Przeklęty. Historia domu Smurlów - Ed Warren, Lorraine Warren, Robert Curran, Jack Smurl, Janet Smurl - ebook

Przeklęty. Historia domu Smurlów ebook

Ed Warren, Lorraine Warren, Robert Curran, Jack Smurl, Janet Smurl

4,2

Opis

Niesamowita i mrożąca krew w żyłach historia będąca jednym z najważniejszych doświadczeń związanych z nawiedzeniami.

Legendy mówią, że kiedy do zbudowanego w 1896 roku domu w West Pittson w stanie Pensylwania wprowadziła się pierwsza rodzina, od razu było wiadomo, że z budynkiem jest coś nie w porządku. Podobno każdy, kto tam mieszkał, stykał się z tajemniczymi siłami, których nie potrafił wytłumaczyć. Nawet gdy dom stał pusty, ludzie z okolicy słyszeli dziwne i niepokojące dźwięki…

Sprawa zyskała potężny rozgłos, gdy do posiadłości wprowadziła się rodzina Smurlów. Przeżyli prawdziwy koszmar.

Odór jak z rzeźni. Ogłuszające dudnienie. Półczłowiek z kopytami zamiast stóp. Ataki fizyczne. Nieskuteczne egzorcyzmy. STRACH…

Ed i Lorraine Warrenowie całkowicie zaangażowali się w sprawę, badając ją od podszewki. Okazało się jednak, że nawet tak doświadczeni demonolodzy nie potrafili stawić czoła złu, które opanowało dom…

Sprawa nawiedzonego domu Smurlów została potwierdzona przez wielu świadków – księży, policję, dziennikarzy i badaczy zjawisk paranormalnych – a także sfilmowana.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 249

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (267 ocen)
144
56
43
18
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ilonaschmidt

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka polecam
00
emacio

Dobrze spędzony czas

Dość dobra, ale czasami zbyt ogólnikowa.
00
PiotrLukasik00

Nie oderwiesz się od lektury

Książka bardzo ciekawa i dająca do myślenia. Szkoda tej rodziny, która za życia przeżyła piekło.
00
Madzia_wu

Całkiem niezła

spodziewałem się czegoś lepszego
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

OD AUTORA

 

 

 

 

Książka, którą właśnie czytasz, powstała na podstawie świadectw ośmiorga mieszkańców domu przy Chase Street 328–330, jak również zeznań dwudziestu ośmiu innych osób, które doświadczyły zjawisk nadprzyrodzonych w powiązaniu z rodziną Smurlów.

Niektóre osoby w celu ochrony prywatności występują w tej książce pod pseudonimami; pozostali zgodzili się figurować pod własnymi nazwiskami.

Jedna z postaci, Donald Bennett, to personifikacja trojga ludzi, którzy pracowali z Edem i Lorraine Warrenami. Jednakże rola tego fikcyjnego bohatera nie ma związku z nadprzyrodzonymi wydarzeniami, do których dochodziło na Chase Street.

Z chronologią wydarzeń poczynaliśmy sobie dosyć swobodnie, a niektóre sceny i dialogi zostały przetworzone na potrzeby narracji. Jednak każde opisane zdarzenie jest ścisłym odzwierciedleniem faktów, o których opowiadali świadkowie.

Chciałbym wyrazić swoją głęboką wdzięczność dla wszystkich ludzi, którzy pozwolili mi nagrać swoje słowa i umożliwili wgląd w ciężki los rodziny Smurlów oraz tajemnicze, nadprzyrodzone królestwo.

Pośród tych ludzi są krewni, przyjaciele oraz sąsiedzi i znajomi rodziny Smurlów, a także mnóstwo osób, które przekazały mi ważne informacje. Szczególnej pomocy udzieliło kilku księży katolickich, a także inni duchowni i rabini.

Jestem również wdzięczy Mike’owi McLane’owi, mojemu redakcyjnemu koledze z „Scrantonian Tribune”; fotografowi Bobowi Ventre i jego asystentce, Tinie Sandone; Billowi Hastie, drugiemu kustoszowi Wyoming Historical and Geological Society w Wilkes-Barre; i wreszcie bardzo ważnej osobie, mojej żonie Monice, za jej pod wieloma względami bezcenne wsparcie podczas tworzenia tej książki.

– Robert Curran

 

 

 

 

 

 

WSTĘP

 

 

 

 

Poniższa książka wprawi wiele osób w niepokój. Ponieważ przedstawiony jest w niej faktyczny dowód na istnienie demonicznych zaświatów, wywoła koszmary senne i dowiedzie, że każdy może spotkać się z zagrożeniami, które niesie świat mroku.

The Haunted koncentruje się na małżeństwie z Pensylwanii, Janet i Jacku Smurlach, oraz czworgu ich dzieci. Przez blisko trzy lata w ich domu swoją obecność manifestowały demony, czy też, jeśli ktoś woli takie określenie, ich dom był „nawiedzony”.

Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Wielu ludzi, od sąsiadów po dziennikarzy, widziało te manifestacje na własne oczy i słyszeli je na własne uszy.

Dlaczego jakiś demon wybrał sobie akurat Smurlów, którzy są religijnymi, ciężko pracującymi i uczciwymi ludźmi?

Żałuję, że nie mam na to odpowiedzi. Co więcej, żałuję, że moje próby wyegzorcyzmowania ich demona nie były skuteczne. Jednak pomimo tego, że w ich domu odprawiłem nabożeństwo i trzykrotnie przeprowadziłem egzorcyzmy, demon zawsze wracał.

Zawsze.

Sytuację Smurlów monitorowałem za pośrednictwem moich przyjaciół, Eda i Lorraine Warrenów, którzy zapoznali mnie nie tylko ze Smurlami, ale przede wszystkim z królestwem ciemności. To właśnie Warrenowie, którzy odpowiedzieli na potrzeby innej pary, której dom został opanowany przez mroczne siły, pomogli mi zrozumieć, że księża mogą odegrać kluczową rolę w walce z demonami.

W ciągu ostatnich dwóch lat odprawiłem, z reguły na prośbę Warrenów, około pięćdziesięciu egzorcyzmów. Nie wszystkie zakończyły się z sukcesem, czego przykładem są Smurlowie.

The Haunted daje czytelnikowi wgląd w trudny do wyobrażenia koszmar, jaki przeżyli Janet i Jack. Pokazuje także, jak głęboka i niewzruszona wiara religijna utrzymuje jedność w rodzinie pomimo doświadczania najgorszych tortur – w tym wielu aktów przemocy, a nawet gwałtu.

Na tę chwilę możemy tylko przyjrzeć się faktom zgromadzonym na kartach tej książki i rozważyć je w odniesieniu do naszych własnych doświadczeń i modlitwy. Każdy z nas w jakimś momencie spotyka się z dowodem na istnienie świata mroku. Tak jak Boży blask spływa na nas w świetle słońca, urodzie kwiatów i radości na dziecięcych twarzyczkach, tak praca anioła ciemności objawia się w chorobie i szaleństwie, i najrozmaitszych perfidnych i niekończących się mękach, których doświadczyli Smurlowie.

Jednakże w tej ponurej torturze można znaleźć pełen nadziei przekaz. Ci spośród nas, którzy nie wierzą w siłę wyższą, nie będą w stanie przeczytać The Haunted z otwartym umysłem i nadal zachować niewiarę.

– biskup Robert McKenna, O.P.

Monroe, CT

Czerwiec 1987

 

Biskup McKenna należy do księży tradycjonalistów oraz laikatu Kościoła Katolickiego, który wbrew reformom Drugiego Soboru Watykańskiego trzyma się dawnych rytów mszy i sakramentów. Jego kościół znajduje się w Monroe, stan Connecticut.

 

 

 

 

 

 

HISTORIA DZIWNEGO DOMU

 

 

 

 

Ci, którzy zgłębiają wiedzę tajemną, uważają, że zasadniczo istnieją dwa sposoby, dzięki którym dom może zostać „zasiedlony” przez demony.

Jeden z nich to wystąpienie aktu brutalności, który nie tylko „zaprasza” istoty duchowe do domu, lecz także umożliwia im trwanie w uśpieniu i ukazywanie się zgodnie z własną wolą. Na przykład ludzie o talentach mediumicznych utrzymują, że nawet po dziesięcioleciach łatwo jest wyczuć w danym domu echa morderstwa.

Drugi sposób na zasiedlenie domu jest bardziej szczególny, ponieważ wiąże się z celowym działaniem. Demon zostaje zaproszony przez praktykowanie czarów czy innych mrocznych sztuk. Ed i Lorraine Warrenowie, którzy mieli do czynienia ze sprawą Amityville oraz właśnie opisywaną, wskazują na przypadki, gdy do skażenia domu obecnością demonów doszło przez potraktowaną jak żart zabawę z tablicą ouija. Zatem pomyślcie, co może się zdarzyć, gdy ktoś, kto zaprasza mroczne byty, robi to śmiertelnie poważnie.

Pod adresem Chase Street 328–330, West Pittson, Pensylwania, znajduje się bliźniak zbudowany w 1896 roku. Od tego czasu miał kilku najemców i właścicieli, z czego ostatnimi są John i Mary Smurlowie oraz ich syn Jack, jego żona Janet i ich dzieci.

Jednakże plotki na temat tego bliźniaka krążyły już na długo przed ich przyjazdem. Mieszkańcy, którzy woleli pozostać anonimowi, powiadają, że o budynku od dziesięcioleci powtarza się pewne historie, niektóre przypuszczalnie prawdziwe, inne ewidentnie bzdurne. Ludzie ci wspominają nawet, że zdarzało się, że wzywano policję, by zbadała osobliwe wydarzenia, chociaż w aktach policyjnych nie ma śladu po takich dochodzeniach.

Nawet bez widma wydarzeń nadprzyrodzonych West Pittson ma długą historię problemów. Większa część tego dziesięciotysięcznego miasteczka stoi nad kopalniami antracytu, które przez wiele lat zapewniały okolicy względne powodzenie ekonomiczne. Niestety kopalnie, obecnie zalane wodą, spowodowały zapadnięcie się wielu domów. Głębokość osiadania jest różna. Bywa to od sześciu cali do stopy – jeden z domów zapadł się w grunt o sześćdziesiąt cztery cale.

W późnych latach trzydziestych i wczesnych latach czterdziestych XX w. zapadanie się kopalni było tak powszechne i niebezpieczne, że trzeba było pozamykać szkoły. Dostojnik kościelny, który zajmuje się badaniami nad okultyzmem, sugeruje, że zapadliska mogą powodować, że demony wstają z ziemi wykorzystywanej do celów satanistycznych. Wspomina, że pod zawalonym domem znaleziono świńskie kości ułożone w kształt heksagramu, znaku diabła.

Tymczasem na Chase Street…

Historia tego bliźniaka to zasadniczo połowa historii tego kraju – pojawienie się telefonu, elektryczności, samochodów silnikowych, podróży powietrznych, radia, drugiej wojny światowej, szczepionki na polio, wojny w Wietnamie, eksploracji kosmosu…

Przez cały ten czas ów budynek stał na Chase Street, będąc świadkiem narodzin kolejnych pokoleń i wrastając w historię. W jednym dziesięcioleciu parkowały przez nim fordy Model T, a w kolejnym chevrolety ze stopniami nadwozia; potem, w 1951, Mercury coupe, a potem cała procesja małych, zagranicznych samochodów.

I przez większość tego czasu słyszało się plotki. Przez kilka dekad, wyłącznie szeptem, przekazywano sobie opowieści o tym budynku.

Według jednej z nich w domu słychać było dziwne i okropne dźwięki, nawet gdy był niezamieszkany.

Inna mówiła, że rodzice nie powinni pozwalać dzieciom bawić się w pobliżu, bo przez rozsunięte zasłony widuje się rzeczy nie do opisania.

I były jeszcze pogłoski, że gdzieś w pobliżu odprawiano magiczne rytuały, i że wzywane tam ciemne moce mogły wpłynąć na całą okolicę.

Pogłoski.

– To było świetne miejsce na Halloween – powiedział dawny mieszkaniec, który poprosił o anonimowość. – Niech pan się postawi na miejscu dziecka. Pełnia, w każdym oknie lampiony z dyń, i ten jeden dom, który naprawdę dziwnie działał na całe sąsiedztwo. Przy kolacji czasem się słyszało, jak rodzice o nim rozmawiają, ale tak naprawdę nie wiedzieli niczego więcej niż dzieciaki. Tyle że podobno czasami bywają tam sataniści. Więc w Halloween… – śmieje się, ale nawet dziś ma w głosie jakiś niepokój. – No, sam nie wiem, czy z tym domem faktycznie było coś nie w porządku. Ale gdy do niego podchodziłem, to miałem takie dziwne wrażenie, które nie pojawiało się nigdzie indziej.

Pogłoski.

Nic pewnego.

Ale upierali się przy swoim.

A w 1985 roku pogłoski wreszcie się potwierdziły.

 

 

 

 

 

 

DOJRZEWANIE

 

 

 

 

Ten węglowy region Pensylwanii miał długą pamięć i szybko wymierzał sprawiedliwość.

Na około pięciuset milach kwadratowych stanu znajdowały się jedne z najbogatszych pokładów wielkiego skarbu, antracytu, najlepszej odmiany węgla kamiennego, która ma najwyższą zawartość węgla i najniższą zawartość substancji lotnych. Daje najgorętszy ogień, wolno się spala i nie wydziela ani sadzy, ani dymu.

Na tym wspaniałym węglu, którego przebogate złoża znajdowały się w okolicach Wilkes-Barre, Scranton, Hazelton i Pottsville wyrosły prawdziwe fortuny, jednakże wiele z nich powstało dzięki ciężkiej pracy biednych imigrantów, Irlandczyków (największa grupa), Polaków, Ukraińców, Czechów i Włochów. Na każdy szybki, nowy samochód, którym pędził ekstrawagancki milioner, na każdą lśniąco białą posiadłość w głębinach ziemi, ryzykując, a często tracąc życie za psie pieniądze, harowały setki ludzi, w tym dzieci.

W rezultacie w okolicach kopalni szybko zaczęły wybuchać strajki i zamieszki społeczne. Wiele razy wprowadzano stan wyjątkowy, gdy górnicy, zmęczeni harówką za grosze i patrzeniem, jak ich synowie i ojcowie giną w niebezpiecznych trzewiach ziemi, uznawali, że lepiej wykrwawić się, stając przeciwko policji stanowej, niż dalej żyć w potwornej biedzie.

Stopniowo poprawiały się płace.

Stopniowo wprowadzano zasady bezpieczeństwa pracy.

Stopniowo w kopalniach delegalizowano pracę dzieci (niektóre z nich były zaledwie pięcioletnie).

Stopniowo.

 

 

Powiada się, że dziewiętnastowieczni imigranci przywieźli ze sobą do Nowego Świata dwie rzeczy – puste kieszenie i niemal wojownicze oddanie dla Kościoła rzymskokatolickiego, co ku swej konsternacji odkryli protestanccy panowie tamtych czasów.

Każda grupa etniczna miała własny kościół – jeden dla Polaków, jeden dla Czechów, jeden dla Irlandczyków. Poza przekonaniem o zwierzchności Watykanu grupy te miały wspólną jeszcze jedną rzecz: milczącą, ale głęboko zakorzenioną wiarę w byty nadprzyrodzone. W starym kraju o takich rzeczach mówiło się otwarcie i z ostrożnym szacunkiem; tutaj, w czasach rewolucji przemysłowej, z zimną, twardą nauką ponad wszystkim, takie przekonania świadczyły o niskiej pozycji i marnym wykształceniu. W owej erze produkcji masowej, chirurgii i lokomotyw parowych tylko głupiec wierzyłby w istnienie duchów, wilkołaków i wampirów.

A jednak w murach swoich kościołów z czerwonymi, niebieskimi i zielonymi świecami wotywnymi rzucającymi długie cienie, stare kobiety z mantylkami zarzuconymi na głowy szeptały o takich rzeczach, a swoją wiarę przekazywały dzieciom i wnukom.

 

 

Jeśli dorastałeś w górniczej okolicy Pensylwanii to szybko się nauczyłeś, że senator i filozof Emerson nie przesadzał, mówiąc, że największą cnotą ze wszystkich jest samodzielność.

Przede wszystkim, jeszcze dobrze w dwudziestym wieku, w rodzinach imigranckich panowała tendencja do posiadania bardzo licznej gromadki dzieci, co oznaczało, że dzieci wcześnie musiały nauczyć się ciężko pracować, nie tylko, by pomagać rodzicom, ale by zapewnić sobie własne przetrwanie. Wiele dzieci imigrantów z konieczności kończyło edukację szkolną na czwartej lub piątej klasie, żeby podjąć pracę na pełen etat, taką jak dostarczanie zakupów do „dobrej” części miasta za pięć centów na godzinę, aż pojawiła się „okazja” rozpoczęcia pracy w kopalni, co było nieuchronne.

Jednak życie w tej okolicy nie było tak ponure, jak przedstawiali to niektórzy dziennikarze tamtych czasów. Poszczególne grupy etniczne przywiozły przez ocean wyraźne wyczucie rytuału i zabawy. Podczas pełni najbliższej równonocy jesiennej słyszało się muzykę akordeonów i tupot roztańczonych stóp. W wigilię Bożego Narodzenia, podczas nabożeństwa o północy, niosły się piękne głosy dziecięcych chórów, które po łacinie śpiewały o dzieciątku Jezus. Latem widziało się nieśmiałych zakochanych spacerujących pośród świeżych, zielonych traw porastających brzegi rzeki. Byłeś uczony szacunku dla starszych, uczono cię szacunku do ciężkiej pracy, powtarzano, że Ameryka darzy błogosławieństwami, jakich próżno szukać w innych miejscach, i wpajano ci, że powinieneś z chęcią oddać życie w obronie swojego kraju czy swojej rodziny. Uczono cię żyć według takich zasad, i zabierałeś je ze sobą, schodząc pracować do kopalni, w piątkowe wieczory zabierałeś je ze sobą do hałaśliwych tawern i wraz z nimi kładłeś się na łożu śmierci, gdzie, mając wokół siebie dzieci i wnuki, przekazywałeś kolejnym pokoleniom te same prawdy, którymi kierowałeś się przez całe życie.

Po drugiej wojnie światowej nastąpiły pewne zmiany.

 

 

Młodzi ludzie, którzy wyjechali do Europy i na Pacyfik, by walczyć za swój kraj, wrócili odmienieni.

Początkowo starszyzna w społecznościach imigrantów zmiany w ich zachowaniu kładła na karb reakcji na cały ten rozlew krwi i ból, których doświadczyli.

Jednak po kilku latach widać było, że ci ludzie, którzy walczyli podczas wojny, delikatnie odsunęli się od przekonań przodków.

Z pewnością nie stracili wiary w ciężką pracę, uczciwość, religię, czy niekwestionowaną lojalność wobec rządu. Stopniowo jednak zaczynali wyrażać marzenia, które ich rodzicie, skrępowani tradycją i gorzkimi wspomnieniami strajków robotniczych i depresji, uznawali za co najmniej nierozsądne.

Wielu z tych, którzy wrócili z wojny, mówiło, że nie chce pracować w kopalniach. Wielu mówiło, że chce kolorowych, prefabrykowanych domów, które budowały się w Levittown i w innych miejscach. Wielu z nich powiadało, że chcą, by każde z ich dzieci skończyło college i nigdy nie musiało zadowalać się ciężkim życiem, na które skazane były poprzednie pokolenia.

Czasy się zmieniały, a wraz z nimi sposób myślenia całego pokolenia ludzi z klasy pracującej. Jeśli posiadacze ziemscy, baronowie naftowi i politycy chcieli zachować swoje przywileje, musieli zacząć za nie płacić.

W roku, w którym Jack Smurl skończył szkołę średnią, na liście przebojów były następujące piosenki: Smoke Gets in Your Eyes, Mack the Knife i oczywiście hit Elvisa Presleya A Big Hunk O’Love.

W roku, w którym Jack skończył szkołę średnią, prezydentem nadal był Dwight David Eisenhower, spodziewano się, że Jankesi zdobędą mistrzostwo, a Ameryka ścigała się z Rosją w wyścigu kosmicznym.

Ojciec Jacka pracował w hrabstwie Luzerne dla firmy metalurgicznej jako spawacz, podczas gdy jego matka starała się pomóc Jackowi podjąć decyzję co do jego przyszłości, skoro zaraz kończył szkołę.

Jack, który został pobłogosławiony wysokim ilorazem inteligencji, bez trudu mógłby dostać się do college’u, bądź podjąć się wielu zajęć, do których w tamtych czasach college nie był wymagany. Spokojny chłopak, dobry w sporcie, który lubił szwendać się po dworze, zwłaszcza gdy jesień swoimi wspaniałymi kolorami opromieniała wzgórza, chętnie uczęszczał do katolickiej szkoły w Wilkes-Barre, ale nieszczególnie podobała mu się perspektywa dalszej nauki. Mimo spokojnego obejścia miał awanturnicze serce. Po szkole od czasu do czasu zachodził do wojskowych biur werbunkowych, gdzie różne jednostki wojska rekrutowały ochotników. Któregoś dnia wrócił do domu z nowiną, że zamierza zaciągnąć się do marynarki. Jego rodzice czuli to, co większość rodziców w takiej sytuacji: radość, że ich dziecko jest z siebie zadowolone, niepokój, bo świat był wielki i potrafił być dla młodych ludzi okrutny i niebezpieczny.

Jack Smurl wniósł do marynarki wartości wyniesione z górniczej krainy: pracował ciężko, słuchał rozkazów, zaprzyjaźnił się z właściwymi ludźmi (unikając zadymiarzy i wiecznych malkontentów), i wybrał dla siebie zajęcie, które wymagało nie tylko umiejętności, ale też wrażliwości. Był technikiem neuropsychiatrycznym, który asystował lekarzom podczas terapii elektrowstrząsami.

Nawet obecnie leczenie elektrowstrząsami budzi kontrowersje. Polega ono po prostu na poddaniu ludzkiego mózgu działaniu krótkiego impulsu elektrycznego; z założenia ma to zmniejszyć tendencje depresyjne lub samobójcze pacjenta. Jakkolwiek skuteczność tej formy leczenia jest udowodniona, nadal wielu psychoterapeutów uważa ją za barbarzyńską i tylko teoretycznie użyteczną w długoterminowym leczeniu skutków chorób psychicznych.

Jack widział, jak wielu ludziom pomogło to leczenie i był to jeden z powodów, dla których był dumny ze swojej pracy. Po raz pierwszy także zobaczył, jak w niestabilnym umyśle mogą się przenikać rzeczywistość i fikcja. Przypomni to sobie, gdy kilka lat później jego własne życie wejdzie na złowieszcze tory.

Dzięki karierze w marynarce Jack nauczył się, że ludzie są różni i że człowiek musi nauczyć się tolerancji dla innego sposobu życia. Poznał również fundamentalną prawdę, którą przeczuwał przez cały czas: że lubił tę górniczą okolicę Pensylwanii, i pomimo marzeń o włóczędze, chciałby tam wrócić, gdy już odejdzie z marynarki.

I tak dokładnie zrobił.

Wrócił do hrabstwa Luzerne i żył życiem młodego człowieka aspirującego do posiadania dobrej pracy, kochającej żony i rodziny oraz pewnych rzeczy, które zaobserwował, podróżując wraz z wojskiem. Wiedział, że jest tylko jeden sposób, by to osiągnąć – ciężka praca.

Zatem zaczął pracować.

Gdy Jack służył w marynarce, do szkoły średniej w Duryea, w pobliżu West Pittston, uczęszczała niejaka Janet Dmohoski.

Janet, śliczna dziewczyna, która dzięki dużym, owalnym okularom miała wygląd intelektualistki, lubiła większość rzeczy lubianych przez swoich rówieśników, jakkolwiek zupełnie nie interesowały jej narkotyki ani promiskuityzm promowany przez ruch hipisowski, całą tę wówczas trwającą rewolucję społeczną.

Wychowywana przez matkę, która doświadczyła trudnego rozwodu. Po Janet, jak po większości nastolatek w okolicy, oczekiwano, że będzie pomagać w pracach domowych (jej matka była dyrektorką do spraw osób starszych w domu spokojnej starości), i że przede wszystkim zadba o sprawy związane ze szkołą, nieważne, co by się działo – telefonowali chłopcy, odbywały się tańce czy w miejscowym kinie leciał jakiś romantyczny film (to były czasy niewinnych obrazów).

Poza muzyką Janet lubiła spacery na łonie natury i długie pogawędki z przyjaciółkami o najnowszych szkolnych plotkach, i rozmyślanie o swojej przyszłości. Chodząc do szkoły, rozważała różne ścieżki kariery. Jednak cały czas wiedziała, że najlepszą ze wszystkich jest wychowywanie dzieci, co uznawała nie tylko za uświęcony obowiązek (czego nauczyła ją wiara katolicka), ale także za łaskę. Janet uwielbiała zajmować się niemowlętami, bawić się z nimi, patrzeć, jak ich malutkie, wilgotne usteczka otwierają się radośnie, gdy je łaskocze.

Gdy Janet skończyła Northeast High School na szczycie listy przebojów były Downtown, You’ve Lost That Lovin’ Feeling i This Diamond Ring. By pokazać, że „czasy się zmieniają” rozgłośnie radiowe grały Eve of Destruction, hymn przeciwko wojnie w Wietnamie, który znalazł się tuż za innymi, lżejszymi melodiami.

Wieczorem po ukończeniu szkoły Janet świętowała z innymi uczniami, czując się szczęśliwa, przyjemnie dojrzalsza i nie mogąc się doczekać, by zobaczyć, co przyniesie jej życie. Wkrótce potem Janet zaczęła pracować jako pakowaczka w miejscowej firmie cukierniczej.

Jack również tam pracował, jednak spotkali się dopiero w 1967 roku podczas przyjęcia gwiazdkowego.

 

 

 

 

 

 

WSPÓLNE ŻYCIE

 

 

 

 

Okres Bożego Narodzenia 1967 był dla narodu szczególnie gorzki. Kilku oficjeli z administracji Johnsona zaczęło rozumieć, że wojny w południowo-wschodniej Azji nie uda się wygrać, a zamieszki na campusach uniwersyteckich były coraz gwałtowniejsze. Prezydent Johnson, wygłaszając mowę świąteczną, wyglądał, zgodnie ze słowami jednego z reporterów, „jak człowiek dręczony przez własne grzechy”.

Jednak Jackowi Smurlowi życie układało się lepiej niż kiedykolwiek. Jego praca w fabryce cukierniczej była nagradzana awansami i podwyżkami. Cieszył się dobrym zdrowiem, ciało miał mocne i szczupłe, w przeciwieństwie do gwiazdora filmowego, którego według niektórych przypominał, Charlesa Bronsona. Miał wielu przyjaciół i uprawiał różne sporty, i od czasu do czasu z kolegami robotnikami wychodził na wieczorne piwo.

Męczyła go tylko jedna rzecz. Miał wówczas dwadzieścia siedem lat i nadal nie był żonaty. W tej części kraju mężczyźni najczęściej żenili się i zakładali rodziny tuż po dwudziestce. Chociaż było kilka kobiet, które Jack brał pod uwagę jako kandydatki na żonę, nadal nie poznał tej jedynej, z którą chciałby się związać na całe życie.

Boże Narodzenie w tym roku było czasem kupowania prezentów dla rodziców i siostry, uczestniczenia w przyjęciach i szykowania się na najazd krewnych, z którymi zawsze spędzał ten okres.

Był to również czas na tradycyjne przyjęcie firmowe, i tam właśnie poznał kobietę, z którą rok później się ożenił, Janet Dmohoski.

– Od razu wiedziałam –wspomina dziś Janet. – Bardzo spodobał mi się sposób, w jaki się przedstawił, i szacunek, jaki miał nie tylko dla mnie, ale dla wszystkiego, co ceniłam. Miał ogromne poczucie humoru, ale nigdy nie popadał w okrucieństwo albo obsceniczność, co czasami zdarza się mężczyznom.

– Zabawne – zauważa Jack – że pracowaliśmy dla tej samej firmy, ale nigdy się nie spotkaliśmy. Nasi przyjaciele powtarzali, żebyśmy na pewno przyszli na firmową imprezę i całe szczęście, że to zrobiłem, bo inaczej może nigdy nie poznałbym Janet.

– Podzielaliśmy wiele przekonań – mówi Janet. – Oboje byliśmy katolikami. Wierzyliśmy w etykę pracy. Nie było nam po drodze z wieloma osobami w naszym wieku, które zażywały narkotyki i brały udział w protestach. Oboje chcieliśmy mieć rodzinę i oboje chcieliśmy odpowiednio wychować dzieci.

Ta zima była czasem ich pierwszych zalotów – gdy lód okrywający drzewa płonął jak srebro w popołudniowym słońcu, gdy z łagodnych wzgórz pozdrawiały ich bałwany o pękatych brzuchach i nosach z marchewek, gdy z zimna tracili czucie w policzkach i w palcach.

– Te nasze zaloty były dokładnie takie, jak trzeba – opowiada Janet. – Szły zdecydowanie, ale niezbyt szybko. Daliśmy sobie czas, żeby się poznać, razem z naszymi zaletami i wadami. Myślę, że to właśnie dlatego nasze małżeństwo jest tak mocne. Okres narzeczeństwa wykorzystaliśmy, by wygładzić tych kilka rzeczy, w których się faktycznie różniliśmy – śmieje się. – I świetnie się przy tym bawiliśmy.

Na zaloty składały się kino, tańce i przyjęcia, ale także spotkania z grupami ludzi, którzy pracowali na rzecz społeczności. Jack później został cenionym członkiem miejscowego Lions Club, a Janet była równie zajęta w Lioness.

Na drzewach pojawiły się pączki; zazieleniła się trawa. W węglowej okolicy Pensylwanii wiosenne wzgórza to szachownica listowia i skały, z najbogatszymi ziemiami we wschodniej części kraju, od wapieni po łupki. Wszędzie wokół tereny piknikowe i campingi, i tak Jack i Janet odkryli kolejną wspólną pasję, biwakowanie. W latach siedemdziesiątych Pensylwania przynosiła trzy miliardy zysków z węgla i innych minerałów, dostarczała również 575 milionów z tarcicy. Rzeki, jeziora i pofalowany teren tworzyły piękną okolicę, a drzewa takie jak świerki, sosny, brzozy, hikory i orzech czarny sprawiały, że była jedyna w swoim rodzaju. Lasy, miejsca biwakowe i brzegi rzek, które przemierzali Jack i Janet, tętniły też życiem zwierzęcym. Para zachwycała się widokiem czarnych niedźwiedzi i wdziękiem jeleni. Dla amatorów wędkowania były tam strumienie pełne sumów, okoni i pstrągów – wszystkiego, czego tylko można było sobie życzyć.

Nadeszła jesień i wzgórza pokryły się ironicznym pięknem umierającej przyrody. Odbywały się zabawy dożynkowe, podczas których celebrowano legendy i mity dawno temu przywiezione ze starego kraju, i intensywnie planowano ślub, a przy aprobacie obu rodzin dano na zapowiedzi.

Jakkolwiek Janet i Jack wciąż czuli ten cudowny dreszcz nowej miłości, czuli także, że ich uczucie wzbogaca się o niewzruszone zaufanie i więź. Rodzice i znajomi z pracy jednako cieszyli się ich szczęściem i wyrażali to, wydając przyjęcia i kolacje.

Janet i Jack jako katolicy uczęszczali na nauki przedmałżeńskie do jednego z księży z lokalnej parafii, a potem czekali na swój wielki dzień, o którym oboje marzyli już blisko rok.

Listopad i pierwszy śnieg; niebo ciemne w tym najmroczniejszym z jesiennych miesięcy. Ale nawet listopad nie mógł zgasić płonącego w tych młodych ludziach blasku.

Wreszcie nadeszło Boże Narodzenie, tak ważne ze względu na przyjście na świat dzieciątka Jezus, które ponad dwa tysiące lat wcześniej spoczęło w biednej stajence – o czym pamiętali, gdy 28 grudnia 1968 roku brali ślub.

– Jako katolik – mówi Jack – wierzę, że małżeństwo to sakrament, w sensie dosłownym święte doświadczenie. I tak zawsze do niego podchodziłem.

Było coś wzruszającego w widoku ludzi pracy, ubranych w kolorowe suknie i smokingi, z czerwonymi albo białymi chusteczkami w butonierkach na piersiach mężczyzn, bukiecikami gardenii albo różyczek na gorsach kobiet. I wszędzie widać było ciągłość tego, z czego ten górniczy region był tak dumny – dzieci, następne pokolenie – tańczące jiga wraz ze swoimi dziadkami i robiące zamieszanie. W oknach gasło zimowe światło i zapadała noc, a muzyka straciła swój huczny charakter i stała się bardziej sentymentalna. Wówczas mężowie odnaleźli ramiona swoich żon i odnowili swoją miłość, tańcząc do piosenek takich jak Harbor Lights, Tennessee Waltz i The Christmas Song.

A gdy tego wieczora rozejrzano się dookoła, wzrok zatrzymywał się na bardzo specjalnej parze, która przynajmniej tego dnia była w centrum uwagi. Jack i Janet Smurlowie byli teraz mężem i żoną.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej