Pułapki przyjemności - Robert Rutkowski, Irena A. Stanisławska - ebook

Pułapki przyjemności ebook

Irena Stanisławska

4,5

Opis

Sprawne zarządzania przyjemnościami, to ważna umiejętność w życiu społecznym, rodzinnym i zawodowym. Chociaż wydaje się, że wszyscy ją posiadamy, pacjenci psychoterapeutów są dowodem na to, że nie zawsze tak jest. Jak czerpać prawdziwą przyjemność z pracy, jedzenia, seksu, zabawy, sportu, zakupów, czy... gier liczbowych? Gdzie jest granica, za którą kończy się przyjemność i zaczyna uzależnienie, a pasja staje się obsesją?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 169

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (135 ocen)
77
48
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Emsiunia

Nie oderwiesz się od lektury

konkretną, rzeczowa, bez wodolejstwa. Bądźmy czujni!
00
MariaWojtkowiak

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam chociażby dla refleksji nad samym sobą.
00
rossesss

Nie oderwiesz się od lektury

nie mam słów....książka która zmienia życie
00

Popularność




Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Redaktor prowadzący: Bożena Zasieczna

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Zespół

Na okładce zostało wykorzystane zdjęcie Autora © Piotr Wachnik

© for the text by Robert Rutkowski and Irena A. Stanisławska,Warszawa 2017

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2017

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez pisemnej zgody posiadacza praw.

ISBN 978-83-287-0741-2

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2017

FRAGMENT

Kilka słów na początek

Nie lubię alkoholu. Piję go od wielkiego święta. Składają się na to moje doświadczenia osobiste, jak również dojrzały wiek. Szkoda mi czasu na czynności polegające na tym, że wyciągam wtyczkę z gniazdka i tracę energię, a tak się czuję po wypiciu nawet małej ilości alkoholu. Ja lubię działać, a gdy odpoczywam, chcę mieć bliski kontakt z samym sobą: chcę czuć swoje ciało, mieć jasny, świadomy umysł. Alkohol jest jedną z tych substancji, które powodują, że wchodzimy w kapsułę izolującą nas od zewnętrznych bodźców negatywnych (i na tym się skupiamy), lecz niestety również od tych pozytywnych. Nie dociera do nas prawdziwa energia, dlatego nie odczuwamy siebie nawzajem, dlatego nawiązujemy dziwne relacje.

Kilka miesięcy temu byłem w Irlandii. Znaleźć się w tym kraju i nie wstąpić do pubu, to jak być w Paryżu i nie zobaczyć wieży Eiffla. Gdybym był alkoholikiem, to samo pójście do pubu stanowiłoby koniec mojej trzeźwości – bo człowiek jak kameleon ma potrzebę wtapiania się w otoczenie. Stąd znana zasada: „Kto z kim przestaje, takim się staje”. Jeżeli jestem w irlandzkim pubie, to przecież nie będę pił wody! Sięgnąłem po kufel guinnessa. Byłem w pubie z moimi przyjaciółmi mniej więcej trzy godziny. Nie skończyłem na jednym piwie, wypiłem drugie. Poczułem działanie lupuliny, alkaloidu zawartego w szyszkach chmielowych, o którego istnieniu bardzo często piwosze nie wiedzą. Nie mają świadomości, że głównym powodem picia piwa nie jest alkohol, lecz właśnie lupulina, która wycisza, uspokaja, a alkohol zawarty w piwie tylko ten efekt wzmacnia. Po tych dwóch piwach, mimo że ważę sto dziesięć kilo, poczułem, że jestem w stanie „wskazującym na spożycie”. Moi znajomi, którzy częściej obcują z alkoholem, byli już po czterech kuflach i świetnie się bawili. Ja powiedziałem: „Basta!”. O dwudziestej trzeciej, czując, że moja godzina nastała, zrezygnowałem z dalszego nurzania się w oparach browaru i zamówiłem taksówkę. Wróciliśmy z żoną do hotelu. Położyłem się spać. Następnego dnia mieliśmy wynajętym samochodem, z kierującym nim przyjacielem, przejechać w poprzek całą Irlandię, zwiedzić Dublin, i wieczornym samolotem udać się do Londynu. Jakie to ma znaczenie? Otóż wykazałem się brakiem pokory. Teoretycznie biorąc, co to są dwa piwa dla faceta mierzącego prawie dwa metry? Nic. Tylko że mój organizm nie jest przyzwyczajony i kiedy pojawiła się substancja od dawna w nim nieobecna (ostatni raz piłem piwo trzy lata temu) – miał problem.

Obudziłem się rano kompletnie rozbity, chociaż przespałem osiem godzin. Czułem się, jakby mi ktoś przywalił w łeb. Dlaczego? Dlatego że jedno piwo zawiera mniej więcej sześćset kilokalorii. Dwa piwa to tysiąc dwieście. Plus chipsy, które do niego się pojawiły – trzysta pięćdziesiąt. A ponieważ jeszcze coś zjadłem, to nazbierało się ich prawie trzy tysiące. Tak, jakbym zjadł na noc dwa schabowe z kapuchą! Mój organizm, zamiast się regenerować, czyli wejść w fazę REM, skoncentrował wszystkie swoje siły na trawieniu tego, co znajdowało się w moim żołądku.

Pojechaliśmy samochodem do Dublina. Kolega, który miał siedzieć za kierownicą, zbadał poziom alkoholu we krwi. Alkomat wykazał zero. Z ciekawości również się zbadałem. Wynik był identyczny. Byłem trzeźwy, nie miałem kaca, a jednak otępiały. Łażenie po Dublinie było koszmarem, bo na kiepską noc nałożyła się kilkusetkilometrowa podróż. O dwudziestej trzeciej z minutami mieliśmy samolot do Londynu. Dla kogoś, kto rzadko wyjeżdża, podróż jest złamaniem rytmu dobowego i wiąże się z dużym stresem; co u mnie ewidentnie miało miejsce. Gdybym był wyspany, wypoczęty, stres, który się pojawił przed podróżą, byłby niezauważalny, ale wcześniejsze okoliczności spowodowały, że przekroczył pewien poziom i tym samym uszkodził moją barierę ochronną. Lecieliśmy do Londynu tanimi liniami, w których, podejrzewam, bardzo rzadko czyści się klimatyzację, i organizm zmęczony, zestresowany, otwarty na wszystkie wirusy i bakterie, wchłonął w siebie wszystko jak gąbka. Po powrocie do Polski przez trzy tygodnie nie mogłem wyjść z zapalenia oskrzeli, któremu towarzyszyło obniżenie nastroju spowodowane tym, że nie mogłem biegać (a robię to kilka razy w tygodniu, tym samym regularnie zasilając mózg endorfinami). Żeby była jasność – to nie piwo spowodowało, że się rozchorowałem. Zmasakrowało mnie zapalenie oskrzeli, w efekcie czego w mojej głowie wytworzył się skrypt: piwo równa się ciężka choroba i depresja. Gdybym został w Irlandii jeszcze przez tydzień, nic złego by się nie wydarzyło. Byłbym zregenerowany, wypoczęty.

Konkluzja wynikająca z tej opowieści jest następująca – nie można przyjemności odzierać z kontekstu, w którym ma ona nastąpić.

Jeżeli decydujemy się na jakąkolwiek czynność, która ma nam sprawić przyjemność, to zastanówmy się, czy wszystkie czynniki przed jej wykonaniem i po nim są dla nas sprzyjające (to tak jak sprawdzić, czy będzie dobra pogoda, gdy wybieram się w lot awionetką). Weźmy też pod uwagę nasze predyspozycje, o których niestety często zapominamy. Sięgamy po przyjemności, bardzo często nie kierując się rozumem, ponieważ napędzają nas emocje. To nie jest błąd natury, błąd Stwórcy – jakkolwiek byśmy to nazywali. Prawda jest taka, że z punktu widzenia biologii, z punktu widzenia naszego gatunku główną siłą sprawczą jest instynkt. Mamy przetrwać, ponieważ taka jest nasza misja. I chociaż stworzyliśmy otoczkę: taki dyplom, taki prestiż, taki samochód, to tak naprawdę determinuje nas instynkt. Nie mówię tu nic odkrywczego, bo nad tą kwestią już dawno temu pochylał się Freud ze swoim kolegą Jungiem. Niektórzy ich teorię podsumowują krótko – że cały świat kręci się wokół seksu. I chociaż brzmi to dość banalnie, to jednak pokazuje pewnego rodzaju imperatyw tkwiący w każdym człowieku.

Dlaczego tak ważna jest przyjemność? Bo gdyby nie przyjemność, czyli łaskotanie zwojów mózgu, tobyśmy się nie rozmnażali; gdyby nie przyjemność, tobyśmy nie jedli. Mózg potrzebuje pokarmu. Potrzebuje paliwa w postaci przyjemności, żebyśmy w ogóle chcieli rano wstać z łóżka. Mózg jest genialnym urządzeniem – w nim kryją się Nagrody Nobla, podróże w kosmos, a także smartfon – a równocześnie to urządzenie jest wyjątkowo prymitywne, ponieważ napędzane instynktem. Bardzo łatwo można mózg zawirusować. Niezwykle łatwo przyzwyczaić się do pewnych czynności, które są przyjemne. Należy pamiętać, że mózg nie odróżnia rzeczywistości od fikcji, że z każdą czynnością, z każdym działaniem, a nawet z każdą myślą, pojawia się nowe połączenie neuronalne, które odpowiada za utrwalenie procesu w naszej nieświadomości. Wraca to potem do nas w najmniej oczekiwanych chwilach życia, często je utrudniając. Tak rodzą się i utrwalają fobie, lęki, psychozy, kompleksy, uzależnienia, ale też – jeśli uda się nam panować nad procesem, zarządzać nim – możemy uczynić siebie bardziej skutecznymi, weselszymi, szczęśliwszymi. Oto dlaczego tak ważna jest umiejętność, którą nazwiemy w tej książce zarządzaniem przyjemnościami.

Mózg nie odróżnia, co jest dla nas dobre, a co złe; dopiero my przypisujemy pewnym zachowaniom konkretne znaczenia, będące wynikiem działania filtrów percepcyjnych, które tworzą się przez całe nasze życie na podstawie tego, czego doświadczamy. Kształtują nas rzeczy dobre, ale też złe. Kryzys to część naszej egzystencji. Warto być wdzięcznym również za trudne chwile, bo one formułują naszą świadomość. Tak powstaje układ tożsamości, czyli coś, co można nazwać charakterem. Chcąc się rozwijać, czego wielu z nas tak bardzo pragnie, wydając często duże pieniądze na różnorakie szkolenia czy treningi, zadbajmy o wejrzenie w siebie samych, w odpowiednim momencie swojego życia, przy odpowiednich ludziach. Niektóre narzędzia, choćby najdroższe i najskuteczniejsze, będą bezużyteczne, jeśli użyjemy ich wtedy, gdy nie będziemy jeszcze na to gotowi. Nie wierzmy w magiczne formuły w rodzaju: wszystko możesz, dasz radę, musisz i tak dalej. Sami bądźmy zmianą, którą chcemy dostrzec we wszechświecie. Ucząc się siebie, dajemy sobie również prawo do bycia niedoskonałymi, a przyjemności używajmy jako motywatorów do działania, a nie jako formy ucieczki od nas samych lub jako kołderki przykrywającej nasze ułomności.

1Smakosze

Nie uważasz, że powinniśmy jeść mądrze?

A wiesz, że zbyt „mądre” jedzenie może nam odbierać związaną z nim przyjemność? Jeśli będą mu towarzyszyły presja i zamordyzm dietetyczny, to z tego nic dobrego nie wyjdzie. Mądre jedzenie to kwestia proporcji. Widać to po dzieciach. Byłem niedawno na obiedzie u mojej teściowej, gdy nagle z pokoju obok usłyszałem przeraźliwy krzyk szwagierki. Zrywając się z miejsca, pomyślałem: wypadek! Tymczasem okazało się, że powodem jej wrzasku są dwie kilkuletnie dziewczynki, które siedząc na podłodze, spokojnie zajadały się znalezionymi w kuchni cukierkami. Przed nimi piętrzyła się sterta kilkudziesięciu papierków. Zjadły wszystkie cukierki – co do jednego. Bez opamiętania. U dzieci kompletnie nie włącza się opcja: stop! Jeszcze w pełni nie kieruje nimi rozum, wypracowane nawyki, a tylko emocje.

Jednak w miarę dorastania człowiek stara się równoważyć rozum z emocjami. Równoważyć, ponieważ całkowite wyzbycie się emocji czyni nasze życie trochę bezsensownym. Bo samo „jedzenie rozumem” może pozbawić nas wielu miłych doświadczeń. Poza tym, jeżeli w trosce o swoje zdrowie non stop kontrolujemy wszystko, co jemy, czytamy etykiety, sprawdzamy skład i kalorie, jesteśmy w permanentnym stanie czujności, co skutkuje podwyższonym poziomem kortyzolu. Moja żona – dietetyk – swoim klientom powtarza: „Jedzmy wszystko, tylko z umiarem”. To jej credo zawodowe. Bez przesady w którąkolwiek stronę. Mam przed oczami scenę z filmu Tima Burtona Charlie i fabryka czekolady. Ekscentryczny, lekko zdziwaczały właściciel największej na świecie fabryki produkującej ten przysmak został fanatykiem czekolady tylko dlatego, że w dzieciństwie jego ojciec, nomen omen dentysta, był despotycznym, tyranizującym syna ortodoksem, palącym słodycze w kominku. Kształtowanie dobrych nawyków żywieniowych ma się odbywać łagodnie, spokojnie, wykorzystując dobre wzorce, a nie poprzez presję i strach. Mało tego – nie wolno jednoznacznie negatywnie oceniać czyichś zachowań z pozycji starego belfra, którego jedynym argumentem bywa wiek. Warto dać innym możliwość zbierania doświadczeń na własną rękę. Radzić można, a nawet trzeba, ale nie z pozycji wszechautorytetu. Pewna pacjentka opowiadała mi, że zawsze bardzo ekspresyjnie witała powracającego z pracy męża. Rzucała mu się na szyję ze słowami: „Mój kochany aniele, jestem szczęśliwa, że już wróciłeś!”. Ten raj trwał do czasu, kiedy musieli zamieszkać z jej matką, która stwierdziła: „Nie możesz tak robić, bo on zobojętnieje!”. Zatem przestała być spontaniczna, a po jakimś czasie mąż, zaniepokojony zmianą, doszedł do wniosku, że pewnie już nic do niego nie czuje, że ma kochanka. I doszło do kryzysu małżeńskiego, ponieważ ktoś starszy, będący dla tej kobiety autorytetem, zabronił jej być sobą. Tymczasem kluczem do szczęścia, również tego rodzinnego, jest właśnie bycie sobą. Zaakceptowanie wszystkich swoich pokus. Co nie znaczy, że mamy im wszystkim ulegać; po prostu nie oskarżajmy siebie, kiedy mamy na coś „złego” chęć.

Pamiętajmy tylko, że mózg jest bardzo podatny na kształtowanie nowych nawyków i nie odróżnia tych dobrych od złych. Charles Duhigg w Sile nawyku używa terminu „rycie rowka” (to powstawanie nowego kierunku przepływu neuronów, który pojawia się w związku z jakąś czynnością). Warto wiedzieć, że ślad w naszym mózgu może pozostawić każde działanie, a nawet zwykła myśl.

Ostatnio prowadziłem zajęcia w jednej ze szkół. Temat: „Zarządzanie sobą a bycie mistrzem świata”. Na sali tłum młodzieży. Spytałem: „Kto z was dzisiaj nie pościelił łóżka?”. Połowa rąk w górze. – „Kto z was to zrobił?” Druga połowa. Powiedziałem: „Już zaczęliście różnicować swoje szanse na dostatnie i spełnione życie”. Na sali konsternacja: co ma ścielenie łóżka do tematu warsztatów?! Tymczasem odpowiedź jest prosta – ci, którzy mają nawyk ścielenia łóżka, mogą być bardziej zaradni na rynku pracy. Widzisz zależność?

Nie.

W takim razie inny przykład: jaka jest zależność między pastą do zębów Pepsodent a byciem mistrzem świata?

Otóż w latach pięćdziesiątych w Stanach Zjednoczonych na potęgę szerzyła się próchnica. Specjaliści z firmy Procter & Gamble wpadli na pomysł, żeby produkować pastę do zębów. Promowano ją za miliardy dolarów. Bezskutecznie. Nadal tylko dwa procent Amerykanów myło zęby pastą. Nie działały argumenty logiczne, nie pomogły zdjęcia perlistych uśmiechów aktorów i modelek. Co robić?! I psycholog z tejże firmy wykombinował, że trzeba znaleźć coś, co spowoduje, że ludzie do używania pasty się przyzwyczają. Dodano do niej ekstrakt mentolowy, dający efekt świeżości. Nie ma on żadnego wpływu na stan uzębienia, ale wytworzyła się kotwica. Jaka?

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Dział zamówień: +4822 6286360

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz