzkie, nie jest ci obce. Wstydzisz się, że obsrałaś sobie majtki? Nie rozśmieszaj mnie.
– Podejrzewam wirusowe zakażenie przewodu pokarmowego – dedukowała doktor Felczer. – Musiałeś nie umyć rąk przed posiłkiem. To nic poważnego. Wypiszemy L4 na trzy, cztery dni i staniesz na nogi. Adam, zajmiesz się tym? Muszę zajść na psychiatrię. Ktoś zostawił tu kartę innej pacjentki…
No już, nie dąsaj się, Kasiu. Co za burdel, prawda?
Jak wszędzie. Jak w całym NFZ.
Zrobiłabyś z nim porządek?
Gdybym tylko mogła…
Odwróciła się, pełna radości, że spotkanie z kłopotliwym starym znajomym dobiega końca. – Kaśka? – szepnął Roman za plecami Felczer.
– Hm? – Odwróciła się.
– Może kiedyś…
– Nie, Roman – wtrąciła raptownie, czując nadchodzące żałosne pytanie.
Powiedz mu, że pochodzicie z innych światów. W twoim uporządkowanym mikrokosmosie wyrośnięci chłopcy pozostają w sferze dowcipów. Po pracy grają w gry komputerowe, walą konia do dziewczyn z Instagrama. Dziewczyny, które mają, są w formacie JPG, a jedyne, co je obsługuje, to Photoshop. Czasem wyjdą do knajpy z innymi podobnymi sobie homo millenialis, śliniąc się do barmanek dorabiających do studiów. Pamiętasz takich, Kasiu? Pracowało się w Heaven i czuło dotyk męskich dłoni na pośladkach. Poważny i kulturalny zielonogórski klub? Raczej obora dla wymuskanych pajaców.
Powiedz mu, że ty pragniesz kogoś innego. Nie! Zasługujesz na kogoś innego. Zrównoważonego eleganta na odpowiedzialnej pozycji. Takiego jak twój tatuś, którego nigdy nie było w domu. Co? Chcesz coś dodać? Ach… Ma znać felietony Krystyny Kofty i Jana Hartmana. Ma być też, jak ty to mówisz, społecznie aktywny? Nazwiska też jego nie przyjmiesz. Przecież twoje już wkrótce będzie znane i poważane.
Och, Kasiu…
– Znaczy… Może kiedyś, ale sam wiesz, jak to jest z pracą… Jeszcze ta rezydentura – Uśmiechnęła się najniewinniej jak potrafiła.
– Spokojnie. Rozumiem. – Roman musiał spodziewać się podobnej odpowiedzi. Uśmiechnął się. – Leć, nie zatrzymuję.
Z SOR-u wyszła szybciej, niż zamierzała. Puściły jej nerwy, za co zganiła się w myślach. Nie zdążyła posłać promiennego uśmiechu doktorowi Rajczkowi. Kiepski początek romansu.
Romansu? Chcesz mieć z nim romans?
Powinnam mieć z nim romans.
Przystanęła przed schodami. Nie mogła się zdecydować, czy pójść schodami, czy użyć windy. Z windy, rzecz jasna, korzystali pacjenci. Cuchnęli moczem, potem, czasem nawet kałem, a także środkami dezynfekującymi używanymi przez salowe. Smród Felczer by wytrzymała, gorzej z gadatliwością. Chorzy często zadawali pytania, nie mogąc znieść krępującej ciszy. Uskarżali się na wyimaginowane bóle, na to, że boli ich to samo, co sąsiadkę. Na katar, na kaszel, na to, że ktoś spod jedenastki ma gazy, a w nocy chrapie.
To tylko dwa piętra, pomyślała.
Pójdę schodami.
Powróciła myślami do Romana.
Co on sobie wyobrażał? Może gdyby miał więcej pewności siebie, Katarzyna Felczer zaszczyciłaby go przyjęciem zaproszenia na kawę. Lub piwo. Brak pewności siebie u mężczyzn to ich słabość. Kobieta czytała niegdyś artykuł, że winę za to ponosi duży odsetek ojców wybierających alimenty zamiast odpowiedzialności. Głupi artykuł. Samotne matki mają ogrom siły, ale jakimś sposobem wychowują same safanduły! Artykuł mówił, że winny jest brak ojca… Zresztą, to były wypociny jakiegoś prawicowego kretyna. Co on może wiedzieć o kobietach? Co taki Roman może wiedzieć o mnie? Wiecznie wystraszony, zamknięty w klatce, w której każdy pręt to jakaś fobia.
Och, Kasiu! Po co o nim tak rozmyślać? Chodź na… górę.
Co?
Co „co”? Miałaś iść do Skiblewskiej. Kartę odnieść.
Poszła.
Na korytarzu oddziału psychiatrycznego mrugała jarzeniówka. Miał ją wymienić konserwator, ale od momentu porażenia prądem pozostawał na intensywnej terapii. Zastanawiające – dumała Felczer – że pracownik z długoletnim doświadczeniem popełnił prosty błąd i nie sprawdził, czy dopływ prądu jest odcięty.
Kasiu, pewnie był pijany. Pamiętasz ciecia z osiedla Konstytucji? Non stop chodził nagrzany. Takie wypadki zdarzają się często. Doprawdy, nie ma powodu, by zajmować sobie umysł człowiekiem zastępowalnym.
Próbowała ignorować mrugające światło. Po co – myślała – wybrałam taką specjalizację? Chryste, przecież to wariaci. A od wariatów się szaleje. Ostrzega przed tym statystyka. Czemu nie wybrałam dermatologii? Czemu nie poszłam na coś może niehigienicznego, ale spokojniejszego?
Bo jesteś ambitna, Kasiu.
Jestem.
Słyszała chrapanie, sapanie, gdzieś ktoś śmiał się po cichu, jakby przez sen. To przerażało Felczer. Kiedyś, na nocnym dyżurze, spędzała czas przy śpiącej pacjentce. Kobieta leżała w indywidualnej sali, co Felczer uznała za szczęśliwy zbieg okoliczności. Zabrała Wysokie obcasy, włączyła nocną lampkę i zaparzyła kubek kawy Pellini. Rzecz jasna, stuprocentowej arabiki. I nagle, pogrążona w zadumie nad artykułem Anny J. Dudek o grach i porno, usłyszała śmiech. Gardłowy, głęboki, równomierny. Lekarka zerwała się na równe nogi, strącając kubek z szafki nocnej. Hałas obudził śpiącą pacjentkę. Było po strachu.
Nie wiedziałaś, co się dzieje. Co, Kasiu? Nie spodziewałaś się, że człowiek przez sen może się śmiać?
Wzdrygnęła się, gdy poczuła mocną wibrację wyciszonej komórki. Wyciągnęła telefon z kieszeni spodni i spojrzała na wyświetlacz. Na stłuczonej szybce iPhone’a 8 widniał starszy mężczyzna z nienaturalnie białymi zębami. Wicedyrektor Ambrański.
– Tak? – rzuciła, gdy odebrała.
– Dobry wieczór, pani Kasiu. To ja.
Wiem, kretynie. Wyświetla mi się twoja gęba na ekranie.
– Och, dobry wieczór, panie Ambrański. Coś się stało? Mam do pana podejść?
– Nie, nie, spokojnie, chciałem…
W słuchawce zaczęło trzeszczeć. Felczer usłyszała długi szum. A po nim coś jakby jęk cierpiącego człowieka.
– Halo? – powiedziała głośniej.
– Przepraszam, coś przerywa. Słyszy mnie pani?
– Tak, panie dyrektorze. Już lepiej. Jestem na psychiatrii. Chyba gubię zasięg.
– No to krótka piłka. Czy wzięłaby pani dyżur pojutrze?
Zatkało ją.
– Ale…
Nockę miałaś odespać. Jutro z rana – czort z tym, że niewyspana! – na crossfit. Po południu wizyta u kosmetyczki i fryzjera. Potem może skromny obiad w „Zielonce”. Oczywiście na pokaz. Głód po wege żarciu zrekompensujesz w domu, opierdzielając trzy porządne udka z kurczaka w zalewie pieczarkowej. Wieczorem seans z „Jackiem Rabbitem” i Piniunią, z którą przydałoby się pójść na sterylizację.
– Panie dyrektorze – jęknęła Felczer.
Postaw mu się! Postaw!
– Dzisiaj mam dyżur, jutro ustawowo wolne, a na dyżur, o którym pan mówi, miał iść doktor Bąk.
– Bąk, Bąk. Odleciał! – W słuchawce rozbrzmiał piskliwy śmiech ordynatora. – Młoda pani jest, a za dyżur dziewięćset złotych szpital płaci. To chyba nieźle jak za dwanaście godzin, prawda?
– Prawda.
– Doktor Bąk się rozchorował, a ja od razu pomyślałem o pani. To co? Mogę panią wpisać? Tak? Świetnie.
– Tak… Proszę. I dziękuję.
Dopiero po chwili Katarzyna Felczer zrozumiała, że wicedyrektor rozłączył się, nim zdążyła cokolwiek powiedzieć.
Westchnęła. Miała dość.
Drzwi od sali numer sześć były zamknięte. Doktor Felczer energicznie nacisnęła na klamkę i ruszyła do przodu.
– Szlag! – warknęła.
Zaparła się i mocniej pchnęła drzwi. Puściły.
Sala była oświetlona buczącymi jarzeniówkami. Lampy biły mocnym światłem, rzadko mrugając. Pacjentka nie leżała w łóżku. Siedziała naprzeciwko okna, odsłaniając, jakby nieśmiało, lamele żaluzji. Zdawała się wypatrywać czegoś w ciemnościach. Doktor Felczer zamknęła za sobą drzwi.
– Pani Skiblewska? – zapytała, unosząc pod nos kartę pacjenta.
Kobieta nie odpowiedziała.
Ubrano ją w standardową szpitalną piżamę w kolorze beżu. Nieco przydługą jak na gust pani doktor.
Może i dobrze, pomyślała. Pacjentka miała wychudzone nogi. Siedziała pokracznie na krześle, łącząc ze sobą kolana, a stopy trzymając rozstawione. Nie opierała się. Wychylała się i garbiła, wpatrując w okno.
– Pani Skiblewska? Halo?
Kobieta zaśmiała się cicho pod nosem. Dziwnie. Chrapliwie. Katarzyna Felczer westchnęła ciężko. Zrobiła krok i zatrzymała się gwałtownie.
Skalpel! Na stoliku obok łóżka leżał skalpel! Co za kretyn go zostawił?! To wbrew zasadom, wbrew protokołowi! Felczer nie przepadała za rozdrapywaniem ran przeszłości, ale słyszała, że dwadzieścia jeden lat temu pacjent psychiatryczny podczas wywiadu rzucił się na lekarza. Pokroił biedakowi twarz. Policja podobno napisała w raporcie, że chory próbował dostać się przez usta do przełyku. Czternaście lat temu inny pacjent próbował odciąć sobie głowę skalpelem. Dla większej skuteczności zaczął od kręgów szyjnych. Z kolei siedem lat temu chirurg po nocnym dyżurze otworzył sobie gardło. Dlaczego? Nie ustalono.
Spojrzała na Skiblewską.
Czego ona tak wypatrywała? Może faktycznie choruje na pląsawicę? Zaczęła się kołysać. Choroba sieroca, ha! Kompletna wariatka. Znowu charczy, chyba jej ślina na kolana cieknie. Co za debilka. Powinnam wezwać pielęgniarkę, by się nią zajęła. Ale co powiem? Że brzydzę się pacjentki? Trochę to prawda, ale nie. Nie no, przypał. Nie mogę. Muszę sobie poradzić sama. Bywa.
Zrobiła krok do przodu.
W odbiciu grubej szyby zobaczyła coś dziwnego. Skiblewska dalej gapiła się w nicość, ale pani doktor zdołała wypatrzyć, że z twarzą kobiety jest coś nie tak… Powyżej nosa widniała duża plama z czymś okrągłym na środku. Plama poruszała się nerwowo. Również z dolną częścią twarzy było coś nie tak. Uśmiech. Zbyt szeroki.
Felczer zacisnęła mocniej zęby. Żyły na jej smukłej szyi jakby zesztywniały, a serce zaczęło szaleńczo łomotać.
Skiblewska wstała i zaczęła powoli odwracać głowę w kierunku lekarki.
Bardzo powoli.
Odbicie w lustrze mogło być igraszką perspektywy. Bezpośredni widok już nie. Skiblewska uśmiechnęła się trzema rzędami rekinich kłów. We wnętrzu rozwartej gęby wił się ośliniony język. Czarne jak węgielki oczy wydawały się radosne, wręcz pogodne. Wiotkie ciało starej, schorowanej kobiety poruszało się nienaturalnie sztywno.
– Morgahun viktea’h Eo’z lyaghta – wyburczała kreatura strasznym głosem. – Welgkhom meh! Maluserpent wih eyath yoz mundu!
Nim Felczer zdążyła wykonać jakikolwiek ruch, potwór skoczył do niej. Pchnął kobietę na łóżko i ugryzł ją w rękę. Adrenalina zrobiła swoje. Strach nie sparaliżował jej. Jeszcze. Krzyknęła z bólu i odkryła szybko, że krzyk nie roznosi się po pomieszczeniu. Zostaje w jej głowie.
Skiblewska chwyciła skalpel leżący na stoliku przy łóżku. Wtedy Felczer obezwładnił strach. Stwór uderzał na oślep, aż pościel nabrała brunatnego koloru. Lekarka zaczęła się szamotać i wtedy uderzył ją ból między nogami. Krew trysnęła potężnym strumieniem.
– Nie! Nie! – krzyczał głos w jej głowie.
Kasiu. Wkrótce koniec.
– Na pomoc! Jezu! Mamo!
Stwór próbował unieść ręce kobiety do góry. Rezydentka broniła się pomimo bólu w okolicach ud. Potwór uderzył ją pięścią w twarz. Delikatne chrząstki nosa pękły. Cięcie pod pachą.
Szast-prast, głupia dziewucho!
Lekarka traciła siły. Czuła, że odpływa.
– Błagam! Nie! Proszę! Co się dzieje?!
Zabieram cię na wycieczkę.
Gdzie?!
Do innego świata, głupia pindo.
Pan Jerzy, jeden z konserwatorów szpitala w Nowej Soli, wrócił do pracy po długiej rekonwalescencji. Niektórzy ludzie z personelu medycznego skarżyli się na mrugające jarzeniówki. Konserwator usterek nie zauważył, ale wymienił niektóre świetlówki na nowe.
Stare pójdą na handel, postanowił.
Wychodząc z kostnicy, gdzie dokonywał ostatnich z zaplanowanych reperacji, minął wicedyrektora i jakiegoś faceta z długimi dredami. Widywał go czasami w szpitalu. Mąż doktorki czy ktoś tam. Pana Jerzego szczerze zainteresowało, do kogo przyszli mężczyźni. Dlatego stanął w progu, uchylił drzwi i nadstawił ucha.
Ciało Katarzyny Felczer przykryte było białym materiałem. Wicedyrektor Ambrański odsłonił je z przejęciem. Spojrzał na mężczyznę obok.
– Pan jest detektywem? – spytał z ikrą Ambrański.
– Nie wyglądam?
– Nie – odparł szorstko wicedyrektor. Po chwili złapał się na nieuprzejmości. – Z całym szacunkiem, panie Ostaszewski.
– Z całym. Nie jestem z policji. Wróćmy do meritum. Co stwierdziła sekcja?
– Wysokie stężenie chloropromazyny i alkoholu. Kasia, znaczy Felczer, razem ze środkami przyjęła około dwóch litrów wódki. Co jeszcze… – Doktor przewrócił kartki ułożone na ciele Felczer. – Rejestr leków wskazuje, że brakuje nam Fenactilu.
– Po polsku proszę.
– Prościej mówiąc, leku psychotropowego. – Wicedyrektor porzucił akademicki ton. – Podajemy go pacjentom cierpiącym na schizofrenię.
– Czy pani Felczer pobierała Fenactil ostatnio?
– Tak.
– Proszę dokładniej. – Ostaszewski zasłonił twarz denatki.
– Wiem, do czego pan zmierza, ale nie będę mógł odpowiedzieć na to pytanie. Fenactil został pobrany w dużych ilościach w dniu śmierci Katarzyny Felczer. Rejestr nie wskazuje, kto pobierał lek i jakim pacjentom go podał.
Ostaszewski przetarł oczy. Podrapał się po podbródku i westchnął.
– Pani Felczer została znaleziona w pokoju pacjentki o nazwisku Skiblewska – stwierdził mężczyzna.
– To prawda. – Ambrański kiwnął głową.
– Czy gdyby została znaleziona wcześniej, mogłaby zostać uratowana? – Ostaszewski machnął ręką. – Niech pan nie odpowiada. Wiem, że to możliwe. Proszę mi zatem powiedzieć, jakim cholernym cudem Katarzyna Felczer umarła na łóżku, w sali, w której na krześle kołysze się jedynie chora psychicznie pacjentka?
Ambrański zmieszał się.
– Czy mógłby mi pan pokazać odznakę? – zapytał nieśmiało.
Pokazał.
– Faktycznie, nie jest pan z policji… Czemu pańskie biuro się tym interesuje?
– Nie interesuje – odparł Ostaszewski. – Moją żonę interesuje, dlaczego umarła jej koleżanka z pracy. Siedzi w domu i płacze, a ja nie lubię, jak ryczy. Widzę obrączkę na pana palcu. Myślę, że wie pan, o czym mówię.
– Ale tak… Bez nakazu?
– Niech będzie – Mężczyzna wyprostował się. – Nakazuję panu.
– To jakieś żarty! – Wicedyrektor zważył w dłoni odznakę. Orzeł biały siedzący na konturze Rzeczpospolitej gryzł się nieco z niebieskim tłem. – Salowa znalazła wczoraj rano panią Felczer. Leżała na łóżku. Bez obrażeń wewnętrznych i zewnętrznych. Zero ran. Może pan wykluczyć napaść. Wyglądała jakby spała. Lekarze czasami śpią na łóżkach pacjentów… Takie czasy, proszę pana. Salowa była przekonana, że Felczer śpi. Nazajutrz sytuacja się powtórzyła, a ja nie mogłem dodzwonić się do Kasi. Wtedy pańska żona połapała się, o co chodzi. W sali Skiblewska kołysała się na krześle jak gdyby nigdy nic. Przedwczoraj jej się polepszyło swoją drogą… Zaczęła nawet chodzić na stołówkę. Przez to nikt nie przynosił jej jedzenia do sali. Felczer, znaczy Kasia, miała ją zbadać, zaczęliśmy już podawać leki, które pacjentka brała wcześniej, cholera… Potem pana żona stwierdziła zgon i… przysłała pana.
– Pan rozmawiał jako ostatni z denatką?
– Tak. Poinformowałem ją o dyżurze. Kasia chyba nie chciała go wziąć… Mogła się fatalnie czuć po…
– Po innych dyżurach?
– Niech pan zrozumie. – Ambrański odzyskał rezon. – Lekarze niechętnie biorą dyżury. To ryzyko. Na dyżurach różne rzeczy się dzieją. Obciążenie fizyczne, psychiczne, stres…
– Sugeruje pan samobójstwo?
– Nic innego, proszę pana. – Wicedyrektor ciężko westchnął. – Przecież nie zabiła jej Skiblewska.
Pogrzeb odbył się w następną środę.
W szpitalu po Katarzynie Felczer nikt nie zapłakał. A potem wszyscy żyli długo i zrzędliwie.
Opowiem ci o tym, że śmierć wcale nie karze złych ludzi.
Nie pamiętam, kiedy przyszedłem na świat. To znaczy kiedyś pamiętałem, ale odnoszę wrażenie, że z dnia na dzień zapominam coraz więcej. Nie zrozum mnie źle. Pamiętam dużo. Po prostu nie mogę sobie przypomnieć szczegółów życia, gdy jeszcze oddychałem.
Teraz, jak się zapewne domyślasz, nie oddycham. W ogóle nie jestem wymagający w kwestii spraw niezbędnych do uważania się za byt. Nie łaknę pożywienia, nie pragnę napojów. Nieuchronną konsekwencją tych dwóch spraw jest to, że nie mam potrzeb fizjologicznych. Spytasz zatem, co mnie utrzymuje przy egzystencji. Co jest motorem napędowym mojego jestestwa. Psoty. Okrutnie lubię psoty. Ujmując ściślej, lubię okrutne psoty.
Tak, kawał ze mnie skurwysyna.
Każda dobra opowieść posiada początek. Widzę, że uśmiechasz się parszywie. Zadufany z ciebie bubek, co? Zapewne z góry przyjmujesz, że jeśli nigdy o mnie nie słyszałeś, to nie umiem snuć ciekawego opowiadania. Och, głupcze… Żebyś ty znał Kasię Felczer… Jej moje pomysły spodobały się aż nadto. Aż… Aż jej szczęka opadła!
Wierz mi, ta historia ci się spodoba.
Urodziłem się w czasach, gdy gorączka połogowa zabijała co trzecią kobietę, a higiena osobista była zbędnym luksusem. Pamiętam, że z sąsiadami modliliśmy się w pobliskiej kniei. Teraz stoi tam duży szpital z lądowiskiem dla helikopterów. Bywałem tam po śmierci. Urokliwe miejsce, przyznaj sam. Podobają mi się zwłaszcza szczepionki. To istne oszukiwanie śmierci. Wyobrażasz sobie, że w moich czasach zwykła ospa mogła zabić? Zabawne, że niektórzy z was twierdzą, jakoby powodowały autyzm.
Autyzm to wpływ takich jak ja. Ale o tym może innym razem.
W moich czasach, na szczycie góry porośniętej krzakami winnej latorośli stała chatynka. Mój dom. Mieszkałem tam razem z bratem i jego żoną. Dodam, że niezwykle urokliwą. Wyobraź sobie moje męki, gdy słyszałem, jak baraszkowała z moim bratem. Odwracałem się wtedy gębą do zbutwiałej ściany chatki i udawałem, że niczego nie słyszę. Miała na imię… Nie pamiętam. To przykre, prawda? Istnieję od tylu wieków, tyle historii mógłbym ci przekazać, a nie pamiętam imienia ślicznotki, którą kochałem.
Za wyjątkowy chichot historii uważam budowę centrum handlowego nieopodal mojej góry. Tam też się modliliśmy. Święciliśmy dzień święty. Wy, jak widzę, święte dni najchętniej uświęcacie kupowaniem pierdół, które na ogół są wam zbędne, ale łechcą waszą potrzebę posiadania. Wtedy, w tym miejscu, rozciągało się uroczysko.
Miejsce mojej śmierci.
W moich czasach, gdy jedno plemię chciało podbić drugie, to na nie napadało. Ot, mało subtelne zabiegi, które powodowały śmierć mężczyzn i cierpienie kobiet. W waszych czasach plemiona podbija się gospodarczo, w sposób wręcz niezauważalny dla podbijanych. Sam nie wiem, co gorsze. Zważywszy na moją naturę, optuję przy rozwiązaniach mniej krwawych.
Choć krew lubię. Bardzo.
Mój brat posiadał małe poletko opodal uroczyska. Co tam uprawiał, nie pamiętam. Kogo to zresztą obchodzi? Ważne jest to, że jako posiadacz ziemi musiał brać udział w walkach. A tych, o kochany, było co niemiara. Zapytasz, dlaczego ja nie zakładałem skórzni, nie chwytałem tarczy, a w prawicy nie dzierżyłem włóczni… Cóż, nie nadawałem się do walki. Masz mnie za tchórza? Człowiecze pyszny! Ty najpewniej cierpisz na jakąś fobię, zupełnie nieznaną w moich czasach. Wracając… Byłem, jak to się mawia tu i ówdzie, wiejskim głupkiem. Jak to się stało, że po śmierci stałem się tym, czym jestem? Domysłów brak. Skoro za życia byłem durniem, to czy po śmierci będę geniuszem? Zostawmy to.
Podczas nieobecności brata pomagałem bratowej w pracach domowych. Porządkowaliśmy izbę, obieraliśmy marchew, składaliśmy dary dla domowych opiekunów. Głupoty takie. Czemu głupoty? O tym zaraz.
Zhańbiłem ją. Ot, któregoś dnia na polu wyskoczył jej cycek zza dekoltu, a ja poczułem w środku brzucha ogień. Pożądanie wdarło się do mego ciała, zawładnęło nim, pokonując rozum w nierównej walce. Zalecałem się, mówiłem komplementy, dotknąłem tam, gdzie dotykał tylko brat, a gdy mi odmówiła, walnąłem ją w głowę. I wziąłem siłą. Czar prysł, nimb piękna osunął się z jej wdzięków, a ona sama wydała mi się zupełnie zwyczajna.
Nie wiem, dlaczego podobała mi się bratowa. W waszych czasach jest więcej pięknych kobiet. Milszych, smaczniejszych…
Na moje nieszczęście sprawę obserwował sąsiad. Kochani sąsiedzi, co? Szczęśliwie nakrył mnie, gdy już sobie ulżyłem. Nie protestowałem, gdy mnie bito i pętano. Wiedziałem, że dopuściłem się zbrodni. Rozumiałem, że zrobiłem krzywdę bliskiej mi osobie. Osobie, która mi ufała. Wiedziałem to wszystko. Po prostu miałem to gdzieś.
Żebyście widzieli, jak zareagował mój brat! Rzucał się, przeklinał, wznosił okrzyki ku niebiosom. Potem ryczał jak rażony włócznią tur. Kiepskie porównanie… W moich czasach widywałem tury. Dziś ich nie ma. Skąd możesz wiedzieć, jak zawodzi to wymarłe zwierzę?
Reszty się domyślacie. Zgodnie z ówczesnym prawem, brat miał prawo żądać satysfakcji. I zażądał! Najpierw mnie obił, potem pozbawił męskości, a na końcu utopił w pobliskim bajorze.
Wtedy narodziłem się po raz wtóry. Zaraz po śmierci odzyskałem świadomość, a fuzja nieba i piekła przybrała doczesną postać.
Wspomniałem o duszkach opiekuńczych. To bzdury. Można powiedzieć, że ja jestem domowym duszkiem. Tak, tak! Gdy po śmierci odzyskałem świadomość, w te pędy wróciłem do chatynki brata, siadłem w kącie i wypiłem kubek mleka pozostawionego przez niego. To znaczy wylałem zawartość kubka, pozwalając bratu, by wierzył, że jakiś miły duszek okruszek przyjął dar. Korzystałem z jego ofiar… Sam nie wiem, ile czasu. To całkiem ironiczne. Gdyby brat wiedział, że służy mi, zapewne nie wznosiłby okrzyków radości.
Czułem, że mimo zadanych mi krzywd, powinienem się mu się odwdzięczać, ale nie mogłem. Chciałem działać. W naturze duszy ludzkiej leży chęć działania. A ja działać nie mogłem. Przynajmniej nie tak, jak początkowo pragnąłem. Wpadłem na pomysł, że mógłbym psocić. Początkowo robiłem to sporadycznie. Potem coraz częściej sprawiałem, by mleko smakowało, jakby ktoś do niego nasikał. Koniec końców, podduszałem brata, gdy spał. Ależ krzyczał, ależ był przerażony! I tak współplemieńcy odwrócili się od brata jako przeklętego przez bogów.
Na szczęście dla brata zlitowała się nad nim kolejna baba. Szalona. Znać ciągnie swój do swego. Lata mijały. Ja psociłem, oni wariowali. Ja wymyślałem nowe figle, oni odchodzili od zmysłów. Ja przewracałem przedmioty, oni wzywali żercę. Ja sprawiłem, by duchowny wyłysiał, oni zostali napadnięci.
To, że psoty przestały być wygłupami, zrozumiałem, gdy brat targnął się na życie żony.
Nudzili mnie ci szaleńcy. Ileż można żyć z wariatami, prawda? Żal mi było opuszczać rodzinną chałupę. Czas mijał, a moi krewni się starzeli. Potem przyszły dzieci. Potem dzieci ich dzieci. Potem ktoś chałupę zburzył i wybudował większą. Potem zmiotła ją potężna wichura, a ja zacząłem wędrówkę.
Tyle z historii. Nie ma potrzeby rozdrapywać starych ran, co?
Znasz opowieści o duchach.
Pozwól, że opowiem ci, jak to wygląda z naszej strony.
Uważam siebie za lokalnego patriotę. Jak inaczej wytłumaczyć fakt ograniczania mojej aktywności do terenów zamieszkałych za życia?
Z drobnymi wyjątkami. Ostatnio odwiedziłem Nową Sól, ale szybko wróciłem do Zielonej Góry. Na własne śmiecie. Nowa Sól jest nudna. Dawniej, gdy zakończyły się czerwone czasy, a zepsucie miasta sięgało zenitu, miałem tam sporo rozrywek. Podatny grunt, wiecie, o co chodzi. W mieście szalała plaga narkomanów, pito takie ilości alkoholu, że jeśli ktoś chodził trzeźwy, brany był za dziwoląga. A ileż królów życia wydało to niezbyt stare, pruskie miasto! Wielu mieszkańców łączyło zainteresowania motoryzacją i ornitologią – mianowicie prowadzili dziuple. W Niemczech kradziono auta, w Nowej Soli rozkładano je na części pierwsze, a potem sprzedawano. Zapytacie: Gdzie była policja, jak jej nie było?. Znakomite pytanie. Skala tego procederu była tak pokaźna, że spraw o kradzież aut nie prowadziła nowosolska policja, a komenda z Zielonej Góry i Wschowy.
Wpadałem do Nowej Soli raz po raz, traktując to miasto jako kurort wakacyjny. Myślałem nawet, by się tam przenieść na stałe, ale zmieniłem zdanie. Jestem sentymentalny, sam rozumiesz. Teraz w Nowej Soli jest taki porządek, że klękajcie narody. Blask dawnej chwały zanikł, Królowie Życia zamienili się w więziennych cweli, a nierządnica babilońska odleciała precz na swym smoku. Smutek.
Nim zaczniemy na dobre, pozwól, że zadam ci pytanie.
Gdybyś był w stanie wynaleźć urządzenie, które zrewolucjonizuje świat, ale zginie przez nie tysiące ludzi, dokonałbyś tego? Tak? Nie?
Ciekawe, czy twórcy pierwszego samochodu mieli świadomość, że ich wynalazek zabija więcej ludzi niż broń palna.
Wracając.
Podróżuję jak za życia. Nie mogę się zmęczyć, ale czas upływa mi w takim samym stopniu jak tobie. Z tego powodu wybieram komunikację samochodową. Czego się dziwisz? To wspaniały wynalazek! Prócz zalet oczywistych, dostarcza mi masę rozrywki. Kiedy zakradnę się do auta, sprawiam, by ludzie czuli się rozkojarzeni. Albo pewni siebie. Zbyt pewni siebie. Wtedy dochodzi do wypadku. Pięknej czołówki wynikającej z wyprzedzania na trzeciego.
Zwykle moimi celami są młode szczyle. Po tragedii winę zrzuca się na nich. Na ich brak umiejętności czy wyobraźni. Na kretyńską brawurę, na pośpiech, czy na co tam innego… Genialne prawda?
W podobny sposób wróciłem do Zielonej Góry, powodując po drodze wypadeczek. Ot, mały, maleńki. Bynajmniej śmiertelny. Człowiek sobie przetrącił kręgosłup i już zawsze będzie poruszał się za pomocą kółek. Potem oddaliłem się piechotą w stronę ulicy Wrocławskiej, wesoło pogwizdując pod nosem. To, rzecz jasna, tylko wyrażenie. Piechotą nie pójdę, bowiem nie mam stóp. W ogóle nie posiadam członków. Z gwizdania też by guzik wyszedł. Wszak nie mam płuc, a krzyczeć mi się chce.
Zbliżała się jesień. Dawniej nie znosiłem tej pory roku. Za mojego życia klimat na Ziemi był podobny do obecnego. Ciągnąca się jak flaki wiosna, parne i suche lato, brutalne przejście do jesieni i zima bez śniegu. Zatrzymałem się na dobrze mi znanym wzgórzu. W czasie jesieni, gdy wieczory są chłodne, rozciąga się stąd śliczny widok. Poobserwowałem chwilę pomnik chłopca z konikiem, przywieziony po wojnie z Krosna Odrzańskiego. Lokalna atrakcja niemająca zupełnie nic wspólnego z tym miejscem. Typowe, komusze zachowanie. Byle coś zrobić, byle postawić, byle coś było… Wszystko byle jak. Wspomniałem wam, że lubię komunizm? Nie? Cóż, lubię go. Wyzwala w was paskudne uczucia.
O zachowaniach nie wspominając.
Uniosłem się na szczyt wzgórka i zagapiłem się na pomarańczowe refleksy słońca. Zachodząca za niewidoczny horyzont gwiazda oświetlała spód chmur, dając efekt zbliżony do zorzy polarnej. Coś pięknego, mówię ci. Zerknąłem na parę studentów, tulących się, obserwujących romantyczny widoczek. Przeszło mi przez myśl, by wywołać u chłopaka nielichy rozstrój żołądka, ale… Dałem sobie spokój. Miałem inne plany na wieczór.
Niedaleko miejsca, które kiedyś zamieszkiwałem, wybudowano hotel. Nazywa się Qubus. Powinienem się wdać w opis budynku, ale tego nie zrobię. Wasze nowoczesne budownictwo jest prymitywne. Nie, nie chodzi o to, że budujecie wadliwe konstrukcje. Moje malkontenctwo nie jest oparte na nabytej cesze nienawiści do tego, co obecne. Wy budujecie… brzydko. Szare bryły, które określacie mianem wyważonego minimalizmu, to zwykłe prostokąty, zimne pomieszczenia i instalacje