Psychiatria w Polsce. Nieznane historie - Anna Mateja - ebook

Psychiatria w Polsce. Nieznane historie ebook

Anna Mateja

0,0
59,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

EKSPERYMENTY, KTÓRE NIE ZAWSZE KOŃCZYŁY SIĘ SUKCESEM LEKARZE, KTÓRZY NIE TRACILI WIARY PACJENCI, KTÓRZY MUSIELI ZACHOWAĆ NADZIEJĘ

Jan Piltz leczył żołnierzy z histerii specjalną gimnastyką. Ludwig Jekels, uczeń Freuda, „szperał tygodniami w duszy chorego”. Witold Chodźko nie bał się zatrudniać kobiet na oddziałach psychiatrycznych. Maria Grzywo-Dąbrowska słyszała od pacjentek w masowej psychozie, że „nie chcą trupich zębów”.

W dziejach polskiej opieki nad chorymi psychicznie brakowało nowoczesnych szpitali, które mogłyby przyjąć wszystkich potrzebujących. Zdarzały się procedury medyczne, budzące dzisiaj nasz sprzeciw. Do połowy lat pięćdziesiątych, nim pojawił się pierwszy lek przeciwpsychotyczny, nie istniała skuteczna farmakoterapia.

Zawsze jednak znajdowali się ludzie, którzy przekraczali ograniczenia swoich czasów i ludzkich przyzwyczajeń, pomagając najbardziej wykluczonym: osobom chorującym psychicznie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 434

Data ważności licencji: 9/24/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki Michał Pawłowski www.kreskaikropka.pl

Rycina na okładce, autorstwa Juliusa Althausa, z 1873 roku, przedstawia wykorzystywa-ny w psychiatrii zabieg faradyzacji – pobudzania pacjenta prądem o małym natężeniu (wellcomecolletion.org).

Obraz na wyklejce, autorstwa André Brouilleta, z 1887 roku, dokumentuje wykład Jeana- -Martina Charcota, przeprowadzany w paryskiej klinice Salpêtrière, podczas którego de-monstruje on objawy histerii u pacjentki w stanie hipnozy (wellcomecolletion.org).

Redaktorka nabywająca Wiktoria Penszkal

Redaktorka prowadząca Marta Brzezińska-Waleszczyk

Promocja Ewelina Juszyńska

Opieka redakcyjna Paulina Gwóźdź Anna Szulczyńska

Adiustacja Anastazja Oleśkiewicz

Korekta Aleksandra Kiełczykowska Katarzyna Onderka Barbara Gąsiorowska

Copyright © by Anna Mateja Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025

ISBN 978-83-842-7032-5

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2025

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Ossowska

Rozdział I

Ludzie wieku pary i elektryczności ulegają „newrozie”, ale psychiatrzy uspokajają, że czasy nie są bardziej bezduszne niż te, kiedy „obłąkanych” palono na stosie

„Leczył się najstarszym »neuroleptykiem« – alkoholem”*.

Pacjentem był Rudolf Höss. Przy pomocy alkoholu usiłował poradzić sobie z objawami nerwicy dyrektorskiej, którą wywołała konieczność zorganizowania obozu koncentracyjnego, w tym wysyłki tysięcy ludzi do komór gazowych. Nim wprowadzono nowoczesną farmakoterapię, po alkohol – jak z lekarskiego doświadczenia wiedzieli autorzy tej opinii: Maria Orwid i Antoni Kępiński – sięgało wiele osób chorujących psychicznie. W ten sposób, przynajmniej na czas poalkoholowego zamroczenia, rozładowywały one lęk i osłabiały cierpienie towarzyszące chorobom dużo poważniejszym od nerwicy menadżerów.

A jeśli nie alkohol, to co? Jak wyglądały leczenie i opieka psychiatryczna, nim w listopadzie 1952 roku zaczęto podawać pacjentom largactil, pierwszy lek przeciwpsychotyczny? Farmaceutyk miał pokaźną listę skutków ubocznych: mógł utrudniać koncentrację, zaburzać sen, rytm serca i pracę wątroby, wywoływać depresję… Ale był! Możliwe stało się leczenie nawet tak wyniszczającej choroby jak schizofrenia. Largactil wykluczał pobyt w szpitalu albo wyraźnie go skracał. I dlatego zmienił psychiatrię nieodwracalnie.

Opracowany we Francji pierwszy lek psychotropowy pojawił się w Polsce w 1954 roku. Złośliwi twierdzili, że jego wprowadzenie do rodzimych szpitali uspokoiło przede wszystkim lekarzy i pracujący tam personel, bo poczuli się mniej bezradni wobec pacjentów. Fakty wyglądały jednak inaczej: wszyscy, którzy wiedzieli, czym jest cierpienie choroby psychicznej, zdawali sobie sprawę, że była to zmiana przełomowa, do której wiodła długa droga. Jej początki sięgają ostatnich dekad XIX wieku, kiedy psychiatria stała się częścią medycyny, natomiast w szpitalach i w salach wykładowych zaczęto stosować empiryczne metody poznawania człowieka chorującego psychicznie. Naukowcy, a z nimi lekarze, badali układ nerwowy człowieka, funkcjonowanie jego psychiki, dociekali przyczyn chorób do tej pory znanych jedynie z obserwacji symptomów. Otworzyli świat, którego eksploracja trwa do dzisiaj.

Opowieść o opiece psychiatrycznej na ziemiach polskich przed wprowadzeniem nowoczesnej farmakoterapii można by rozpocząć w szpitalu. Byłoby to aż nadto oczywiste: przez dekady zamykano w nim chorych (bywało, że dożywotnio), dlatego opis ich życia za murami powinien wyczerpywać temat. Los pacjentów zależał jednak nie tylko od standardu opieki instytucjonalnej i tempa przyrostu wiedzy o centralnym układzie nerwowym, lecz także od siły społecznej empatii i skali uprzedzeń wobec osób chorujących psychicznie. Dlatego opowieść tę trzeba rozpocząć nie w Szpitalu Świętego Jana Bożego w Warszawie (choć tam będziemy) ani nie w laboratorium Józefa Babińskiego, który pod okiem Jeana-Martina Charcota poznawał w Paryżu tajniki histerii (zajrzymy i w to miejsce), ale w pewnej wsi we wschodniej Galicji.

Gdy przez kilka tygodni – do maja 1872 roku – na pola wokół Dziurkowa w okręgu stanisławowskim nie spadła ani kropla deszczu, miejscowy wójt zarządził przeprowadzenie nad pobliską rzeką próby pławienia kobiet ze wsi, by znaleźć wśród nich czarownicę. Decyzji nie podjął sam, lecz na „ogólne żądanie członków gminy”.

Nazajutrz na placu przed karczmą pojawiła się cała wieś (mieszkanki, które zlekceważyłyby wójtowski nakaz, zamierzano ukarać grzywną). Kobiety szybko zostały otoczone przez sąsiadów i znajomych. Pojawił się też proboszcz, który tłumaczeniami i groźbami próbował odwieść męski tłum od szalonego planu. Nad rzeką stało już jednak drewniane rusztowanie, a ze zbitej ciasno grupy wyrwano pierwszą kobietę i rozpuściwszy jej włosy, związano ręce i nogi. Przywiązana powrozem do rusztowania, zniknęła pod taflą wody jak kamień. Chwilę odczekano, by sprawdzić, czy mimo obciążenia nie wypłynie na powierzchnię. Gdy jednak pod wodą dostrzeżono tylko przerażone, szamoczące się ciało, kobietę pospiesznie wyciągnięto. Dowód był niepodważalny – skoro topiona nie unosiła się na wodzie, nie mogła być w zmowie z diabłem, więc to nie z jej powodu usychają oziminy, a ziemia przesypuje się przez palce niczym piasek. Tak samo potraktowano drugą kobietę, trzecią, czwartą… Aż na placu nie została żadna. Czarownicy nie znaleziono. Jednak męscy oprawcy na żadnym etapie nie przerwali procedury, ponieważ wystraszone kobiety z Dziurkowa, bez drogi odwrotu, najpewniej zachowywały się w sposób, który potwierdzał ich podejrzenia. Przecież krzyczały, pomstowały, chciały uciekać, może i niektóre rzuciły w ich stronę przekleństwem. W oczach mężczyzn każda z nich była jak „chora na umyśle”.

W akcie oskarżenia, który prokurator przedstawił sądowi w Stanisławowie, postawiono zarzut „gwałtu publicznego”, czyli bezprawnego zatrzymania, siedmiu mężczyznom uznanym za kluczowych sprawców. Byli poważanymi gospodarzami. W sądzie ze szczegółami opowiedzieli zdarzenie. Nie zgodzili się jednak z twierdzeniem, że używali przymusu – kobiety pojawiły się przecież przed karczmą dobrowolnie… Sąd skazał oskarżonych na kilka miesięcy pozbawienia wolności.

Dwa lata później, w lipcu 1874 roku, we wsi pod Myślenicami niedaleko Krakowa dwóch sąsiadów zawiesiło na drzewie Antoniego Kipkę, oskarżając go o rzucanie czarów. W 1879 roku czytelnicy „Gazety Warszawskiej” mogli przeczytać o Agrafinie Ignatiewej ze wsi pod Nowogrodem, którą jej sąsiedzi spalili żywcem, przekonani, że rzuciła urok na sąsiadkę. Sprawy trafiły przed sąd. Nieliczni skazani otrzymali symboliczne kary.

„Któż tu jest winnym?” – trzeba byłoby powtórzyć za Erazmem Majewskim, który w czasie ostatnich polowań na czarownice wydał rozprawę: O wpływie nauk przyrodniczych i lekarskich na pokonanie przesądów ciemnoty i zniknięcie chorób umysłowych zwanych demonicznemi. „Czy lud, który nie ma sposobności oświecenia się, czy też ci, którzy dla własnego interesu utrzymują go w ciemnocie i zabobonach?”

„Zda się, że wszystkie sioła i małe miasta chorują chyba na to, aby czarownic u siebie wynajdywać i prześladować” – mógłby mu odpowiedzieć Ludwik Perzyna, bonifrater i lekarz ze Szpitala Świętego Jana Bożego w Warszawie, gdyby nie to, że napisał te słowa dokładnie sto lat wcześniej, co z zasadniczych powodów utrudniło wymianę poglądów.

Adolf Rothe – od 1867 roku lekarz naczelny we wspomnianym szpitalu na rogu Bonifraterskiej i Konwiktorskiej – uważał, że osądzone przypadki polowań na czarownice trzeba pomnożyć co najmniej przez trzy. Nie mógł pozostać na to obojętny. Ofiarami zawsze przecież stawały się osoby najsłabsze: samotni wędrownicy, kobiety, odludki w podeszłym wieku, wreszcie – osoby chorujące psychicznie. W uzyskanej liczbie widział ofiary przesądów i zabobonów, które powinny były się znaleźć na przykład w jego szpitalu – jedynej lecznicy psychiatrycznej w Kraju Nadwiślańskim (jak zaborcy nazwali Królestwo Polskie po powstaniu styczniowym).

„Potrzeba było całych stuleci, zanim można było pomyśleć o jakiej takiej opiece nad chorymi umysłowymi” – przypominał Rothe. Należało „zwalczyć błędne zapatrywania, zagasić płonące stosy z gorejącymi na nich czarownicami, zanim zdołano pojąć, że to, co za czary poczytywano, było rzeczywistą, smutną chorobą”.

Trzy grosze do dyskusji mógłby dorzucić Leon Blumenstock, krakowski medyk sądowy, który po odkryciu sprawy Barbary Ubrykówny zwracał uwagę, że chory psychicznie „po dziś dzień uchodzi za opętanego, za stworzenie, które straciło godność człowieka, za organizm służący za przytulisko demonowi lub czartowi”. Rothe żył już w ferworze zmian wprowadzanych w Szpitalu Świętego Jana Bożego, kiedy 23 lipca 1869 roku Blumenstock, członek komisji powołanej dla sprawdzenia anonimu przesłanego do sądu, wszedł do ciemnego i zatęchłego pomieszczenia znajdującego się między celą numer czterdzieści a wychodkiem, na pierwszym piętrze klasztoru Karmelitanek bosych w krakowskiej dzielnicy Wesoła. Zobaczył tam nagą kobiecą postać, która siedziała z kolanami pod brodą na słomianym barłogu, rozścielonym pod szczeliną pozostawioną w zamurowanym oknie, przez którą przebijało się światło letniego dnia.

„Twarz głupkowatość bardzo zadawnioną zdradzająca” – pomyślał medyk sądowy, patrząc na wychudzone ciało Ubrykówny. Pusta i zimna cela, nigdy niesprzątana, z dziurą na nieczystości, wyglądająca niczym „grób prawdziwy”, w której karmelitanka spędziła samotnie dwadzieścia jeden lat, znajdowała się zaledwie kilkaset metrów od oddziału psychiatrycznego Szpitala Świętego Łazarza.

W historii odkrywanej kawałek po kawałku hołd zabobonom złożyli chyba wszyscy. Karmelitanki, które w siostrze zdzierającej z siebie ubrania i krzyczącej obsceniczne wyrazy towarzyszące zapewnieniom, że jest zbawicielką ratującą dusze przed potępieniem, zobaczyły wyuzdanie. Lekarz, który zdiagnozował „erotomanię” i zalecił okłady lodowe, środki wymiotne oraz przystawianie pijawek. Egzorcysta, który modlitwami chciał zażegnać chorobę. Księża odwiedzający karmelitanki z posługą duszpasterską, którzy przypominali sobie siostrę przetrzymywaną od lat w zamkniętej celi. Wszyscy zawiedli. Dlatego – jak lekarze uznali post factum – z nieleczonej „zadumy” (melancholii lub depresji) albo „obłędu” (manii) wywiązało się „pomieszanie umysłu”, które następnie przeszło w „niedołęstwo umysłowe”, chorobę nieuleczalną. Ta, potwierdzona decyzją sądu, zatrzymała Barbarę Ubrykównę na resztę jej długiego życia w szpitalu.

Kiedy w Krakowie, a właściwie w całej monarchii habsburskiej, wszyscy siedzieli z nosem w gazetach relacjonujących proces chorej psychicznie karmelitanki, w Szkole Narodowej Polskiej, założonej przez polskich emigrantów w Batignolles, siedemnastej dzielnicy Paryża, uczył się Józef Babiński. Przez wiele następnych lat w Galicji i w Kraju Nadwiślańskim nie brakowało osób, które urojenia i omamy brały za przejawy opętania, tymczasem młody Polak najpierw ukończył medycynę, a potem stawiał pierwsze poważne kroki naukowe w paryskiej klinice Salpêtrière pod okiem Jeana-Martina Charcota, wybitnego badacza histerii i epilepsji. Jego asystentem został w 1885 roku, kiedy nie miał nawet trzydziestu lat. Jedenaście lat później Babiński, neurolog – syn polskiej rodziny, która wyemigrowała do Francji po Wiośnie Ludów – przedstawił w Paryskim Towarzystwie Biologicznym pracę na temat podstawowego objawu uszkodzenia drogi korowo-rdzeniowej. Odruch, znany później jako „odruch Babińskiego”, stał się jednym z podstawowych elementów badania neurologiczno-psychiatrycznego. Babiński prowadził też badania nad móżdżkiem i błędnikiem oraz jako jeden z pierwszych precyzyjnie odróżnił porażenia organiczne od tych o podłożu histerycznym.

Na przeciwległym krańcu Europy innego Polaka, Jana Balińskiego, absolwenta Wojskowej Akademii Medyko-Chirurgicznej w Sankt Petersburgu, uznawano za współtwórcę nowoczesnej opieki psychiatrycznej. W 1859 roku zorganizował on przy Akademii pierwszą w Rosji klinikę dla „obłąkanych”. Liczyła sto łóżek. W miejsce wspólnych sal Baliński utworzył mniejsze, przeznaczone dla pacjentów z podobnymi objawami. Pojawili się przygotowani do pracy lekarze, a opieka nad chorymi ograniczyła do minimum używanie kaftanów bezpieczeństwa. Przy klinice wygospodarowano nawet teren pod farmę, aby dostosowana do możliwości pacjentów praca przy uprawie roślin i hodowli zwierząt stała się skuteczną częścią ich terapii.

Baliński, zastanawiając się nad przyczynami i częstotliwością pojawiania się chorób psychicznych, brał pod uwagę – co nie było wówczas powszechne – dane statystyczne. Uważał, że niepełno­sprawność intelektualna nie jest chorobą psychiczną. Polemi­zował z poglądem o nieuleczalności „obłąkania” i nie zgadzał się z twierdzeniem o jego dziedziczności. W 1876 roku stanowisko szefa katedry i kliniki psychiatrii w petersburskiej Akademii przekazał wychowankowi, też Polakowi – Janowi Lucjanowi Mierzejewskiemu, który dał się poznać jako badacz psychoz i orędownik kolejnych zmian w opiece psychiatrycznej. Między innymi jako jeden z pierwszych w Rosji postulował konieczność oddzielania pacjentów chorujących psychicznie od więźniów, z którymi wcześniej ci pierwsi byli rutynowo umieszczani. Co równie ważne – kształcił kadry jako promotor licznych doktoratów i członek szacownych gremiów, chociażby Rosyjskiego Towarzystwa Psychiatrycznego.

Baliński po oddaniu stanowiska też nie próżnował, prowadząc wykłady z psychiatrii na wyższych kobiecych kursach lekarskich czy zasiadając w komisji Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, gdzie oceniał projekty budowy szpitali psychiatrycznych. Twer, Mitawa, Kazań, Charków – wszędzie tam powstały placówki według projektu Balińskiego. W 1875 roku przedstawił projekt nowego szpitala psychiatrycznego dla dawnego Królestwa Polskiego, o którego budowę Adolf Rothe zaczął apelować niemal nazajutrz po objęciu stanowiska lekarza naczelnego w Szpitalu Świętego Jana Bożego. Wrócił zresztą do sprawy podnoszonej od lat. Rada Główna Opiekuńcza – instytucja zarządzająca warszawskimi lecznicami – uchwałę o konieczności wybudowania poza granicami miasta nowoczesnego szpitala psychiatrycznego, który przejąłby zadania dawnego szpitala bonifratrów, podjęła już w 1856 roku.

Realia były więc następujące: w Paryżu i w Sankt Petersburgu polscy psychiatrzy robili kariery jako cenieni naukowcy i sprawni organizatorzy, ale w Warszawie dawna lecznica bonifratrów była do 1891 roku jedyną w Kraju Nadwiślańskim, która zajmowała się osobami chorującymi psychicznie. Pod zarządem Rothego wygospodarowano miejsce dla stu sześćdziesięciu pacjentów. W Oddziale dla Obłąkanych Kobiet, istniejącym przy stołecznym Szpitalu Dzieciątka Jezus na Nowogrodzkiej, gdzie Rothe również przejął obowiązki naczelnego lekarza, stając się tym samym odpowiedzialny za leczenie pacjentów dwóch najważniejszych placówek psychiatrycznych „w Kraju”, udało mu się stworzyć przestrzeń dla stu dwudziestu chorych. Oddziałem z pięćdziesięcioma miejscami dysponował szpital żydowski. Poza tym było jeszcze kilka pomniejszych placówek.

W sumie w dawnym Królestwie Polskim w 1867 roku na każde dziesięć tysięcy mieszkańców przypadało zaledwie siedem ­łóżek psychiatrycznych. Tymczasem na przykład w Belgii, liczącej mniej mieszkańców niż Kraj Nadwiślański, którego ludność zbliżała się do pięciu milionów, szpitali i zakładów dla psychicznie chorych, rozsianych po całym państwie, było aż pięćdziesiąt jeden.

Zaniedbania administracji rosyjskiej były celowe, a urzędnicy pozwalali sobie na lekceważenie społecznych potrzeb nie tylko wobec pacjentów psychiatrycznych i ich rodzin. Po upadku powstania styczniowego rosyjska administracja dążyła do przekształcenia Warszawy w prowincjonalne miasto na zachodnich rubieżach Cesarstwa Rosyjskiego – miejsce, gdzie władze nie dostrzegały potrzeby rozwoju, nawet w postaci budowy nowego szpitala psychiatrycznego. Nie przewidywały też wspierania dotacjami rządowymi inicjatyw społecznych. Na politykę administracji rosyjskiej zwracał uwagę między innymi Zygmunt Kramsztyk, okulista i społecznik, który przez wiele lat bezpłatnie leczył naj­uboższych pacjentów, a na łamach „Kuriera Warszawskiego” nie raz uzasadniał potrzebę budowy nowej lecznicy dla starozakonnych mieszkańców Warszawy i Kraju Nadwiślańskiego.

Trudności spotęgowały zmiany wprowadzone w 1870 roku, włączające Królestwo Polskie i ziemie zabrane do Cesarstwa Rosyjskiego. Zlikwidowano wówczas Rady Opiekuńcze, a lecznic­two i szpitale objęto nadzorem terenowych władz administracyjnych, od których zależało również finansowanie budowy nowych szpitali. Starania, by je w ogóle rozpocząć, przerzucono jednak na barki społeczników. Żadna ze szpitalnych inwestycji – dotyczy to również Galicji – z przełomu XIX i XX wieku nie obywała się więc bez angażowania prywatnej ofiarności, a jej skala nigdy nie należała do symbolicznych. Szpital Starozakonnych na Czystem powstał tylko dzięki nim: niewielkim datkom ludzi niezamożnych, a także zapisom bankierów, kupców i adwokatów oraz posiadaczom obligacji wyemitowanych przez gminę żydowską w Warszawie pod koniec 1898 roku na sumę czterystu tysięcy rubli.

Adolf Rothe nie miał złudzeń co do skali trudności, jaką jest budowa nowego szpitala dla osób chorujących psychicznie, ale już w 1869 roku, czyli zaledwie dwa lata po objęciu stanowiska lekarza naczelnego u Jana Bożego, wiedział, jak powinien on wyglądać. Sugerował więc pozyskanie dostatecznie rozległego terenu, aby uniknąć pojawienia się hałaśliwego otoczenia. Przestrzegał przed otwieraniem „garkuchni i szynków” w sąsiedztwie zakładu, bo byłoby to niebezpieczne dla chorych, a dla pracowników szkodliwe. Zdecydowanie odrzucał projektowanie budynków na planie gwiazdy czy krzyża, charakterystyczne dla czasów, „gdy zakłady nasze służyły za więzienie więcej niż za miejsce leczenia dla obłąkanych”. Właściwszy jest plan kwadratu lub prostokąta, bo „nie tamuje przystępu powietrza i ułatwia zarząd zakładem” oraz zapewnia przestrzeń na dostawianie kolejnych pawilonów.

Przejęty ideą lekarz nie pominął nawet takich kwestii jak odległość między salami a ubikacjami. Zaprojektował schody, specjalne zamki w drzwiach i używane do nich klucze. Zawczasu myślał o położeniu drewnianych podłóg, zdając sobie sprawę, że kamienne, wywołując nadmierny hałas, zakłócałyby niezbędny w lecznicy spokój. Zasugerował sposób otwierania drzwi i okien. Kraty w oknach – „konieczne” – najlepiej, gdyby były koszykowe, bo „najprzyjemniejsze dla oka”, a jeszcze dają możliwość umieszczenia donic z kwiatami. Drzwi bez wyjątku miały się otwierać na zewnątrz, by pacjenci „niespokojni i furiaci” nie mogli opierać się ich otworzeniu. Bez klamek od środka.

Budowa nowoczesnego szpitala psychiatrycznego według projektu Balińskiego – pierwszego na ziemiach polskich, który dzięki układowi pawilonowemu nie przypominał wielopiętrowych koszar – ruszyła dopiero w 1888 roku, trzynaście lat po jego opracowaniu. Kapitałem założycielskim przedsięwzięcia było pół miliona rubli zebranych jako darowizny osób prywatnych. Z liczby szpitalnych miejsc jedynie sto przeznaczono na leczenie odpłatne. W pozostałych przypadkach należność wobec szpitala zamierzano regulować za sprawą specjalnego podatku wprowadzonego w Kraju Nadwiślańskim, a liczonego od mórg posiadanej ziemi.

Zakład usytuowano w Tworkach, na podmokłych terenach w pobliżu rzeki Utraty. To akurat był minus. Plusem była bliskość nitki Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, bo ułatwiała dojazd do szpitala z tych miejsc Kongresówki, gdzie opieki psychiatrycznej nie było w ogóle. Warszawska Lecznica dla Obłąkanych, jak szpital nazwano, w momencie otwarcia w 1891 roku była największym zakładem tego rodzaju w guberni warszawskiej. W przestronnych, nowocześnie urządzonych wnętrzach mogła przyjąć nawet czterystu dwudziestu chorych. Adam Wizel, warszawski psychiatra, wspominał, że lecznica zapełniła się chorymi „w jednej niemal chwili” i pięć lat po jej otwarciu okazała się niewystarczająca. Czyżby, pytał retorycznie, „jednocześnie z powstaniem szpitala tworkowskiego tak się kolosalnie wzmógł u nas obłęd?”.

Wizel czytał w tamtym czasie pisma Maxa Nordaua – ginekologa, który mimo że był synem pruskiego rabina, już jako nastolatek czuł się przede wszystkim Niemcem, a nie wyznawcą jakiejkolwiek religii, i porzucił judaizm. Dowiedział się z nich, że żyje w czasie kryzysu cywilizacji. Była to dość paradoksalna obserwacja, bo zapaść miała dotykać człowieka żyjącego w świecie, który do lat dziewięćdziesiątych XIX wieku wydawał się opisywany całościowo. Dlaczego więc przyrost wiedzy i poznanie praw natury, które zmieniły technologie, poprawiały warunki życia i otwierały pole do działania medykom, nie dawały ludziom poczucia bezpieczeństwa? Nordau znalazł odpowiedź u Richarda von Krafft-Ebinga – niemieckiego psychiatry, autora pionierskiego dzieła z psychopatologii seksualnej, który nie miał wątpliwości, że „robakiem, który toczy owoc życia cywilizowanego, zatruwa naszą energię życiową, są nerwice”.

Syn pruskiego rabina mógł to tylko potwierdzić, obserwując, jak w gwałtownie zmieniającym się społeczeństwie stale powiększa się grupa „jednostek organicznie słabych”, które prędzej czy później staną się pacjentami psychiatrów, jako histerycy i neurastenicy. Czyżby ludzie wrażliwi niczym płatki śniegu zaludniali już wiek pary i elektryczności?

Warszawski psychiatra wczytywał się w rozważania Nordaua o „newrozie”, pisane tak, jakby ich autor miał wgląd w świat, który ukształtuje się dopiero za ponad sto lat. Klarował bowiem, że warunki życia, w jakich rodzice musieli się dopiero odnaleźć i sprawdzić swoje możliwości, dla ich potomków będą już czymś oczywistym. Dzieci silnych jednostek „przyzwyczają się szybko do przyspieszonego życia ludzkości i z niezwykłą łatwością i bez najmniejszego wysiłku staną w szeregach walczących o byt”. Potomkowie „jednostek organicznie słabych” będą już „istotami zwyrodniałymi, na których się skończy dana rodzina”. Zakładając, że mózg i narządy zmysłów potrafią dostosować się nawet do warunków im szkodliwych, można się spodziewać, że „w końcu XX wieku żyć będzie pokolenie, dla którego nie będzie bynajmniej szkodliwym odczytywanie dwunastu metrów kwadratowych gazety, ciągłe przywoływanie do telefonu, jednoczesne przemyśliwanie o pięciu częściach świata, spędzanie życia to w wagonie, to w łódce balonu, utrzymywanie wreszcie stosunków z dziesięciu tysiącami znajomych, kolegów i przyjaciół”.

Nordau nie mógł przewidzieć pojawienia się portali społecznościowych, możliwości szybkiego przemierzania dużych odleg­łości ani posiadania w kieszeni telefonu zdolnego połączyć rozmówcę z dowolnym miejscem na ziemi. Przeczuwał jednak – bo raczej nie mógł mieć pewności, biorąc pod uwagę, jak niewiele wiedziano o centralnym układzie nerwowym – że mózg pozwoli ludziom znaleźć sposoby na odnalezienie się w świecie, który sami stworzyli. Błędnie natomiast założył, że nie każdy człowiek będzie zdolny do wykonania wysiłku adaptacyjnego, i wykluczył z tego procesu osoby z góry uznane za „zwyrodniałe”.

„Na wszystkich szczeblach hierarchii społecznej znajdują się istoty będące »u wrót obłędu«” – diagnozował z kolei Adam Wizel, który zafrapowany tezami Nordaua streścił je polskiemu czytelnikowi w broszurze Wiek nerwowy w świetle krytyki. Podążając śladem Bénédicta Morela, francuskiego psychiatry i autora traktatu o „degeneracjach” fizycznych, umysłowych i moralnych, zdawał sobie sprawę, że nie można oceniać stanu umysłowego człowieka jedynie w dwóch kategoriach: pełnego zdrowia albo kompletnego szaleństwa. Pomiędzy nimi znajdują się rozliczne stadia pośrednie zdrowia psychicznego, które mają charakter patologiczny, ale dotknięty nimi pacjent niekoniecznie musi się znaleźć w szpitalu lub w ogóle szukać pomocy lekarza. Natomiast współczesne mu czasy, które Nordau określał jako sprzyjające „newrozie”, zdaniem Wizla nie były wcale bardziej bezduszne dla człowieka niż te, kiedy osoby uznane za „nienormalne” lub „obłąkane” palono na stosie, jako istoty zaprzedane diabłu.

Chorych nie było zatem więcej ani zdrowych mniej. Nauka pozwoliła jedynie lekarzom trafniej diagnozować pacjentów. A kiedy jeszcze, jak prorokował Wizel, upowszechni się higiena – miał na myśli między innymi dostęp do bieżącej wody, porcję mięsa choć raz na tydzień i dach nad głową – „nerwowość” może się nawet zmniejszyć. Cierpienia psychiczne czy nerwowe psychiatra uważał zresztą w większości wypadków za „w zasadzie uleczalne”. Trzeba tylko było dać nauce czas, by opracowała skuteczne metody radzenia sobie z „newrozą” czy z „obłędem”.

* Antoni Kępiński, Maria Orwid, Z psychopatologii „nadludzi”. Uwagi na marginesie autobiografii Rudolfa Hössa, „Przegląd Lekarski. Oświęcim” 1962, nr 1a, s. 86.

Rozdział II

W Warszawie, Krakowie i Lwowie organizuje się opiekę chorym na smutnodur, dziwactwo maciczne, „gwałtowność manijaków” i inne „waryactwa”

„Ostre obchodzenie się z chorymi zwiększa ich przestrach i rozdrażnienie; łagodne znacznie przyspiesza w pomyślnych wypadkach czas wyzdrowienia. (…) Do wypełnienia wszakże tego zadania potrzebne jest naprzód dobre urządzenie wewnętrzne zakładu, a po wtóre: łagodni i uczuciem ludzkości dla chorego przejęci strażnicy i dozorczynie, pilni urzędnicy i wreszcie naczelny lekarz, który nie przepuszcza najmniejszego okrucieństwa [i] srogości lub nawet obojętnej usługi względem chorych”*.

Stwierdzenie, że w dawnym Królestwie Polskim nie ma „zakładu do leczenia chorób umysłowych, we właściwym tych słów znaczeniu”, bo trudno nazwać takim oddziały, „gdzie bat i chłosta jest równocześnie i kuracją, i dozorem”, Adolf Rothe przeczytał około 1870 roku. Autorem opinii, opublikowanej w dwunastym tomie pisma „Annales Médico-Psychologiques”, wydawanego przez francuskie Towarzystwo Medyczno-Psychologiczne, był Charles Lasègue, profesor medycyny w paryskim Hôpital Necker. Do nauki wprowadził pojęcie folie à deux (inaczej syndromu Lasègue’a-Falreta albo paranoi indukowanej), opisujące stan podzielania urojeń przez osobę blisko związaną z chorym. Lasègue rozpoczął także, jako jeden z pierwszych, badania nad jadłowstrętem psychicznym.

Na temat opieki psychiatrycznej w dawnym Królestwie Kongresowym miał jednak do powiedzenia tyle tylko, że w jego przekonaniu… ona tam nie istniała. Jak zareagować na taką rewelację, skoro zaledwie dwa lata wcześniej naczelny lekarz Szpitala Świętego Jana Bożego na własne oczy widział kajdany na nogach pacjentów chorych psychicznie w „prowincjonalnym przytułku dla obłąkanych” w Düsseldorfie nad Renem? Człowiek tak sumienny jak Rothe, o którym nawet w nekrologu napisano, że „z zamiłowaniem wielkim oddawał się (…) zbieraniu danych statystycznych”, uporządkował posiadane informacje i napisał tekst. Nie zamierzał polemizować z francuskim medykiem. Nie kierowała nim chęć „zabłyszczenia czymś nowym na polu psychiatrii”. Chwycił za pióro, by rodzimi lekarze – czyli potencjalni czytelnicy niesprawiedliwych w jego mniemaniu słów Lasègue’a – z wiarygodnego źródła, na przykładzie funkcjonowania dawnego zakładu bonifratrów, mogli się dowiedzieć, na jaką pomoc mogą liczyć osoby chore psychicznie w Kraju Nadwiślańskim. Zapewnił więc, że opisuje go „takim, jakim jest rzeczywiście – bez chęci porównywania z zakładami doskonalej zorganizowanymi”.

Gdy Rothe pojawił się w 1867 roku przed murowanym gmachem szpitala, pomalowanym na jasnożółty kolor, pracowali tam jeszcze nieliczni zakonnicy, choć już nie przy chorych. Prowadzili kuchnię, zajmowali się zaopatrzeniem i pralnią. Niedługo po objęciu przez Rothego stanowiska lekarza naczelnego szpitala z bonifratrów w lecznicy pozostał jedynie ojciec Piotr Nowarski – spowiednik i proboszcz przyszpitalnego kościoła. Kilka lat później, opierając się na doświadczeniu prowadzenia lecznicy bez udziału duchownych, Rothe stwierdzi: „Okazało się, że zakonnicy nie tylko nie byli korzyścią dla szpitala, lecz nawet ciężarem”.

Co działo się wcześniej, można sprawdzić w gazetach, na przykład w „Gazecie Korespondenta Warszawskiego i Zagranicznego”. Czytelnicy relacji o sytuacji „obłąkanych” w szpitalu bonifratrów, opublikowanej na tych łamach w 1829 roku przez anonimowego autora, musieli zadać sobie kilka pytań. Dlaczego po Warszawie chodzą słuchy, że niektórzy z zakonników nie zajmują się chorymi, tylko szukają rozrywek na mieście? Wracają podobno tak pijani, że do furty klasztornej pomaga im trafić obstawa policyjna. Czy to prawda, że kwesty na chorych organizowane są bez stosownych pozwoleń, a zebrane sumy przeznacza się na potrzeby duchownych? Ci zresztą mieli wychodzić z klasztoru bez zgody przełożonych i pisać na nich donosy, z których urzędnicy dowiadywali się, że pacjenci placówki jedzą byle co i niewiele. Bywa, że chodzą bez ubrań albo boso i w brudnej bieliźnie, ich sypialnie są zimą nieogrzewane. O tym, że trupy zmarłych pacjentów Szpitala Świętego Jana Bożego są przywożone na cmentarz nagie i ułożone bezładnie na wozie, wiedział każdy, kto miał nieszczęście pojawić się na Powązkach w momencie przybycia takiego transportu. Z kolei drewniane klatki, w których wystawiano „waryatów” na widok publiczny podczas emausu, czyli odpustu organizowanego w Poniedziałek Wielkanocny, zniknęły dopiero, gdy zakazała tego Rada Szczegółowa Opiekuńcza, powołana przy szpitalu przez władze miasta. Chorych pokazywano za pieniądze – niczym egzotyczne zwierzęta. Publiczność dopisywała zawsze, żartom z wyglądu czy zachowań nie było końca.

Anonimowy autor relacji w „Gazecie” nie wspomina jednak o tych ekscesach ani słowem.

„Wzięła mnie chętka zwiedzenia” – pisze, jakby wybierał się nie do szpitala, lecz do tajemniczych wnętrz rzadko udostępnianych publiczności. Bo też lecznica ma długą historię: prowadzona przez Zakon Szpitalny Świętego Jana Bożego, powstała w Warszawie w połowie XVIII wieku. Od 1795 roku zajmowała się wyłącznie chorymi psychicznie mężczyznami. W 1829 roku przebywało tam niemal osiemdziesięciu pacjentów i to ich warunki życia w szacownych murach budziły społeczne zainteresowanie.

Tymczasem autor zastanawia się, czy człowiek pozbawiony „władzy zdrowego myślenia”, czyli – jak uważa – „najszlachetniejszej, wyłącznej swej ozdoby”, jest jeszcze istotą, której należy się coś więcej niż tylko współczucie. Być może udaje, a może faktycznie boi się okropności, które spodziewa się tam zobaczyć, więc trzymając się mniszego habitu prowincjała, przechodzi „obszerne korytarze”, patrząc na „obłąkanych” w „schludnych szlafrokach”, ale o „ostrym spojrzeniu”.

Podszyte strachem rozmyślania zwiedzającego nie zdążyły się jeszcze rozwiać, kiedy gwałtownym pchnięciem otwarto przed nim drzwi do obszernej sali z oknami od frontu. Uwagę przykuwały dębowe łóżka, które trzydzieści pięć lat wcześniej ufundował książę August Aleksander Czartoryski, wojewoda ruski. Nad każdym stolarz umieścił stożkowato zakończony drewniany baldachim, wsparty na czterech podporach. Zwracały uwagę fałdy firanek rozwieszonych po bokach, kontrastujące z solidną dębową konstrukcją. Ze szczytów baldachimów patrzyły na salę drewniane oczy figur świętych, uważanych za patronów domowych.

Kogo mogły wyobrażać? Powinien się tam znaleźć święty Józef, patron rodzin, ale też dobrej śmierci. Być może byli wśród nich łamana kołem święta Katarzyna Aleksandryjska czy święty Wawrzyniec, który zginął męczeńsko, spalony na kracie. Święty Jan Chrzciciel też powinien był ozdobić któreś z łóżek, skoro wśród potrzebujących jego orędownictwa tradycja kościelna umieszcza chorych na epilepsję. Albo święty Walenty, bo od wieków szukano u tego męczennika z III wieku obrony przed chorobami umysłowymi i nerwowymi. Wreszcie jedna z drewnianych figur powinna być poświęcona świętemu Janowi Bożemu – patronowi zakonu i sali, gdzie między trzydziestoma sześcioma imponującymi łóżkami żyli „waryaci”.

Kilkudziesięciu, których gość zobaczył, było spokojnych. Mimo to „zadrżało [mu] serce”. Zbudowany odwagą „poważnego starca”, czyli swojego przewodnika, zaczął się rozglądać bardziej przytomnym wzrokiem po sali. Chorzy rozmawiali sami ze sobą albo prowadzili dyskusje ze współtowarzyszami. Inni siedzieli na deskach podłogi, patrząc w jeden punkt na suficie sklepionym dużymi łukami na wysokości drugiego piętra. Jeśli dzień był słoneczny, salę wypełniało światło, wpadające swobodnie przez dwanaście szerokich okien umieszczonych naprzeciw siebie. Chorzy wydawali się nie tylko wzajemnie rozumieć, ale dobrze ze sobą czuć. Zwiedzającemu przyszło na myśl, że ta ich wspólnota tworzy rodzaj „wyłącznej rzeczpospolitej”.

Zakonnik prowadził gościa dalej, podając po drodze najważniejsze dane. Najgorsze stany, wymagające izolacji, kiedy „obłąkany” zagraża otoczeniu, trwają do pięciu dni, czasami tydzień. Wśród pensjonariuszy są mężczyźni, których umysł nie potrafi wrócić do stanu równowagi od trzydziestu lat. Nie oni jednak martwią prowincjała i jego współpracowników najbardziej. Z nikim bowiem – nawet z osobami, które pogryzione przez zarażone wścieklizną psy dogorywały w lecznicy, borykając się z przywidzeniami – nie ma tyle pracy, ile z „zakochanymi i uczonymi”. Ale sukcesów też nie brakuje. W ciągu ostatnich dziewięciu lat, czyli od 1820 roku, szpital przy Bonifraterskiej opuściły czterysta czterdzieści trzy „zupełnie uzdrowione osoby”.

Tymczasem obaj znaleźli się w pokoju, gdzie mieszkało „kilku młodzieńców czternaście lat wieku liczących”. Gość się wzruszył, a niedługo później przeraził, bo z innej części szpitala dobiegł „krzyk przeraźliwy, mający w sobie więcej coś zwierzęcego niż ludzkiego”. W oczach prowincjała pojawiły się łzy, gdy uspokajając towarzysza, wyjaśnił: „To smutne ofiary cierpienia”. W miejscu „obwarowanym i bezpiecznym”, czyli w jedenastu komórkach dla chorych w „paroksyzmie”, zamykani byli chorzy ze wspólnej sali, którzy „wzrokiem, ruchem, krzyknięciem lub słowem” zachowali się nietypowo. Pobudzeni atakiem nabierali siły, której trudno byłoby się po nich spodziewać, widząc wcześniej ich wymizerowane ciała. Trzech, a czasami i czterech pomocników z trudem radziło sobie z zamknięciem jednego człowieka w ciasnym pomieszczeniu, oddzielonym od świata drewnianymi kratami.

Komórki były zawsze zajęte, niemniej przewodnik zapewniał, że zamykanie w nich to „smutna konieczność”, nienadużywana. Podobnie jak krępowanie szczególnie niespokojnych czy agresywnych chorych. Nigdy jednak nie stosowano „razów”. Nie było zresztą potrzeby, bo silnie pobudzonego pacjenta zanoszono do łazienki, gdzie czekała na niego wanna napełniona ciepłą wodą. Kiedy zanurzony po brodę powoli wytracał niszczycielską energię, ze znajdującej się nad głową rury znienacka oblewano go wodą zimną jak lód. Gwałtownie zaaplikowany szok termiczny działał niczym uderzenie, tyle że nie powodował ran. Ogłuszony i zmęczony pacjent z reguły po zastosowaniu terapii nie stawiał oporu.

Na prowincjała i jego ciekawskiego gościa zza drewnianych krat patrzyły szeroko otwarte oczy chorych. Zniszczone twarze i wychudzone ciała, zmęczone po ustąpieniu kolejnego ataku, nie budziły w zwiedzającym lęku, raczej współczucie. Niespodziewanie jedna z osób, przed momentem, wydawałoby się, umierająca, chwyciła przez kraty rękę bonifratra i podniosła ją do ust.

„Dzięki ci, cnotliwy człowieku! – słyszy zakonnik, nie cofając pomarszczonej ręki przed pocałunkami. – Ty dniem i nocą nad nami czuwasz, a czymże my ci się odpłacamy! Niewdzięcznością, i to kto wie jaką, w czasie naszego szaleństwa!”. Prowincjał nie pozostaje dłużny i odpłaca dobrym słowem, przypominając chore­mu, że pomoc jego – u Boga, bo tylko On, niezależnie od ­choroby, z którą zmaga się człowiek, ma moc go z niej wyzwolić.

O skali poświęcenia, według autora korespondencji, miał świadczyć stan zdrowia braci, wśród których nie można było znaleźć choćby jednego bez „wyraźnych znamion osobistego poświęcenia się”. Zakonnicy mieli mieć „pogruchotane członki, powybijane zęby itp. usterki”. Po co tyle poświęceń? Nie dla doczesnych profitów, bo te marnie się przedstawiają: „schron nikczemny” i kęs „chleba, którego by i prosty nie pozazdrościł wyrobnik!”.

Co mogli pomyśleć czytelnicy panegiryku na cześć bonifratrów? Że zarzuty wobec nich są wyssane z palca? A może publikacja jest inspirowaną przez zakonników obroną szpitala? Oskarżenia o nadużycia zdarzały się widać na tyle często, że nie można ich było lekceważyć, bo ryzyko utraty lecznicy stawało się realne. Uporządkujmy więc fakty.

Warszawscy bonifratrzy nie prowadzili leczenia ani nie zatrudniali lekarzy. Na ziemiach polskich leczenie osób chorujących psychicznie zaczęto praktykować powszechnie dopiero w połowie XIX wieku. Bartłomiej Frydrych, autor podręcznika O chorobach umysłowych, wydanego w 1845 roku, zapewniał co prawda, pisząc o skuteczności leczenia: „Pierwszym warunkiem jest zabrać [obłąkanego] z łona familii i umieścić w zupełnie obcym mu miejscu”. Jako „lekarz ordynujący” od 1836 roku w Szpitalu Dzieciątka Jezus w Warszawie zdawał sobie jednak sprawę, że w wielu szpitalach „pomieszczenie ich [chorych] ówczesne było tylko schronieniem dla bezpieczeństwa publicznego, ale nie dla leczenia, niewiele dla ich dobra w tym względzie działać się dało”.

W pierwszych dekadach XIX wieku szpitale pełniły jedynie „funkcję zakładów opiekuńczych o odpowiednio zaostrzonym rygorze”, jak pisała Alina Kowalczykowa, literaturoznawczyni, przedstawiając w książce Ciemne drogi szaleństwa miejsca odosobnienia dla chorych pozbawionych „zdrowego umysłu”. Tak też było u bonifratrów, których opieka nad pensjonariuszami szpitala nie zawsze jednak uciekała się do przemocy. Chyba że za taką uznać zaniedbanie. Zakonnicy zajmowali bowiem większą część budynku. Chorzy mieszkali w paru pokojach kilkuosobowych, jeden zajmowali nieletni chłopcy. Poza tym były „komórki” dla chorych pobudzonych i kilka pokoi o wyższym standardzie dla zamożniejszych pacjentów.

Uczciwie trzeba zaznaczyć, że bywało gorzej. „Domy dla obłąkanych”, gdzie chorych zamykano pod przymusem, organizowano niczym instytucje totalne, więc też przypominały więzienia. Wrażenie potęgowały grube, wilgotne mury i niechlujne cele. Brak światła słonecznego, powietrza i zieleni.

Stanisław Chomętowski, psychiatra i od 1865 roku ordynator szpitala przy Bonifraterskiej, opisując postępowanie wobec pacjentów z końca XVIII wieku, pisze o wymierzaniu im batów dla „wypędzenia szaleństwa”. O zakładaniu pobudzonym pacjentom żelaznej obręczy na szyję, zaopatrzonej w krótki łańcuch przymocowany do muru. Chory, zmęczony szamotaniną, z żelazem wrzynającym się w nadgarstki i kostki, mógł jedynie oprzeć się o mur, bo łańcuchy i metalowa obręcz na szyi nie pozwalały się położyć. Dozorcy zapewniali jednak – zapamiętał to Jean-Étienne Dominique Esquirol, psychiatra z paryskiej kliniki Salpêtrière, gdzie przepracował pierwsze dwie dekady XIX wieku, prekursor humanitarnego traktowania chorych psychicznie – że taki rodzaj postępowania pacjentów bardzo uspokajał…

W szpitalach angielskich, spodziewając się pogorszenia stanu niektórych chorych, zakładano im kajdany odpowiednio ­wcześniej. W Niemczech tworzono pokoje z wbudowanym pod podłogą mechanizmem zapadni, która uruchamiała się pod na­ciskiem stóp, dając dostęp do wanny pełnej gorącej wody. Nie brakowało lekarzy, którzy na „dziwaczne obłędy” zalecali tak długie zanurzanie chorych pod wodą, że bliskie utopienia.

„Pewnym i skutecznym środkiem lekarskim” okazywała się zdaniem medyków machina Darwina, stosowana wobec „nieposłusznych chorych” i melancholików, których miała skłaniać do „żywszego zajęcia się sprawami życia”. Pacjenta, przywiązanego pasami do krzesła lub łóżka, wprawiano w ruch kołowy o szybkości minimum stu obrotów na minutę. Skutek był natychmiastowy: nabiegła krwią twarz, sińce pod oczami, osłabienie tętna, wychłodzenie ciała. Czasami utrata przytomności. Prawie zawsze gwałtowne przeczyszczenie.

Warszawscy bonifratrzy takich metod postępowania wobec chorych nie stosowali. Niemniej Chomętowski stwierdził oględnie: „Leczenie obłąkanych przez braci miłosierdzia nie odznaczało się wielką ludzkością”.

Opieka nie różniła się zasadniczo od świadczonej trzysta lat wcześniej, kiedy w 1540 roku Juan a Deo (Jan Boży), żołnierz i pasterz owiec, założył w Grenadzie pierwszy szpital na czterdzieści siedem łóżek. Zajmował się między innymi osobami chorymi psychicznie, bo ich sytuację poznał na własnej skórze, kiedy rodzina doszła do wniosku, że Juan stracił rozum, ustawicznie apelując o przemianę życia prowadzącą do nawrócenia, i zamknęła go w szpitalu. Przyszły święty był najzdrowszy na świecie. Za szaleństwo wzięto jego głębokie przejęcie się kazaniami Jana z Ávili – andaluzyjskiego kaznodziei, który działalność duszpasterską wśród ubogich i niewykształconych rozpoczął od rozdania rodzicielskiego majątku zgromadzonego dzięki kopalniom srebra.

W szesnastowiecznych szpitalach nie chodziło o medycynę, bo chorych leczono w domu, wzywając lekarzy albo cyrulików. Szpitale odgrywały rolę przytułków dla ludzi bez rodziny i środków do życia, gdzie wielu z nich umierało. Paryski Dom Boga, gdzie Wincenty à Paulo posłał członkinie założonego przez siebie Bractwa Pań Miłosierdzia, mieścił ponad dwustu pensjonariuszy w każdej z dwudziestu sal, mimo że były przygotowane na pięćdziesiąt. Bardziej niż lekarzy potrzebowano tam kapelanów, więc bywało ich nawet trzy razy więcej niż medyków. W takim właśnie miejscu znalazł się kilka dekad wcześniej, tyle że w Hisz­panii, Jan Boży. Upokorzenia i opuszczenie, których doświadczył, bo ani on, ani jego towarzysze nie mogli liczyć na medyczną pomoc czy choćby na ludzkie wsparcie, zainspirowały go do założenia nowego dzieła miłosierdzia.

Na ziemiach polskich zabrakło spektakularnego gestu na miarę decyzji podjętej przez Philippe’a Pinela, lekarza z kliniki Salpêtrière, który w 1795 roku, w szóstym roku rewolucji francuskiej, uwolnił z kajdan chorych psychicznie zakuwanych w jego szpitalu. Pinel, wyrzucając łańcuchy ze szpitali psychiatrycznych, uznał podmiotowość przebywających tam pacjentów, którzy w sytuacji utraty wolności osobistej potrzebowali zrozumienia i opieki, a nie represji albo upokorzeń. Zmiana, która zyskała kanoniczną postać w obrazie Tony’ego Robert-Fleury’ego, była konsekwencją rozpoczętej przez rewolucję laicyzacji życia społecznego. W „obłąkanych” dostrzeżono ludzi, a w budzących przerażenie zjawiskach, które świadkowie odbierali jako opętanie albo działanie czarów – chorobę. Osobami dotkniętymi „obłędem” na powrót – jak to się działo w starożytności i do późnego średniowiecza – zajęli się lekarze. Miejsca izolacji starano się zorganizować jak szpital albo przynajmniej jak miejsce sprawowania humanitarnej opieki.

W Królestwie Polskim przełomową zmianę – przejęcie Szpitala Świętego Jana Bożego w Warszawie przez władze świeckie – wprowadziła lokalna administracja. I może dlatego wydarzenie to nie zyskało emblematycznej postaci. W sierpniu 1832 roku zakonnicy przekonali się, że obawy o utratę lecznicy były uzasadnione. Rada Administracyjna – organ władzy wykonawczej Królestwa Polskiego – wprowadziła nowe zasady funkcjonowania szpitali. Przy Komisji Rządowej Spraw Wewnętrznych i Oświecenia Publicznego powstała Rada Główna Opiekuńcza, zajmująca się kwestiami dobroczynności publicznej. Objęła działaniem całe Królestwo Polskie, podzielone na osiem województw (kilka lat później zostaną przemianowane na gubernie). Jej przedstawicielami przy szpitalach i innych instytucjach pomocowych stały się Rady Szczegółowe Opiekuńcze.

Opieka nad chorymi, w tym „obłąkanymi”, przechodziła więc w ręce państwa, które przejmowało w zarząd szpitale dotąd prowadzone przez instytucje kościelne lub osoby prywatne. Bonifratrów odsunięto od zarządzania swoją lecznicą w lipcu 1833 roku. Przeprowadzona reforma nie od razu odmieniła los przebywających tam chorych na lepszy. Jeszcze w 1842 roku zarządca nekropolii powązkowskiej poprosił zarząd dawnego szpitala bonifratrów o przywożenie zmarłych wcześnie rano, kiedy na cmentarzu nie ma jeszcze nikogo. Jak kilkanaście lat wcześniej, zwłoki wciąż były nagie i zamiast w trumnach – rzucone bezładnie na wóz.

Gdyby słowa Lasègue’a o nieistnieniu w dawnym Królestwie Polskim „zakładu do leczenia chorób umysłowych, we właściwym tych słów znaczeniu” padły w czasach, kiedy Szpital Świętego Jana Bożego prowadzili bonifratrzy, polemika byłaby niemożliwa. W 1870 roku, kiedy w szpitalu pracowali Adolf Rothe i Stanisław Chomętowski, opinia nie wytrzymywała już jednak starcia z faktami. Polemika Rothego, która stała się kilkudziesięciostronicowym reportażem, napisana po polsku i adresowana do lekarzy rodzimych, najpewniej do Lasègue’a nie dotarła. Dzisiaj jest ona niczym otwarte drzwi, przez które można się przyjrzeć z bliska urządzeniu i funkcjonowaniu od dawna nieistniejącego szpitala. Pokazuje, jak wyglądała skromna lecznica w prowincjonalnym mieście na zachodnich dalekich rubieżach Cesarstwa Rosyj­skiego trzy dekady po przejęciu jej w zarząd przez medyków i świeckie instytucje.

Naczelny lekarz prowadzi więc czytelników do dużej sali z dębowymi łóżkami, których strzegły figury świętych pańskich. Potem do rozłożonych po obu stronach szerokiego korytarza ośmiu salek dla epileptyków i sześciu pokoi dla „obłąkanych”, które z racji ich niewielkich rozmiarów nazwał „komórkami”. Nie ukrywa, że ściany oddzielające pokoiki od siebie zbudowano jedynie z desek, niczym ich nie wytłumiając. Od strony korytarza w ogóle nie ma ściany, a przegrodę tworzą drewniane sztachety rozstawione na tyle szeroko, żeby pacjentów z komórki mieć cały czas na oku. Przyznaje, że udogodnienie, przez które można oglądać uwięzionych, „nadzwyczaj nieprzyjemne sprawia wrażenie”, bo przypomina nie szpital, ale menażerię dla dzikich zwierząt.

Ściany sal, ponieważ pociągnięto je białym, jasnożółtym lub błękitnym kolorem, robią już lepsze wrażenie. Widać jednak różnice statusu społecznego chorych. Bardziej majętni, nazywani oficjalnie „pensjonariuszami pierwszej i drugiej klasy”, dochodzą do równowagi psychicznej, chodząc po podłogach zabezpieczonych farbą olejną albo froterowanych. Stopy chorych klasy trzeciej i z sal ogólnych dotykają surowych desek sosnowych, „­szczelnie spojonych”.

Pierwsi śpią na żelaznych łóżkach z dwoma materacami (jeden wypchany słomą, drugi włosiem), mają dwie poduszki i wełnianą kołdrę, ubrane w odpowiednią bieliznę. Kilka krzeseł i stolików, wyściełana sofa i umywalnia dopełniają wyposażenia. Na niezamożnych pensjonariuszy lecznicy, których w dokumentach przypisywano do „klasy czwartej”, czekają łóżka drewniane i jeden słomiany materac, prześcieradło, dwie poduszki, wełniana kołdra. W sypialniach nie brakuje jednak „odpowiedniej liczby stolików i taborecików”.

Drzwi zainstalowano demokratycznie, to znaczy: w każdej sali, niezależnie od pozycji pacjenta poza szpitalem, są dwuczęściowe, pomalowane na czerwono i lakierowane. Okna z kolei otwierają się na zewnątrz tylko w mieszkaniach „pensjonariuszy” pierwszej i drugiej klasy. Jedynie oni mogą też liczyć na oświetlenie świecami stearynowymi. W pozostałych pomieszczeniach palą się lampy olejowe. W salach dla pacjentów pobudzonych znajdują się małe, okratowane okna, umieszczone pod sufitem. Rozwiązanie rozsądne, ale cela rozjaśniona zaledwie skąpym światłem spod powały za dnia tonie w półmroku. Kraty i ramy okien pomalowano na biało, bo dzięki temu te pierwsze nie rażą oczu ani nie budzą więziennych skojarzeń.

Kroki naczelnego lekarza odbijają się od kamiennej posadzki korytarzy, kiedy przemierza pomieszczenia dwupiętrowych pawilonów bocznych. Zagląda do kuchni i pralni, do wychodków i magazynów. Do sal jadalnych, gdzie długie drewniane stoły i ławy umocowano w podłodze na stałe. Sale ogrzewają piece kaflowe. Przyznaje, że w niektórych salach są one zbyt duże, a na dodatek, dla zabezpieczenia pacjentów przed oparzeniem się czy podpaleniem, „obwiedzione sztachetami drewnianymi, co zajmuje wiele miejsca i sprawia nieprzyjemny widok”. Lustruje „zabudowania dla niespokojnych”, umiejscowione w poklasztornym kompleksie osobno, aby „ich krzyki i hałasy do pozostałych, a więc spokojniejszych [miejsc] dolatać nie mogły”. I jeszcze oficynę, „w której się mieszczą chorzy ogólni furiaci”.

Wydaje się, że lekarz naczelny Rothe interesuje się wszystkim, co dotyczy jego szpitala. Niezależnie od liczby pacjentów i skali lekarskich wyzwań, z niewygórowaną pensją tysiąca dwustu rubli rocznie, nawet sprawy budowy „waterklozetów” na jednym z oddziałów nie uważał za stratę czasu, nielicującą z godnością zajmowanego stanowiska. Czy lekarza może nie obchodzić, że pacjenci „dla zadośćuczynienia swym potrzebom”, o ile służba nie dostarczy im nocników, muszą chodzić do wychodka w ogrodzie? Z tekstu polemiki można się więc dowiedzieć, że nakazał budowę łaźni i przebudowanie ubikacji. Rothemu nie szkoda czasu na zajęcia administratora, bo – wzorując się na rozwiązaniach przyjętych w zachodnich klinikach – traktuje zarządzanie szpitalem jako część pracy lekarza. Od tego, jak wygląda i funkcjonuje kierowana przez niego instytucja, zależy przecież jakość opieki nad chorymi.

Doktor oblicza więc średnią wartość ciśnienia, temperatury i wilgotności powietrza. Podaje nawet wysokość położenia terenu nad poziomem Wisły i Bałtyku. Zapewnia czytelników, że w okolicy lecznicy, położonej przecież na skraju miasta, nie brakuje czystego powietrza ani wody pitnej. Wodę głębinową czerpie się ze studni na dziedzińcu, wodę z rzeki doprowadza do zakładu miejski wodociąg. Chorzy mogą korzystać z ogrodu, gdzie poprowadzono ścieżki spacerowe. Jest również altana, postawiona na polecenie Rothego, i grządki z warzywami. Doktor planuje zresztą powiększenie ogrodniczego areału, który chciałby oddać pod uprawę chorym, bo praca fizyczna na świeżym powietrzu wzmocniłaby ich siły, nadwątlone paroksyzmami zaburzeń. Pacjentom zapewniono dostęp do przyrządów gimnastycznych oraz uruchomiono zakład krawiecki, by chorzy w lepszym stanie nie nudzili się w bezczynności.

„Folwark zapobiega przepełnieniu zakładu” – zauważył Rothe już w 1868 roku, kiedy przez cztery miesiące podróżował po Europie Zachodniej i Środkowej w towarzystwie Franciszka Tournelle’a, architekta, zwiedzając miejsca opieki nad psychicznie chorymi. Co jednak ważniejsze, „jest także pewnym rodzajem stopniowego przejścia z zakładu na zupełną swobodę, gdyż na wyzdrowieniu będący chorzy przez regularne a nieprzymusowe zajęcie uzdalniają się do powrotu do zwykłych życia swojego czynności”.

Dokonuje mało budujących porównań między obejrzanymi wówczas koloniami i obiecuje sobie nie popełnić obserwowanych błędów. Na przykład w kolonii w Einum pracowało zaledwie czterdziestu z dziewięciuset pensjonariuszy pobliskiego zakładu. Dwie kolonie mieściły z kolei czterystu pięćdziesięciu chorych z przeszło tysiąca trzystu leczonych w Clermont. W Einum kolonią zarządzał ekonom. Lekarz pojawiał się wśród jej pracowników (i pacjentów jednocześnie) zaledwie dwa razy w tygodniu, dyrektor – raz. Można więc założyć, że terapię pracą prowadził ekonom. W Clermont z kolei, gdzie kolonie gospodarowały na trzystu pięćdziesięciu hektarach, produkcja wyglądała wzorcowo: na łąkach i gruntach ornych, w oborach i stajniach. Pracujący tam pacjenci nie byli jednak leczeni w ogóle, traktowani niczym inwentarz „utrzymywany dla większej korzyści właścicieli gruntów”.

„Obłąkany o tyle jest więcej ceniony, o ile więcej zdolny jest do pracy” – napisał Rothe po tej wizytacji. Jeżeli jednak uczynić ze szpitala i kolonii całość pod wspólnym zarządem lekarskim i administracyjnym – jak to Rothe widział na przykład w Gandawie czy w Zurychu – przedsięwzięcie zaczynało nabierać medycznego sensu. Kolonia lub farma, gdzie pracują wyłącznie pacjenci, którym pozwala na to lekarz, staje się uzupełnieniem pracy lecznicy, a nie jej zastępstwem. Gdy dobrostan chorych staje się ważniejszy od efektywności kolonii, pracują w niej jedynie ci, którzy chcą i mogą podejmować się pracy fizycznej.

Obserwacje zebrane podczas podróży naukowej jedynie utwierdziły Rothego w przekonaniu, że zakłady zamknięte „były zawsze i będą koniecznymi”. Z kolei urządzenie tych instytucji, jeśli opiera się na ustaleniach nauki, jest „dźwignią” powrotu pacjentów do zdrowia. Muszą być one jednak samowystarczalne, rozbudowane, z fachowym personelem, zwłaszcza niższego i średniego szczebla. Wyposażone w odpowiednie przyrządy, z dostępem do najlepszych terapii. Takie warunki mogły spełnić tylko szpitale odpowiednio duże, nawet na kilkaset łóżek.

I taki chciał wybudować Rothe, nie przewidując, że instytucja moloch okaże się w konsekwencjach swojego działania podobna do zakuwania pacjentów w kajdany, które Pinel zdjął z nich w ostatnich latach XVIII wieku. Wielki szpital zapewni leczenie i opiekę, ale – pozostawiając chorych w strukturze medycznej – skutecznie oddzieli ich od społeczności zdrowych. Izolacja, choć pomyślana jako ochrona tych, których choroba umysłowa czyniła bezbronnymi wobec nierozumiejącej ich słabości wspólnoty, utrwali rozgraniczenie dwóch światów: „ludzi normalnych” i „ludzi obłąkanych”.

Starania o powiększenie ogrodu dla pacjentów przy Szpitalu Świętego Jana Bożego nie były fanaberią. Wprowadzenia zajęć gimnastycznych nie uznawano za nowinkę. Chomętowski, znakomicie oczytany w bieżącej literaturze psychiatrycznej, wprowadza z Rothem rozwiązania, które poznali w sprawniej zorganizowanych placówkach Europy Zachodniej. I pomyśleć, że Chomętowski zainteresował się psychiatrią dlatego tylko, że Romuald Pląskowski z Wydziału Lekarskiego Szkoły Głównej Warszawskiej, który od 1862 roku wykładał psychiatrię, poprowadził zajęcia z tego przedmiotu zupełnie inaczej niż jego poprzednicy. Po pierwsze, wykłady odbywały się w szpitalu przy Bonifraterskiej. Po drugie, o ile wcześniej ograniczano naukę psychiatrii do podawania definicji i wymieniania objawów, Pląskowski zapraszał pacjentów. Na przykładzie historii ich życia pokazywał studentom, czym jest choroba psychiczna. Wykłady z nudnych stały się pasjonujące. I pozwalały, jak pokazuje przykład Chomętowskiego, pozyskiwać na psychiatrów nietuzinkowych studentów.

Kiedy w 1863 roku lekarz z Warszawy znalazł się – dla poszerzenia wiedzy i zdobycia nowych doświadczeń – w Wiedniu, Theodor Meynert i Maximilian Leidesdorf oraz Ludwig Schlager, naukowcy i lekarze z tamtejszego uniwersytetu, spierali się o to, czym jest psychiatria. Meynert i Leidesdorf przekonywali, że najważniejsze są ustalenia naukowe dotyczące fizjologii i anatomii układu nerwowego, przede wszystkim kory mózgowej. Dla przeciwników tego stanowiska, skupionych wokół Schlagera, ważniejsze od postępów w pozyskiwaniu wiedzy było opisanie symptomów choroby. Bo to one, a nie powoli przyrastający zasób faktów naukowych pozwalają postawić diagnozę tu i teraz, rozpocząć leczenie i zapewnić chorym opiekę prawną. Sam Chomętowski starał się iść środkiem drogi. To prawda, że badania pobudzają wyobraźnię, ale jeśli anatomom nie udało się jeszcze opisać zmian, jakie miałyby wywoływać w korze mózgowej choroby psychiczne, jak rezygnować z opisywania objawów? W praktyce lekarskiej łączył oba podejścia.

Na berlińskich wykładach Wilhelma Griesingera – neurologa i psychiatry, współtwórcy Burghölzli w Zurychu, jednego z najnowocześniejszych wówczas szpitali psychiatrycznych – Chomętowski mógł z kolei usłyszeć o Isolier-Zelle. Później używał tego niemieckiego określenia w publikacjach na temat no restraints system, które z kolei wydawało mu się bardziej poręczne w użyciu od polskiego: „system bez użycia środków krępujących”. Podobnie jak Isolier-Zelle na określenie pokoju wyłożonego poduszkami i wytłumionego, przeznaczonego dla pobudzonych pacjentów. Nie była to bowiem izolatka, w jakiej zamykano chorych uznanych za niebezpiecznych. Pozbawiona nierzadko podstawowych wygód i zaniedbana, była traktowana jako środek represji. Natomiast Isolier-Zelle pomyślano jako miejsce wyciszenia, gdzie pacjenta można było zamknąć wyłącznie za wiedzą lekarza. Rozwiązanie było ostatecznością i nie było przedłużane bez powodu. Lekarz miał obowiązek opisywać pobyty pacjentów w Isolier-­Zelle w specjalnie prowadzonej księdze, poddając tym samym szczegóły ich odosobnienia kontroli innych medyków. W Szpitalu Świętego Jana Bożego pierwszy pokój tego rodzaju urządzono w kwietniu 1869 roku.

U Griesingera Chomętowski zapewne dowiedział się także, że w szpitalach psychiatrycznych należy zatrzymywać na stałe jedynie tych pacjentów, którym medycyna nie jest w stanie pomóc, więc potrzebują opieki do końca życia. Pozostali, nawet jeśli znajdują się w ostrej fazie choroby, ale zaburzenie pojawiło się dopiero co, mogą być leczeni na oddziale szpitala ­miejskiego albo wręcz przy rodzinie – własnej lub obcej, która podjęłaby się opieki. Niemiecki psychiatra, wyraźnie niechętny szpitalnej izolacji umysłowo chorych, twierdził niczym twórcy centrów zdrowia psychicznego z pierwszych dekad XXI wieku, że pacjent ma otrzymać pomoc od ręki, a terapia powinna być prowadzona w jego naturalnym otoczeniu. Zaleczeni chorzy mieli wracać do samodzielności „na swobodzie”. Albo przy rodzinie, albo w „kolonii dla obłąkanych”.

W warunkach Królestwa Polskiego, gdzie – jak szacowano – mogło żyć nawet pięć tysięcy osób chorujących psychicznie, a jedynie czterysta kilkadziesiąt z nich było leczonych w szpitalach i zakładach zamkniętych guberni warszawskiej i lubelskiej, siłą rzeczy i bez nauk Griesingera wobec większości z nich stosowano „leczenie na swobodzie”. Nie zamykano ich w szpitalu, bo tam dramatycznie brakowało miejsc. Nie zajmowali się nimi lekarze, a jedyną opiekę zapewniała im rodzina albo społeczność, w obrębie której przemieszczali się „ludzie luźni” – w tym chorzy i niepełnosprawni, bez domu i najbliższych.

Lekarze z Warszawy, Krakowa, Wilna czy Lwowa wyjeżdżali na Zachód po wiedzę, której na polskich uczelniach zdobyć nie mogli. Pierwsza katedra psychiatrii, w Szkole Głównej Warszawskiej, założonej w miejsce Królewskiego Warszawskiego Uniwersytetu – zamkniętego przez władze rosyjskie po stłumieniu powstania listopadowego – powstała dopiero w 1862 roku. W Krakowie studenci medycyny kursu psychiatrii zaczęli słuchać dziewięć lat później. Pierwsza docentura w tej dziedzinie na ziemiach polskich, którą otrzymał doktor Gustaw Neusser, zdarzyła się w 1874 roku na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jako pierwszy habilitował się w psychiatrii, również na tej uczelni, Karol Żuławski w 1886 roku.

Z podróży po najlepszych klinikach psychiatrzy obiecywali sobie przywieźć aktualne metody opieki nad chorymi i leczenia, na przykład smutnoduru, gdzie indziej nazywanego depresją. Napuszenia bądź dziwactwa macicznego, które lekarze z klinik szwajcarskich czy francuskich określali mianem histerii. Nimfomanii funkcjonującej w polskiej literaturze psychiatrycznej pod nazwą chłopoduru. Za granicą szukano metod radzenia sobie z nocobłędem, czyli lunatykowaniem, oraz atakami paniki, które nad Wisłą wielu lekarzy wciąż nazywało trwogą przysercową. Był jeszcze domarad, jak Ludwik Perzyna – autor książki Lekarz dla włościan, w której podał pierwsze polskie terminy chorób psychicznych – określił tęsknotę za domem lub ojczyzną. Żaden z lekarzy nie używał już chyba wówczas słowa „owileć” dla nazwania stanu choroby psychicznej, a „durnowaty” zdarzał się sporadycznie.

W powszechniejszym użyciu było „obłąkanie”, które Romuald Pląskowski – autor pierwszego podręcznika do nauki psychiatrii napisanego w języku polskim i zwolennik spolszczania nazw chorób psychicznych – nazywał „waryacyą” albo „pomieszaniem umysłu”. W publikacji z 1865 roku na temat „wyrazownictwa” psychiatrycznego Pląskowski przekonywał, że „obłąkanie” jest „najogólniejszym wyrażeniem na oznaczenie zboczeń umysłowych”. „Szaleństwem” była według niego „furya” – stan gwałtownego „obłąkania”, które według niego nie było tym samym, co „obłęd”. Tym określeniem Pląskowski radził nazywać stan pacjenta, którego „pomieszanie umysłu” było chwilowe. Wyrażenie „szał” rezerwował z kolei dla „obłędu gwałtownego”.

Nie wszystkie zachodnie odkrycia przyjmowano nad Wisłą z jednakowym entuzjazmem. Z dystansem potraktowano na przykład no restraints system, który był częścią metody postępowania z chorymi zastosowanej po raz pierwszy w szpitalu psychiatrycznym w Lincoln w Anglii w 1837 roku. Rozwinął ją i upowszechnił John Conolly, lekarz zakładu w Hanwell i autor książki The treatment of the insane without mechanical restraints (Leczenie obłąkanych bez użycia środków przymusu fizycznego), wydanej w Londynie w 1856 roku.

Trzynaście lat później system bez użycia środków krępujących opisał na łamach „Pamiętnika Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego” Stanisław Chomętowski, zaznaczając, że w „warszawskich zakładach dla obłąkanych” nie jest on realizowany. Prawdopodobnie nie wystąpiłby w niechcianej roli obrońcy „kaftana krępującego”, gdyby nie zachwyty innych lekarzy nad pochodzącym z Anglii „nowym systematem” opieki nad chorymi. Po pierwsze, nie był on wcale taki nowy, gdyby policzyć, ile lat upłynęło od pionierskich lat angielskich nowatorów. Po drugie, dyskusja nad nowymi formami opieki prowadziła do kwestii zasadniczej – ile wolności można pozostawić osobom psychicznie chorym? Kiedy wolność pomaga w leczeniu, a kiedy obraca się przeciwko pacjentowi?

Czy chory brudzący się własnym kałem, zrzucający ubranie i połykający jego wydzierane kawałki, jest w stanie uspokoić się wyłącznie na skutek łagodnej perswazji lekarza i pozostałego personelu? Jak postępować, gdyby wykluczyć „środki krępujące”, z „obłąkanym w stanie ciągłej niespokojności”, który dniem i nocą przemierza pokój, niezdolny się zatrzymać, nie mówiąc o jedzeniu i spaniu? Lekarze wiedzą z doświadczenia, że nie mija nawet kilka minut od założenia kaftana, żeby chory zasnął.

A co z pacjentami, którym wydaje się, że połykane jedzenie zamienia się w ich żołądku w kłębowisko żmij i węży? Czy perswazja otworzy zaciśnięte ze strachu usta i zęby? W takiej sytuacji kaftan osłabia upór, ratując chorego od śmierci głodowej. Jak postępować z chorymi, którzy w napadzie „gwałtownego szału” niszczą wyposażenie pokoju i wybijają szyby, narażając gminy, które płacą za ich leczenie, na dodatkowe koszty? Czy za chwilę – z oszczędności – urzędnicy zaprzestaną oddawania chorych do szpitala?

Chomętowski nazywał zresztą kaftan, inaczej niż Griesinger, „ochronnym”, a nie „krępującym”, bo jego rolą miała być ochrona chorego przed nim samym, bez intencji wyrządzania krzywdy. Jego zdaniem kaftan, stosowany bez nadużyć, czyli przez służbę do tego przygotowaną i na wyraźne polecenie lekarza, który każdorazowo pisemnie podaje powody jego założenia pacjentowi, w leczeniu może tylko pomóc. Podobnie jak uprzejmość, otwartość czy łagodne postępowanie wobec chorych, mające przynależeć do systemu no restraints.

Trudno było lekarzom wyobrazić sobie postępowanie wobec chorych całkowicie pozbawione przymusu, jeśli niektórzy z nich – mimo stanu, w jakim się znajdowali – o umieszczeniu w szpitalu nie chcieli nawet słyszeć. Argumenty łagodnej perswazji nie dotrą przecież do osoby w depresji czy przejętej atakiem paniki. Zresztą każde zatrzymanie chorego w szpitalu trzeba uznawać za „ścieśnienie wolności obłąkanego”, nawet jeśli lekarze tego szpitala ogłosiliby się in gremio wyznawcami systemu leczenia „bez środków krępujących”.

Praktyka pokazała, że najłatwiej było wprowadzić no restraints system w małych, prywatnych lecznicach. W większych zakładach udawało się obniżyć częstotliwość ich stosowania, jeśli były nieprzepełnione, a poza tym przestronne, jasne i czyste. Potwierdził to Gustaw Neusser, od 1870 roku lekarz ordynujący na oddziale dla psychicznie chorych w Szpitalu Świętego Ducha w Krakowie. W sprawozdaniu złożonym po roku od objęcia stanowiska tłumaczył, że na jego oddziale wciąż korzysta się z pasa i z kaftana, ponieważ część szpitala dla psychicznie chorych jest przepełniona i nieodpowiednio urządzona. Lekarze czuli się zmuszeni stosować przymus bezpośredni między innymi wobec pacjentów z myślami samobójczymi. Nie dawali im też wyboru ci, którzy bili głową w mur albo „w napadach szaleństwa palce do gardła i nosa wsadzają, drapią się i kaleczą” czy „mają szczególny popęd do bicia wszystkich otaczających”.

Środki przymusu staną się najpewniej zbędne, przekonywał z kolei Chomętowski, jeśli szpitale zaczną być budowane w wiejskiej okolicy, która zapewni spokój i umożliwi prowadzenie ogrodu. A w przypadku lecznic znajdujących się w mieście, gdy umożliwi im się posiadanie „kolonii rolniczej”, gdzie chorzy nieuleczalnie, a także spokojni i rekonwalescenci, pracowa­liby fizycznie na świeżym powietrzu. W samym szpitalu powinna być gimnastyka. Kto chętny, powinien angażować się w pomoc przy sprzątaniu, roznoszeniu posiłków albo czystej bielizny. Jak najmniej bezczynności! Jeśli jeszcze dodać do tego cierpliwą służbę i strażników, którzy nie nadużywaliby władzy wobec chorego, oraz stałą opiekę lekarzy, kaftany ochronne będzie można odłożyć do lamusa.

* Stanisław Chomętowski, Oleczeniu obłąkanych bez użycia środków krępujących (No-Restraint-System), „Pamiętnik Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego” 1868, z. 6, s. 298.

Rozdział III

Lekarze odbierają tytoń niesfornym pacjentom, narzekają na spadające dachówki i religijne śpiewy, pokazując pułapki źle rozumianej oszczędności

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział IV

Przypalanie rozpalonym żelazem, usuwanie jajników, podawanie bromu i „środków na womity”, wprowadzanie włosa pod skórę oraz inne sposoby leczenia „szaleństwa”

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział V

W Krakowie myśli psychoanalityczne pojawiają się jeszcze przed Freudem, jednak wielu ludzi nie daje wiary, że „szperanie tygodniami w duszy chorego” może go uleczyć

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VI

Dlaczego łatwiej rozbić atom niż zabobon? Witold Chodźko zatrudnia pierwsze kobiety do opieki nad psychicznie chorymi, a poza tym dowiaduje się, że kierowanie szpitalem „do żadnych rozkoszy nie należy”, a „przykrości milion”

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VII

Jan Piltz udowadnia, że wojnę wygrywają ci, którzy mają silniejsze nerwy, i diagnozuje nową chorobę: syndrom okopowy

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VIII

Walka z „chorobami sekretnymi” i z psychiczną „degeneracją” jednostek zbliża psychiatrię do eugeniki

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział IX

Opiece psychiatrycznej nieocenione usługi oddaje kolej, natomiast w księgarniach ukazuje się pamiętnik schizofreniczki, dzięki czemu każdy może się dowiedzieć, jak narasta „obłęd”

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział X

Sztuczne obniżenie poziomu cukru we krwi ma wyleczyć pacjenta z przekonania, że jest krewnym marszałka Piłsudskiego, z urojeń prześladowczych oraz z innych „sił patologicznych”

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XI

Eugenicy uwierzyli, że stworzenie człowieka, który byłby jednocześnie i dobry, i silny, stanie się realne, o ile prawo dopuści możliwość sterylizacji schizofreników i innych osób chorujących psychicznie

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XII

O wieloznaczności słów „ewakuacja”, „odstrzyknięcie”, „specjalne zlecenia”, „statystyka zniszczonych”, „dezynfekcja”

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział XIII

Co daje wiedzę o człowieku w czasach odzierających ze złudzeń? Pawłowizm? „Macanie mózgu” leukotomem? Związek azotu, chloru i siarki?

Dostępne w wersji pełnej

Wykaz źródeł

Dostępne w wersji pełnej