Prezydenci USA w XXI wieku - Longin Pastusiak - ebook + książka

Prezydenci USA w XXI wieku ebook

Longin Pastusiak

0,0
59,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Profesor Longin Pastusiak, amerykanista, znawca biografii prezydentów i pierwszych dam Stanów Zjednoczonych, przygotował książkę poświęconą prezydentom sprawującym tę funkcję w XXI wieku. Jest ich czterech: George W. Bush, Barack Obama, Donald Trump i niedawno wybrany Joe Biden. Wszyscy barwni, nietuzinkowi i bardzo różnie oceniani. Czytelnicy poznają ich życiorysy, sukcesy i porażki w polityce, ale także życie prywatne i rodzinne, poglądy i zainteresowania. Tradycyjnie nie zabraknie anegdot, romansów i skandali. Dla prof. Pastusiaka Biały Dom i jego lokatorzy nie mają tajemnic!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Od Autora

Od Autora

Niniej­sza książka zawiera bio­gra­fie czte­rech pre­zy­den­tów Sta­nów Zjed­no­czo­nych, któ­rzy zasia­dali w Bia­łym Domu w XXI wieku. Byli to: repu­bli­ka­nin Geo­rge W. Bush (2001–2009), demo­krata Barack Obama (2009–2017), repu­bli­ka­nin Donald Trump (2017–2021) i Joe Biden (2021–…). Zain­te­re­so­wa­nych innymi pre­zy­den­tami odsy­łam do mojej trzy­to­mo­wej książki pt. „Pre­zy­denci Sta­nów Zjed­no­czo­nych”, Aka­de­mia Finan­sów i Biz­nesu Vistula, Ofi­cyna Wydaw­ni­czo-Poli­gra­ficzna i Rekla­mowo-Han­dlowa „Adam”, War­szawa 2018.

Ta praca jest zbio­rem szki­ców bio­gra­ficz­nych. Sta­ra­łem się w miarę moż­no­ści nadać im jed­no­litą kon­struk­cję, choć nie zawsze było to moż­liwe. Sta­ra­łem się także nie odry­wać bio­gra­fii pre­zy­den­tów od epoki, w któ­rej żyli, i od pro­ble­mów poli­tycz­nych, gospo­dar­czych i spo­łecz­nych, z któ­rymi mieli do czy­nie­nia. Ogromne roz­miary two­rzywa histo­rycz­nego, z któ­rym mia­łem do czy­nie­nia, zmu­siły mnie do selek­cji mate­riału.

Poszu­ki­wa­czy polo­ni­ków i związ­ków poszcze­gól­nych pre­zy­den­tów z Pol­ską i spra­wami naszego kraju odsy­łam do innej mojej pracy: Pre­zy­denci ame­ry­kań­scy wobec spraw pol­skich, Dom Wydaw­ni­czy Bel­lona, War­szawa 2003, s. 411; 400 lat sto­sun­ków pol­sko-ame­ry­kań­skich (1608–2008), vol. 1-2, Ofi­cyna ADAM, War­szawa 2010, s. 1982. Zain­te­re­so­wa­nych nato­miast aneg­do­tami i cie­ka­wost­kami z życia pre­zy­den­tów Sta­nów Zjed­no­czo­nych odsy­łam do mojej dwu­to­mo­wej książki pt. Pre­zy­denci USA w aneg­do­cie. Od Waszyng­tona do Roose­velta, wyd. Bel­lona, War­szawa 2014, s. 446, a także do książki pt. Pre­zy­denci USA w aneg­do­cie. Od Tru­mana do Obamy, wyd. Bel­lona, War­szawa 2015, s. 358.

Wstęp. Pre­zy­dent w ame­ry­kań­skim sys­te­mie wła­dzy

Wstęp

Pre­zy­dent w ame­ry­kań­skim sys­te­mie wła­dzy

Amery­kań­ski sys­tem rzą­dowy czę­sto okre­śla się mia­nem pre­zy­denc­kiego lub pre­zy­den­cjal­nego. Zakres wła­dzy pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych jest rze­czy­wi­ście duży, choć ogra­ni­czony. Pre­zy­dent jest bowiem nie tylko głową pań­stwa, sze­fem rządu, naczel­nym dowódcą sił zbroj­nych, ale de facto rów­nież przy­wódcą swo­jej par­tii.

Jest to więc urząd odpo­wie­dzialny, a skutki pro­wa­dzo­nej przez pre­zy­denta poli­tyki czę­sto wykra­czają daleko poza gra­nice Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Publi­cy­ści ame­ry­kań­scy lubią okre­ślać urząd pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych jako „naj­bar­dziej odpo­wie­dzialny”, „naj­trud­niej­szy”, „naj­bar­dziej nie­wdzięczny”, „naj­dziw­niej­szy”, „naj­bar­dziej stre­so­genny”, „naj­bar­dziej nie­bez­pieczny”, „naj­bar­dziej osa­mot­niony” itp. Mimo to ni­gdy nie bra­ko­wało chęt­nych do wpro­wa­dze­nia się na cztery lata i wię­cej do Bia­łego Domu. Fotel pre­zy­denta niczym magnes przy­ciąga poli­ty­ków ame­ry­kań­skich. Rywa­li­za­cja o to sta­no­wi­sko jest ostra, a walka auten­tyczna. Mimo to w rywa­li­za­cji wygry­wali na ogół poli­tycy mier­nego kali­bru, jak okre­ślają ich histo­rycy ame­ry­kań­scy – medio­cre. Esta­bli­sh­ment ame­ry­kań­ski, a więc nie­for­malne ośrodki decy­zyjne pre­fe­rują na sta­no­wi­sku pre­zy­denta słab­szą jed­nostkę uza­leż­nioną od nich. Czło­wiek bar­dzo bogaty lub zbyt inte­li­gentny byłby nie­za­leżny, mógłby odwo­ły­wać się do spo­łe­czeń­stwa i pro­wa­dzić zbyt samo­dzielną poli­tykę, która nie szłaby w parze z inte­re­sami róż­nych grup wiel­kiego kapi­tału. Biz­nes lubi pre­zy­den­tów pokor­nych, sła­bych i zależ­nych, któ­rzy siłę demon­strują tylko wów­czas, kiedy powstaje sytu­acja zagra­ża­jąca inte­re­som Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Moim zda­niem zwięk­sza się roz­ziew mię­dzy pro­ce­sem selek­cji kan­dy­da­tów na urząd pre­zy­dencki a wymo­gami nowo­cze­snego i odpo­wie­dzial­nego pro­cesu decy­zyj­nego oraz warun­kami, któ­rym winien odpo­wia­dać kali­ber umy­słowy osoby zaj­mu­ją­cej urząd pre­zy­denta. Obecny sys­tem selek­cji pre­fe­ruje styl i oso­bo­wość kan­dy­data, nie zaś jego wie­dzę, inte­lekt i rze­czy­wi­ste zdol­no­ści przy­wód­cze. „Wielcy pre­zy­denci – pisał poli­to­log ame­ry­kań­ski – byli rzad­ko­ścią w histo­rii Ame­ryki. Nowy pro­ces nomi­na­cji pre­zy­denckich pro­wa­dzi do tego, że wielcy pre­zy­denci będą w przy­szło­ści jesz­cze więk­szą rzad­ko­ścią”1.

Tak naprawdę to w moim oso­bi­stym prze­ko­na­niu spo­śród czter­dzie­stu czte­rech pre­zy­den­tów ame­ry­kań­skich tylko jeden z nich był wiel­kim czło­wie­kiem, a dwóch innych było wiel­kimi pre­zy­den­tami. Ten wielki czło­wiek to Tomasz Jef­fer­son, który był nie tylko poli­ty­kiem, ale także antro­po­lo­giem, archi­tek­tem, bota­ni­kiem, geo­gra­fem, numi­zma­ty­kiem, far­me­rem, wyna­lazcą, lin­gwi­stą, mete­oro­lo­giem, mate­ma­ty­kiem, praw­ni­kiem, astro­no­mem, filo­zo­fem, pisa­rzem i muzy­kiem. Można go więc nazwać ame­ry­kań­skim Leonar­dem da Vinci. Dwoma zaś wiel­kimi pre­zy­den­tami byli Abra­ham Lin­coln, który rozu­miał wewnętrzną sytu­ację kraju, oraz Fran­klin Delano Roose­velt, który rozu­miał nie tylko wewnętrzną, ale także zewnętrzną sytu­ację Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Zarówno Lin­coln, jak i Roose­velt w porę uchwy­cili trendy histo­ryczne. Pierw­szy – zno­sząc nie­wol­nic­two i wal­cząc o jed­ność kraju. Drugi – refor­mu­jąc dra­pieżny sys­tem kapi­ta­li­styczny w kie­runku bar­dziej oświe­co­nego, wypro­wa­dził kraj z głę­bo­kiego kry­zysu i przy­czy­nił się do klę­ski faszy­zmu.

W 1983 r. pro­fe­sor Robert Mur­ray, z Pen­n­sy­lva­nia State Uni­ver­sity, prze­pro­wa­dził son­daż wśród 864 histo­ry­ków ame­ry­kań­skich w spra­wie kla­sy­fi­ka­cji jako­ścio­wej pre­zy­den­tów Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Kla­sy­fi­ka­cją nie objęto Ronalda Reagana oraz dwóch innych pre­zy­den­tów: Wil­liama Henry’ego Har­ri­sona i Jamesa Gar­fielda, któ­rzy zbyt krótko zasia­dali na fotelu pre­zy­denc­kim2. Oto tabela „kla­sy­fi­ka­cyjna”:

Wielcy

Pra­wie wielcy

Abra­ham Lin­coln

The­odore Roose­velt

Fran­klin D. Roose­velt

Woodrow Wil­son

Jerzy Waszyng­ton

Andrew Jack­son

Tomasz Jef­fer­son

Harry S. Tru­man

Wię­cej niż prze­ciętni

Prze­ciętni

John Adams

Wil­liam McKin­ley

Lyn­don B. John­son

Wil­liam Howard Taft

Dwi­ght D. Eisen­ho­wer

Mar­tin Van Buren

James K. Polk

Her­bert Hoover

John F. Ken­nedy

Ruther­ford B. Hayes

James Madi­son

Che­ster A. Arthur

James Mon­roe

Gerald Ford

John Quincy Adams

Jimmy Car­ter

Gro­ver Cle­ve­land

Ben­ja­min Har­ri­son

Mniej niż prze­ciętni

Fia­sko

Zachary Tay­lor

Andrew John­son

John Tyler

James Bucha­nan

Mil­lard Fil­l­more

Richard M. Nixon

Calvin Coolidge

Ulys­ses S. Grant

Fran­klin Pierce

War­ren G. Har­ding

Powyż­sza tabela nie jest oparta na żad­nych zobiek­ty­wi­zo­wa­nych kry­te­riach nauko­wych, zarówno w odnie­sie­niu do sze­ściu grup kla­sy­fi­ka­cyj­nych, jak i pozy­cji w nich poszcze­gól­nych pre­zy­den­tów. Jest to tylko wyraz zbio­ro­wego sen­ty­mentu współ­cze­snych histo­ry­ków ame­ry­kań­skich, odzwier­cie­dla­ją­cego ich subiek­tywne odczu­cia. Przy­to­czy­łem tę tabelę raczej dla cie­ka­wo­ści niż ze wzglę­dów nauko­wych.

Więk­szość pre­zy­den­tów Sta­nów Zjed­no­czo­nych to byli ludzie uczciwi. Wielu jed­nak zaan­ga­żo­wało się w prak­tyki korup­cyjne lub tole­ro­wało wokół sie­bie nad­uży­cia wła­dzy. Pra­wie każdy docho­dził do Bia­łego Domu w wyniku machi­na­cji poli­tycz­nych apa­ratu par­tyj­nego i wpły­wo­wych grup inte­re­sów. Poli­tics is dirty busi­ness (Poli­tyka to brudny inte­res) – mówią Ame­ry­ka­nie i mają na to aż nadto dowo­dów.

Wpraw­dzie twórcy kon­sty­tu­cji ame­ry­kań­skiej nie ogra­ni­czyli dłu­go­ści urzę­do­wa­nia pre­zy­denta, ale usta­liła się w USA tra­dy­cja (pre­ce­dens usta­no­wiony przez pierw­szego pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych – Jerzego Waszyng­tona) doty­cząca dwu­krot­nego pia­sto­wa­nia tego urzędu. To nie­pi­sane prawo zostało naru­szone przez Fran­klina Roose­velta, który w roku 1940 po raz trzeci, a w 1944 po raz czwarty wybrany został na pre­zy­denta. Zor­ga­ni­zo­wane grupy inte­re­sów uwa­żały taką wie­lo­let­nią obec­ność w Bia­łym Domu za nie­zbyt odpo­wia­da­jącą zróż­ni­co­wa­nym inte­re­som roz­ma­itych kół. Brak odpo­wied­niego, kon­sty­tu­cyj­nego prze­pisu stwa­rzał pre­zy­den­towi moż­li­wość odwo­ły­wa­nia się do narodu, co w pew­nym sen­sie zmniej­szało jego zależ­ność od grup naci­sku.

W 1947 r. Kon­gres uchwa­lił poprawkę do kon­sty­tu­cji USA, ogra­ni­cza­jącą czas pia­sto­wa­nia urzędu pre­zy­denta przez jedną osobę do dwóch kaden­cji. W 1951 r. poprawka ta została raty­fi­ko­wana przez wyma­ganą liczbę sta­nów i odtąd znana jest jako XXII poprawka do kon­sty­tu­cji.

Jakim for­mal­nym warun­kom powi­nien odpo­wia­dać kan­dy­dat na pre­zy­denta?

Kan­dy­dat na sta­no­wi­sko pre­zy­denta powi­nien speł­niać okre­ślone, for­malne wyma­ga­nia kon­sty­tu­cyjne. Musi mieć przy­naj­mniej trzy­dzie­ści pięć lat, miesz­kać przez mini­mum 14 lat w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, być oby­wa­te­lem tego kraju od uro­dze­nia. Jeżeli cho­dzi o przy­wi­leje, to pre­zy­dent korzy­sta z immu­ni­tetu, tzn. jest poza zasię­giem wła­dzy jakie­go­kol­wiek sądu i może być pozba­wiony urzędu tylko w przy­padku oskar­że­nia go przez Kon­gres o zdradę lub inne prze­stęp­stwa (impe­ach­ment). Pierw­szy raz w histo­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych posta­wiono w stan oskar­że­nia pre­zy­denta w 1868 r. i doty­czyło to następcy A. Lin­colna, pre­zy­denta Andrew John­sona. Po raz drugi pró­bo­wano usu­nąć pre­zy­denta w dro­dze pro­cesu impe­ach­mentu w 1974 r. Doty­czyło to Richarda Nixona uwi­kła­nego w afery Water­gate. Nixon jed­nak ustą­pił ze sta­no­wi­ska, co prze­rwało pro­ces usu­nię­cia go. Trzeci raz pro­ce­durę impe­ach­mentu zasto­so­wano wobec Billa Clin­tona oskar­żo­nego o krzy­wo­przy­się­stwo. Do usu­nię­cia pre­zy­denta ze sta­no­wi­ska w gło­so­wa­niu w Sena­cie w 1999 r. zabra­kło wyma­ga­nej więk­szo­ści 2/3 gło­sów. Do uchwa­le­nia wnio­sku zabra­kło jed­nego głosu.

Wice­pre­zy­dent musi speł­niać wszyst­kie wyma­ga­nia sta­wiane pre­zy­den­towi, ponie­waż w każ­dej chwili może objąć ten urząd. Dotych­czas dzie­wię­cio­krot­nie w histo­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych urzę­du­jący wice­pre­zy­denci zostali pre­zy­den­tami. Przed­ostatni raz, po zabój­stwie Johna F. Ken­nedy’ego w 1963 r., fotel pre­zy­dencki objął ówcze­sny wice­pre­zy­dent Lyn­don B. John­son, a ostatni raz po ustą­pie­niu Nixona w 1974 r. pre­zy­den­tem został Gerald R. Ford.

Sys­tem wybie­ra­nia pre­zy­denta w Sta­nach Zjed­no­czo­nych jest dość skom­pli­ko­wany. Wynika to przede wszyst­kim z prze­mie­sza­nia się sta­rych zwy­cza­jów z nowymi for­mami powszech­nego gło­so­wa­nia. Wybory pre­zy­denc­kie skła­dają się z dwóch eta­pów: uzy­ska­nia nomi­na­cji i samych wybo­rów. Kon­sty­tu­cja nie regu­luje spraw zwią­za­nych z nomi­na­cją. Stwa­rza to dodat­kowe warunki sprzy­ja­jące roz­ma­itym manew­rom. Kan­dy­da­tów na sta­no­wi­sko pre­zy­denta i wicepre­zy­denta wysu­wają: Par­tia Demo­kra­tyczna, Par­tia Repu­bli­kań­ska oraz inne, pomniej­sze par­tie. Nomi­na­cji doko­nuje się na zjaz­dach, w któ­rych bie­rze udział kilka tysięcy dele­ga­tów.

Spo­sób wysu­wa­nia dele­ga­tów na kon­wen­cje jest różny w poszcze­gól­nych sta­nach. Kie­dyś, po pro­stu, bos­so­wie par­tyjni – tzw. machina par­tyjna – wysu­wała dele­ga­tów. Obec­nie w sta­nach odby­wają się tzw. pra­wy­bory i są one swego rodzaju testem popu­lar­no­ści poszcze­gól­nych pre­ten­den­tów do fotela pre­zy­denc­kiego. W pra­wy­bo­rach gło­sują oddziel­nie demo­kraci i repu­bli­ka­nie. Pra­wy­bory mogą być „otwarte” lub „zamknięte”, w zależ­no­ści od tego, czy są dostępne tylko dla zare­je­stro­wa­nych człon­ków danej par­tii, czy też dla wszyst­kich wybor­ców.

Wybory wstępne umoż­li­wiają wybor­com wypo­wie­dze­nie się, w for­mie gło­so­wa­nia, na temat poli­ty­ków ubie­ga­ją­cych się o zdo­by­cie popar­cia jed­nej z dwu wiel­kich par­tii. Wybiera się rów­nież dele­ga­tów na ogól­no­kra­jową kon­fe­ren­cję par­tii. Dele­gaci są tylko moral­nie, a nie praw­nie, zobo­wią­zani do gło­so­wa­nia na tych kan­dy­da­tów, któ­rzy zwy­cię­żyli w ich sta­nach.

Wyni­ków pra­wy­bo­rów nie należy prze­ce­niać. Są one swego rodzaju wstęp­nym reko­ne­san­sem pozwa­la­ją­cym, w dość ogra­ni­czo­nym stop­niu, zorien­to­wać się kan­dy­da­tom do pre­zy­den­tury co do ich dal­szych szans. Zna­cze­nie pra­wy­bo­rów pomniej­sza fakt, że bie­rze w nich udział nie­wielki odse­tek wybor­ców (ponad 30% danego stanu). Ponadto nie wszy­scy kan­dy­daci do nomi­na­cji biorą w nich udział i nie zawsze docho­dzi do bez­po­śred­niej rywa­li­za­cji. Na ogół zgła­szają oni swe kan­dy­da­tury w tych sta­nach, w któ­rych mogą liczyć na suk­ces. Ponadto dele­gaci na kon­wen­cji, mimo pra­wy­bo­rów, mogą zmie­niać zda­nie i na ogół dotrzy­mują obiet­nic tylko do pierw­szego gło­so­wa­nia nomi­na­cyj­nego. Póź­niej „han­dlują” swymi gło­sami.

Histo­ria wybo­rów ame­ry­kań­skich wyka­zuje, że poli­ty­kom, któ­rzy nie sta­wali do walki w pra­wy­bo­rach, uda­wało się uzy­skać nomi­na­cję swej par­tii i wygry­wać wybory. I odwrot­nie. Tym, któ­rzy odno­sili zwy­cię­stwa w pra­wy­bo­rach, nie uda­wało się uzy­skać nomi­na­cji (np. sena­tor E. McCar­thy w 1968 r.). Nie ulega jed­nak wąt­pli­wo­ści, że zwy­cię­stwo w wybo­rach wstęp­nych uła­twia zdo­by­cie nomi­na­cji. Przy­kła­dem tego byli sena­torzy Geo­rge McGo­vern w 1972 r., Wal­ter Mon­dale w 1984 r. i Bill Clin­ton w 1992 r., Geo­rge W. Bush w 2000 r. czy Barack Obama w 2008 r.

Na kon­wen­cji toczy się ostra walka o głosy. Trwają prze­targi, zawie­rane są soju­sze, kom­pro­misy itp. Kon­wen­cja, oprócz nomi­na­cji kan­dy­data na pre­zy­denta i wicepre­zy­denta, uchwala plat­formę wybor­czą par­tii.

Na początku wrze­śnia w roku wybo­rów zaczyna się ofi­cjalna kam­pa­nia wybor­cza, czyli rywa­li­za­cja obu ekip – repu­bli­kań­skiej i demo­kra­tycz­nej – o fotel pre­zy­denta. Przy­szły kan­dy­dat przed­sta­wia obiet­nice, czę­sto nie­ma­jące szans reali­za­cji. Zwy­cię­ski kan­dy­dat nie stara się nawet spe­cjal­nie o urze­czy­wist­nie­nie wielu z nich.

W pierw­szy wto­rek po pierw­szym ponie­działku listo­pada odbywa się gło­so­wa­nie powszechne. Wybiera się jed­nak nie pre­zy­denta, ale tzw. kole­gium elek­tor­skie (Elec­to­ral Col­lege), które z kolei wybie­rze przy­szłego pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Każdy stan wysyła do kole­gium tylu elek­to­rów, ilu jest sena­to­rów i człon­ków Izby Repre­zen­tan­tów z danego stanu. Ponie­waż liczba elek­to­rów zależna jest od liczby miesz­kań­ców, naj­waż­niej­szą rolę w kam­pa­nii wybor­czej odgry­wają Stany naj­gę­ściej zalud­nione. Z tego też względu kan­dy­daci obu par­tii naj­bar­dziej oży­wioną kam­pa­nię pro­wa­dzą w dużych, zalud­nio­nych sta­nach.

Kole­gium elek­tor­skie składa się z 538 elek­to­rów. Aby zostać pre­zy­den­tem, trzeba uzy­skać wię­cej niż połowę, czyli 270 gło­sów. Elek­to­rzy gło­sują w grud­niu na kan­dy­da­turę, która uzy­skała więk­szość gło­sów w ich sta­nie. Kan­dy­dat, który uzy­skał więk­szość gło­sów w listo­pa­dzie w danym sta­nie, prze­chwy­tuje wszyst­kie głosy elek­tor­skie tego stanu. Dzięki temu w zasa­dzie już w listo­pa­dzie wia­domo, kto zosta­nie pre­zy­den­tem. Mogą rów­nież ist­nieć nie­prze­wi­dziane sytu­acje. Na przy­kład nic nie może zmu­sić elek­tora, aby oddał swój głos na zwy­cięzcę w jego sta­nie. Jest on bowiem jedy­nie moral­nie zobo­wią­zany do usza­no­wa­nia woli więk­szo­ści wybor­ców swo­jego stanu.

For­mal­nie wybór pre­zy­denta odbywa się w ten spo­sób, że elek­to­rzy, któ­rych lud­ność wybrała w listo­pa­dzie, zbie­rają się w grud­niu w sto­li­cach swo­ich sta­nów i oddają głosy na kan­dy­data, który zwy­cię­żył w ich sta­nie. Kole­gium elek­tor­skie jako całość, jako organ kolek­tywny – nie ist­nieje. Następ­nie głosy te prze­syła się do Waszyng­tonu, gdzie na początku stycz­nia nastę­puje for­malne prze­li­cza­nie ich na posie­dze­niu Kon­gresu.

Może się zda­rzyć, że żaden ze zgło­szo­nych kan­dy­da­tów nie uzy­ska wyma­ga­nej liczby gło­sów. Moż­liwe jest to wtedy, gdy ist­nieje wię­cej niż dwóch kan­dy­da­tów lub jeżeli wynik jest remi­sowy. W takim przy­padku pre­zy­denta wybiera Izba Repre­zen­tan­tów. Wyda­rze­nie to miało miej­sce w 1800 r. oraz w 1824 r. Może zaist­nieć rów­nież taki przy­pa­dek przy tym sys­te­mie wybo­rów, że kan­dy­dat, mimo iż uzy­skał w sumie więk­szą liczbę gło­sów ogółu wybor­ców z całego kraju, nie został wybrany na pre­zy­denta, ponie­waż nie uzy­skał więk­szo­ści w kole­gium wybor­czym. Takie sytu­acje miały już miej­sce w histo­rii wybo­rów pre­zy­denc­kich. Ostatni raz miało to miej­sce w wybo­rach 2016 r., kiedy kan­dy­datka demo­kra­tów, Hil­lary Clin­ton, uzy­skała 2,9 mln wię­cej gło­sów w gło­so­wa­niu powszech­nym, ale prze­wagę w kole­gium elek­tor­skim miał Donald Trump i on został pre­zy­den­tem USA. Zaprzy­się­że­nie pre­zy­denta nastę­puje 20 stycz­nia następ­nego roku po wybo­rach.

Sys­tem ten jest kry­ty­ko­wany w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, ale mimo to wszel­kie próby zre­for­mo­wa­nia, uno­wo­cze­śnie­nia, demo­kra­ty­zo­wa­nia sys­temu wybor­czego napo­ty­kają prze­szkody.

W wybo­rach ame­ry­kań­skich ogromną rolę odgrywa pie­niądz. Jest to poważne ogra­ni­cze­nie zasad demo­kra­tycz­nych. Kto ma bowiem pie­niądze, ma więk­sze szanse zwy­cię­stwa w wybo­rach. Pre­zy­dencka kam­pa­nia wybor­cza w Sta­nach Zjed­no­czo­nych jest naj­dłuż­sza i naj­droż­sza. W 2004 roku kosz­to­wała ona 1 910 230 862 dolary, a w 2012 r. – 2 621 415 792 dolary. Kan­dy­dat na pre­zy­denta może finan­so­wać swoją kam­pa­nię wybor­czą ze środ­ków budże­to­wych, ale wów­czas ma ogra­ni­czone moż­li­wo­ści korzy­sta­nia ze źró­deł pry­wat­nych. Nic więc dziw­nego, że więk­szość kan­dy­da­tów nie korzy­sta z pie­nię­dzy budże­to­wych.

W 2010 roku Sąd Naj­wyż­szy Sta­nów Zjed­no­czo­nych orzekł, że kor­po­ra­cje i związki zawo­dowe nie mają żad­nych ogra­ni­czeń w finan­so­wa­niu komi­te­tów wybor­czych, o ile nie są one zwią­zane imien­nie z któ­rymś z kan­dy­da­tów. W 2014 r. tenże Sąd Naj­wyż­szy roz­luź­nił ogra­ni­cze­nia dla osób pry­wat­nych w finan­so­wa­niu kam­pa­nii wybor­czych. Obie te decy­zje przy­czy­niły się do zwięk­sze­nia roli pie­nią­dza i osób z pie­niędzmi w pro­ce­sie wybor­czym w USA. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych ist­nieje 500 tys. obie­ral­nych sta­no­wisk. Kam­pa­nia wybor­cza 1972 r. – zda­niem ame­ry­kań­skiego eks­perta w dzie­dzi­nie finan­so­wa­nia wybo­rów, Her­berta Ale­xan­dra – kosz­to­wała ponad 400 mln dola­rów. Koszty kam­pa­nii wzra­stają, ponie­waż kan­dy­daci coraz czę­ściej korzy­stają z tele­wi­zji, kom­pu­te­rów, ankiet wybor­czych itp. W 1972 r. minuta pro­gramu w sieci tele­wi­zyj­nej CBS w róż­nych godzi­nach kosz­to­wała od 40 do 55 tys. dola­rów. Oce­nia się, że kan­dy­daci na różne sta­no­wiska w 1984 r. wydali na kam­pa­nię wybor­czą w sumie około 1 mld dola­rów. Nic więc dziw­nego, że kan­dy­daci na obie­ralne sta­no­wiska zabie­gają przede wszyst­kim o pie­nią­dze. Nel­son A. Roc­ke­fel­ler w 1970 r., ubie­ga­jąc się o ponowny wybór na guber­na­tora stanu Nowy Jork, wydał 7,7 mln dola­rów na kam­pa­nię wybor­czą, z tego 4,5 mln dola­rów, czyli 58%, z kasy rodzin­nej3.

Geo­rge McGo­vern, kan­dy­dat Par­tii Demo­kra­tycz­nej w wybo­rach pre­zy­denc­kich 1972 r., stał na jed­nej z ulic nowo­jor­skich i sprze­da­wał swoje auto­grafy po dola­rze za sztukę. Oczy­wi­ście, nie cho­dzi tu o małe sumy. Sub­sy­dia się­gają czę­sto ogrom­nych roz­mia­rów i im więk­sze są stawki dla danego kan­dy­data, tym więk­sza moż­li­wość korup­cji i zacią­ga­nia kom­pro­mi­tu­ją­cych zobo­wią­zań. W okre­sie pre­zy­den­tury Eisen­ho­wera amba­sa­do­rem Sta­nów Zjed­no­czo­nych w Cej­lo­nie mia­no­wany został Maxwell Gluck, który finan­so­wał kam­pa­nię wybor­czą Eisen­ho­wera. Gdy sta­nął przed komi­sją senacką, mającą zatwier­dzić jego nomi­na­cję, nie potra­fił nawet wymie­nić nazwi­ska pre­miera tego kraju. Ofe­ro­wa­nie sta­no­wisk amba­sa­do­rów ludziom, któ­rzy prze­ka­zali poważną kwotę na kam­pa­nię wybor­czą, to od dawna sto­so­wana prak­tyka. Nixon na przy­kład w ten spo­sób spła­cił długi pię­ciu oso­bom, które hoj­nie doto­wały jego kam­pa­nię w 1968 r., mimo iż ludzie ci nie mieli żad­nego doświad­cze­nia dyplo­ma­tycz­nego.

„Zbie­ra­nie fun­du­szy wybor­czych jest naj­obrzy­dliw­szym, poni­ża­ją­cym i kło­po­tli­wym aspek­tem pro­cesu wybor­czego” – oświad­czył Hubert H. Hum­ph­rey, który sam zabie­gał o takie fun­du­sze, bez któ­rych nie mógłby kon­ty­nu­ować swo­jej kariery poli­tycz­nej.

W latach 1925, 1939 i 1940 Kon­gres przyj­mo­wał różne ustawy mające na celu ogra­ni­cze­nie wiel­ko­ści poje­dyn­czych dota­cji do 5 tys. dola­rów oraz zaka­zu­jące komi­te­tom wybor­czym wydat­ko­wa­nia wię­cej niż 3 mln dola­rów rocz­nie. Ustawa Tafta–Har­tleya z 1947 r. zaka­zy­wała związ­kom zawo­do­wym wypła­ca­nia pie­nię­dzy na fun­dusz wybor­czy. Ustawy te jed­nak oka­zały się nie­sku­teczne. Ci, co chcieli, zawsze zna­leźli spo­sób na omi­nię­cie obo­wią­zu­ją­cych prze­pi­sów. W kwiet­niu 1972 r. weszła w życie ustawa zabra­nia­jąca wydat­ko­wa­nia kan­dy­da­tom z wła­snej kasy oraz z kasy rodzin­nej sum więk­szych niż 25 tys. dola­rów w wybo­rach do Izby Repre­zen­tan­tów, 35 tys. dola­rów w wybo­rach do Senatu oraz 50 tys. dola­rów w kam­pa­nii pre­zy­denc­kiej. Kan­dy­daci ubie­ga­jący się o urząd zobo­wią­zani są ponadto do ujaw­nia­nia list ofia­ro­daw­ców. Nie spo­wo­do­wało to jed­nak istot­nych zmian. Obec­nie, w pew­nym stop­niu, kam­pa­nię wybor­czą finan­suje się ze środ­ków publicz­nych, ażeby w ten spo­sób unik­nąć uza­leż­nie­nia poli­ty­ków od boga­tych ofia­ro­daw­ców. Umac­nia to sys­tem dwu­par­tyjny. Związki zacho­dzące mię­dzy biz­ne­sem a poli­tyką w Sta­nach Zjed­no­czo­nych są głę­boko zako­rze­nione. Wyka­zały to rów­nież skan­dale zwią­zane z finan­so­wa­niem pre­zy­denc­kiej kam­pa­nii wybor­czej w roku 1996.

W walce poli­tycz­nej wyko­rzy­stuje się różne chwyty. Tygo­dnik „Time” pisał: „Jeśli nawet uwzględni się fakt, że w ramach roz­gry­wek wybor­czych wszy­scy kan­dy­daci gor­li­wie łowią skan­dale obcią­ża­jące swych prze­ciw­ni­ków, tego­roczna atmos­fera poli­tyczna wydaje się szcze­gól­nie zatruta i prze­siąk­nięta odo­rem łapow­nic­twa, brud­nych machi­na­cji finan­so­wych, mię­dzy­na­ro­do­wego szpie­go­stwa i fawo­ry­zo­wa­nia przez rząd zaprzy­jaź­nio­nych wiel­kich kor­po­ra­cji”4. Kam­pa­nia wybor­cza w 1972 r. rze­czy­wi­ście obfi­to­wała w roz­ma­ite skan­dale, z któ­rych naj­gło­śniej­sza była tzw. afera Water­gate. 17 czerwca 1972 r. w nocy poli­cja przy­ła­pała na gorą­cym uczynku pię­ciu ludzi, któ­rzy wła­my­wali się do Komi­tetu Kra­jo­wego Par­tii Demo­kra­tycz­nej, foto­gra­fu­jąc doku­menty i insta­lu­jąc apa­raty pod­słu­chowe. Ludzie ci byli bez­po­śred­nio powią­zani z komi­te­tem na rzecz ponow­nego wyboru pre­zy­denta Nixona. Obu­rze­nie z powodu afery Water­gate i nad­uży­cia wła­dzy przez ludzi z Bia­łego Domu było tak silne, że 9 sierp­nia 1974 r. pre­zy­dent Nixon został zmu­szony do ustą­pie­nia ze swego sta­no­wi­ska.

Wróćmy jed­nak do naj­wyż­szego urzędu w Sta­nach Zjed­no­czo­nych – urzędu pre­zy­denta. Jakie upraw­nie­nia wyko­naw­cze posiada pre­zy­dent?

Zgod­nie z kon­sty­tu­cją Sta­nów Zjed­no­czo­nych z 1787 r. pre­zy­dent jest sze­fem wła­dzy wyko­naw­czej. Pre­zy­dent obsa­dza, za radą i zgodą Senatu, klu­czowe sta­no­wi­ska w rzą­dzie. Ponie­waż kon­sty­tu­cja nie wypo­wiada się w spra­wie usu­wa­nia osób z tych sta­no­wisk, zakłada się, że w tym zakre­sie pre­zy­dent posiada nie­ogra­ni­czoną wła­dzę. Ponadto pre­zy­dent posiada peł­nię wła­dzy mię­dzy innymi w wyda­wa­niu pole­ceń pod­le­głym mu oso­bom na odcinku wła­dzy wyko­naw­czej.

W Sta­nach Zjed­no­czo­nych nie ma mini­strów, są sekre­ta­rze poszcze­gól­nych depar­ta­men­tów wcho­dzą­cych w skład gabi­netu. Sekre­ta­rze jed­nak odpo­wie­dzialni są przed pre­zy­den­tem, a nie przed Kon­gre­sem. Człon­ko­wie rządu nie mogą być rów­no­cze­śnie człon­kami Kon­gresu. Ostat­nio w Kon­gre­sie nasila się ten­den­cja, aby zobo­wią­zać człon­ków rządu ame­ry­kań­skiego do poja­wie­nia się w Kon­gre­sie i skła­da­nia wyja­śnień na żąda­nie komi­sji Senatu lub Izby Repre­zen­tan­tów. 18 stycz­nia 1973 r. frak­cja demo­kra­tyczna w Sena­cie uchwa­liła mię­dzy innymi rezo­lu­cję w tej spra­wie5. Tego samego dnia 58 sena­to­rów przed­sta­wiło pro­jekt ustawy ogra­ni­cza­ją­cej swo­bodę pre­zy­denta do pro­wa­dze­nia nie­wy­po­wie­dzia­nej for­mal­nie wojny. Jest to wynik doświad­czeń z wojną wiet­nam­ską, w cza­sie któ­rej Kon­gres oka­zał się nie­zdolny do wywar­cia pre­sji na pre­zy­denta, aby skło­nić go do wcze­śniej­szego jej zakoń­cze­nia.

Pre­zy­dent jako naczelny dowódca sił zbroj­nych kształ­tuje poli­tykę mili­tarną Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Kon­gres ma w tych spra­wach rów­nież wiele do powie­dze­nia poprzez zatwier­dza­nie budżetu, wyso­kich sta­no­wisk w woj­sku, a także prawo wypo­wia­da­nia wojny. Pre­zy­dent jed­nakże spra­wuje dowódz­two nad woj­skiem i może posłu­żyć się inter­wen­cją woj­skową bez wypowie­dze­nia danemu kra­jowi wojny. Przy­kła­dem tego jest wojna wiet­nam­ska, kiedy pre­zy­dent zaan­ga­żo­wał ponad pół­mi­lio­nową armię i ogromną ilość sprzętu woj­sko­wego, pro­wa­dząc otwartą wojnę, mimo iż Kon­gres nie wypo­wie­dział wojny Demo­kra­tycz­nej Repu­blice Wiet­namu.

W cza­sie wojny pre­zy­dent kie­ruje ope­ra­cjami mili­tar­nymi, może zawie­sić gwa­ran­cje kon­sty­tu­cyjne i posłu­żyć się siłami zbroj­nymi w celu posza­no­wa­nia prawa i roz­pra­wie­nia się z wewnętrz­nym opo­rem.

Pre­zy­dent odgrywa ważną rolę w kształ­to­wa­niu ame­ry­kań­skiej poli­tyki zagra­nicz­nej. Amba­sa­do­rzy obcych państw są akre­dy­to­wani przy Bia­łym Domu. W Bia­łym Domu mia­nuje się dyplo­ma­tycz­nych przed­sta­wi­cieli Sta­nów Zjed­no­czo­nych za gra­nicą, w imie­niu rządu USA pre­zy­dent uznaje inne pań­stwa. Pre­zy­dent oso­bi­ście, lub upo­waż­niony przez niego przed­sta­wi­ciel, zawiera trak­tat, pro­wa­dzi roko­wa­nia. Może rów­nież, w miej­sce trak­tatów, zawie­rać tzw. poro­zu­mie­nia wyko­naw­cze, które w prze­ci­wień­stwie do trak­tatów nie wyma­gają apro­baty Senatu.

Pre­zy­dent ma duży wpływ na usta­wo­daw­stwo ame­ry­kań­skie. Wystę­puje on z orę­dziami do Kon­gresu. Są to nie tylko doroczne orę­dzia o sta­nie pań­stwa (State of the Union Mes­sage), ale rów­nież budże­towe, raport o sta­nie gospo­darki oraz wiele innych. Doty­czą one róż­nych spraw, na które pre­zy­dent chce zwró­cić uwagę Kon­gresu lub opi­nii publicz­nej. Pre­zy­dent może oso­bi­ście poja­wiać się na połą­czo­nej sesji Izby Repre­zen­tan­tów i Senatu wów­czas, gdy ma do zako­mu­ni­ko­wa­nia coś szcze­gól­nie waż­nego.

Kon­gres jest naj­wyż­szym orga­nem usta­wo­daw­czym, ale pre­zy­dent ma prawo weta wobec ustaw Kon­gresu. W takiej sytu­acji, aby mogły one nabrać mocy usta­wo­daw­czej, muszą być ponow­nie uchwa­lone przez obie izby więk­szo­ścią 2/3 gło­sów. Pre­zy­dent może zwo­łać spe­cjalną sesję Kon­gresu, nie może być jed­nak zmu­szony do roz­pa­trze­nia jakiejś kwe­stii.

Pre­zy­dent mia­nuje rów­nież sędziów, w tym człon­ków Sądu Naj­wyż­szego, po zatwier­dze­niu ich przez Senat. W ten spo­sób pre­zy­dent może wywie­rać wpływ na inter­pre­ta­cje kon­sty­tu­cji. W latach sześć­dzie­sią­tych Sąd Naj­wyż­szy Sta­nów Zjed­no­czo­nych pod prze­wod­nic­twem Earla War­rena miał opi­nię sądu libe­ral­nego. Pre­zy­dent Nixon mia­no­wał sędziów raczej o prze­ko­na­niach kon­ser­wa­tyw­nych. Trzech kan­dy­da­tów do Sądu Naj­wyż­szego, przed­sta­wio­nych przez pre­zy­denta Nixona, nie zostało zaapro­bo­wa­nych przez Senat, co było wyda­rze­niem rzadko spo­ty­ka­nym w prak­tyce ame­ry­kań­skiej. Rów­nież sędziów o kon­ser­wa­tyw­nych poglą­dach mia­no­wał do Sądu Naj­wyż­szego pre­zy­dent Ronald Reagan.

Wła­dza wyko­naw­cza w Sta­nach Zjed­no­czo­nych to ogromny apa­rat zatrud­nia­jący kilka milio­nów osób w kil­ku­na­stu resor­tach, kil­ku­dzie­się­ciu sta­łych agen­cjach fede­ral­nych i kil­ku­dzie­się­ciu innych orga­nach. Depar­ta­ment Stanu zatrud­nia ponad 20 tys. osób, a Pen­ta­gon, wraz z per­so­ne­lem sił zbroj­nych, kilka milio­nów osób.

Umac­nia­nie się wła­dzy wyko­naw­czej nie jest pro­ce­sem doty­czą­cym tylko Sta­nów Zjed­no­czo­nych. W USA pro­ces ten jest wyraźny, wojna wiet­nam­ska przy­spie­szyła go. Wzrost pre­ro­ga­tyw, zna­cze­nia i roli wła­dzy wyko­naw­czej nastę­puje przede wszyst­kim kosz­tem wła­dzy usta­wo­daw­czej. Nie jest przy­pad­kiem, że wła­śnie w ostat­nich latach obser­wu­jemy wiele ostrych spięć mię­dzy Bia­łym Domem a Kon­gre­sem. Kon­gres był pod naci­skiem opi­nii publicz­nej z tego względu, że zbyt duże sumy prze­zna­czał na cele wojenne, nato­miast oszczę­dzał środki na walkę z nędzą i ubó­stwem wewnątrz kraju lub na pomoc gospo­dar­czą dla kra­jów słabo roz­wi­nię­tych.

Istotą kon­flik­tów mię­dzy wła­dzą wyko­naw­czą a Kon­gre­sem, repre­zen­to­wa­nym w tym przy­padku przez senacką komi­sję spraw zagra­nicz­nych, jest coraz czę­ściej sto­so­wana prak­tyka pomi­ja­nia Kon­gresu w ini­cjo­wa­niu nowych posu­nięć.

Kon­sty­tu­cja Sta­nów Zjed­no­czo­nych oraz zwy­cza­jowa prak­tyka naka­zują, aby w nie­któ­rych spra­wach poli­tyki zagra­nicz­nej rząd zasię­gał rady Senatu, a ści­ślej rzecz bio­rąc komi­sji spraw zagra­nicz­nych. Decy­zje na przy­kład pre­zy­denta John­sona, ich treść i spo­sób podej­mo­wa­nia spo­ty­kały się wie­lo­krot­nie z kry­tyczną oceną człon­ków senac­kiej komi­sji spraw zagra­nicz­nych, a zwłasz­cza jej ówcze­snego prze­wod­ni­czą­cego – Wil­liama Ful­bri­ghta.

W sierp­niu 1964 r. Kon­gres przy­jął rezo­lu­cję w spra­wie Zatoki Ton­kiń­skiej, zezwa­la­jącą admi­ni­stra­cji – jak twier­dził rząd ame­ry­kań­ski – na daleko idące zaan­ga­żo­wa­nie mili­tarne w Wiet­na­mie6. Rezo­lu­cja ta była przed­mio­tem ostrych spo­rów w Waszyng­to­nie. Pre­zy­dent i jego rząd twier­dzili, że wyraża ona zgodę Kon­gresu na pod­ję­cie przez rząd wszel­kich środ­ków w Wiet­na­mie, bez koniecz­no­ści każ­do­ra­zo­wego zwra­ca­nia się o zgodę lub radę Kon­gresu. Więk­szość człon­ków senac­kiej komi­sji spraw zagra­nicz­nych uwa­żała, że każde nowe roz­sze­rze­nie dzia­łań wymaga apro­baty Kon­gresu, a przy­naj­mniej powinno być kon­sul­to­wane z Kon­gre­sem.

Rezo­lu­cję ton­kiń­ską pod­jęto po ataku okrę­tów ame­ry­kań­skich na okręty pół­noc­no­wiet­nam­skie. Pen­ta­gon przed­sta­wił Kon­gre­sowi dane, jakoby okręty pół­noc­no­wiet­nam­skie zaata­ko­wały jed­nostki ame­ry­kań­skie. Póź­niej oka­zało się, że pre­zy­dent okła­mał Kon­gres i rezo­lu­cja została anu­lo­wana.

Biały Dom jest dziś ogromną insty­tu­cją poli­tyczną, swego rodzaju szta­bem poli­tycz­nym. Pre­zy­dent jako szef pań­stwa, rządu i sił zbroj­nych oraz przy­wódca par­tii rzą­dzą­cej oto­czył się krę­giem lojal­nych dorad­ców, z któ­rych wielu należy do bez­po­śred­nich przed­sta­wi­cieli grup repre­zen­tu­ją­cych par­ty­ku­larne inte­resy. Sytu­acja wojenna, koniecz­ność szyb­kiego i nie­zwłocz­nego podej­mo­wa­nia decy­zji sprzy­jają skon­cen­tro­wa­niu decy­zji wyłącz­nie w Bia­łym Domu. Pomija się więc czę­sto resor­to­wych sekre­ta­rzy, powia­da­mia­jąc ich o decy­zjach post fac­tum. Uważa się, że zakres wła­dzy nie­któ­rych dorad­ców pre­zy­denc­kich (np. McGe­orge’a Bundy’ego, Walta Rostowa, Henry’ego Kis­sin­gera, Zbi­gniewa Brze­ziń­skiego czy Eda Meesse’a, Geo­rge’a Bakera i Mike’a Deavera, czy wresz­cie Donalda T. Regana za pre­zy­den­tury Reagana) prak­tycz­nie prze­wyż­szał moż­li­wo­ści dzia­ła­nia wielu sekre­ta­rzy. Ludzie z oto­cze­nia Bia­łego Domu, pomimo że mają tytuły dorad­ców pre­zy­denta lub pomoc­ni­ków pre­zy­denta do poszcze­gól­nych spraw, kon­cen­trują w swym ręku sze­roki zakres kom­pe­ten­cji i efek­tywną wła­dzę, znacz­nie wykra­cza­jącą poza for­mal­nie okre­ślone ramy.

Aby się o tym prze­ko­nać, wystar­czy spoj­rzeć choćby na licz­bowy wzrost grona osób ota­cza­ją­cych pre­zy­denta i jego urząd. Pierw­szy pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych – Jerzy Waszyng­ton – zatrud­niał trzech pomoc­ni­ków, W. Wil­son w 1918 r. – 7. Za Tru­mana liczba pra­cow­ni­ków Bia­łego Domu wyno­siła 300 osób, w 1960 r. – w momen­cie przej­mo­wa­nia urzędu pre­zy­denc­kiego przez Ken­nedy’ego – apa­rat Bia­łego Domu dys­po­no­wał już 405 eta­tami, a na początku dru­giej kaden­cji Nixona – aż 600.

Obec­nie w dzia­łal­no­ści apa­ratu Bia­łego Domu ist­nieje okre­ślony podział zadań i kie­run­ków dzia­łań. Naj­waż­niej­sze zada­nia należą do spe­cjal­nego pomoc­nika pre­zy­denta do spraw bez­pie­czeń­stwa kra­jo­wego. Jego zespół nazywa się czę­sto małym Depar­ta­men­tem Stanu. Tu przy­go­to­wuje się ważne decy­zje w dzie­dzi­nie poli­tyki zagra­nicz­nej i woj­sko­wej. Osoba zaj­mu­jąca to sta­no­wi­sko bie­rze udział w posie­dze­niach gabi­netu, na któ­rych oma­wia się ważne pro­blemy bez­pie­czeń­stwa kraju. McGe­orge Bundy, który zaj­mo­wał to sta­no­wi­sko w okre­sie pre­zy­den­tury Ken­nedy’ego i John­sona, wyko­ny­wał wiele waż­nych misji na równi z sekre­ta­rzem stanu czy obrony.

Do zakresu czyn­no­ści grupy dorad­ców pre­zy­denta należą zada­nia pra­sowe trak­to­wane sze­roko – jako ura­bia­nie opi­nii publicz­nej poprzez przed­sta­wia­nie pracy pre­zy­denta i reali­zo­wa­nej przez niego poli­tyki. Spe­cjalna grupa w Bia­łym Domu odpo­wie­dzialna jest za kon­takty i związki z Kon­gre­sem, a szcze­gól­nie kon­takty z wpły­wo­wymi człon­kami Senatu i Izby Repre­zen­tan­tów. W kon­tak­tach tych czę­sto wypra­co­wuje się nowe pro­jekty ustaw, wywiera się pre­sję na opo­zy­cyj­nie nasta­wio­nych człon­ków Kon­gresu.

Poza tym w Bia­łym Domu dzia­łają: grupa z sekre­ta­rzem gabi­netu i grupa na czele z sekre­ta­rzem pre­zy­denta. Obie speł­niają ważną rolę, regu­lu­jąc dzia­łal­ność rządu i urzędu pre­zy­denc­kiego. Przy­go­to­wują mię­dzy innymi doku­menty i mate­riały na posie­dze­nia, opra­co­wują porzą­dek dzienny posie­dzeń, for­mu­łują pro­jekty decy­zji itp.

Wyżsi urzęd­nicy Bia­łego Domu biorą udział w pra­cach wielu waż­nych orga­nów rzą­do­wych. Na przy­kład gabi­net i kra­jowa rada bez­pie­czeń­stwa biorą udział w nara­dach z pre­zy­den­tem, a wraz z sze­fami klu­czo­wych resor­tów współ­dzia­łają w wypra­co­wa­niu oraz reali­zo­wa­niu poli­tyki wewnętrz­nej i zagra­nicz­nej.

W okre­sie pre­zy­den­tury Richarda Nixona naj­waż­niej­sze misje na odcinku poli­tyki zagra­nicz­nej wyko­ny­wał jego doradca, Henry Kis­sin­ger. Były to w wielu przy­pad­kach funk­cje tra­dy­cyj­nie zastrze­żone dla sekre­ta­rza stanu. To Kis­sin­ger, a nie Wil­liam P. Rogers – sekre­tarz stanu – jeź­dził do Moskwy na roz­mowy z Leoni­dem Breż­nie­wem i do Pekinu, w celu roko­wań z Zhou Enla­iem (Czou En-lajem); on pro­wa­dził roz­mowy w spra­wie zawie­sze­nia broni w Wiet­na­mie i wyko­ny­wał wiele innych zadań dyplo­ma­tycz­nych. Kis­sin­ger był swego rodzaju amba­sa­do­rem do spe­cjal­nych poru­czeń.

Wzrost pre­ro­ga­tyw dla dorad­ców pre­zy­denta powo­do­wał nie­ustanny roz­wój biu­ro­kra­cji, co wywo­łało opo­zy­cję w Kon­gre­sie. W związku z tym pre­zy­dent Nixon zapo­wie­dział reduk­cję per­so­nelu Bia­łego Domu. Geo­rge E. Ready – sekre­tarz pra­sowy pre­zy­denta John­sona – oce­nił jed­nak, że w okre­sie pierw­szej kaden­cji Nixona zespół pra­sowy i per­so­nel sku­piony wokół doradcy do spraw bez­pie­czeń­stwa naro­do­wego zwięk­szył się trzy­krot­nie w sto­sunku do liczeb­no­ści tego per­so­nelu w cza­sie kaden­cji pre­zy­denta John­sona7.

Pre­zy­dent to także tytu­larny de facto szef danej par­tii. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych pre­zy­den­turę wyko­rzy­stuje się dla umoc­nie­nia sys­temu dwu­par­tyj­nego.

Ame­ry­kań­ski sys­tem par­tyjny ma swoją wyraźną spe­cy­fikę i różni się od sys­temu par­tyj­nego państw zachod­nich. Par­tie ame­ry­kań­skie mają nie tyle człon­ków, ile raczej zwo­len­ni­ków. Stra­te­gia ta pozwala narzu­cać wybor­com pro­gram, plat­formę poli­tyczną. Par­tia to fak­tycz­nie zawo­dowy apa­rat par­tyjny. Tak zwana maszyna par­tyjna w Sta­nach Zjed­no­czo­nych służy głów­nie do orga­ni­zo­wa­nia wybo­rów, czyli walki o sta­no­wi­ska, wła­dzę, o opa­no­wa­nie apa­ratu lokal­nego, sta­no­wego i fede­ral­nego.

Domi­nu­jącą rolę w sys­te­mie poli­tycz­nym USA odgry­wają dwie par­tie: Par­tia Demo­kra­tyczna i Par­tia Repu­bli­kań­ska.

Każda z obu par­tii zapew­nia, że będzie reali­zo­wała to samo, tyle tylko, że lepiej. Hasło me too (ja także), czyli tzw. mitu­izm, towa­rzy­szy pra­wie każ­dej kam­pa­nii wybor­czej. Jeżeli nawet wystę­pują róż­nice w pro­gra­mach obu par­tii, to doty­czą spraw raczej dru­go­rzęd­nych i trze­cio­rzęd­nych, pomi­jają zaś sprawy o zasad­ni­czym poli­tycz­nym zna­cze­niu, ponie­waż obie par­tie wywo­dzą się z tej samej bazy spo­łecz­nej.

Obie par­tie nato­miast bacz­nie zwra­cają uwagę na to, aby nie poja­wiła się trze­cia siła kon­ku­ren­cyjna. W sytu­acji bowiem, kiedy demo­kraci i repu­bli­ka­nie nie stwa­rzają wybor­com rze­czy­wi­stej poli­tycz­nej alter­na­tywy, wyda­wać by się mogło, że ist­nieją sprzy­ja­jące warunki dla par­tii, która pocią­gnie wybor­ców wła­snym ory­gi­nal­nym pro­gra­mem, która przy­czyni się do roz­wią­za­nia pro­ble­mów, z któ­rymi boryka się spo­łe­czeń­stwo ame­ry­kań­skie. Demo­kraci i repu­bli­ka­nie jed­nak sta­rają się nie dopu­ścić do takiej sytu­acji. Wszyst­kie tzw. par­tie trze­cie, jakie okre­sowo poja­wiły się na fir­ma­men­cie poli­tycz­nym Sta­nów Zjed­no­czo­nych, szybko zni­kały, były roz­bi­jane bądź wchła­niane przez sil­niej­sze machiny: par­tii demo­kra­tycz­nej lub repu­bli­kań­skiej.

Oto kilka uwag o dwóch głów­nych par­tiach ame­ry­kań­skich. Par­tia Repu­bli­kań­ska (Repu­bli­can Party) w swych tra­dy­cjach nawią­zuje do fede­ra­li­stów Hamil­tona i do par­tii wigów. Powstała w 1854 r. w miej­sco­wo­ści Jack­son w sta­nie Michi­gan. Par­tia ta repre­zen­to­wała inte­resy bur­żu­azji prze­my­sło­wej z Pół­nocy, była prze­ciw­niczką roz­sze­rza­nia nie­wol­nic­twa poza stany połu­dniowe, opo­wia­dała się za pro­tek­cjo­ni­zmem w han­dlu itp. Wybit­nym przed­sta­wi­cie­lem tej par­tii był pre­zy­dent Abra­ham Lin­coln. W okre­sie jego pre­zy­dentury Par­tia Repu­bli­kań­ska, wysu­wa­jąca postę­powe jak na ówcze­sne czasy hasła, opo­wia­dała się za reformą rolną, znie­sie­niem nie­wol­nic­twa, zdo­by­wa­jąc sobie dużą popu­lar­ność w spo­łe­czeń­stwie. Od 1860 r. do 1988 r., a więc w ciągu 128 lat, Par­tia Repu­bli­kań­ska znaj­do­wała się sie­dem­dzie­siąt dwa lata u wła­dzy. W latach 1860-1932 repu­bli­ka­nie wygrali pra­wie wszyst­kie (z wyjąt­kiem czte­rech) wybory pre­zy­denc­kie, nato­miast w latach 1932-1952 prze­grali.

Po porażce Hoovera w 1932 r. repu­bli­ka­nie zasie­dli w Bia­łym Domu dopiero w 1952 r. po zwy­cię­stwie Eisen­ho­wera. Przy­rzekł on bowiem, że jeśli zosta­nie wybrany na pre­zy­denta, zakoń­czy nie­po­pu­larną wojnę w Korei. Od 1969 r. do chwili obec­nej, z wyjąt­kiem kaden­cji 1977-1981 oraz 1993-2001 i 2009-2017, w Bia­łym Domu zasiada repu­bli­kań­ski pre­zy­dent.

W poli­tyce wewnętrz­nej i zagra­nicz­nej Par­tia Repu­bli­kań­ska w więk­szym stop­niu ani­żeli w przy­padku demo­kra­tów repre­zen­tuje inte­resy kapi­tału. Repu­bli­ka­ni­nem był sena­tor Joseph McCar­thy oraz sekre­tarz stanu, J. Foster Dul­les, ini­cja­tor dok­tryn poli­tyczno-woj­sko­wych „wyzwa­la­nia” i „odpy­cha­nia komu­ni­zmu”, rzecz­nik pro­wa­dze­nia poli­tyki „na kra­wę­dzi wojny” oraz dok­tryny tzw. zma­so­wa­nego odwetu.

W 1964 r. repu­bli­ka­nie mia­no­wali swym kan­dy­da­tem na pre­zy­denta pra­wi­co­wego sena­tora z Ari­zony, Barry’ego Gol­dwa­tera. Doznali wów­czas porażki.

Struk­tura Par­tii Repu­bli­kań­skiej zbli­żona jest do Par­tii Demo­kra­tycz­nej. Stu­kil­ku­oso­bowy komi­tet kra­jowy wybiera liczący około trzy­dzie­stu osób komi­tet wyko­naw­czy. Sym­bo­lem par­tii jest słoń.

Par­tia Demo­kra­tyczna (Demo­cra­tic Party), podob­nie jak Repu­bli­kań­ska, wywo­dzi się z ruchów i orga­ni­za­cji poli­tycz­nych, które ist­niały już w momen­cie two­rze­nia się Sta­nów Zjed­no­czo­nych Ame­ryki Pół­noc­nej. Wów­czas to dość wyraź­nie zazna­czały się sprzecz­no­ści i rywa­li­za­cja mię­dzy inte­re­sami rol­ni­czo-plan­ta­tor­skimi Połu­dnia i roz­wi­ja­jącą się prze­my­słowo-han­dlową Pół­nocą. Inte­resy pierw­szych, nie­jako, sym­bo­li­zo­wał Jef­fer­son i jego Par­tia Repu­bli­kań­ska. Inte­resy dru­gich repre­zen­to­wała orien­ta­cja, któ­rej rzecz­ni­kiem był Hamil­ton i Par­tia Fede­ra­li­stów.

Jef­fer­so­now­ska Par­tia Repu­bli­kań­ska przy­jęła póź­niej nazwę Repu­bli­kań­sko-Demo­kra­tycz­nej, a od 1829 r., tzn. od pre­zy­den­tury Jack­sona, dzi­siej­szą nazwę: Par­tii Demo­kra­tycz­nej. Do 1860 r. wygrała wszyst­kie wybory z wyjąt­kiem dwóch. Pro­pa­gu­jąc hasła demo­kra­cji, zdo­łała zapew­nić sobie popar­cie niż­szych warstw ówcze­snego spo­łe­czeń­stwa ame­ry­kań­skiego. W 1860 r. doszło do roz­łamu na połu­dnio­wych i pół­noc­nych demo­kra­tów. Na Połu­dniu demo­kraci stali się white mans party (par­tia bia­łych), eli­mi­nu­jąc na dłuż­szy okres ze sta­nów połu­dnio­wych wszel­kie kon­ku­ren­cyjne siły poli­tyczne.

W latach 1829-1860 Par­tia Demo­kra­tyczna znaj­do­wała się u wła­dzy. Podob­nie jak Par­tia Repu­bli­kań­ska, Par­tia Demo­kra­tyczna nie ma sta­łego człon­ko­stwa, nato­miast ma stały apa­rat. Sze­fem par­tii jest urzę­du­jący w danym okre­sie pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych lub ostatni kan­dy­dat na pre­zy­denta (jeżeli prze­grał wybory). For­mal­nie kie­row­nic­two par­tii spra­wuje Komi­tet Kra­jowy, skła­da­jący się z ponad stu człon­ków. Par­tia ma swoje ośrodki w sta­nach, powia­tach i więk­szych mia­stach. Jej pro­gram nie różni się w spra­wach zasad­ni­czych od pro­gramu Par­tii Repu­bli­kań­skiej. Róż­nica doty­czy tylko spraw mniej istot­nych, dru­go­rzęd­nych. Prze­pro­wa­dzone ana­lizy doty­czące wybo­rów wyka­zały, że demo­kraci mają więk­sze wpływy ani­żeli repu­bli­ka­nie w związ­kach zawo­do­wych, wśród Murzy­nów, roz­ma­itych grup etnicz­nych itp. Nie jest to jed­nak reguła. W związku z nie­wiel­kimi róż­ni­cami mię­dzy obu gru­pami poli­tycz­nymi wyborcy czę­sto gło­sują raczej na osobę, na atrak­cyj­niej­szego kan­dy­data, a nie na par­tię.

W okre­sie po II woj­nie świa­to­wej demo­kraci byli u wła­dzy w latach: 1945-1953 (H. Tru­man), 1961-1963 (J.F. Ken­nedy) i 1963-1969 (L.B. John­son), w latach 1977-1981 (J. Car­ter), 1993-2001 (B. Clin­ton) oraz 2009-2017 (B. Obama). Repu­bli­ka­nie nato­miast zasia­dali na fotelu pre­zy­denc­kim w latach 1953-1961 (D. Eisen­ho­wer), 1969-1974 (Richard Nixon), 1974-1977 (G. Ford), 1981-1989 (R. Reagan), 1989-1993 (G.H.W. Bush), 2001-2009 (G.W. Bush), oraz Donald Trump (2017- ).

Ame­ry­ka­nie nie tylko nume­rują swo­ich pre­zy­den­tów, ale rów­nież ich kla­sy­fi­kują. Taka kla­sy­fi­ka­cja odbywa się co kilka lat. Ostat­nią opu­bli­ko­wano 19 lutego 2018 roku. Wzięło w niej udział 170 byłych i obec­nych człon­ków kie­row­ni­czych gre­miów Ame­ry­kań­skiego Towa­rzy­stwa Nauk Poli­tycz­nych. Zada­niem uczest­ni­ków ankiety było oce­nie­nie „wiel­ko­ści” danego pre­zy­denta w skali od 0 (cał­ko­wite fia­sko) do 100 (abso­lutna wiel­kość). Nieco ponad połowa (57%) uczest­ni­ków tej ankiety to demo­kraci. Za nie­za­leż­nych uznało się 27% osób.

Od wielu lat czo­łówka pre­zy­den­tów uzna­nych za naj­więk­szych nie zmie­nia się. Są to w kolej­no­ści: Abra­ham Lin­coln, Geo­rge Washing­ton, Fran­klin D. Roose­velt, The­odore Roose­velt, Tho­mas Jef­fer­son, Harry S. Tru­man i Dwi­ght D. Eisen­ho­wer. Barack Obama został skla­sy­fi­ko­wany na 8. miej­scu, a Ronald Reagan na 9. Bill Clin­ton zajął 13. miej­sce, a Geo­rge W. Bush – 30. Ostat­nie miej­sce w tej kla­sy­fi­ka­cji (44.) zajął Donald Trump. Tylko naj­bar­dziej kon­ser­wa­tywni człon­ko­wie tego jury umie­ścili Donalda Trumpa na 40. miej­scu wśród 44 pre­zy­den­tów ame­ry­kań­skich.

Kobieta ni­gdy nie zasia­dała na fotelu pre­zy­denc­kim w Bia­łym Domu. Naj­bli­żej tego celu była Hil­lary Clin­ton w 2016 roku. Uzy­skała wów­czas o 2,9 mln gło­sów wię­cej w gło­so­wa­niu powszech­nym, ale pre­zy­den­tem został Donald Trump, który miał więk­szość w kole­gium elek­tor­skim.

Kobiety ubie­gały się o urząd pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych, zanim uzy­skały prawo głosu w wyniku XIX poprawki do Kon­sty­tu­cji w roku 1920. Za pierw­szą kobietę star­tu­jącą w wybo­rach pre­zy­denc­kich ucho­dzi Vic­to­ria Woodhull, która ubie­gała się o urząd pre­zy­denta w roku 1872 z ramie­nia Equal Rights Party i w roku 1892 jako kan­dy­datka Huma­ni­ta­rian Party. W wybo­rach w latach 1884 i 1888 kan­dy­datką Natio­nal Equal Rights Party była Belva Loc­kwood. W 1920 roku o nomi­na­cję Par­tii Demo­kra­tycz­nej ubie­gała się Laura Clay. Była ona dele­gatką na kon­wen­cji wybor­czej tej par­tii. W 1940 roku z ramie­nia Sur­prise Party ubie­gała się o pre­zy­den­turę aktorka Grace Allen.

Potem była prze­rwa i dopiero w 1964 roku Mar­ga­ret Chase Smith, która jako repu­bli­kanka zasia­dała w Izbie Repre­zen­tan­tów i w Sena­cie, zgło­siła na kon­wen­cji wybor­czej Par­tii Repu­bli­kań­skiej – bez powo­dze­nia – swoją kan­dy­da­turę do fotela pre­zy­denc­kiego. W 1968 roku Afro­ame­ry­kanka Char­lene Mit­chell uzy­skała nomi­na­cję Komu­ni­stycz­nej Par­tii USA jako jej kan­dy­datka na pre­zy­denta. Kolejna Afro­ame­ry­kanka, Shir­ley Chi­sholm, na kon­wen­cji Par­tii Demo­kra­tycz­nej w 1972 roku uzy­skała popar­cie 152 dele­ga­tów w rywa­li­za­cji o uzy­ska­nie nomi­na­cji. W tymże 1972 roku o nomi­na­cję Par­tii Demo­kra­tycz­nej w wybo­rach pre­zy­denc­kich ubie­gały się rów­nież Patsy Take­moto Mink z Hawa­jów oraz Bella Abzug z Nowego Jorku. W wybo­rach w 1972 roku Linda Osteen Jen­ness z Socia­list Wor­kers Party znaj­do­wała się na listach wybor­czych w 25 sta­nach.

Roz­dział 1. Geo­rge W. Bush

Geo­rge W. Bush czter­dzie­sty trzeci pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych(20 I 2001–20 I 2009)

43.

Geo­rge W. Bush (ur. 1946)

Kiedy 20 stycz­nia 2001 r. Geo­rge W. Bush został zaprzy­się­żony jako czter­dzie­sty trzeci pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych, zaist­niał drugi przy­pa­dek w histo­rii USA, kiedy ojciec i syn zasia­dali na fotelu pre­zy­denc­kim. Po raz pierw­szy doty­czyło to dru­giego pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych Johna Adamsa (1797–1801) oraz jego syna Johna Quincy Adamsa, szó­stego pre­zy­denta USA (1825–1829). Ojciec Geo­rge’a W. juniora, Geo­rge Her­bert Wal­ker Bush, był czter­dzie­stym pierw­szym pre­zy­dentem USA (1989–1993). Jego dzia­dek, Pre­scott Bush, był repu­bli­kań­skim sena­to­rem ze stanu Con­nec­ti­cut. Młod­szy brat, Jeb, był guber­na­to­rem Flo­rydy w latach 1999-2007.

Geo­rge W. Bush jest naj­star­szym z pię­ciorga dzieci pań­stwa Bar­bary i Geo­rge’a Her­berta Wal­kera Busha. Uro­dził się 6 lipca 1946 r. w New Haven. Geo­rge senior po ukoń­cze­niu uczelni w czerwcu 1948 r. spa­ko­wał doby­tek i wraz z rodziną udał się stu­de­ba­ke­rem na zachód do miej­sco­wo­ści Ode­ssa w zachod­nim Tek­sa­sie, gdzie roz­po­czął pracę w prze­my­śle naf­to­wym. Po dwóch latach rodzice wraz z 4-let­nim Geo­rge’em prze­nie­śli się do innego mia­steczka w Tek­sa­sie, do Midland.

Od dru­giego roku życia Geo­rge W. Bush zwią­zany jest z Tek­sa­sem. Był chłop­cem psot­nym. Pasjo­no­wał się spor­tem, zwłasz­cza base­bal­lem. Gry w base­ball uczył go ojciec, który był w cza­sie stu­diów w Yale kapi­ta­nem dru­żyny uni­wer­sy­tec­kiej. Geo­rge wiele lat póź­niej powie żar­to­bli­wie: „Mówi­łem matce, że ma siwe włosy z mojego powodu”. Nie­dawno wyznał: „Ni­gdy nie marzy­łem, by zostać pre­zy­den­tem. Kiedy dora­sta­łem, chcia­łem być Wil­liem May­sem”. Wil­lie Mays był jed­nym z naj­słyn­niej­szych gwiaz­do­rów ame­ry­kań­skiego base­balla. Po raz pierw­szy Geo­rge był na meczu base­ballowym jesz­cze jako nie­mowlę, kiedy jego ojciec grał w dru­ży­nie uni­wer­sy­tetu Yale. W wieku kilku lat, po prze­nie­sie­niu się do Tek­sasu, całymi godzi­nami gry­wał w base­ball na boisku znaj­du­ją­cym się za domem rodzi­ców. Kiedy wraz z rodzi­cami prze­niósł się do Midland w Tek­sa­sie, grał w tzw. małej lidze base­ballowej.

Geo­rge W. jest naj­star­szym dziec­kiem pań­stwa Bushów. Jego rodzeń­stwo to: 7 lat młod­szy brat John zwany Jebem, o 9 lat młod­szy Neil, o 10 lat Marvin i o 13 lat sio­stra Doro­thy.

Geo­rge W. przy­znaje, że po ojcu odzie­dzi­czył pasję do sportu, do współ­za­wod­nic­twa, po matce zaś tem­pe­ra­ment, szybką, dow­cipną reak­cję, zdol­ność prze­wi­dy­wa­nia i bez­po­śred­niość.

Dora­sta­jący Geo­rge W. junior poszedł w ślady ojca. Rodzice posłali go do pry­wat­nej i eks­klu­zyw­nej szkoły śred­niej Phil­lips Aca­demy w Ando­ver w sta­nie Mas­sa­chu­setts, a następ­nie do uni­wer­sy­tetu Yale. Obie szkoły ukoń­czył rów­nież jego ojciec. Geo­rge W. junior żar­to­bli­wie mawia, że ist­nieje fun­da­men­talna róż­nica mię­dzy nim a jego ojcem. Ojciec cho­dził do szkoły pod­sta­wo­wej Gre­en­wich Coun­try Day School w Con­nec­ti­cut, on zaś do szkoły pod­sta­wo­wej Sam Houston Ele­men­tary School oraz do San Jacinto Junior High School w Midland. Ojca i syna różni kariera życiowa, styl życia i choć obaj osią­gnęli naj­wyż­szy urząd w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, to poza ukoń­cze­niem tej samej szkoły śred­niej i tej samej uczelni ich droga do Bia­łego Domu była różna.

W szkole śred­niej Bush był mier­nym stu­den­tem i śred­nim spor­tow­cem. Nato­miast wyróż­niał się humo­rem, bez­po­śred­nio­ścią, umie­jęt­no­ścią nawią­zy­wa­nia przy­jaźni.

Kole­dzy zapa­mię­tali go jako lidera zespołu che­er­le­aders, dopin­gu­ją­cego szkolne dru­żyny. Pozwa­lało mu to pre­zen­to­wać się przed audy­to­rium kibi­ców. Zało­żył rów­nież szkolną ligę w nie­kon­wen­cjo­nal­nym spo­rcie zwa­nym stick­ball i mia­no­wał sie­bie „komi­sa­rzem” tej dys­cy­pliny. Nie­któ­rzy kole­dzy z lat szkol­nych upa­trują w tym wcze­sne prze­jawy umie­jęt­no­ści przy­wódz­twa poli­tycz­nego.

W latach 1964–1968 Geo­rge stu­dio­wał na zna­ko­mi­tym uni­wer­sy­te­cie Yale. Wielu bio­gra­fów uważa, że bez powią­zań rodzin­nych, z jego dość prze­cięt­nymi wyni­kami w nauce, zapewne nie dostałby się do tej uczelni. „Gdyby nie jego ojciec i dzia­dek, któ­rzy byli gwiaz­do­rami w Yale – pisał »New York Times« – a ponadto dzia­dek był człon­kiem rady nad­zor­czej Yale – Geo­rge pra­wie na pewno pozo­stałby w Tek­sa­sie”8.

W Yale Geo­rge spe­cja­li­zo­wał się w histo­rii. Podob­nie jak jego ojciec był człon­kiem taj­nego sto­wa­rzy­sze­nia Skull and Bones Club. To eks­klu­zywna orga­ni­za­cja zło­żona tylko z 15 człon­ków róż­nego pocho­dze­nia, któ­rzy spo­ty­kali się regu­lar­nie, by moż­li­wie naj­bli­żej się poznać. Był prze­wod­ni­czą­cym brac­twa Delta Kappa Epsi­lon. Nie wyróż­niał się w nauce. Bry­lo­wał nato­miast na pry­wat­kach, był duszą towa­rzy­stwa. Szybko nawią­zy­wał przy­jaź­nie i zadzierz­gi­wał więzi, które zaowo­co­wały w jego póź­niej­szej karie­rze poli­tycz­nej. „Geo­rge – wspo­mina jeden z jego kole­gów z cza­sów stu­diów – po trzech mie­sią­cach znał już wszyst­kich po imie­niu”9. Kry­ty­ko­wał uczel­nię za „aro­gan­cję inte­lek­tu­alną”. Mówił, że Yale jest sie­dli­skiem „sno­bów”10.

Upra­wiał sport. Na pierw­szym roku grał w dru­ży­nie uni­wer­sy­tec­kiej w base­ball, a w cza­sie dwóch ostat­nich lat stu­diów grał w dru­ży­nie rugby. Poli­tyką się w ogóle nie inte­re­so­wał. „Bush inte­re­so­wał się wów­czas fut­bo­lem, dziew­czy­nami i piwem”11. Po ukoń­cze­niu stu­diów w Yale Geo­rge W. powró­cił do Tek­sasu. Był to okres wojny wiet­nam­skiej. W 1968 r. wstą­pił do Texas Air Natio­nal Guard, gdzie w latach 1968–1973 słu­żył jako pilot. Ukoń­czył szkołę pilo­tażu i latał na samo­lo­tach F-102 w jed­no­stce lot­ni­czej Gwar­dii Naro­do­wej w Tek­sa­sie, 147 Skrzy­dle Myśliw­ców Prze­chwy­tu­ją­cych, wcho­dzą­cym w skład 111 Eska­dry Tek­sa­skiej Lot­ni­czej Gwar­dii Naro­do­wej. Jego jed­nostka ni­gdy nie została powo­łana na front wiet­nam­ski. Wstę­pu­jąc do Gwar­dii Naro­do­wej, Bush auto­ma­tycz­nie unik­nął obo­wiąz­ko­wej służby woj­sko­wej. Kry­ty­ko­wano go za to póź­niej, zarówno w cza­sie, gdy ubie­gał się o sta­no­wi­sko guber­na­tora Tek­sasu w 1994 r. i w 1998 r., jak i w cza­sie kam­pa­nii pre­zy­denc­kiej w 2000 r.

Geo­rge W. powró­cił do Tek­sasu, by roz­po­cząć, jak sam to okre­ślił, „koczow­ni­cze lata” (noma­dic years). Był to burz­liwy okres, lata dry­fo­wa­nia, uza­leż­nie­nia alko­ho­lo­wego, flir­to­wa­nia z licz­nymi kobie­tami oraz lata ima­nia się róż­nych zajęć, a to w biz­ne­sie naf­to­wym, a to w spor­to­wym. Ten okres w życiu Geo­rge’a W. Busha trwał długo. „W wieku 40 lat Geo­rge znaj­do­wał się na dro­dze doni­kąd” – mówił o nim jego bli­ski kuzyn, John Ellis12. Patrząc wstecz, Bush okre­śla tamte lata jako „tak zwane dzi­kie, egzo­tyczne dni”. Kiedy ubie­gał się w 1994 r. o sta­no­wi­sko guber­na­tora, dzien­ni­ka­rze pytali go, czy zaży­wał w owych latach nar­ko­tyki i nad­uży­wał alko­holu, Bush odpo­wie­dział wtedy: „Być może uży­wa­łem, być może nie… Jak się wów­czas pro­wa­dzi­łem, nie ma to zna­cze­nia dla obec­nej kam­pa­nii… Ważne jest, jak się zacho­wuję jako czło­wiek doro­sły”. Przy­zna­wał: „W prze­szło­ści popeł­ni­łem błędy i wycią­gną­łem z nich wnio­ski”. Innym razem zapew­niał, że w ciągu ostat­nich 25 lat nie zaży­wał nar­ko­ty­ków13.

W 1973 r. Geo­rge W. zaczął poważ­nie myśleć o zro­bie­niu kariery w biz­ne­sie. Posta­no­wił się dokształ­cić. Naj­pierw zabie­gał o przy­ję­cie na wydział prawa Uni­ver­sity of Texas, ale nie został przy­jęty. W tej sytu­acji, nie mówiąc nikomu w rodzi­nie, zło­żył poda­nie do Harvard Busi­ness School, by kształ­cić się w zarzą­dza­niu gospo­darką. Został przy­jęty. Roz­po­czął stu­dia magi­ster­skie na Uni­wer­sy­te­cie Harvarda i tam w 1975 r. uzy­skał tytuł magi­ster­ski – MBA (Master of Busi­ness Admi­ni­stra­tion).

Po zro­bie­niu magi­ste­rium na Harvar­dzie wró­cił, jak nie­gdyś jego ojciec po ukoń­cze­niu Yale, do Tek­sasu do Midland i, choć nie­wiele wie­dział o prze­my­śle naf­to­wym, posta­no­wił roz­po­cząć karierę naf­cia­rza.

Poważny biz­nes­men powi­nien mieć ure­gu­lo­wany sta­tus rodzinny. W lecie 1977 r. Geo­rge W. Bush zoba­czył na kola­cji u wspól­nych zna­jo­mych w Midland, Jan i Joego O’Neil­lów, 30-let­nią Laurę. „Kiedy ją spo­tkał – jakby pio­run w niego ude­rzył” – wspo­mina jego matka, Bar­bara Bush. Kiedy się poznali, oboje prze­kro­czyli już trzy­dziestkę i ku zasko­cze­niu rodzi­ców w ciągu nieco ponad trzech mie­sięcy pobrali się 5 listo­pada 1977 r. Ślub był sto­sun­kowo skromny, z udzia­łem tylko naj­bliż­szej rodziny i naj­bliż­szych przy­ja­ciół. Laura zapy­tana kie­dyś, dla­czego ten romans tak szybko prze­kształ­cił się w mał­żeń­stwo, odpo­wie­działa: „Oba­wia­łam się, że zostanę starą panną i jestem pewna, że on oba­wiał się zostać sta­rym kawa­le­rem, oboje pra­gnę­li­śmy mieć dzieci. Ponadto on miesz­kał wów­czas w Midland, a ja w Austin, i jeżeli mie­li­śmy się spo­ty­kać, musie­li­śmy się pobrać”. Potem żar­to­bli­wie dodała: „Przy­pusz­czam, że pod­ów­czas w Midland byli­śmy jedy­nymi oso­bami w sta­nie wol­nym”. Przez pierw­sze 15 lat mał­żeń­stwa Geo­rge roz­wi­jał swoje przed­się­bior­stwo naf­towe. Laura pro­wa­dziła spo­kojny tryb życia. W 1981 r. uro­dziła bliź­niaczki, Bar­barę i Jenny. Obie córki odzie­dzi­czyły imiona po bab­ciach.

Laura miała duży wpływ nie tylko na trans­for­ma­cję życia oso­bi­stego Geo­rge’a W. juniora, ale także na jego karierę poli­tyczną.

W 1978 r. odby­wały się wybory do Kon­gresu. Kiedy dotych­cza­sowy demo­kra­tyczny kon­gres­man Geo­rge Mahon oświad­czył, że nie będzie ubie­gał się o ponowny wybór, Geo­rge W. Bush posta­no­wił spró­bo­wać szans w poli­tyce. Mając 31 lat, ubie­gał się o miej­sce w Izbie Repre­zen­tan­tów jako repu­bli­ka­nin: Bush prze­grał wybory, ale uzy­skał dużo gło­sów, aż 47%.

Po prze­gra­nych wybo­rach do Izby Repre­zen­tan­tów zro­bił sobie kil­ku­na­sto­letni odpo­czy­nek od poli­tyki i zajął się inte­re­sami. W 1975 r. zało­żył wła­sną firmę poszu­ku­jącą nowych złóż naf­to­wych „Bush Explo­ra­tion Oil and Gas Com­pany”. W 1983 r. jego firma połą­czyła się z inną z tej samej branży „Spec­trum 7”, a Bush został jej głów­nym mena­dże­rem. Funk­cję tę peł­nił do 1986 r.

Bush przy­znaje, że zda­rzały mu się różne incy­denty pod wpły­wem alko­holu. Laura sta­rała się odcią­gnąć męża od kie­liszka, ale nie zawsze jej się to uda­wało. Przy­ja­ciele mówią, że alko­ho­lizm Busha dopro­wa­dził do napięć w mał­żeń­stwie i w pew­nym momen­cie Laura posta­wiła mężowi ulti­ma­tum. Bush twier­dzi: „Ni­gdy nie piłem alko­holu w ciągu dnia… ale cza­sami piłem wię­cej ani­żeli powi­nie­nem”14. Pew­nego let­niego wie­czoru w 1986 r. Geo­rge i Laura prze­by­wali wraz z przy­ja­ciółmi w miej­sco­wo­ści let­ni­sko­wej Bro­ad­more w Colo­rado Springs. Geo­rge obcho­dził z przy­ja­ciółmi 40 uro­dziny. Wszy­scy zdrowo popili. Bush obu­dził się następ­nego ranka ze strasz­li­wym kacem. Ku zasko­cze­niu przy­ja­ciół zło­żył wów­czas przy­rze­cze­nie, że ni­gdy wię­cej nie tknie alko­holu. Było to spon­ta­niczne przy­rze­cze­nie. Ale do dziś Bush go dotrzy­muje.

W 1998 r. Bush senior ubie­gał się o urząd pre­zy­denta z ramie­nia Par­tii Repu­bli­kań­skiej. Syn aktyw­nie zaan­ga­żo­wał się w kam­pa­nię wybor­czą ojca. Odwie­dzał różne stany, orga­ni­zu­jąc ojcu popar­cie. Słu­żył mu jako spo­łeczny doradca.

Potra­fił ostro roz­pra­wiać się z jego prze­ciw­ni­kami. Kiedy robiono mu z tego powodu zarzuty, odpo­wie­dział: „Jest ogromna róż­nica, czy się jest synem kan­dy­data na pre­zy­denta, czy kan­dy­da­tem na pre­zy­denta. I zdaję sobie sprawę z tej róż­nicy”. Innym razem powie­dział: „Kocham swo­jego ojca i nie powinno nikogo dzi­wić, że w jego imie­niu wal­czy­łem jak zawzięty wojow­nik”.

W cza­sie gdy jego ojciec ubie­gał się o pre­zy­den­turę, Geo­rge W. 17 mie­sięcy spę­dził w Waszyng­to­nie, poma­ga­jąc ojcu w kam­pa­nii wybor­czej, a po zwy­cię­stwie w listo­pa­dzie 1988 r. poma­gał mu w skom­ple­to­wa­niu admi­ni­stra­cji. Poznał wtedy wielu ludzi, któ­rych przy­cią­gnął 12 lat póź­niej do swo­jej admi­ni­stra­cji. Geo­rge W. nie lubił Waszyng­tonu i nie czuł się w tym mie­ście dobrze. Nic więc dziw­nego, że w cza­sie swo­jej kam­pa­nii pre­zy­denc­kiej w 2000 r. wie­lo­krot­nie kry­tycz­nie wyra­żał się o atmos­fe­rze panu­ją­cej w sto­licy USA i suge­ro­wał potrzebę poli­tycz­nego odno­wie­nia Waszyng­tonu.

Kiedy Bush senior zasiadł na fotelu pre­zy­denc­kim, musiał czu­wać, by ostry język syna nie wywo­łał jakie­goś incy­dentu. W cza­sie ofi­cjal­nej wizyty kró­lo­wej Wiel­kiej Bry­ta­nii Elż­biety II w Bia­łym Domu, Geo­rge W. pod­szedł do niej i stwier­dził: „Jestem czarną owcą w rodzi­nie. A kto jest czarną owcą w rodzi­nie Waszej Wyso­ko­ści?” „Nie twoja sprawa” – chłodno odpo­wie­działa kró­lowa. Aby unik­nąć jakichś nie­dy­plo­ma­tycz­nych utar­czek w cza­sie ofi­cjal­nego przy­ję­cia w Bia­łym Domu, Bar­bara Bush na wszelki wypa­dek posa­dziła syna na dru­gim końcu stołu, z dala od kró­lo­wej.

Po zwy­cię­skich wybo­rach ojca Geo­rge W. nie chciał pozo­stać w Waszyng­to­nie i wró­cił do Dal­las, gdzie zaan­ga­żo­wał się w budowę sta­dionu dla dru­żyny base­bal­lo­wej, Texas Ran­gers. W 1989 r. zebrał grupę 39 boga­tych zna­jo­mych, któ­rzy za sumę 86 mln dola­rów w kwiet­niu tegoż roku odku­pili od Rusty Chi­les’ aż 84% udzia­łów tej dru­żyny. Oso­bi­sty wkład Geo­rge’a Busha wyno­sił tylko 600 tys. dola­rów, ale został on jed­nym z dwóch mena­dże­rów zespołu. Umoż­li­wiło mu to dostęp do spor­to­wych pro­gra­mów radiowo-tele­wi­zyj­nych i do spor­to­wych stron czo­ło­wych gazet w Tek­sa­sie. Jego obec­ność na meczach była sys­te­ma­tycz­nie odno­to­wy­wana, co pozwo­liło mu się iden­ty­fi­ko­wać z sze­ro­kim audy­to­rium spor­to­wym. Zaowo­co­wało to w 1994 r., kiedy Bush ubie­gał się o sta­no­wi­sko guber­na­tora Tek­sasu. Kiedy pytano go, czego w życiu doko­nał i co zro­bił dla Tek­sasu, bez waha­nia wska­zy­wał na piękny, nowo­cze­sny sta­dion.

Geo­rge W. junior już w 1990 r. roz­wa­żał, czy nie ubie­gać się o sta­no­wi­sko guber­na­tora Tek­sasu, ale zre­zy­gno­wał z tych pla­nów, oba­wia­jąc się, że – mając ojca w Bia­łym Domu – posą­dzony będzie o opor­tu­nizm. Ojciec jed­nak prze­grał wybory pre­zy­denc­kie w 1992 r. i sytu­acja się zmie­niła. W 1994 r. Geo­rge W. Bush posta­no­wił wystar­to­wać w wybo­rach na sta­no­wi­sko guber­na­tora Tek­sasu. Nomi­na­cję Par­tii Repu­bli­kań­skiej jako jej kan­dy­dat uzy­skał łatwo, nie mając kon­ku­ren­tów. Rzu­cił odważ­nie wyzwa­nie dotych­cza­so­wej guber­na­tor – demo­kratce, Ann W. Richards, zna­nej z cię­tego języka. W trak­cie kam­pa­nii wybor­czej Ann W. Richards nazwała Busha „Krzacz­kiem”, „Fir­cy­kiem”, mówiła o nim „ten chłop­czyk Bush”. Czę­sto powta­rzała, że gdyby nazy­wał się Geo­rge Wal­ker, a nie Bush, nic by nie zna­czył.

Już wów­czas w 1994 r., podob­nie jak w póź­niej­szej kam­pa­nii pre­zy­denc­kiej 2000 r., Bush musiał udo­wod­nić, że ma wła­sne suk­cesy, że ma oso­bo­wość i poglądy, i nie kopiuje kariery swo­jego ojca ani nie korzy­sta z przy­wi­leju bycia człon­kiem klanu Bushów. „Muszę być sobą – mówił kan­dy­dat na guber­na­tora. – Będąc sobą, odróż­niam się od ojca, ponie­waż jeste­śmy róż­nymi oso­bami. Połowa mnie pocho­dzi od matki, a druga połowa od ojca. Wszystko to razem sta­nowi inte­re­su­jącą kom­bi­na­cję”15.

Geo­rge W. Bush osta­tecz­nie 8 listo­pada 1994 r. poko­nał Ann W. Richards, uzy­sku­jąc 53,5% gło­sów, ona zaś otrzy­mała 46%. Został czter­dzie­stym szó­stym guber­na­to­rem Tek­sasu.

Kon­sty­tu­cja sta­nowa nie daje guber­na­to­rowi Tek­sasu dużego zakresu wła­dzy. Nie zaczął swo­jego urzę­do­wa­nia od śmia­łych ini­cja­tyw. Postę­po­wał ostroż­nie, sta­ra­jąc się zre­ali­zo­wać swój czte­ro­punk­towy pro­gram wybor­czy. Przede wszyst­kim nie ata­ko­wał opo­nen­tów z Par­tii Demo­kra­tycz­nej, sta­ra­jąc się pozy­skać ich do współ­pracy. Mówił o sobie, że jest czło­wie­kiem „jed­no­czą­cym, a nie dzie­lą­cym” śro­do­wi­ska. Spo­sób bycia i oso­bi­ste przy­mioty rów­nież zjed­ny­wały mu ludzi. Był jowialny, bez­po­średni i dostępny.

Jako guber­na­tor obni­żył podatki od nie­ru­cho­mo­ści na sumę 3 mld dola­rów, ale pod­wyż­szył poda­tek na cele oświa­towe. Zwięk­szył także podatki od sprze­daży i opo­dat­ko­wał w więk­szym stop­niu wolne zawody, mię­dzy innymi leka­rzy i praw­ni­ków. W sumie w Tek­sa­sie obni­żono podatki o 1 mld dola­rów. Wielu, zwłasz­cza demo­kra­tów, zarzu­cało mu, że pra­wie całą nad­wyżkę budże­tową prze­zna­cza na obni­że­nie podat­ków, zamiast na służbę zdro­wia, walkę z ubó­stwem i inne cele spo­łeczne. Za jego rzą­dów w Tek­sa­sie dra­stycz­nie obni­żono wydatki na pro­gramy socjalne.

Guber­na­tora Busha ata­ko­wano za liczne wyroki śmierci. Za jego rzą­dów Tek­sas pobił wszel­kie rekordy pod tym wzglę­dem. Doko­nano tam egze­ku­cji pierw­szej kobiety od czasu wojny domo­wej. Była nią Karla Faye Tuc­ker.

Kry­tycy Busha ośmie­szali go, wska­zu­jąc, że w jego gabi­ne­cie, na sta­no­wym Kapi­tolu, znaj­duje się ogromna kolek­cja piłe­czek base­bal­lo­wych, nato­miast nie ma ksią­żek.

3 listo­pada 1998 r. Geo­rge W. Bush ponow­nie został wybrany na guber­na­tora Tek­sasu. Uzy­skał wów­czas 68,6%, o wiele wię­cej ani­żeli w wybo­rach 1994 r. (54%). Poparło go wów­czas 27% Murzy­nów, 27% demo­kra­tów, 65% kobiet i 49% wybor­ców pocho­dze­nia laty­no­ame­ry­kań­skiego.

Był to pierw­szy od 24 lat przy­pa­dek ponow­nej reelek­cji na sta­no­wi­sko guber­na­tora w tym sta­nie. I tym razem wielu demo­kra­tów wspie­rało jego kan­dy­da­turę. Pikant­nym szcze­gó­łem w tym wzglę­dzie był fakt, że w wybo­rach 1998 r. repu­bli­ka­nina Busha poparł zastępca guber­na­tora Tek­sasu, Bob Bul­lock, demo­krata. Jako guber­na­tor Bush miał opi­nię „wraż­li­wego kon­ser­wa­ty­sty” (com­pas­sio­nate con­se­rva­tive), któ­rego poli­tyka opiera się na ogra­ni­czo­nej roli rządu, odpo­wie­dzial­no­ści oso­bi­stej oby­wa­teli za ich losy, sil­nych wię­ziach rodzin­nych oraz roz­sze­rzo­nej wła­dzy lokal­nej. Bush zyskał repu­ta­cję poli­tyka, który potrafi współ­pra­co­wać z demo­kra­tami w reali­za­cji reformy oświaty, opieki spo­łecz­nej, sys­temu sądow­ni­czego oraz walki z prze­stęp­czo­ścią. W refor­mie sys­temu oświaty Bush zmie­rzał do tego, aby w trze­ciej kla­sie szkoły pod­sta­wo­wej każdy uczeń umiał już czy­tać.

W ciągu pierw­szych czte­rech lat spra­wo­wa­nia przez niego urzędu guber­na­tora Tek­sasu zatrud­nie­nie w całym sta­nie wzro­sło o 15%, prze­stęp­czość wśród mło­do­cia­nych spa­dła o 30%, a liczba osób korzy­sta­ją­cych z opieki spo­łecz­nej zmniej­szyła się o 47%. Nastą­pił rów­nież ogólny spa­dek wydat­ków w sta­no­wym budże­cie.

Busha jako guber­na­tora cecho­wała pew­ność sie­bie i dys­cy­plina oso­bi­sta. Jego dzień pracy cha­rak­te­ry­zo­wał się zadzi­wia­jącą ruty­no­wo­ścią. Wsta­wał wcze­śnie rano. Kar­mił koty. Wypro­wa­dzał psa na spa­cer. Przy­no­sił żonie gazety i kawę (kiedy córki były małe). Wie­czo­rami, kiedy wycho­dzili na przy­ję­cia, zwy­kle zja­wiali się z żoną jako pierwsi, ale ni­gdy nie wycho­dzili ostatni. Przy­cho­dził do biura przed godziną 8.00. Od godziny 11.40 do 13.30 bie­gał zwy­kle od 5 do 8 km na boisku Uni­ver­sity of Texas, po czym do godziny 15 sie­dział przy kom­pu­te­rze przy grach kom­pu­te­ro­wych. Bush nie lubił, by mu prze­ry­wano w cza­sie roz­mowy. Tele­fon odbie­rał tylko wów­czas, gdy sekre­tarka oznaj­miła, że „dzwoni pre­zy­dent”. Wia­domo, że cho­dziło o ojca, byłego pre­zy­denta G. Busha seniora. Gościom dawał zwy­kle 5 minut. Po tym cza­sie asy­stent pukał do drzwi. Za chwilę ponowne puka­nie, po któ­rym guber­na­tor wsta­wał, dając do zro­zu­mie­nia, że roz­mowa jest skoń­czona. Lubił czy­tać wie­czo­rem w łóżku. Czę­sto żona pomaga mu dobie­rać lite­ra­turę, była prze­cież biblio­te­karką. Przy­znaje, że rano stara się przeczy­tać frag­ment Biblii. Z upodo­ba­niem korzy­sta z Inter­netu. Jest fanem base­balla. Ogląda mecze. W swo­ich prze­mó­wie­niach czę­sto posłu­guje się ter­mi­no­lo­gią z tej dys­cy­pliny sportu.

Lubi szybko docho­dzić do sedna sprawy. Kiedy ktoś zbyt długo prze­ma­wiał, guber­na­tor mu prze­ry­wał. Dobrze się czuł na nara­dach robo­czych. Wysłu­chi­wał chęt­nie nowych idei i nowych pla­nów, ale bez wda­wa­nia się w szcze­góły. Chęt­nie prze­ka­zy­wał kom­pe­ten­cje współ­pra­cow­ni­kom. Jako guber­na­tor zachę­cał legi­sla­turę sta­nową do korzy­sta­nia z pełni wła­dzy.

Trudno jed­no­znacz­nie okre­ślić, kiedy Geo­rge W. Bush wyka­zał zain­te­re­so­wa­nie urzę­dem pre­zy­denta. Praw­do­po­dob­nie wów­czas, kiedy wygrał wybory guber­na­tor­skie w Tek­sa­sie w 1994 r. Gdy w 1998 r. powtó­rzył suk­ces, wtedy już otwar­cie mówiono, że jest poważ­nym kan­dy­da­tem do Bia­łego Domu. Wyka­zał się wów­czas zdol­no­ścią do zgro­ma­dze­nia zna­czą­cych fun­du­szy na wła­sną kam­pa­nię wybor­czą. Wiele pie­nię­dzy pocho­dziło spoza stanu Tek­sas.

„Ni­gdy nie marzy­łem, by zostać pre­zy­den­tem – zwie­rzał się Bush tygo­dni­kowi »Time«. – Ni­gdy nie było to czę­ścią moich pla­nów życio­wych. Nagle ludzie zaczęli mówić mi o pre­zy­den­tu­rze”16. W poło­wie 1999 r. 62% oby­wa­teli ame­ry­kań­skich ankie­to­wa­nych przez „Time” miało pozy­tywną opi­nię o Bushu, a tylko 21% nie­ko­rzystną. Rów­no­cze­śnie 73% ankie­to­wa­nych stwier­dziło, że chcie­liby wie­dzieć o nim coś wię­cej. Już wów­czas, w poło­wie czerwca 1999 r., na pyta­nie, na kogo byś gło­so­wał dziś, 55% ankie­to­wa­nych opo­wie­działo się za Bushem junio­rem, a 42% za Gore’em17. Żaden z nich wów­czas jesz­cze nie otrzy­mał ofi­cjal­nej nomi­na­cji swo­jej par­tii.

We wto­rek 2 marca 1999 r. Geo­rge W. Bush ofi­cjal­nie oświad­czył, że two­rzy komi­tet, któ­rego zada­niem będzie roz­po­zna­nie jego szans wybor­czych oraz zbie­ra­nie pie­nię­dzy na kam­pa­nię wybor­czą. Utwo­rze­nie takiego komi­tetu pozwala legal­nie przyj­mo­wać pie­nią­dze i z reguły jest wstę­pem do ofi­cjal­nego zgło­sze­nia kan­dy­da­tury w wybo­rach pre­zy­denc­kich.

W skła­dzie jego komi­tetu roz­po­znaw­czego zna­leźli się znani i wpły­wowi poli­tycy zwią­zani z Par­tią Repu­bli­kań­ską i z admi­ni­stra­cją Busha seniora.

Ofi­cjal­nie Geo­rge W. zgło­sił swoją kan­dy­da­turę na pre­zy­denta w sobotę 12 czerwca 1999 r. „Będę się ubie­gał o sta­no­wi­sko pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Nie ma już odwrotu… Kan­dy­duję, ponie­waż chcę, by nasza par­tia stała się ucie­le­śnie­niem kon­ser­wa­ty­zmu i hoj­no­ści serca” – oświad­czył. Już na początku zebrał 7,6 mln dola­rów na kam­pa­nię wybor­czą, tyle samo, co pozo­stali repu­bli­kań­scy kan­dy­daci razem wzięci. W okre­sie pra­wy­bo­rów zre­zy­gno­wał z finan­so­wa­nia swo­jej kam­pa­nii wybor­czej z budżetu fede­ral­nego. Gdyby bowiem przy­jął środki rzą­dowe, musiałby ogra­ni­czyć wpływy ze źró­deł pry­wat­nych.

Droga do uzy­ska­nia nomi­na­cji Par­tii Repu­bli­kań­skiej pro­wa­dziła przez pra­wy­bory. Aby uzy­skać nomi­na­cję, musiał pozy­skać mini­mum 1034 dele­ga­tów spo­śród ogól­nej liczby 2066, któ­rzy mieli zebrać się na kon­wen­cji w Fila­del­fii w dniach 31 lipca – 3 sierp­nia 2000 r.

W pra­wy­bo­rach sto­czył walkę z kil­koma poli­ty­kami repu­bli­kań­skimi. Naj­groź­niej­szym jego rywa­lem był sena­tor z Ari­zony, John McCain, boha­ter wojny wiet­nam­skiej. Mimo że Bush poniósł w kilku pra­wy­bo­rach sta­no­wych porażkę z McCa­inem, osta­tecz­nie pozy­skał naj­więk­szą liczbę dele­ga­tów, wystar­cza­jącą, by zdo­być nomi­na­cję Par­tii Repu­bli­kań­skiej.

Repu­bli­ka­nie zebrali się na kon­wen­cji nomi­na­cyj­nej w Fila­del­fii w dniach 31 lipca – 2 sierp­nia 2000 r., sta­ra­jąc się zapre­zen­to­wać jako par­tia jed­no­cząca i obej­mu­jąca całe spo­łe­czeń­stwo ame­ry­kań­skie. W związku z tym eks­po­no­wano mniej­szo­ści etniczne, kobiety, mło­dzież. W przy­ję­tej plat­for­mie wybor­czej obie­cano mię­dzy innymi zmniej­szyć podatki, wspo­móc szkoły wyzna­niowe i pry­watne, utrzy­mać karę śmierci, prze­ciw­sta­wić się ogra­ni­cze­niom dostępu do broni18.

Kon­wen­cja repu­bli­kań­ska prze­bie­gała zgod­nie ze sce­na­riu­szem usta­lo­nym przez sztab wybor­czy Busha. Miało nie być żad­nych wewnętrz­nych spo­rów, ostrych ata­ków na prze­ciw­ni­ków poli­tycz­nych. Miał domi­no­wać opty­mizm i wiara w przy­szłość Ame­ryki. Busha kre­owano na nowego repu­bli­ka­nina, tole­ran­cyj­nego, jed­no­czą­cego ludzi róż­nych ras i poglą­dów, a rów­no­cze­śnie repre­zen­tu­ją­cego tra­dy­cyjne war­to­ści „wraż­li­wego kon­ser­wa­ty­stę”. Bush i repu­bli­ka­nie zapre­zen­to­wali się na tej kon­wen­cji jako zwo­len­nicy poli­tyki umiar­ko­wa­nej, sta­ran­nie ukry­wa­jąc skraj­no­ści.

Geo­rge W. Bush otrzy­mał nomi­na­cję jed­no­myśl­nie od dele­ga­tów jako kan­dy­dat repu­bli­ka­nów na pre­zy­denta. Dick Che­ney, były sekre­tarz obrony USA, został kan­dy­datem na wicepre­zy­denta.

Zgod­nie z tra­dy­cją na zakoń­cze­nie kon­wen­cji Geo­rge W. Bush junior przy­był oso­bi­ście, owa­cyj­nie witany, by przy­jąć zaofe­ro­waną mu nomi­na­cję. Przy tej oka­zji wygło­sił tzw. prze­mó­wie­nie akcep­ta­cyjne, które trwało 51 minut. Przed­sta­wił się w nim jako poli­tyk „ponad podzia­łami”. Skry­ty­ko­wał 8-let­nie rządy demo­kra­tów, któ­rzy prze­śli­zgnęli się przez okres pro­spe­rity, nie podej­mu­jąc waż­niej­szych decy­zji.

„Oni mieli swoją szansę – powie­dział. – Nie potra­fili prze­wo­dzić. My to zro­bimy”. Skry­ty­ko­wał Clin­tona i Gore’a za brak odwagi w podej­mo­wa­niu śmia­łych decy­zji.

„Gdyby Gore był pre­zy­den­tem w cza­sie przy­go­to­wy­wa­nia lądo­wa­nia na Księ­życu, to uznałby to za zbyt nie­bez­pieczne” – powie­dział Bush19.

Przy­rzekł zre­for­mo­wać sys­tem szkol­nic­twa publicz­nego, sys­tem eme­ry­talny, obni­żyć podatki i ener­gicz­nie zwal­czać anal­fa­be­tyzm. Obie­cał pod­nieść morale sił zbroj­nych i zwięk­szyć wydatki na obronę. Przed­sta­wił się jako czło­wiek z tek­sa­skimi korze­niami, który jest w Waszyng­to­nie out­si­de­rem20.

Tra­dy­cyj­nie już kan­dy­dat repu­bli­ka­nów uni­kał kon­kre­tów, obie­cu­jąc jedy­nie mię­dzy innymi roz­sze­rze­nie dostępu do ubez­pie­czeń zdro­wot­nych dla 44 mln Ame­ry­ka­nów, nie­ob­ję­tych tego rodzaju opieką. Zapo­wie­dział reformę sys­temu eme­ry­tal­nego i poprawę sytu­acji w oświa­cie. Zapo­wie­dział reali­za­cję naro­do­wego sys­temu anty­ra­kie­to­wego i zwięk­sze­nie budżetu obron­nego. O poli­tyce zagra­nicz­nej pra­wie nie wspo­mniał. Ani razu nie padły nazwy Rosji, Chin czy Unii Euro­pej­skiej. W ogóle było to zręczne prze­mó­wie­nie, które nie­wąt­pli­wie przy­czy­niło się do zwięk­sze­nia prze­wagi Busha nad Gore’em do kil­ku­na­stu punk­tów.

Pozy­cja wyj­ściowa Busha do listo­pa­do­wych wybo­rów była korzystna. Miał dobre nazwi­sko, cho­ciaż jego rodzina nie lubi, kiedy mówi się o dyna­stii Bushów. Ojciec jest byłym pre­zy­den­tem. Brat Jeb jest guber­na­to­rem Flo­rydy, stanu czwar­tego pod wzglę­dem liczby gło­sów elek­tor­skich. On sam był od ponad pię­ciu lat guber­na­to­rem Tek­sasu, który jest trze­cim sta­nem pod wzglę­dem liczby gło­sów elek­tor­skich. Bush zgro­ma­dził dotąd ponad 90 mln dola­rów na kam­pa­nię wybor­czą, pod­czas gdy Gore 48 mln dola­rów. Miał popar­cie wiel­kiego kapi­tału. Jest bez­po­średni, przy­jemny w spo­so­bie bycia. Da się lubić – mówią o nim. Kiedy Ame­ry­ka­nów zapy­tano, z kim chcie­liby spę­dzić cztery lata w win­dzie, która utknęła mię­dzy pię­trami, więk­szość odpo­wie­działa, że z Bushem, a nie z Gore’em.

Geo­rge W. Bush, aby utrzy­mać się na fali popu­lar­no­ści, natych­miast po zakoń­cze­niu kon­wen­cji wraz ze swym szta­bem i kan­dy­da­tem na wice­pre­zy­denta, Dic­kiem Che­neyem, wsiadł do spe­cjal­nego pociągu zwa­nego „2000 Vic­tory Express” i udał się do kilku sta­nów środ­ko­wego zachodu. Na końcu ostat­niego z 16 wago­nów pociągu była plat­forma, na któ­rej poja­wiał się Bush na każ­dej sta­cji, na któ­rej zatrzy­my­wał się pociąg, i prze­ma­wiał do wybor­ców. Ten spo­sób pro­wa­dze­nia kam­pa­nii w 1948 r. zapew­nił zwy­cię­stwo Tru­ma­nowi.

Po kon­wen­cji repu­bli­kań­skiej prze­waga Busha nad Gore’em wzro­sła do kil­ku­na­stu punk­tów i wyno­siła 47:36 – według son­dażu sieci tele­wi­zyj­nej NBC. Al Gore otrzy­mał nomi­na­cję Par­tii Demo­kra­tycz­nej na kon­wen­cji, która odbyła się w Los Ange­les w dniach 14-17 sierp­nia 2000 r.

Bush roz­po­czął kam­pa­nię ener­gicz­nie, przede wszyst­kim poprzez reklamy tele­wi­zyjne w naj­waż­niej­szych sta­nach. Wiele kon­tro­wer­sji wzbu­dziła jego pro­po­zy­cja, by eks­plo­ato­wać ropę naf­tową w samym sercu parku naro­do­wego Ala­ski po to, żeby zmniej­szyć zależ­ność Sta­nów Zjed­no­czo­nych od importu ropy. Kiedy eko­lo­dzy ostro skry­ty­ko­wali ten pomysł, Bush tłu­ma­czył, że wydo­by­cie będzie się odby­wało na obsza­rze wyno­szą­cym 1,5 mln akrów, co sta­nowi 8% całego obszaru Arc­tic Natio­nal Wil­dlife Refuge, będą­cym rezer­wa­tem dla zwie­rzyny na Ala­sce21.

Wszy­scy ocze­ki­wali na trzy zapla­no­wane bez­po­śred­nie debaty tele­wi­zyjne mię­dzy rywa­lami. Pierw­szą debatę obej­rzało około 70 mln tele­wi­dzów. Nieco lepiej wypadł w niej Al Gore, ale sam jej prze­bieg nie wpły­nął na zmianę poglą­dów wybor­ców o kan­dy­da­tach. Bush junior zapre­zen­to­wał swój 10-letni plan reduk­cji podat­ków o 1,3 mld dola­rów. Oskar­żył Gore’a o to, że dąży do zwięk­sze­nia inge­ren­cji rządu w sprawy oby­wa­teli i do roz­bu­dowy admi­ni­stra­cji pań­stwo­wej. Skoro demo­kraci opo­wia­dają się tak sta­now­czo za rekom­pen­satą za leki dla eme­ry­tów, to dla­czego dotąd tego nie wpro­wa­dzili – mówił Bush.

W dru­giej deba­cie tele­wi­zyj­nej, która odbyła ·się w Wake Forest Uni­ver­sity w Win­ston Salem w Karo­li­nie Pół­noc­nej, lep­szy oka­zał się Bush. Mimo że połowę czasu poświę­cono poli­tyce zagra­nicz­nej, w któ­rej Gore miał duże doświad­cze­nie, prze­ciw­nik Busha juniora nie wyko­rzy­stał tego. Geo­rge W. Bush nie­mal dosłow­nie zno­kau­to­wał Ala Gore’a, gdy poru­szono kwe­stię mili­tar­nego zaan­ga­żo­wa­nia Ame­ryki na are­nie mię­dzy­na­ro­do­wej. Na pro­po­zy­cję Gore’a, by Stany Zjed­no­czone, jako jedyne super­mo­car­stwo, prze­wo­dziły światu i utrzy­my­wały woj­ska w róż­nych kra­jach dla wspar­cia prze­mian demo­kra­tycz­nych, Bush odpo­wie­dział stwier­dze­niem: „Ame­ryka nie może być wszyst­kim dla wszyst­kich. Jeste­śmy miłu­ją­cym wol­ność kra­jem i jeśli będziemy aro­ganccy, to będą nas jako takich trak­to­wać, a jeśli będziemy skromni, będą nas sza­no­wać”. „Rze­czy­wi­ście zga­dzam się z tym” – przy­znał Gore, a pro­wa­dzone w trak­cie debaty son­daże natych­miast wyka­zały, że taka postawa Busha zyskała nie­mal stu­pro­cen­tową akcep­ta­cję nie tylko wśród wybor­ców repu­bli­kań­skich, ale i elek­to­ratu demo­kra­tów oraz wybor­ców nie­za­leż­nych22.

Ostat­nia, trze­cia debata tele­wi­zyjna odbyła się 17 paź­dzier­nika w Washing­ton Uni­ver­sity w St. Louis w sta­nie Mis­so­uri. Zda­niem komen­ta­to­rów ame­ry­kań­skich była naj­lep­sza. Obaj kan­dy­daci odpo­wia­dali na pyta­nia wybor­ców, w tym także wybor­ców nie­zde­cy­do­wa­nych. Ujaw­niła wyraź­niej róż­nice w podej­ściu obu kan­dy­da­tów do naj­waż­niej­szych pro­ble­mów spo­łecz­nych, gospo­dar­czych i poli­tycz­nych. Bush zapre­zen­to­wał się w niej jako wia­ry­god­niej­szy i bar­dziej zdy­scy­pli­no­wany poli­tyk. Gore był nato­miast bar­dziej kon­kretny i lepiej przy­go­to­wany mery­to­rycz­nie. Bush ata­ko­wał Gore’a za osiem lat rzą­dów demo­kra­tów.

„Przez osiem lat nie zro­bi­li­ście nic w spra­wach reformy opieki zdro­wot­nej, ubez­pie­czeń eme­ry­tal­nych, karty praw pacjenta. Nad­szedł więc czas, żeby coś z tym zro­bić. Ja to zro­bię” – prze­ko­ny­wał, zarzu­ca­jąc rywa­lowi, że chce roz­trwo­nić nad­wyżkę budże­tową, roz­bu­do­wać biu­ro­kra­cję i przy­znać urzęd­ni­kom, zamiast oby­wa­te­lom, prawo do decy­do­wa­nia o spo­so­bach dys­po­no­wa­nia nad­wyż­kami. W odróż­nie­niu od obie­cu­ją­cego cią­gle „walkę” Gore’a, sta­rał się zapre­zen­to­wać jako ten, który jed­no­czy, i wyka­zać goto­wość do współ­pracy zarówno z repu­bli­ka­nami, jak i z demo­kra­tami, by „poło­żyć kres swa­rom poli­tycz­nym w Waszyng­to­nie i zała­twić naj­waż­niej­sze dla kraju sprawy”.

Bush junior ujaw­nił swoje zezna­nie podat­kowe. Wyni­kało z niego, że oboje z żoną mieli w 1999 r. dochody równe 1 610 400 dola­rów i zapła­cili 449 301 dola­rów podatku, czyli 27,9%. Był to dochód o 10% niż­szy ani­żeli w 1998 r.

Kam­pa­nia wybor­cza 2000 r. była naj­dłuż­sza i naj­droż­sza w histo­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Oce­nia się, że wszy­scy kan­dy­daci do urzę­dów obie­ral­nych wydali na nią około 3 mld dola­rów. Domi­no­wały w niej sprawy wewnętrzne. Wielką nie­obecną była poli­tyka mię­dzy­na­ro­dowa.

W powszech­nym gło­so­wa­niu 7 listo­pada Al Gore otrzy­mał 50 158 094 głosy, Bush 49 820 518 gło­sów. Prze­waga Gore’a wynio­sła więc 337 576 gło­sów. Gore uzy­skał 267 gło­sów elek­tor­skich, pod­czas gdy Bush 246. W 538-oso­bo­wym Kole­gium Elek­tor­skim do zdo­by­cia pre­zy­den­tur potrzebne jest mini­mum 270 gło­sów. Kon­te­sto­wane 25 gło­sów elek­tor­skich Flo­rydy stało się w tej sytu­acji przy­sło­wio­wym języcz­kiem u wagi.

Wyniki na Flo­ry­dzie były nastę­pu­jące:

Geo­rge W. Bush junior 2 912 790 gło­sów

Al Gore 2 912 253 głosy

Prze­waga Busha juniora 537 gło­sów

Zamożni oby­wa­tele w więk­szo­ści gło­so­wali na Busha juniora, podob­nie jak wyborcy z wykształ­ce­niem śred­nim i wyż­szym. Bush otrzy­mał popar­cie 33% Laty­no­sów i zale­d­wie kilku pro­cent Murzy­nów. Więk­szość kobiet gło­so­wała na Gore’a.

We wto­rek 12 grud­nia 2000 r. Sąd Naj­wyż­szy Sta­nów Zjed­no­czo­nych gło­sami 5:4 orzekł, że nie ma czasu na ręczne spraw­dza­nie kart do gło­so­wa­nia według jed­no­li­tych kry­te­riów, ponie­waż zgod­nie z pra­wem wybor­czym 18 grud­nia elek­to­rzy – człon­ko­wie Kole­gium Elek­tor­skiego – muszą oddać głosy i doko­nać wyboru pre­zy­denta. Rów­no­cze­śnie Sąd Naj­wyż­szy gło­sami 7:2 unie­waż­nił decy­zję Sądu Naj­wyż­szego Flo­rydy z 8 grud­nia o ponow­nym spraw­dze­niu 43 tys. kart do gło­so­wa­nia, odrzu­co­nych przez maszyny jako nie­ważne. Ozna­czało to, że w Kole­gium Elek­tor­skim Bush prze­jął wszyst­kie 25 gło­sów elek­tor­skich Flo­rydy i będzie miał w sumie 271 gło­sów, o jeden głos wię­cej niż potrzeba, by zostać wybra­nym pre­zy­den­tem Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Gore otrzy­mał 267 gło­sów.

Dopiero trzy­dzie­stego szó­stego dnia od daty wybo­rów Ame­ry­ka­nie osta­tecz­nie dowie­dzieli się, kto zosta­nie czter­dzie­stym trze­cim pre­zy­den­tem Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Dwa­na­ście godzin po orze­cze­niu Sądu Naj­wyż­szego USA Gore pole­cił swo­jemu komi­te­towi wstrzy­ma­nie dzia­łal­no­ści na Flo­ry­dzie. Zanim Gore wystą­pił z publicz­nym prze­mó­wie­niem, zadzwo­nił wspa­nia­ło­myśl­nie do Busha i pogra­tu­lo­wał mu zwy­cię­stwa. Obaj uzgod­nili, że uczy­nią wszystko, aby wyci­szyć zamie­sza­nie wywo­łane zaciętą walką wybor­czą. „Teraz, kiedy Sąd Naj­wyż­szy wydał orze­cze­nie, nie powin­ni­śmy mieć wąt­pli­wo­ści. Choć nie zga­dzam się z decy­zją sądu, przyj­muję ją” – pod­kre­ślił wice­pre­zy­dent23. Rów­nież pre­zy­dent Clin­ton zadzwo­nił do pre­zy­denta elekta Busha z gra­tu­la­cjami i przy­rzekł udzie­lić mu wszel­kiej pomocy w spraw­nym prze­ję­ciu wła­dzy.

Geo­rge W. Bush prze­mó­wił w tele­wi­zji godzinę po wystą­pie­niu Gore’a. W jego wystą­pie­niu nie było trium­fa­li­zmu: raczej wyczu­wało się uczu­cie ulgi po gorz­kich spo­rach z licze­niem gło­sów. „Nie zosta­łem wybrany, by słu­żyć jed­nej par­tii, lecz by słu­żyć jed­nemu naro­dowi” – powie­dział. Nadał swo­jemu prze­mó­wie­niu ton pojed­naw­czy. Powie­dział mię­dzy innymi: „Mam nadzieję, że dłu­gie ocze­ki­wa­nie ostat­nich pię­ciu tygo­dni wzmocni pra­gnie­nie prze­zwy­cię­że­nia gory­czy i podzia­łów poli­tycz­nych. Nasz naród musi się wznieść ponad podzia­łami. Wspólne nadzieje, cele i war­to­ści Ame­ry­ka­nów są o wiele waż­niej­sze niż poli­tyczne róż­nice. Repu­bli­ka­nie chcą tego, co naj­lep­sze dla naszego pań­stwa. Demo­kraci tak samo. Możemy gło­so­wać ina­czej, ale pra­gniemy tego samego. Wiem, że Ame­ry­ka­nie chcą pojed­na­nia i jed­no­ści. Wiem, że Ame­ry­ka­nie chcą postępu. Musimy wyko­rzy­stać ten moment i zapew­nić im to.

Razem będziemy pra­co­wać, by wszyst­kie nasze szkoły publiczne były świetne, ucząc każde dziecko bez względu na pocho­dze­nie i akcent. Razem ura­tu­jemy sys­tem ubez­pie­czeń spo­łecz­nych, by na nowo dawał pew­ność bez­piecz­nej eme­ry­tury następ­nym poko­le­niom. Razem napra­wimy służbę zdro­wia i zapew­nimy eme­ry­tom obję­cie kosz­tów lekarstw na receptę ubez­pie­cze­niami eme­ry­tal­nymi. Razem damy Ame­ry­ka­nom sze­ro­kie, spra­wie­dliwe i odpo­wie­dzialne z punktu widze­nia budżetu pań­stwa ulgi podat­kowe. Będziemy pro­wa­dzić ponad­par­tyjną poli­tykę zagra­niczną wierną naszym war­to­ściom i naszym przy­ja­cio­łom. […] Wspól­nie będziemy roz­wią­zy­wać nasze naj­po­waż­niej­sze pro­blemy spo­łeczne. To istota współ­czu­ją­cego kon­ser­wa­ty­zmu, na któ­rej będzie się opie­rać moja admi­ni­stra­cja. Te prio­ry­tety nie są wyłącz­nie repu­bli­kań­skie ani nie są sprawą demo­kra­tów. To obo­wią­zek Ame­ry­ka­nów”24.

Po tym, jak Gore uznał zwy­cię­stwo Busha juniora, rząd fede­ralny zwol­nił 5,3 mln dola­rów, które nale­żały się nowemu pre­zy­den­towi na przy­go­to­wa­nie się do prze­ję­cia wła­dzy. Dotąd odma­wiał prze­ka­za­nia tych pie­nię­dzy i klu­czy do biur w Waszyng­to­nie, w któ­rym mieli urzę­do­wać ludzie Busha juniora do czasu jego zaprzy­się­że­nia 20 stycz­nia 2001 r. Bush w związku z tym zaape­lo­wał do spon­so­rów o zbiórkę pie­nię­dzy na ten cel i wyna­jął biura dla swo­jego per­so­nelu w pobliżu Waszyng­tonu.

Nie­przy­pad­kowo Bush, chcąc uspo­koić świat co do kie­runku swo­jej poli­tyki zagra­nicz­nej, pierw­sze nomi­na­cje ogło­sił w tym wła­śnie resor­cie. Sta­no­wi­sko sekre­ta­rza stanu powie­rzył gene­ra­łowi w sta­nie spo­czynku, Col­li­nowi Powel­lowi. Zapo­wie­dział tę nomi­na­cję już 15 grud­nia. Doradcą pre­zy­denta do spraw bez­pie­czeń­stwa naro­do­wego została Con­do­le­eza Rice, sekre­ta­rzem obrony 68-letni Donald Rums­feld, który tę funk­cję peł­nił w admi­ni­stra­cji Forda, sekre­ta­rzem skarbu 65-letni Paul O’Neill, pre­zes potęż­nego kon­cernu alu­mi­nio­wego Alcoa Corp., sekre­ta­rzem rol­nic­twa po raz pierw­szy została kobieta – Ann M. Vene­man, sekre­ta­rzem han­dlu zaś dłu­go­letni przy­ja­ciel Busha juniora – Donald Evans.

W ponie­dzia­łek po dru­giej śro­dzie grud­nia, czyli 18 grud­nia 2000 r., zgod­nie z pra­wem wybor­czym elek­to­rzy w sto­li­cach swo­ich sta­nów oddali głosy na zwy­cięzcę w ich sta­nie. Nie było nie­spo­dzianki. Geo­rge W. Bush otrzy­mał 271 gło­sów. Gore – 266 gło­sów, o jeden mniej niż fak­tycz­nie dostał, ponie­waż jeden z elek­to­rów, Bar­bara Lett – ze sto­licy USA, Waszyng­tonu – oddała pustą kartę, pro­te­stu­jąc prze­ciw temu, że sto­lica nie ma swo­jej repre­zen­ta­cji w Kon­gre­sie.

Następ­nego dnia po decy­zji Kole­gium Elek­tor­skiego pre­zy­dent elekt zło­żył kur­tu­azyjną wizytę w Bia­łym Domu pre­zy­dentowi Clin­to­nowi. „Przy­sze­dłem tu, by słu­chać” – powie­dział Bush repor­te­rom przed roz­mową z pre­zy­dentem. W cza­sie 70-minu­to­wej roz­mowy mówiono także o spra­wach mię­dzy­na­ro­do­wych.

Geo­rge W. Bush objął fotel pre­zy­dencki w dogod­nej dla niego sytu­acji eko­no­micz­nej Sta­nów Zjed­no­czo­nych, ale w trud­nych warun­kach poli­tycz­nych. To sędzio­wie Sądu Naj­wyż­szego USA mia­no­wani przez repu­bli­kań­skich pre­zy­den­tów zde­cy­do­wali o tym, że Bush został czter­dzie­stym trze­cim pre­zy­den­tem Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Co piąty Ame­ry­ka­nin nie uzna­wał tej decy­zji: spo­łe­czeń­stwo głę­boko się podzie­liło i nie­któ­rzy Ame­ry­ka­nie będą pod­wa­żać jego pre­zy­dencki man­dat. Demo­kraci długo będą pamię­tać spory wokół licze­nia gło­sów. Znany publi­cy­sta ame­ry­kań­ski, Jim Hoagland napi­sał na ten temat: „Ale by efek­tyw­nie rzą­dzić, Bush musi dziś zdo­być sobie rów­nież auto­ry­tet moralny. Udo­wad­nia­nie, że nie jest Bil­lem Clin­to­nem, wię­cej cudów już tu nie uczyni. Nie pomoże też wspa­niałe prze­mó­wie­nie inau­gu­ra­cyjne czy też zatrud­nie­nie kilku mini­strów z Par­tii Demo­kra­tycz­nej. Miast tego Bush winien sku­pić się na dwóch pod­sta­wo­wych mier­ni­kach naro­do­wego pojed­na­nia: zapew­nie­niu demo­kra­tom udziału we wła­dzach w podzie­lo­nym Kon­gre­sie oraz przy­wró­ce­niu wia­ry­god­no­ści wła­dzy sądow­ni­czej – tej z ame­ry­kań­skich insty­tu­cji, która po wybo­rach ponio­sła naj­więk­sze szkody”.

Poli­tyka zagra­niczna była wielką nie­obecną w pre­zy­denc­kiej kam­pa­nii 2000 r. Było to zapewne na rękę Bushowi. Nie musiał bowiem wypo­wia­dać się na temat szcze­gó­ło­wych spraw mię­dzy­na­ro­do­wych. Czę­ściej nato­miast zabie­rał głos w kwe­stiach obron­nych i sta­tusu sił zbroj­nych. Wyra­żał nie­po­kój z powodu niskiego morale ame­ry­kań­skich sił zbroj­nych i oskar­żał o to admi­ni­stra­cję demo­kra­tyczną. Mówił o potrze­bie sil­niej­szego wspar­cia i oka­za­nia więk­szego sza­cunku armii. Zapew­niał, że zwięk­szy wydatki na obronę naro­dową i zapewni bez­pie­czeń­stwo Ame­ryce i Ame­ry­ka­nom poprzez insta­la­cję naro­do­wego sys­temu rakie­to­wego.

W prze­mó­wie­niu wygło­szo­nym w Kali­for­nii 19 listo­pada 1999 r., poświę­co­nym pra­wie w cało­ści poli­tyce zagra­nicz­nej, Bush junior skry­ty­ko­wał tych repu­bli­ka­nów, któ­rzy opo­wia­dali się za wyco­fa­niem Sta­nów Zjed­no­czo­nych z glo­bal­nej poli­tyki. Izo­la­cjo­nizm nazwał „drogą na skróty do cha­osu”. Bush opto­wał za silną Ame­ryką, dzia­ła­jącą w „tym wciąż nie­bez­piecz­nym i peł­nym zła świe­cie”.

Jeżeli cho­dzi o poli­tykę zagra­niczną, uważa, że musi ona być czymś wię­cej niż tylko opa­no­wy­wa­niem kry­zy­sów mię­dzy­na­ro­do­wych. Musi mieć jasno wyty­czony wielki cel. A celem tym jest obrona rze­czy­wi­ście żywot­nych inte­re­sów naro­do­wych Ame­ryki i prze­ciw­sta­wie­nie się poku­som neo­izo­la­cjo­ni­stycz­nym, czyli wyco­fa­niu się z zaan­ga­żo­wa­nia w sprawy świa­towe. Bush suge­ro­wał, że jako pre­zy­dent będzie reali­zo­wał spe­cy­ficzny ame­ry­kań­ski inter­na­cjo­na­lizm. Ustali jasne prio­ry­tety. Będzie się ich trzy­mał i uni­kał dry­fo­wa­nia w poli­tyce zagra­nicz­nej. Jed­nak ni­gdzie kla­row­nie i szcze­gó­łowo nie okre­ślił tych prio­ry­te­tów. Są one o wiele trud­niej­sze do zde­fi­nio­wa­nia w post­zim­no­wo­jen­nym świe­cie ani­żeli miało to miej­sce w okre­sie rywa­li­za­cji Wschód–Zachód i trud­niej­sze są do okre­śle­nia rów­nież obec­nie spo­soby obrony żywot­nych inte­re­sów naro­do­wych.

O ile Al Gore przed­sta­wiał się w kam­pa­nii wybor­czej jako zde­cy­do­wany „inter­wen­cjo­ni­sta”, to Busha okre­ślano mia­nem „nie­chęt­nego inter­na­cjo­na­li­sty” (reluc­tant inter­na­tio­na­list)25. Bush wyka­zał dużą ostroż­ność w zaan­ga­żo­wa­niu ame­ry­kań­skich sił zbroj­nych w ope­ra­cjach poko­jo­wych ONZ, zwłasz­cza tam, gdzie ame­ry­kań­skie żywotne inte­resy naro­dowe nie były zagro­żone. Jako przy­kład takich ope­ra­cji wymie­nił Haiti i Soma­lię.

Przy­rzekł, że jeżeli zosta­nie wybrany, dokona prze­glądu zaan­ga­żo­wa­nia ame­ry­kań­skiego w ope­ra­cje poko­jowe. „Chcę budo­wać nasze soju­sze, lecz nie możemy utrzy­my­wać pokoju w każ­dym miej­scu.” Przy tej oka­zji odpo­wie­dział rów­nież na pyta­nie, czy czuje się kom­pe­tentny w spra­wach mię­dzy­na­ro­do­wych. „Czuję się w pełni przy­go­to­wany do przy­wódz­twa, gdy cho­dzi o sprawy zagra­niczne. Pre­zy­dent musi mieć kla­rowną wizję, co zamie­rza zro­bić, aby uczy­nić świat bar­dziej poko­jo­wym – powie­dział Bush. – Stany Zjed­no­czone nie powinny aro­gancko uży­wać siły, ale oszczęd­nie się nią posłu­gi­wać i zacho­wać potęgę”26. Była to pośred­nio rów­nież odpo­wiedź na wcze­śniej­sze zarzuty jego rywala Ala Gore’a, który stwier­dził, że Bush myśli kate­go­riami zim­nej wojny, ma duże luki w wie­dzy o poli­tyce mię­dzy­na­ro­do­wej i w spra­wach poli­tyki zagra­nicz­nej polega na pra­wi­co­wych dorad­cach27.

Bush kil­ka­krot­nie wypo­wia­dał się na temat Rosji i sto­sun­ków ame­ry­kań­sko-rosyj­skich. Kry­ty­ko­wał admi­ni­stra­cję Clin­tona i mię­dzy­na­ro­dowe insty­tu­cje finan­sowe za udzie­la­nie zna­czą­cych poży­czek, które w sko­rum­po­wa­nej Rosji „zamiast tra­fiać do zwy­kłych ludzi, są roz­kra­dane”. „Powin­ni­śmy wspie­rać rosyj­ską demo­kra­cję, ale przez cały czas uwa­żać na budzące się tam nastroje impe­rialne” – powie­dział 19 listo­pada 1999 r. na wiecu wybor­czym w Kali­for­nii28.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki