Przepis na mordercę - Ann Wolbert Burgess, Steven Matthew Constantine - ebook

Opis

Kulisy pracy pierwszej generacji profilerów kryminalnych.

 

Jaki jest Przepis na mordercę? Co kryje umysł zbrodniarza? Co skłania kogoś do zabijania? I jak możemy go powstrzymać? 

Poznajcie fascynujące kulisy pracy pierwszej generacji profilerów kryminalnych.


Pionierskie badania pielęgniarki Ann Wolbert Burgess dotyczące napaści na tle seksualnym przyciągnęły uwagę FBI i sprawiły, że od końca lat siedemdziesiątych XX w. Burgess przez dwie dekady współpracowała z rozwijającą się w Akademii FBI Jednostką Nauk Behawioralnych. 

„Mindhunters” identyfikowali i śledzili najbrutalniejszych wówczas amerykańskich przestępców, takich jak Ed Kemper, Dennis Rader, Henry Louis Wallace czy Jon Barry Simonis.

 

Ann Burgess, jedna z pierwszych kobiet w zmaskulinizowanym środowisku FBI, szkoliła i wspomagała śledczych w zakresie badania, profilowania i chwytania seryjnych morderców. Jej priorytetem było przy tym powstrzymanie kolejnych zabójstw. W tej świetnie napisanej i bardzo osobistej książce przenosi czytelników w sam środek trudnych dochodzeń, przedstawiając niepublikowane zeznania sprawców i opisy miejsc zbrodni. Barwnie ukazuje ciekawą epokę i swoją drogę do rozszyfrowania osobowości przestępczej.

 

„Profilowanie, zbrodnie, ofiary… Kto sądzi, że prawda nie jest fascynująca, musi sięgnąć po tę nieodkładalną książkę. Rzeczywistość jest tu ciekawsza od fikcji. Polecam!”
Max Czornyj, autor popularnych thrillerów o komisarz Lizie Langer i profilerze Oreście Rembercie

 

„Ann Burgess nauczyła nas, jak wykorzystać chaos w umysłach seryjnych morderców i pomagała rozszyfrować to, co wydawało się nie do odszyfrowania.” John E. Douglas, były profiler kryminalny FBI, autor bestsellera „Mindhunter”

 

„Tysiące śledczych na całym świecie codziennie wykorzystują w pracy badania i odkrycia doktor Ann Burgess, jednak po raz pierwszy dostajemy do ręki fascynującą i często bolesną opowieść o tym, co kryje się za faktami i liczbami. Pasjonująca książka!”
Sarah Cailean, behawiorystka kryminalna

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 416

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (24 oceny)
14
6
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Irma1234

Całkiem niezła

Bardzo trudna i przygnębiającą książka, choć autorka krytykuje medialny obraz morderców sama romantyzuje ich postacie, usprawiedliwiając zbrodnie. Dla mnie ta książka stanowi dowod, że Ci ludzie w większości byli świadomi swoich czynów i sami wybrali taką ścieżkę - ich historie życia nie są szczególnie tragiczne, ale mimo to traktują trudne doświadczenia jak wymówkę. To co robili było obrzydliwe i zasługuje na całkowite potępienie.
00
TBekierek

Nie oderwiesz się od lektury

Początki profilowania przestępców-bardzo ciekawa, polecam.
00
Kasia105

Nie polecam

Autorka zdaje się podczas czytania książki, lubi pisać.... Sama o sobie.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: A Kil­ler by De­sign: Mur­de­rers, Min­dhun­ters, and My Qu­est to De­ci­pher the Cri­mi­nal Mind
Co­py­ri­ght © 2021 by Ann Wol­bert Bur­gess All ri­ghts re­se­rved
Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Do­rota Ko­now­rocka-Sawa Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2022
Re­dak­tor pro­wa­dząca i re­dak­cja: KA­TA­RZYNA SARNA
Ko­rekta: HANNA KO­SIŃ­SKA, RA­FAŁ SARNA
Pro­jekt okładki: SARA PIN­SO­NAULT
Fo­to­gra­fie wy­ko­rzy­stane z przodu okładki (od góry): © New Africa / Shut­ter­stock; © Do­uglas Sa­cha / Getty Ima­ges; © WIN-In­i­tia­tive/Ne­le­man / Getty Ima­ges; © gra­fxart / Shut­ter­stock; © fe­lipe ca­par­ros / Shut­ter­stock; © lit­chima / Shut­ter­stock; © jes­si­ca­hyde / Shut­ter­stock
Ad­ap­ta­cja okładki: MA­RZENA PIŁKO
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67195-52-2
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­two
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pa­mięci

Ro­berta Ken­ne­tha Res­slera

Ro­berta Roya Ha­zel­wo­oda

Lyndy Ly­tle Holm­strom

NOTA OD­AU­TOR­SKA

Ostrze­że­nie do­ty­czące za­war­to­ści książki: prze­moc, mor­der­stwa, po­rwa­nia, na­pa­ści o pod­łożu sek­su­al­nym, prze­moc do­mowa (rów­nież wo­bec dzieci i zwie­rząt), sek­sizm / mi­zo­gi­nia, ra­sizm, zdro­wie psy­chiczne.

Ni­niej­sza książka jest za­pi­sem mo­jej pracy obej­mu­ją­cej kon­takty z przed­sta­wi­cie­lami wy­miaru spra­wie­dli­wo­ści, ofia­rami dra­stycz­nych prze­stępstw oraz bru­tal­nymi prze­stęp­cami. Roz­mowy zre­la­cjo­no­wa­łam na pod­sta­wie na­grań i za­pi­sów, a je­śli te źró­dła były nie­do­stępne, od­two­rzy­łam ich treść na pod­sta­wie do­ku­men­ta­cji kon­tek­sto­wej i wła­snych wspo­mnień.

Nie­które opisy są bar­dzo pla­styczne, ale nie pró­bo­wa­łam ich ce­lowo ubar­wiać ani nada­wać im sen­sa­cyj­nego wy­dźwięku. Z roz­my­słem sta­ra­łam się do­cho­wać wier­no­ści fak­tom i nie ba­ga­te­li­zo­wać praw­dzi­wej na­tury zbrodni ani po­wo­do­wa­nych przez nią ura­zów. Mam szczerą na­dzieję, że ta książka nie po­zwoli nam za­po­mnieć o ofia­rach i po­może upa­mięt­nić oraz uho­no­ro­wać tych, któ­rych hi­sto­rie przed­sta­wiono na ko­lej­nych stro­nach.

Wpro­wa­dze­nie

WSZYSTKO ZA­CZYNA SIĘ OD TE­STU

Uważ­nie oglą­da­łam zdję­cia roz­ło­żone przede mną na stole. Po­dzie­lono je na trzy ze­stawy, a każdy z nich sta­no­wił ty­powy zbiór fo­to­gra­fii zro­bio­nych z da­leka, z bli­ska i ze śred­niej od­le­gło­ści. W pierw­szym ze­sta­wie opa­trzo­nym ety­kietą „Danny 9.21” spor­tre­to­wano idyl­liczną sce­ne­rię spo­koj­nej wsi w sta­nie Ne­bra­ska. Nie­winny pej­zaż był je­dy­nie kon­tek­stem, bo uwaga fo­to­grafa sku­piała się tak na­prawdę na ukry­tym w kra­jo­bra­zie drob­nym ciele, czę­ściowo za­sło­nię­tym wy­soką trawą ro­snącą przy nie­utwar­dzo­nej dro­dze. Więk­szy nie­po­kój bu­dziły zdję­cia zro­bione ze śred­niej od­le­gło­ści. Przed­sta­wiały zwłoki ofiary płci mę­skiej, chłopca, może już na­wet na­sto­latka, wy­gię­tego do tyłu w nie­na­tu­ral­nej po­zie. Nogi w kost­kach i ręce w nad­garst­kach miał zwią­zane liną i był cał­kiem nagi, je­śli nie li­czyć gra­na­to­wych maj­tek. Zdję­cia zro­bione z bli­ska pre­zen­to­wały szcze­gó­łowo oka­le­czone ciało chłopca: mo­stek po­dziu­ra­wiony cha­otycz­nie za­da­wa­nymi ra­nami kłu­tymi, głę­boką ranę szar­paną na karku, splą­tane włosy zma­to­wione ku­rzem i za­schłą krwią. Wszę­dzie la­tały mu­chy.

Gdy odło­ży­łam zdję­cia na stół i wzię­łam do ręki na­stępny sto­sik ozna­czony ety­kietą „Chri­sto­pher 12.5”, ogar­nęło mnie po­czu­cie déjà vu. Zdję­cia zro­bione za­le­d­wie dzień wcze­śniej una­ocz­niały cią­głość sche­matu, przed­sta­wiały bo­wiem drugą ofiarę płci mę­skiej nie­róż­niącą się wie­kiem ani wy­glą­dem od po­przed­niej. Ciało zna­le­ziono na rów­nie za­pa­dłej pro­win­cji w sta­nie Ne­bra­ska. Po­do­bień­stwa były ude­rza­jące, tylko że w tym ze­sta­wie je­sień ustą­piła zi­mie i na zdję­ciach ze śred­niej od­le­gło­ści wi­dać było cienką war­stewkę śniegu po­kry­wa­jącą bladą skórę chłopca. Było go dość, by przy­krył rany i rysy twa­rzy, przez co dziecko przy­po­mi­nało ma­ne­kin. Zbli­że­nia po­ka­zy­wały ka­łuże za­mar­z­nię­tej krwi wy­kre­śla­jące kon­tur głowy i brzu­cha ofiary. Dwa zdję­cia z sek­cji zwłok – bar­dzo ostre, zro­bione w ja­snym świe­tle – przed­sta­wiały uło­żone na pro­sek­to­ryj­nym stole ciało. Wi­dok mro­ził krew w ży­łach. Na pierw­szym zdję­ciu wi­dać było głę­bo­kie cię­cie na karku ofiary, może dzie­sięć cen­ty­me­trów od pra­wego ucha; wci­śnięty w nie nóż prze­cią­gnięto w kie­runku prze­ciw­nym do ru­chu wska­zó­wek ze­gara aż do miej­sca po­ni­żej brody. Na dru­gim zdję­ciu wid­niały rany szar­pane brzu­cha i klatki pier­sio­wej. Nie spo­sób było oce­nić, czy przy­pad­kowe, czy może ma­jące ja­kieś zna­cze­nie.

Głę­boko wcią­gnę­łam po­wie­trze, by w ten gru­dniowy po­ra­nek po­zbie­rać my­śli. Był po­czą­tek lat osiem­dzie­sią­tych, a ja sta­łam obok pię­ciu agen­tów FBI w du­żej pod­ziem­nej sali kon­fe­ren­cyj­nej, na­zy­wa­nej schro­nem prze­ciw­lot­ni­czym, która mie­ściła się w sa­mym sercu Aka­de­mii FBI w Qu­an­tico w sta­nie Wir­gi­nia. Na ścia­nach nie było żad­nych ob­ra­zów, żad­nych te­le­fo­nów, ni­czego, co od­wra­ca­łoby uwagę. Je­dyne ist­nie­jące okienko było ma­łym kwa­dra­tem zbro­jo­nego szkła wy­cho­dzą­cym na pu­ste ga­bi­nety i opu­sto­szały ko­ry­tarz. Mało kto za­pusz­czał się w te re­jony Qu­an­tico. Na­le­żały do Jed­nostki Nauk Be­ha­wio­ral­nych (Be­ha­vio­ral Science Unit, BSU), a od­osob­nie­nie tych po­miesz­czeń co­dzien­nie przy­po­mi­nało nam o kon­tro­wer­syj­nej na­tu­rze na­szej pracy. Ści­ga­li­śmy se­ryj­nych mor­der­ców. Na­szym za­da­niem było roz­pra­co­wy­wa­nie ich, roz­gry­za­nie kie­ru­ją­cej nimi lo­giki i wy­naj­do­wa­nie spo­so­bów na to, by jak naj­szyb­ciej ich zła­pać. Sto­so­wa­li­śmy no­wa­tor­ską tech­nikę zwaną pro­fi­lo­wa­niem kry­mi­nal­nym, do któ­rej w tam­tym okre­sie nasi ko­le­dzy z Biura od­no­sili się w naj­lep­szym ra­zie scep­tycz­nie, w naj­gor­szym zaś po­gar­dli­wie. Kry­tyka jed­nak nie miała zna­cze­nia, li­czyły się tylko efekty. By­li­śmy zde­cy­do­wani do­wieść sku­tecz­no­ści na­szego po­dej­ścia.

To wła­śnie pro­fi­lo­wa­nie kry­mi­nalne było po­wo­dem, dla któ­rego wszy­scy zgro­ma­dzi­li­śmy się w ten zi­mowy po­ra­nek. Agent spe­cjalny Ro­bert Res­sler pra­co­wał nad pilną sprawą z Ne­bra­ski i dzień wcze­śniej wy­słał faks z jej krót­kim opi­sem do wszyst­kich człon­ków na­szego ma­łego ze­społu dzia­ła­ją­cego w ra­mach BSU. Za­mó­wił salę kon­fe­ren­cyjną, w któ­rej jesz­cze przed świ­tem wszystko było go­towe na na­sze przy­by­cie – te­raz cze­ka­li­śmy na sa­mego Res­slera. Pod jego nie­obec­ność za­czę­li­śmy prze­glą­dać do­ku­men­ta­cję roz­ło­żoną przed nami na ogrom­nym stole. Były tam akta sprawy, ra­porty z au­top­sji, ze­zna­nia świad­ków, por­trety pa­mię­ciowe, li­sty po­dej­rza­nych i ze­stawy zdjęć, które trzy­ma­łam wła­śnie w rę­kach. Wszystko ra­zem było prze­ra­ża­jące, a za­ra­zem im­po­nu­jące.

Tak to w każ­dym ra­zie od­bie­ra­łam, bo choć od kilku mie­sięcy na­le­ża­łam do ze­społu BSU i od­gry­wa­łam istotną rolę w opra­co­wy­wa­niu naj­waż­niej­szych me­tod pro­fi­lo­wa­nia kry­mi­nal­nego, agenci trzy­mali mnie na dy­stans. Nie wie­dzieli, jak mnie trak­to­wać. Ścią­gnięto mnie do BSU jako spe­cja­listkę w dzie­dzi­nie wik­ty­mo­lo­gii i bru­tal­nych prze­stępstw o pod­łożu sek­su­al­nym. Bu­dziło to sza­cu­nek agen­tów, ale na­dal uwa­żali mnie za ko­goś z ze­wnątrz, enigmę, za­sób, po który można się­gnąć w sy­tu­acji pod­bram­ko­wej. Może i by­łam spe­cja­listką, ale nie by­łam agentką. Dla­tego ta po­ranna se­sja była tak ważna: pierw­sza nie­roz­wią­zana sprawa, do któ­rej mnie za­pro­szono. Spraw­dzian, czy umiem pra­co­wać z agen­tami jako osoba z we­wnątrz. Z mo­jej per­spek­tywy test już się za­czął.

Pewną rolę od­gry­wały też inne czyn­niki. Nie dość, że była to pierw­sza sprawa, w któ­rej roz­wią­zy­wa­niu uczest­ni­czy­łam jako czło­nek ze­społu, to jesz­cze by­łam je­dyną ko­bietą w BSU i jedną z za­le­d­wie garstki w zma­sku­li­ni­zo­wa­nym Qu­an­tico. Czu­łam na so­bie tak­su­jące spoj­rze­nia i skła­ma­ła­bym, gdy­bym po­wie­działa, że to mi od czasu do czasu nie cią­żyło. Chcia­łam jed­nak wy­ko­rzy­stać swoją szansę. Zaj­rza­łam za ku­lisy jed­nej z naj­bar­dziej her­me­tycz­nych agen­cji świata, a te­raz by­łam go­towa za­jąć w jej sze­re­gach od­po­wied­nie miej­sce.

To wszystko było w su­mie dość pro­ste. Z chwilą prze­stą­pie­nia progu Biura za­czy­nali lu­dzi nie­ustan­nie musz­tro­wać, by spraw­dzić, kiedy ktoś pęk­nie. Za­trud­niali ze względu na umie­jęt­no­ści i uzdol­nie­nia, ale oce­niali przez pry­zmat uchy­bień i nie­do­cią­gnięć. Tak funk­cjo­no­wała ta or­ga­ni­za­cja. Tech­nika oceny pra­cow­ni­ków miarą praw­do­po­do­bień­stwa po­nie­sie­nia przez nich po­rażki była pry­mi­tywna i bez­li­to­sna, nie­mniej oka­zy­wała się sku­teczna. Ci, któ­rzy mimo ogrom­nej pre­sji z suk­ce­sem prze­cho­dzili ko­lejne próby, do­stę­po­wali ini­cja­cji. Sta­wali się nie­odzowni. Do­sta­wali swoją rolę i ocze­ki­wano, że ich wy­stęp prze­bie­gnie śpie­wa­jąco. Tak było w przy­padku pię­ciu agen­tów sto­ją­cych tam­tego ranka obok mnie – i ja rów­nież nie ma­rzy­łam o ni­czym in­nym.

Od­cię­łam się od wy­mie­nia­nych pół­gło­sem uwag i spe­ku­la­cji, ze­bra­łam my­śli i sku­pi­łam się na ko­lej­nych ze­sta­wach zdjęć. Wie­dzia­łam, że każdy z nich za­wiera szcze­góły i wska­zówki mo­gące przy­czy­nić się do roz­wią­za­nia sprawy lub – je­śli te po­zo­staną nie­do­strze­żone – po­grze­ba­nia jej na wieki. Mia­łam od­po­wie­dzi przed no­sem, mu­sia­łam je tylko zna­leźć.

– Hej, Ann. Jak się mie­wasz?

Na dźwięk tego głosu aż się wzdry­gnę­łam. Odło­ży­łam wszyst­kie zdję­cia poza jed­nym i od­wró­ci­łam się, by spraw­dzić, kto za­dał py­ta­nie. Na moją od­po­wiedź cze­kał agent John Do­uglas.

– Dzię­kuję, do­brze – od­par­łam. – Nie­mniej kim­kol­wiek jest ten gość, na­biera pew­no­ści sie­bie. Po­patrz na te rany szar­pane. – Wrę­czy­łam Do­ugla­sowi fo­to­gra­fię klatki pier­sio­wej dru­giej ofiary. – Nie za­daje już cio­sów na oślep. Działa roz­waż­niej. Z roz­my­słem.

Do­uglas ski­nął głową.

Wie­dzia­łam, że nie in­te­re­suje go ani zdję­cie, ani to, czego się na nim do­pa­trzy­łam. Spraw­dzał, czy uniosę tę sprawę ze wszyst­kimi jej ma­ka­brycz­nymi szcze­gó­łami. Zła­pa­łam go na tym już wcze­śniej. Po­dob­nie jak całe Biuro nie­ustan­nie we­ry­fi­ko­wał swo­ich współ­pra­cow­ni­ków pod ką­tem ich sła­bo­ści – i wcale się z tym nie krył. Jed­nym z jego ulu­bio­nych te­stów była ludzka czaszka, którą trzy­mał wy­eks­po­no­waną na biurku. Je­śli ktoś po wej­ściu nie umiał spoj­rzeć wprost na nią, ob­le­wał. Je­dyną me­todą zda­nia te­stu było za­uwa­że­nie czaszki i przej­ście nad nią do po­rządku dzien­nego, jakby jej obec­ność nie była ni­czym nie­zwy­kłym czy nie­po­ko­ją­cym.

Zda­łam test czaszki i całą se­rię in­nych spraw­dzia­nów. Co wię­cej, za­nim tam­tego ranka sta­nę­li­śmy w schro­nie, spraw­dzi­łam się wy­star­cza­jąco wiele razy, by otrzy­mać ofi­cjalny list z wy­ra­zami uzna­nia od za­stępcy dy­rek­tora FBI Ja­mesa D. McKen­ziego, który for­mal­nie po­wi­tał mnie w BSU. A jed­nak mimo iż Biuro pod­jęło bez­pre­ce­den­sową de­cy­zję, wta­jem­ni­cza­jąc w swoje dzia­ła­nia ko­bietę i out­si­derkę, agenci jesz­cze się do mnie nie prze­ko­nali. Po­trze­bo­wali do­wodu na to, że prze­moc w swej naj­bru­tal­niej­szej po­staci nie robi na mnie wra­że­nia.

Gdy­bym zdała ten osta­teczny test, mo­gła­bym u boku Do­uglasa i Res­slera pod­jąć pracę przy taj­nym pro­jek­cie, któ­rym nie­for­mal­nie zaj­mo­wali się od mie­sięcy. Byli au­to­rami sza­le­nie in­te­re­su­ją­cej kon­cep­cji pod­wa­ża­ją­cej do­tych­cza­sowe me­tody śled­cze. Przez dzie­się­cio­le­cia wy­miar spra­wie­dli­wo­ści lek­ce­wa­żył część spraw jako dzieło sza­leń­ców wy­my­ka­jące się ra­cjo­nal­nej ana­li­zie. Do­uglas i Res­sler ro­zu­mo­wali ina­czej. Na­brali prze­ko­na­nia, że dzięki roz­mo­wom z osa­dzo­nymi mor­der­cami do­wie­dzą się, co nimi kie­ro­wało. Uzy­skają w ten spo­sób wgląd w za­cho­wa­nia prze­stęp­cze i po­mogą śled­czym czy­tać mię­dzy wier­szami, ob­ra­ca­jąc psy­cho­lo­gię prze­stęp­ców prze­ciwko nim sa­mym. Biuro do­strze­gło po­ten­cjał tej kon­cep­cji i dało Do­ugla­sowi i Res­sle­rowi zie­lone świa­tło. Nie­zgło­szone wcze­śniej wy­wiady z se­ryj­nymi mor­der­cami włą­czono do ofi­cjal­nych ba­dań FBI do­ty­czą­cych psy­cho­lo­gii prze­stęp­ców, jed­nak ani Do­uglas, ani Res­sler nie mieli wy­kształ­ce­nia psy­cho­lo­gicz­nego. Po­trze­bo­wali po­mocy, by upo­rząd­ko­wać me­tody gro­ma­dze­nia da­nych i zro­zu­mieć, co fak­tycz­nie od­kryli. I na tym wła­śnie po­le­gała moja rola.

Jako uznana spe­cja­listka w dzie­dzi­nie psy­chia­trii, która zdą­żyła zro­bić dok­to­rat, ro­zu­mia­łam psy­cho­lo­gię osób za­bu­rzo­nych i wie­dzia­łam, ja­kie pod­jąć kroki, by ze­stan­da­ry­zo­wać nie­upo­rząd­ko­wane dane ja­ko­ściowe. Od lat pra­co­wa­łam ze strau­ma­ty­zo­wa­nymi ofia­rami gwał­tów, mia­łam więc do­świad­cze­nie w ra­dze­niu so­bie z nie­opi­saną bru­tal­no­ścią, z jaką mie­li­śmy się zma­gać w ko­lej­nych dniach. Wie­dzia­łam też, jaka jest stawka. Jak prze­możny wpływ na całe spo­łe­czeń­stwo może wy­wrzeć na­sza praca. Nie­zli­czo­nym ofia­rom mo­gli­śmy oszczę­dzić po­twor­nych traum, z ja­kimi mie­rzyły się moje byłe pa­cjentki. To mógł być prze­łom w poj­mo­wa­niu psy­cho­lo­gii mor­der­ców, bez­pre­ce­den­sowa re­wo­lu­cja w walce z prze­stęp­czo­ścią. Moim za­da­niem było do­pil­no­wać, by tak wła­śnie się stało.

1

ZEW FBI

Jako dok­to­rantka zgłę­bia­jąca za­gad­nie­nia opieki nad cho­rymi psy­chicz­nie mia­łam sporą wprawę w ana­li­zo­wa­niu ciem­nej strony ludz­kiej na­tury. Fa­scy­no­wał mnie ludzki umysł, jego funk­cjo­no­wa­nie i za­bu­rze­nia mo­gące pro­wa­dzić do za­cho­wań skraj­nych. Sęk w tym, że w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych, erze nie­skry­wa­nego sek­si­zmu sta­no­wią­cego osnowę kul­tury, męż­czyźni na kie­row­ni­czych sta­no­wi­skach zby­wali moje za­in­te­re­so­wa­nia, okre­śla­jąc je jako „fazę”, „no­winkę” lub, co było naj­gor­sze, jako „słod­kie”. W tam­tej epoce ko­biety za­in­te­re­so­wane opieką nad cho­rymi miały się mie­ścić w ste­reo­ty­pie „sio­stry”: la­leczki w wy­kroch­ma­lo­nym far­tu­chu, nie­ska­zi­tel­nym czepku i śnież­no­bia­łych pod­ko­la­nów­kach. Na­szą war­tość mie­rzono nie­za­wod­no­ścią wy­ko­ny­wa­nia po­le­ceń le­ka­rza, a nie na­szym wła­snym wkła­dem. Nie umia­łam tak funk­cjo­no­wać i chcia­łam coś zmie­nić. Co wię­cej, za­mie­rza­łam to zro­bić na wła­snych za­sa­dach, nie zwa­ża­jąc na ana­chro­niczne ocze­ki­wa­nia kie­ro­wane od dawna pod ad­re­sem ko­biet.

Nie na­le­ża­łam do osób idą­cych na ła­twi­znę. Abs­tra­hu­jąc od ba­rier kul­tu­ro­wych, mu­sia­łam po­go­dzić się z tym, że pie­lę­gniar­stwo psy­chia­tryczne było kon­cep­cją sze­rzej nie­znaną. Jako wy­od­ręb­niona dzie­dzina we­szło do ka­nonu for­mal­nej edu­ka­cji pie­lę­gniar­skiej w 1955 roku wsku­tek za­koń­cze­nia II wojny świa­to­wej i wzro­stu za­po­trze­bo­wa­nia na wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych spe­cja­li­stów, któ­rzy ob­ję­liby opieką we­te­ra­nów zma­ga­ją­cych się z pro­ble­mami psy­chicz­nymi. Zwa­żyw­szy na to, że pie­lę­gniar­stwo jako kie­ru­nek stu­diów po­zwo­liło uzy­ski­wać ty­tuły na­ukowe za­le­d­wie kilka lat wcze­śniej, nim sama zro­bi­łam dy­plom, by­łam jedną z nie­licz­nych spe­cja­li­stek w słabo po­zna­nej dzie­dzi­nie, roz­bit­kiem na nie­zba­da­nym lą­dzie.

Pierw­sza spo­sob­ność po­mocy pa­cjen­tom z za­bu­rze­niami psy­chicz­nymi nada­rzyła się wów­czas, gdy w ra­mach pracy dy­plo­mo­wej by­łam za­trud­niona w szpi­talu sta­no­wym Spring Grove w sta­nie Ma­ry­land. To był duży ośro­dek, lecz od­działy psy­chia­tryczne były sta­now­czo prze­peł­nione i nie­do­fi­nan­so­wane, więc za­pew­niono mi swo­bodę pracy z „pa­cjen­tami, któ­rym we wła­snej oce­nie mo­głam naj­szyb­ciej po­móc”. Z po­czątku naj­bar­dziej po­cią­gały mnie chore psy­chicz­nie pa­cjentki. Szybko zro­zu­mia­łam, że więk­szość tych ko­biet nie uro­dziła się z za­bu­rze­niami psy­chicz­nymi, nie roz­wi­nęły się one rów­nież w okre­sie doj­rze­wa­nia. Wspól­nym mia­now­ni­kiem był gwałt. Te ko­biety za­ata­ko­wano, po czym pa­dły ofiarą styg­ma­ty­za­cji i zo­stały zmu­szone sa­mo­dziel­nie ra­dzić so­bie z traumą okrut­nych do­świad­czeń. Mo­gły za­cho­wać mil­cze­nie albo ry­zy­ko­wać, że zo­staną ob­cią­żone winą za spro­wo­ko­wa­nie bru­tal­nej na­pa­ści. Nie umiały unieść cię­żaru, który co­raz moc­niej je przy­gnia­tał, aż wresz­cie kom­plet­nie za­ła­mane lą­do­wały w psy­chia­tryku.

Moją szcze­gólną uwagę zwró­ciła jedna z nich. Na­zy­wała się Ma­ria i miała dwa­dzie­ścia parę lat. Mąż roz­wiódł się z nią tuż po tym, jak zo­stała zgwał­cona. Gdy ją po­zna­łam, ca­łymi dniami krą­żyła po dłu­gich, wy­ło­żo­nych drew­nem szpi­tal­nych ko­ry­ta­rzach, za­cie­ra­jąc ręce i coś do sie­bie mam­ro­cząc. Od nie­zli­czo­nych kro­ków pa­cjen­tów sze­ro­kie so­snowe de­ski wy­bla­kły, przy­bie­ra­jąc gdzie­nie­gdzie nie­bie­skawy od­cień. Cho­dzi­łam obok niej, oka­zu­jąc wspar­cie i li­cząc na to, że wresz­cie się przede mną otwo­rzy. Trwało to kilka ty­go­dni, cho­dziła co­raz szyb­ciej i co­raz bar­dziej mu­sia­łam się sprę­żać, żeby do­trzy­mać jej kroku, aż wresz­cie któ­re­goś dnia na­chy­li­łam się, chcąc usły­szeć, co też ona wła­ści­wie mam­ro­cze. Spoj­rzała wprost na mnie i ki­piąc jak czaj­nik, wy­rzu­ciła z sie­bie:

– Prze­stań za mną ła­zić, cho­lerna ruda wiedźmo!

Wro­słam w zie­mię. Bo na­gle do mnie do­tarło. Aż do­tąd nie przy­szło mi na myśl, że dwie osoby mogą tak róż­nie in­ter­pre­to­wać wy­da­rze­nia, każda z ra­dy­kal­nie od­mienną wi­zją świata. Są­dzi­łam, że moje to­wa­rzy­stwo jest dla niej po­cie­chą, tym­cza­sem moja bli­skość i nie­zmor­do­wany upór oka­zały się prze­ja­wem agre­sji. Zro­zu­mia­łam, że ta dy­na­mika, tyle że znacz­nie bar­dziej na­si­lona, jest naj­istot­niej­szym ele­men­tem in­te­rak­cji na­zna­czo­nych prze­mocą. Tak bar­dzo skon­cen­tro­wa­łam się na prze­ży­ciach ofiary, że nie wzię­łam pod uwagę na­past­nika. Od­su­nę­łam go na mar­gi­nes jako osobę okrutną, do­mi­nu­jącą lub zwy­czaj­nie chorą. Do­tarło do mnie, że je­śli chcę zro­zu­mieć na­turę zbrodni, mu­szę do­strzec za­równo ofiarę, jak i sprawcę: dwie po­łówki tej sa­mej hi­sto­rii. Mu­sia­łam zro­zu­mieć, dla­czego prze­stępcy za­cho­wy­wali się tak, a nie ina­czej. Co działo się w ich gło­wach, gdy do­ko­ny­wali nie­wy­obra­żal­nych zbrodni?

Do­świad­cze­nie z Ma­rią oka­zało się w mo­jej ka­rie­rze punk­tem zwrot­nym. W ko­lej­nych ty­go­dniach prze­sta­wi­łam się na pracę z pa­cjen­tami od­działu psy­chia­trycz­nego, a kon­kret­nie tej jego czę­ści, w któ­rej prze­by­wali oskar­żeni ocze­ku­jący na roz­pa­trze­nie ich sprawy przez sąd. Wielu z nich miało na kon­cie po­ważne prze­stęp­stwa w ro­dzaju na­pa­ści o pod­łożu sek­su­al­nym lub gwałtu, dla­tego le­ka­rze nie po­świę­cali im wiele uwagi, a już na pewno nie roz­ma­wiali z nimi o ich zbrod­niach. To tylko przy­da­wało im w mo­ich oczach atrak­cyj­no­ści. Chcia­łam wie­dzieć, co sprawcy są­dzą na te­mat wła­snych czy­nów i ich ofiar i spraw­dzić, czy zdo­łają mnie cze­goś na­uczyć. Żeby było ja­sne: nie za­mie­rza­łam ich re­so­cja­li­zo­wać, do­strze­głam na­to­miast szansę roz­woju racz­ku­ją­cej psy­cho­lo­gii kry­mi­nal­nej, moż­li­wość uzy­ska­nia wie­dzy, która mo­gła się oka­zać po­mocna ofia­rom. Nie mia­łam nic do stra­ce­nia, za­czę­łam się z nimi spo­ty­kać. Pod­czas roz­mowy po­słu­gi­wa­łam się kwe­stio­na­riu­szem, który po­zwa­lał sku­pić się na do­świad­cze­niach z okresu dzie­ciń­stwa i do­ra­sta­nia, co skła­niało mo­ich roz­mów­ców do zre­la­cjo­no­wa­nia po­peł­nio­nych zbrodni wła­snymi sło­wami.

Moje za­in­te­re­so­wa­nie i ob­rana me­toda pro­wa­dze­nia ba­dań chyba za­sko­czyły męż­czyzn, z któ­rymi roz­ma­wia­łam, bo­wiem od chwili przy­ję­cia na od­dział trak­to­wani byli jak pa­riasi. Jed­nak gdy za­czy­nali się otwie­rać – cza­sem ostroż­nie, nie­kiedy z roz­ba­wie­niem, by­wało, że agre­syw­nie, gdy jesz­cze raz mi­nuta po mi­nu­cie prze­ży­wali po­peł­nione prze­stęp­stwa – za­cho­wy­wali się do pew­nego stop­nia po­dob­nie. Wszy­scy wpa­try­wali się we mnie z uwagą, cze­ka­jąc, jak za­re­aguję na ma­ka­bryczne szcze­góły opi­sy­wa­nych przez nich zbrodni. Chcieli spraw­dzić, czy za­cznę się wier­cić. Spra­wiało to wra­że­nie dziw­nej, lecz wła­ści­wie uni­wer­sal­nej ob­se­sji na punk­cie kon­troli. U wszyst­kich zdia­gno­zo­wano taką czy inną cho­robę psy­chiczną – schi­zo­fre­nię, de­pre­sję psy­cho­tyczną, co­kol­wiek z ka­ta­logu po­pu­lar­nych dia­gnoz bę­dą­cych uży­teczną ety­kietą sto­so­waną w od­nie­sie­niu do słabo ro­zu­mia­nych scho­rzeń – jed­nak by­łam prze­ko­nana, że w grę wcho­dzi coś jesz­cze. Coś, co warto zgłę­bić.

Za­in­try­go­wało mnie to. Czu­łam, że stoję u progu prze­ło­mo­wego od­kry­cia, które mo­głoby wy­ja­śnić dy­na­mikę re­la­cji łą­czą­cych ofiary i prze­stęp­ców. Wła­śnie cze­goś ta­kiego szu­ka­łam: pracy, która po­zwo­li­łaby mi coś zmie­nić. Moi ko­le­dzy byli nie­za­in­te­re­so­wani. Lek­ce­wa­żyli prze­moc na tle sek­su­al­nym jako nie­przy­zwo­itą, do­ty­czącą mar­gi­nal­nej czę­ści spo­łe­czeń­stwa lub kwe­stię ko­biecą, któ­rej nie na­le­żało po­ru­szać. Jakby w żad­nym stop­niu nie do­ty­czyła męż­czyzn.

Cał­ko­wi­cie roz­mi­jali się z fak­tami. Gwałt to jedno z czte­rech naj­po­waż­niej­szych prze­stępstw z uży­ciem prze­mocy w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Skala pro­blemu była ogromna, bo tylko w 1970 roku zgło­szono 37 990 przy­pad­ków, a po­tę­go­wał ją brak te­ra­pii dla ofiar zma­ga­ją­cych się z psy­chicz­nymi kon­se­kwen­cjami gwałtu.

– Nie do­strze­ga­cie istoty sprawy – mó­wi­łam za każ­dym ra­zem, gdy mnie zby­wali. – To szansa po­zna­nia uni­kal­nego ludz­kiego za­cho­wa­nia, któ­rego nikt do­tąd nie zba­dał. Nie­od­kryty ląd. Spo­sob­ność zro­bie­nia cze­goś, co jest jed­no­cze­śnie ważne i do­bre.

Wszy­scy od­po­wia­dali tak samo:

– Daj spo­kój. Warto ry­zy­ko­wać ka­rierę za­wo­dową? Nie chcesz do­stać etatu na uczelni?

Nie mie­ściło mi się to w gło­wie. Ci spe­cja­li­ści – z wie­loma się przy­jaź­ni­łam, z wie­loma pra­co­wa­łam na co dzień i uwa­ża­łam ich za au­to­ry­tety w dzie­dzi­nie psy­chia­trii – przy­czy­niali się do po­głę­bia­nia styg­ma­ty­za­cji, z którą za­mie­rza­łam się roz­pra­wić. Nie ro­zu­mieli albo nie chcieli zro­zu­mieć. Tak czy ina­czej je­dy­nie po­gar­szali sprawę.

*

Uzmy­sło­wie­nie so­bie tego miało dla mnie zna­cze­nie prze­ło­mowe. Gdy zro­zu­mia­łam, że moi ko­le­dzy ze szpi­tala ni­gdy nie pojmą, jak ogromne zna­cze­nie ma uważne przyj­rze­nie się tego ro­dzaju za­cho­wa­niom, rzu­ci­łam pracę i we­szłam na nową ścieżkę ka­riery na­uko­wej. Wie­dzia­łam, jak istotna jest te­ra­pia in­dy­wi­du­alna, moje plany jed­nak za­kła­dały do­pro­wa­dze­nie do zmiany ca­łego sys­temu. Ocze­ki­wa­łam znie­sie­nia ba­rier blo­ku­ją­cych ofia­rom do­stęp do le­cze­nia i wspar­cia, na ja­kie za­słu­gi­wały. Me­todą osią­gnię­cia celu było wej­ście w świat aka­de­micki. Dzięki temu mo­głam kon­ty­nu­ować ba­da­nia nad peł­niej­szym zro­zu­mie­niem psy­chiki gwał­ci­cieli. Po­wstały wa­runki do zmiany kul­tu­ro­wego wzorca, który sprzy­jał na­ra­sta­niu tego ro­dzaju prze­stęp­czo­ści, a także re­formy ar­cha­icz­nej men­tal­no­ści, która upar­cie ka­zała wi­nić ofiarę.

Pa­cjentki ze szpi­tala sta­no­wego Spring Grove na­uczyły mnie, jak ważne jest po­strze­ga­nie ofiary i sprawcy jako dwóch po­łó­wek tej sa­mej hi­sto­rii, na­to­miast pa­cjenci, co zro­zu­mia­łam ja­kiś czas póź­niej, po­ka­zali mi, jak ważny jest aspekt kon­troli. To wła­śnie za sprawą kon­troli, czy ra­czej po­czu­cia jej braku, tak mało ko­biet zgła­szało na­paść po­li­cji lub mó­wiło o swo­jej trau­mie. To dla­tego mimo upływu dzie­się­cio­leci nikt nie pod­wa­żył bez­sen­sow­nej psy­cho­ana­li­tycz­nej teo­rii prze­mocy sek­su­al­nej – po­wszech­nie po­dzie­la­nego prze­ko­na­nia, że po­wo­dem gwałtu jest strój ko­biety lub fan­ta­zja o by­ciu gwał­coną. Kon­trola owo­co­wała styg­ma­ty­za­cją, styg­ma­ty­za­cja zaś zmu­szała do mil­cze­nia. I nikt nie py­tał, co o tym wszyst­kim są­dzą ofiary.

Ta­kimi wła­śnie po­bud­kami kie­ro­wa­ły­śmy się ra­zem z Lyndą Ly­tle Holm­strom, uru­cha­mia­jąc in­ter­dy­scy­pli­narny pro­jekt ba­daw­czy kon­cen­tru­jący się na re­ak­cjach ofiar na gwałt. Lynda była so­cjo­lożką, po­zna­łam ją wkrótce po ob­ję­ciu sta­no­wi­ska wy­kła­dow­czyni na Wy­dziale Pie­lę­gniar­stwa Psy­chia­trycz­nego Bo­ston Col­lege. Ce­lem na­szych ba­dań było zro­zu­mie­nie emo­cjo­nal­nej traumy bę­dą­cej kon­se­kwen­cją prze­mocy sek­su­al­nej – traumy utrzy­mu­ją­cej się czę­sto dłu­żej niż urazy fi­zyczne. Mia­ły­śmy na­dzieję, że na­sze ba­da­nia po­mogą le­ka­rzom roz­po­zna­wać i dia­gno­zo­wać traumę bę­dącą skut­kiem gwałtu, a także zwięk­szą do­stęp­ność po­mocy dla ofiar. Oto na­sza me­toda w prak­tyce: Gdy od­dział ra­tun­kowy Szpi­tala Miej­skiego w Bo­sto­nie przyj­mo­wał zgwał­coną ko­bietę, dzwo­niła do nas pie­lę­gniarka od­po­wie­dzialna za kwa­li­fi­ko­wa­nie przy­pad­ków i mo­gły­śmy od razu po­roz­ma­wiać z pa­cjentką. Na­sze po­dej­ście do pro­wa­dze­nia ba­dań było jak na tamte czasy nie­kon­wen­cjo­nalne. Za­miast wcią­gnąć do współ­pracy znaczną liczbę ba­da­czy, któ­rzy bez­dusz­nie ana­li­zo­wa­liby ofiary gwał­tów, jakby były pod­zbio­rami da­nych, spo­ty­ka­ły­śmy się z pa­cjent­kami na ich wa­run­kach, czę­sto w za­pew­nia­ją­cych względną in­tym­ność po­ko­ikach od­działu ra­tun­ko­wego. Każdą z nich trak­to­wa­ły­śmy in­dy­wi­du­al­nie. Opo­wia­dały nam swoje hi­sto­rie, my zaś ofe­ro­wa­ły­śmy im do­radz­two kry­zy­sowe; w tym okre­sie nie­wiele ofiar mo­gło li­czyć na tak spe­cja­li­styczną opiekę. Wy­miana była bar­te­rem – nie pła­ci­ły­śmy ofia­rom i nie by­ły­śmy opła­cane za na­sze usługi – jed­nak wie­dza uzy­ski­wana przez obie strony była bez­cenna. Sto­so­wane przez nas po­dej­ście po­zwa­lało na­wią­zać bliż­szą re­la­cję z ofia­rami i na­zwać – po raz pierw­szy w hi­sto­rii – psy­chiczny uraz ofiar na­pa­ści sek­su­al­nej jako ze­spół stresu po­ura­zo­wego po gwał­cie (ang. rape trauma syn­drome). A co naj­waż­niej­sze: to dzia­łało. Ogó­łem prze­pro­wa­dzi­ły­śmy wy­wiady ze stu czter­dzie­stoma sze­ścioma oso­bami w wieku od trzech do sie­dem­dzie­się­ciu trzech lat i zgro­ma­dzi­ły­śmy dwa ty­siące dzie­więć­set stron no­ta­tek, które na­le­żało upo­rząd­ko­wać, ska­ta­lo­go­wać, prze­ana­li­zo­wać i zin­ter­pre­to­wać. Od­da­ły­śmy ofia­rom głos.

W 1973 roku opu­bli­ko­wa­ły­śmy na­sze od­kry­cia w „Ame­ri­can Jo­ur­nal of Nur­sing” pod ty­tu­łem The Rape Vic­tim in the Emer­gency Ward (Ofiara gwałtu w szpi­tal­nym od­dziale ra­tun­ko­wym). W 1974 roku w „Ame­ri­can Jo­ur­nal of Psy­chia­try” uka­zał się nasz ar­ty­kuł Rape Trauma Syn­drome, który po­zwo­lił nam wyjść poza dzie­dzinę pie­lę­gniar­stwa i do­trzeć do spe­cja­li­stów za­in­te­re­so­wa­nych psy­chia­trią. Jed­nym z naj­waż­niej­szych wnio­sków pły­ną­cych z na­szego ba­da­nia było od­kry­cie, że prze­moc sek­su­alna wiąże się nie tyle z sek­sem, ile z po­trzebą wła­dzy i kon­troli. To no­wa­tor­skie poj­mo­wa­nie sy­tu­acji ofiary od­biło się sze­ro­kim echem. Umoż­li­wiło sys­te­mową le­gi­ty­mi­za­cję traumy ofiar i uto­ro­wało drogę ku po­pra­wie ich trak­to­wa­nia przez wy­miar spra­wie­dli­wo­ści. Zmu­siło sys­tem opieki zdro­wot­nej do re­ago­wa­nia na po­trzeby zgwał­co­nych, a sądy do spraw­niej­szego pro­ce­do­wa­nia spraw o gwałt. Ni­gdy nie przy­szło mi do głowy, że na­sze ba­da­nie bę­dzie miało tak da­le­ko­siężne skutki, tym­cza­sem na­brało ta­kiego roz­ma­chu, że wy­wró­ciło do góry no­gami sys­te­mowe wy­obra­że­nia o prze­mocy sek­su­al­nej, a do tego nadało bieg mo­jej ka­rie­rze.

Dzięki niemu za­in­te­re­so­wało się mną FBI.

*

Pod ko­niec lat sie­dem­dzie­sią­tych FBI od­no­to­wało szybki wzrost liczby prze­stępstw sek­su­al­nych. Ana­liza no­wych tren­dów i opra­co­wy­wa­nie środ­ków za­po­bie­gaw­czych na­le­żały do za­dań Biura, więc gdy lo­kalna po­li­cja uto­nęła w la­wi­nie zgło­szeń, a prze­moc na tle sek­su­al­nym przy­brała roz­miary epi­de­mii, FBI miało zna­leźć re­me­dium. Się­gnięto po zwy­kłą pro­ce­durę: przy­dzie­lono agen­tom z Wy­działu Szko­leń Aka­de­mii FBI za­da­nie prze­szko­le­nia po­li­cji w ca­łym kraju, tak by funk­cjo­na­riu­sze le­piej ro­zu­mieli ta­kie prze­stęp­stwa i od­po­wied­nio na nie re­ago­wali. Trend uznano za przej­ściowy, nie­mniej po­ja­wiły się pro­blemy. Nikt z Aka­de­mii FBI nie spe­cja­li­zo­wał się w prze­mocy na tle sek­su­al­nym. Ża­den z agen­tów nie miał wy­kształ­ce­nia ani wie­dzy, które po­zwo­li­łyby mu wy­po­wia­dać się na te­mat mo­le­sto­wa­nia, gwał­tów, za­bójstw o pod­łożu sek­su­al­nym czy re­la­cji łą­czą­cych spraw­ców z ofia­rami. Agenci zwy­czaj­nie nie umieli pod­jąć tych kwe­stii, a tym bar­dziej ni­kogo prze­szko­lić.

Pra­cow­nicy Biura nie mieli wy­star­cza­ją­cej wie­dzy, lecz aż na­zbyt spre­cy­zo­wane ocze­ki­wa­nia, więc wy­słano uak­tu­al­nione po­le­ce­nie do Wy­działu Szko­leń, nie po­zo­sta­wia­jąc cie­nia wąt­pli­wo­ści: prze­moc na tle sek­su­al­nym sta­no­wić bę­dzie od tej pory obo­wiąz­kowy ele­ment wszyst­kich kur­sów. Po­le­ce­nie do­tarło do no­wego agenta BSU na­zwi­skiem Roy Ha­zel­wood, ten zaś wspo­mniał o te­ma­cie no­wych szko­leń pod­czas kursu ne­go­cja­cji z po­ry­wa­czami, który pro­wa­dził w 1978 roku dla po­li­cji Los An­ge­les; przy­znał wów­czas, że jego wie­dza o gwał­tach jest zni­koma, i szybko prze­szedł do in­nych kwe­stii. Zda­rzało mu się prze­śli­zgi­wać nad roz­ma­itymi za­gad­nie­niami i do­tych­czas nie pro­wo­ko­wało to ko­men­ta­rzy, lecz tym ra­zem było ina­czej. Pod ko­niec kursu jedna z po­li­cjan­tek, która w week­endy pra­co­wała jako pie­lę­gniarka na od­dziale ra­tun­ko­wym miej­sco­wego szpi­tala, po­de­szła do Ha­zel­wo­oda i opo­wie­działa mu o pew­nym ar­ty­kule wy­ja­śnia­ją­cym fi­zyczną i psy­chiczną na­turę prze­mocy sek­su­al­nej. Przy­szło jej do głowy, że przed­sta­wione w nim wnio­ski mogą oka­zać się uży­teczne w spra­wach, o któ­rych wspo­mniał. Ha­zel­wood się za­in­te­re­so­wał. Po­my­ślał, że ma szansę uzy­skać peł­niej­szy wgląd w za­gad­nie­nie, któ­rego chyba nikt w FBI nie ro­zu­miał. Po­pro­sił po­li­cjantkę o szcze­góły i ty­dzień póź­niej do­stał pocztą ko­pię ar­ty­kułu mo­jego współ­au­tor­stwa.

Je­sie­nią 1978 roku sku­pia­łam się na wy­kła­dach i ba­da­niach. Była po­łowa wrze­śnia, se­mestr le­d­wie się za­czął, a ja pra­co­wa­łam nad no­wym pro­jek­tem, któ­rego ce­lem było opi­sa­nie sy­tu­acji ofiar za­wału mię­śnia ser­co­wego i psy­cho­spo­łecz­nego ry­zyka zwią­za­nego z ich po­wro­tem do pracy. Usły­sza­łam pu­ka­nie do drzwi i do ga­bi­netu zaj­rzała moja asy­stentka. Ktoś chciał roz­ma­wiać ze mną przez te­le­fon.

– Pro­szę za­pi­sać, kto to, od­dzwo­nię póź­niej – po­wie­dzia­łam, nie pod­no­sząc głowy. – Je­stem te­raz bar­dzo za­jęta.

Moja asy­stentka nie ru­szyła się spod drzwi, wy­raź­nie czu­łam na so­bie jej spoj­rze­nie, wresz­cie wy­szep­tała:

– My­ślę, że po­winna pani ode­brać. To FBI.

Bez wąt­pie­nia zdo­łała wzbu­dzić moje za­in­te­re­so­wa­nie. Ski­nę­łam głową, po­pro­si­łam, żeby wy­szła, i po­woli pod­nio­słam słu­chawkę.

– Halo?

W słu­chawce roz­legł się sta­now­czy głos czło­wieka na­wy­kłego do wy­da­wa­nia po­le­ceń.

– Dzień do­bry, mówi agent spe­cjalny Roy Ha­zel­wood. Czy roz­ma­wiam z dok­tor Ann Bur­gess?

– Tak.

– Czy to pani na­pi­sała ar­ty­kuł za­ty­tu­ło­wany Ofiara gwałtu w szpi­tal­nym od­dziale ra­tun­ko­wym?

– Ow­szem.

– Do­sko­nale. Mam na­dzieję, że nie prze­szka­dzam. Chciał­bym po­roz­ma­wiać z pa­nią o spe­cy­fice pani pracy.

Po tej wstęp­nej pre­zen­ta­cji służ­bowy ton Ha­zel­wo­oda nieco zła­god­niał, a jego wy­po­wiedź na­brała pre­cy­zji. Był przy­ja­zny, ale sta­ran­nie wa­żył słowa. Mó­wił dłu­gimi, nie­spiesz­nymi zda­niami, które zda­wały się okrą­żać wnio­sek, do któ­rego zmie­rzał. Z po­czątku nie ro­zu­mia­łam, co skło­niło go do wy­szu­ka­nia mo­jego nu­meru te­le­fonu. Kilka mi­nut za­jęło mu wy­ja­śnie­nie, jak na­tknął się na mój ar­ty­kuł, przez ko­lejne kilka wy­łusz­czał po­wody, dla któ­rych zde­cy­do­wał się za­dzwo­nić.

– Wi­dzi pani, na­wet w in­sty­tu­cji dys­po­nu­ją­cej tak znacz­nymi za­so­bami jak FBI zda­rza się nam szu­kać spe­cja­li­stycz­nej wie­dzy na ze­wnątrz, gdy pró­bu­jemy po­sze­rzyć per­spek­tywę. Mamy kło­pot ze zro­zu­mie­niem no­wych zja­wisk zwią­za­nych z prze­mocą sek­su­alną, o któ­rych wspo­mniała pani w swoim ar­ty­kule. Pew­nie dla­tego, że nie­wiele osób mówi otwar­cie o swo­ich do­świad­cze­niach. Sęk w tym, że chyba pod­cho­dzimy do pro­blemu z nie­wła­ści­wej strony. Ana­li­zu­jemy sta­ty­styki, które po­zwa­lają nam okre­ślić roz­miary zja­wi­ska. Pani udało się zba­dać pro­blem od strony lu­dzi, a mnie in­te­re­suje, jak pani to zro­biła. Chciał­bym, by przy­je­chała pani do Qu­an­tico z wy­kła­dem na te­mat swo­ich ba­dań. My­ślę, że nasi agenci mo­gliby zy­skać w ten spo­sób cenną wie­dzę o sy­tu­acji ofiar i spraw­ców prze­stępstw sek­su­al­nych.

Za­wa­ha­łam się. Do tej pory roz­ma­wia­łam o swo­ich ba­da­niach głów­nie z pie­lę­gniar­kami i per­so­ne­lem ośrod­ków in­ter­wen­cyj­nych – oso­bami udzie­la­ją­cymi po­mocy zgwał­co­nym. Grupy zło­żone z sa­mych ko­biet chło­nęły ten te­mat, bo ro­zu­miały moją pracę i mnie samą. Wie­działy do­sko­nale, dla­czego jako stu­dentka pie­lę­gniar­stwa po skoń­czo­nej zmia­nie w szpi­talu po­śpiesz­nie prze­cho­dzi­łam przez park Bo­ston Com­mon, by zdą­żyć do aka­de­mika przed zmro­kiem. Nie mu­sia­łam tłu­ma­czyć, jak bar­dzo się wy­stra­szy­łam, gdy któ­re­goś wie­czoru z bocz­nej alejki wy­szła grupa na­sto­lat­ków. Mło­dzi męż­czyźni za­częli mnie na­pa­sto­wać; ma­cali mój cze­pek, chwy­cili mnie za ra­mię. Na szczę­ście zdo­ła­łam się oswo­bo­dzić. Nie by­łam pewna, czy grupa zło­żona z sa­mych męż­czyzn za­re­aguje tak samo. Cie­ka­wość wzięła jed­nak górę.

– Do­brze, agen­cie Ha­zel­wood – po­wie­dzia­łam. – Pro­szę mi prze­fak­so­wać szcze­góły. Chęt­nie się prze­ko­nam, jak FBI szkoli agen­tów z prze­stępstw sek­su­al­nych.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki