Potężna dawka Allison Tandy - Jeff Bishop - ebook + audiobook + książka

Potężna dawka Allison Tandy ebook i audiobook

Bishop Jeff

3,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Przyjaciół trzymaj blisko, a byłych… jeszcze bliżej.Lato po ostatniej klasie szkoły średniej powinno być dla Cama czasem wypełnionym imprezowaniem i spotkaniami z przyjaciółmi… A także szansą na odzyskanie miłości życia, Allison Tandy, z którą rozstania wciąż nie może przeboleć. Szybko jednak staje się jasne, że doświadczenia tego lata będą dużo gorsze od dotychczasowych problemów Cama. Mało powiedziane - to lato będzie całkowitą tragedią. Zaczyna się od tego, że Allison zapada w śpiączkę po wypadku samochodowym. Następnie Cam doznaje urazu kolana, który jest na tyle ciężki, że wymaga operacji. Chroniczny ból byłby nie do zniesienia, gdyby nie silne leki. Problem w tym, że mają one działanie uboczne - mogą powodować halucynacje. Tak więc zamiast siedzieć na kanapie i rozmyślać w samotności o swojej byłej, Cam siedzi na kanapie i rozmyśla o swojej byłej… w towarzystwie ducha Ally, który nawiedza go w delirycznych omamach. Czy Camowi uda się przetrwać kryzys? Czy Allison jeszcze kiedykolwiek się obudzi? I, co najważniejsze, czy dziwne doświadczenia z czasu choroby pozwolą im poradzić sobie z przeszłością?Pełna humoru i uroku.Time"Potężna dawka Allison Tandy" ma vibe książek Johna Greena z paranormalnym dodatkiem.BuzzFeedJednocześnie dziko zabawna i łamiąca serce. Gdzieś między cudownie złośliwą zjawą i chaosem kończenia szkoły średniej, "Potężna dawka Allison Tandy" jest tak perfekcyjnie burzliwa, jak może być burzliwe tylko nastoletnie doświadczenie.Chloe Gong, autorka "These Violent Delights"

Jeff Bishopmieszka w Chicago. "Potężna dawka Allison Tandy" jest jego pierwszą książką; autor wykorzystuje w niej swoje poczucie humoru, by ukryć strach przed wrażliwością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 344

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 47 min

Oceny
3,2 (22 oceny)
3
7
6
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
olgapawlikowska

Dobrze spędzony czas

Pewnie jestem stara, bo po 30., ale dość zabawne wydają mi się recenzje, w których obniżona jest ocena książki - „bo jej by nie było, gdyby bohaterowie potrafili się komunikować”. A: to nastolatki B w większości książek z wątkiem romantycznym problem polega na braku komunikacji Dobrze się bawiłam, zgryźliwe i sarkastyczne uwagi bohatera w moim klimacie, więc nie mam za bardzo zarzutów!
20
centner

Całkiem niezła

pomysł na fabułę super, ale mimo tego czegoś mi w niej zabrakło. nie jest to książka do której wrócę, ot taka na raz.
00
OlaBorawska

Dobrze spędzony czas

Świetna rozrywka. Polecam ☺
00
NatkaS

Nie polecam

Nudna teen drama, w której nic by się nie wydarzyło gdyby bohaterowie (wszyscy, ci drugoplanowi też) ze sobą porozmawiali. Miał być zgryźliwy humora a jedyne co tam było to cringe. Te ostatnie 3 rozdziały(dosłownie 3), w których bohater wreszcie coś ogarnia, nie są wystarczające żebym mogła dać tej książce więcej niż 1 gwiazdkę.
00
booknatorka

Całkiem niezła

3,5/5 Naprawdę przyjemna historia. Szybko się przez nią płynie a bohaterowie i ich historie są przedstawione bardzo prosto i jasno. Jednak serce złamała mi końcówka..😬
00

Popularność




Tytuł oryginału

A HEAVY DOSE OF ALLISON TANDY

Copyright © 2022 by Jeff Bishop

All rights reserved including the right

of reproduction in whole

or in part in any form.

This edition published by arrangement

with G.P. Putnam’s Sons, an imprint

of Penguin Young Readers Group,

a division of Penguin Random House LLC.

Projekt okładki

Theresa Evangelista

Ilustracja na okładce

© 2022 by German Gonzalez

Redaktor prowadzący

Jadwiga Mik

Redakcja

Aneta Kanabrodzka

Korekta

Katarzyna Kusojć

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8295-885-0

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Moim rodzicom

– Charlotte, Finleyowi i Steve’owi

Myślałem, że śnię,

Gdy z ust twych usłyszałem „kocham cię”.

Frank Ocean, Ivy

1

Gdybym zapytał „Gdzie najgorzej jest natknąć się na swoją byłą dziewczynę?”, pewnie powiedzielibyście: „w supermarkecie”, „na randce z kimś innym” czy może nawet „na zjeździe rodzinnym”. Na co odparłbym: (1) „nieprawda”, (2) „nieprawda” i (3) „na miłość boską, człowieku, przestańże bzykać się z własną kuzynką”.

Nawiasem mówiąc, istnieje odpowiedź prawidłowa.

Mogę was zapewnić – bez żadnego wahania – że na swoją byłą dziewczynę najgorzej jest się natknąć we własnym domu, gdy leżysz na podłodze łazienki z głową po uszy w porcelanie i żołądkiem wypróżnionym jak wnętrze werbla.

Rozwinąć temat?

Powiedzmy, że jesteście mną. (Cześć, jestem Cam). Chodzicie do ostatniej klasy liceum, raptem za dwa tygodnie kończycie szkołę. Najpiękniejsze chwile w życiu, tak wam przynajmniej wmawiano. Dla jednych może i tak, dla innych niekoniecznie.

Powiedzmy, że kochacie się bez pamięci w dziewczynie – nazwijmy ją, och, sam nie wiem, Ally. Chodziliście z rzeczoną Ally ponad rok. Było między wami dobrze – nie, lepiej niż dobrze. Fenomenalnie. Bajecznie. Niezrównanie.

Powiedzmy, że ta sama dziewczyna niemile was zaskoczyła, bo nagle i bez uprzedzenia zerwała wasz związek i tym samym rozdarła wam serce na strzępy. Rozpłatała je toporem. „Długo o tym myślałam…” „To moja wina, nie twoja…” „Chcę, żebyśmy pozostali przyjaciółmi”. Wszystkie stare hiciory.

To było w styczniu. Teraz jest koniec maja. Od tamtej chwili nie rozmawialiście ze sobą. Nawet nie pisaliście do siebie esemesów.

Powiedzmy, że parę miesięcy po rozstaniu doszła was wieść, że wspomniana dziewczyna spotyka się z innym. I to nie byle jakim innym. Tym innym, który – co zawsze wiedzieliście – bujał się w niej, a który, jak przysięgała, był „tylko kolegą”.

Teraz robi się ciekawie.

Powiedzmy, że wasza była (wiecie, ta z toporem) pewnego popołudnia pod koniec marca wracała samochodem ze szkoły, kiedy nagle – z niewyjaśnionych przyczyn – wypadła z drogi. Owinęła maskę swojego auta wokół dębu na dnie Wąwozów Shermer. Do dziś można tam zobaczyć ślady hamowania na asfalcie. I wyrwę, którą jej sedan zrobił w barierce.

Powiedzmy, że od tej pory jest w śpiączce, przykuta do szpitalnego łóżka zaledwie kilka kilometrów stąd. Nie może chodzić, mówić ani oddychać bez pomocy respiratora. Nie jest w stanie – hipotetycznie – zmaterializować się znikąd w waszej łazience. O trzeciej nad ranem.

Zapytam więc znowu: Gdzie najgorzej jest natknąć się na swoją byłą dziewczynę?

Odpowiedź? Wszędzie.

2

Słońce jeszcze nie wstało, a mama próbuje mnie zabić.

Zegar w desce rozdzielczej pokazuje kilka minut przed szóstą, jesteśmy więc na drodze sami, dzięki Bogu. Zacni obywatele Shermer w stanie Illinois niechybnie śpią najdłużej, jak się da, odwlekając stawienie czoła poniedziałkowemu porankowi dopóty, dopóki pozwolą na to przyciski drzemki w budzikach.

Ja nie mam tyle szczęścia.

Próba zdrzemnięcia się, kiedy za kierownicą siedzi doktor Cindy Garrity, skazana jest na niepowodzenie. Mama nie należy do zwolenników ograniczeń prędkości. Ani znaków stopu. Ani w ogóle przepisów ruchu drogowego. W tej chwili trzyma kierownicę kolanami, jedną ręką majstruje przy odtwarzaczu, drugą poprawia gumkę spinającą jej rudoblond włosy.

– Cholera, moja kolej!

I oto odstawiamy Tokio Drifta na skrzyżowaniu, moje czoło uderza w okno pasażera. (Ku pamięci: Poprosić doktora Vernona, żeby sprawdził, czy nie doznałem wstrząś­nienia mózgu).

– Jezu, mamo!

– Wyrażaj się, Cameron!

– Dlaczego zawsze musisz jeździć jak na dopalaczach?

– Skąd wiesz, jak jeżdżą ludzie na dopalaczach?

Dziś rano atmosfera jest bardziej napięta niż zwykle, bo przez naszą małą wycieczkę mamę ominą poranne ćwiczenia na rowerze stacjonarnym. Dobrze choć, że ubrała się stosownie do roli – od stóp do głów okrywa ją strój sportowy, cały czarny, poza czystymi białymi adidasami. Oficjalny mundurek matek z North Shore. Rozdają takie na wywiadówkach.

– Wieczorem rozmawiałam z twoim ojcem – mówi i robi pauzę, by upić łyk z kubka. – Już się nie może doczekać, kiedy zobaczy, jak odbierasz dyplom. Przylatuje specjalnie z tej okazji, więc oczekuję od ciebie, że spędzisz z nim trochę czasu. Zgoda, Cameron? Postarasz się spędzić z nim trochę czasu?

Mama ma piekielnie irytujący nawyk, który polega na tym, że coś mi mówi, po czym natychmiast zadaje pytanie o to, co właśnie powiedziała. Podobno robi tak dlatego, że nie słucham (to jej słowa). Mamie zależy na tym, by ludzie jej słuchali. Pewnie z tego powodu została pediatrą; wszyscy są wyjątkowo uważni, gdy w grę wchodzi zdrowie ich dziecka.

– Cameron?

– Tak, spędzę z nim trochę czasu.

– Nie mów do mnie takim tonem.

– Jakim tonem?

– O, właśnie takim.

– To nie był żaden ton! – Odpuszczam i skupiam uwagę na potyczce, którą w odróżnieniu od tej mogę wygrać. – Naprawdę musisz mieć otwarte okno i włączoną klimę? Na zewnątrz jest pewnie z piętnaście stopni.

– Jak możesz tak mówić? – Mama przekłada kubek z jednej dłoni do drugiej. – Wiesz, że ręce mi się pocą, kiedy prowadzę. A gdyby tak kierownica mi się wymsknęła i skończylibyśmy jak… – Urywa w pół zdania, ale oboje wiemy, do czego zmierzała. Bo ta sprawa wisi jak głaz nad głowami wszystkich w Shermer.

– Dokończysz myśl?

Mama odkasłuje, jakby łaskotało ją w gardle. Nagle coś mi przychodzi do głowy.

– Zaraz, jedziemy do szpitala czy do doktora Vernona? – Na wizyty przedoperacyjne chodziłem do niego prywatnie. Byłem przekonany, że to tam zrobi mi zabieg.

– Rich… – mama nazywa doktora Vernona „Richem” – …ope­ruje tylko w szpitalu. Tak to się zwykle odbywa. A myślałeś, że dokąd jedziemy?

Prawda jest taka, że wcale nie myślałem (z reguły staram się tego unikać). Nie myślałem, gdzie przejdę zabieg, jak długo on potrwa, jak będzie po nim wyglądało moje życie. Nie, zezwalam sobie na tylko jedną myśl, powracającą raz za razem.

Allison Tandy nic już dla mnie nie znaczy.

Moja mantra przez kilka ostatnich miesięcy. Mówi się, że jeśli powtórzysz coś wystarczająco wiele razy, w końcu w to uwierzysz. Pożyjemy, zobaczymy. Nie każcie mi tylko wypowiadać tych słów na głos.

– Co za różnica? – pyta mama. – Przecież to nie tak, że ani razu nie odwiedziłeś jej w szpitalu, prawda?

Odwracam się twarzą do okna.

– Cameron? Byłeś u niej, co?

– Mam to na liście rzeczy do zrobienia.

Słuchajcie, wiem, że dopiero co się poznaliśmy, ale jedno trzeba wam o mnie wiedzieć: nigdy w życiu nie sporządziłem listy rzeczy do zrobienia. Żyję chwilą, można rzec, co ma być, to będzie, i tyle. Jestem jak nauczyciel na zastępstwie: odbębnić swoje i oby do dzwonka. Nie to co moja mama, która nawet przez sen spisuje listy rzeczy do zrobienia. Serio, jeśli wykituję przed nią, to możecie być pewni, że pośle mnie do wrót Świętego Piotra z wykazem pierdół, które mam załatwić przed jej przybyciem.

– Kpisz sobie.

Czuję, jak jej oczy wwiercają się w mój kark. Znając ją, jestem pewien, że przyjmie tę nową informację z wyrozumiałością i czułością, jakie każdy rodzic okazałby dziecku, które przeżywa ciężkie chwile.

– To całkowicie nie do przyjęcia, Cameron!

Żartowałem.

– Nie wiedziałem, że muszę do niej pójść, okej? Widocznie opuściłem na kursie dla świeżo porzuconych te zajęcia, na których mówili, co robić, jeśli twoja była zapada w śpiączkę. Skąd w ogóle wiadomo, że mnie tam chcą? Nikt mnie nie zaprosił.

– To sala szpitalna, nie impreza z okazji Święta Niepodległości! Nie czekasz na zaproszenie! Zdaję sobie sprawę, że się poróżniliście, ale to żadna wymówka.

Poróżniliśmy się? Tak to się nazywa?

– Nie możesz pozwalać, żeby urażona duma stała ci na przeszkodzie. Ani użalać się nad sobą. Gdyby role się odwróciły, jestem pewna, że Ally od pierwszego dnia czuwałaby przy twoim łóżku.

Nie podzielam tego przekonania.

– Dobrze, przepraszam! Pójdę, jak tylko się ocknie.

Mama nadal gotuje się ze złości, ale wie, że lepiej tego tematu nie drążyć. Minęły sześćdziesiąt dwa dni od nieprzyjemnego spotkania zderzaka Ally z pniem drzewa. Sześćdziesiąt dwa dni bez żadnych wieści oprócz oklepanych „jest w stabilnym stanie” i „za wcześnie mówić o konkretnych terminach”.

Początkowo wypadek Ally był naczelnym tematem rozmów, kiedy jednak lekarze orzekli, że śmierć na razie jej nie grozi, ludzie uznali, że mogą się skupić na ważniejszych sprawach, typu plany wakacyjne czy któraż to para pokarała ostatnio świat przedłużeniem swojej linii rodowej.

Śpiączka Ally stała się tylko jednym z wielu elementów codzienności, jak korki na Kennedy’ego czy nieuchronna apokalipsa klimatyczna. Ludzie nadal wpłacali na fundusz Ratujmy Ally, ustanowiony, by pomóc jej mamie pokryć ros­nące koszty leczenia, ale to wszystko.

Żeby nie było: ani przez chwilę nie myślałem, że to koniec Allison Tandy. Tyle przecież jeszcze mogła zdziałać. Na przykład do reszty zrujnować mi życie.

Jakimś cudem udaje nam się dostać na szpitalny parking. Mama wjeżdża na rondo i hamuje przed tabliczką TYLKO DLA KARETEK.

– Odbiorę cię za parę godzin – mówi, jakbym przyjechał tu pobawić się z kolegami.

– Nie wejdziesz?

– Muszę skoczyć do gabinetu; jest tam część sprzętu, który będzie ci potrzebny. Postępuj jednak ostrożnie, zwłaszcza z chłodziarką. Była bardzo droga i mamy tylko jedną, więc jeśli ją zepsujesz, to koszt naprawy potrącę z pieniędzy na twoje studia.

Mama lubuje się w pogróżkach na tle finansowym.

– W gipsie nie będziesz mógł chodzić po schodach, więc przygotuję dla ciebie pokój dzienny. Możesz tam przez kilka dni spać, ale tylko pod warunkiem, że będziesz dbał o porządek. Dasz radę dbać o porządek, Cameron?

– Tak, mamo.

– Dziś rano miałeś nic nie jeść ani nie pić. Zjadłeś coś albo wypiłeś?

– Nie, mamo.

– A leki? Co z lekami?

– Nie zażyłem ani jednego.

– Jesteś pewien? Kiedy ostatnio brałeś lexapro?

– W zeszłym tygodniu.

– Adderall?

– W zeszłym miesiącu.

– Ativan?

– Nie biorę ativanu od marca.

– Kto ci pozwolił przestać?

– Mój lekarz.

– Który?

– Ty!

Mama milczy. Pewnie próbuje sobie przypomnieć, dlaczego kazała mi zmienić prochy. Cholera wie. Ona przepisuje, ja łykam. Prosty układ. Przez chwilę mam nadzieję, że wreszcie puści mnie wolno, nagle jednak mówi:

– Aha, Cameron. Zanim pójdziesz, muszę z tobą o czymś porozmawiać.

– O Boże – jęczę. – Czy to nie może zaczekać do czasu, aż mi rozprują kolano?

Przygotowuję się na kazanie, ale obywa się bez niego.

– Dobrze – mówi mama. – Porozmawiamy o tym później.

Hm. Normalnie nigdy nie pozwala, żeby ostatnie słowo należało do mnie. Dziwne.

– Dziękuję. – Otwieram drzwi i gramolę się na rześkie poranne powietrze. Już mam zatrzasnąć je z powrotem, kiedy mama przywołuje mnie gestem.

– Ale jeszcze raz będziesz mi tak pyskował, to bez wahania cię wydziedziczę.

To już bardziej do niej podobne.

– Nazwisko?

– Cameron Garrity.

– Dzień urodzenia?

– Siódmy listopada.

– Wzrost?

– Metr dziewięćdziesiąt.

– Waga?

– Skorpion.

– Waga ciała.

– Aha, myślałem, że pytanie dotyczyło znaku zodiaku.

– Waga ciała.

Odruchowo wciągam brzuch.

– Dziewięćdziesiąt.

Siostra Molly równie dobrze mogłaby przepisać te wszystkie dane z jednego z kilku formularzy, które wypełniłem w poczekalni. Nie zwracam jej na to uwagi; nie robi wrażenia osoby, która pała wdzięcznością, kiedy nastolatki pozwalają sobie pouczać ją, jak ma wykonywać swoje obowiązki.

– Liczba jednostek alkoholu wypijanych tygodniowo?

– Kto by zliczył, nie? – Jej mina zapewnia mnie, że to zła odpowiedź. – Zero – kłamię.

– Środki odurzające?

– Tylko wstrzykiwane.

Znowu ta posępna mina. Żółtawe białka oczu pielęgniarki mają ten sam kolor, co plamy na jej kitlu.

– Proszę odpowiedzieć na pytanie, panie Garrity. Mam jeszcze innych pacjentów.

– Mój błąd, Molly. Mogę pani mówić Molly?

– Nie. – Siostra Molly kończy coś notować na marginesie swojego formularza, po czym wstaje. – Zdjąć wszystko oprócz majtek. Doktor Vernon przyjdzie za minutę.

Chcę przeprosić, wytłumaczyć, że boję się szpitali, a kiedy się boję, to mózg mi pracuje na przyspieszonych obrotach, a kiedy mózg mi pracuje na przyspieszonych obrotach, to zaczynam pleść, co ślina na język przyniesie, a kiedy plotę, co ślina na język przyniesie, to zazwyczaj w końcu mówię coś, czego potem żałuję, albo kogoś wkurzam. Ale siostra Molly już wyszła.

Naprawdę nie znoszę szpitali, nawet takich, w których nie ma mojej byłej dziewczyny w stanie śpiączki. Zawsze mimo woli wyobrażam sobie wszystkich tych martwych i umierających ludzi, których odwiedzają inni bliscy śmierci i umierający ludzie.

Mama od kilku lat ma prywatny gabinet, ale dawniej pracowała na pediatrii tutaj, w szpitalu ogólnym. Czasem, kiedy przyjmowała pacjentów do późna, wyruszałem na wędrówki niekończącymi się burymi korytarzami. Najbardziej przerażał mnie oddział geriatryczny. Kiedy się nim szło, prawie z każdej sali słychać było teleturniej Family Feud. Zapomnijcie o najbliższych; to twarz prowadzącego z tego programu, Steve’a Harveya, jest ostatnią, jaką widzi większość ludzi przed spotkaniem ze Stwórcą.

Ciekaw jestem, co leci w telewizorze w sali mojej byłej dziewczyny. Jej mama – pani Tandy – ma zbyt wiele klasy, by włączać Game Show Network. Pewnie wybiera coś mądrzejszego, na przykład C-SPAN1 lub Real Housewives.

Wedle rozkazu siostry Molly zaczynam się rozbierać. Kiedy sięgam po szpitalną koszulę, dostrzegam swoje odbicie w dużym lustrze wiszącym na drzwiach od wewnątrz.

Dziewięćdziesiąt kilogramów – tak powiedziałem siostrze Molly. Tyle ważę według statystyk drużyny koszykarskiej Shermer Wasps opublikowanych przed sezonem. Taką wagę podałem moim nowym trenerom z Uniwersytetu Chicagowskiego (Do Boju, Maroons), kiedy kilka miesięcy temu złożyłem podpis pod listem intencyjnym, w którym wyraziłem chęć kontynuowania koszykarskiej kariery. To było tuż przed tym, jak z mojego kolana zrobiła się galareta. Od tego czasu praktycznie dałem za wygraną. Po co ćwiczyć, zdrowo się odżywiać, kąpać się i w ogóle dbać o siebie, skoro jedyna osoba, dla której warto to robić, nie może tego widzieć?

Zabieg przynajmniej zapewni mi pretekst, by unikać plaży i w ogóle wszelkich letnich zajęć, do których odzież wierzchnia nie jest wymagana. Układam swoje ubrania w stos w kącie gabinetu i przy okazji wyjmuję telefon z szortów. To, co robię potem, jest już jak nałóg: otwieram komunikator i przewijam listę kontaktów do jej imienia. Nic się nie zmieniło, oczywiście – od stycznia nawet esemesa do siebie nie napisaliśmy. A mimo to wciąż kilka razy dziennie odbębniam ten sam rytuał.

Rozlega się pukanie do drzwi. Wchodzi kat – doktor Richard Vernon.

– Cameron! Jak się dziś czujemy?

Zmuszam się do uśmiechu.

– Każdy dzień jest jak marzenie.

Moja mama zna doktora Vernona od zawsze – razem studiowali medycynę. To ona osobiście zdecydowała, że przejdę zabieg u niego. Może uznałbym go za postać niegodną zapamiętania – łysiejących, wysokich inaczej białych facetów jest w Shermer na pęczki – gdyby nie dziwaczne, podkręcone do góry wąsy uczepione górnej wargi. Spodziewałbyś się zobaczyć takie u gościa, którego pakują w kajdankach do radiowozu razem z twardym dyskiem jego komputera.

– Dziś zajmiemy się twoim lewym kolanem, prawda? – Vernon podchodzi do umywalki i odkręca wodę. – To względnie standardowy zabieg. Powinniśmy się uwinąć w jakieś czterdzieści pięć minut. Będziesz pod znieczuleniem ogólnym, więc ani się obejrzysz, a już będzie po wszystkim.

Po kontuzji czekałem na zabieg dwa miesiące; trwało to tak długo, bo moje kolano przez jakiś czas było wielkości grejpfruta, stanowczo zbyt opuchnięte, by je operować.

– Takiego paskudztwa jeszcze nie widziałem – powiedział Vernon podczas mojej pierwszej wizyty.

Co też pan, panie doktorze. Aż się zarumieniłem.

Stało się to podczas rutynowej rozgrzewki, może pięć minut po rozpoczęciu treningu. Ktoś rzucił zza trumny i nie trafił. Pobiegłem do piłki odbitej od tylnej części obręczy kosza. Wyskoczyłem po nią. A potem – chrup!

Jakby noga mi pękła na pół. Byłem święcie przekonany, że jeśli spojrzę w dół, zobaczę swoją kość udową wynurzającą się z kokonu ciała niczym jakiś makabryczny motyl.

Zrobiłem więc, co w takiej sytuacji najmądrzejsze, czyli zemdlałem. Ocknąłem się kilka godzin później w szpitalu. Przy łóżku stał mój najlepszy kumpel Chevy Wyatt, co mnie nie zdziwiło. Przynajmniej początkowo.

– Cam, zdarzył się wypadek.

Myślałem, że się zgrywa.

– Tak, stary, wiem. W końcu chodzi o moją własną pieprzoną nogę.

Uśmiechnąłem się szeroko. Chevy nie. Wypadek samochodowy, wyjaśnił. Ucierpiała tylko osoba za kierownicą. Karetka wioząca Ally przyjechała na SOR raptem dwie minuty przed moją. Nie jestem pewien, czy kupuję całą tę teorię pod tytułem „żyjemy w symulacji”, ale wydawało się to ciut za dużym zbiegiem okoliczności.

Pierwsze dni były okropne. Znacie ten stary banał, że ktoś czuje się jak w koszmarze, z którego nie może się obudzić? Nie jest to zupełna bzdura, jak widać. Tyle razy szczypałem się po rękach, że zostały ślady. Nic nie skutkowało. To działo się naprawdę. Ostatecznie stan Ally się ustabilizował, ale od tej pory wszyscy nic, tylko czekamy.

Kontuzja miała swoje dobre strony, jak się okazało. Zyskałem pretekst, by całymi dniami leniuchować w domu, użalając się nad sobą. Fizyczny ból znacznie łatwiej jest zrozumieć od emocjonalnego i każdy na pierwszy rzut oka widział, że jestem rozbity. Moje ciało nareszcie stało się obrazem duszy.

Cholera, zdaje się, że doktor Vernon przez cały ten czas coś mówił. Zaczynam kiwać głową, jakbym uważnie słuchał.

– Jeszcze jedno. W najbliższych dniach prawdopodobnie będziesz odczuwał pewien… dyskomfort w kolanie. Ale dla takiego twardziela jak ty nie powinno to być problemem. Grunt, żebyś się nie forsował. Na razie masz jak najwięcej odpoczywać. Leżeć w łóżku.

Czyta mi pan w myślach, doktorze.

– Żeby ułatwić ci życie, przepiszę ci środek przeciwbólowy. Zapas na dwa tygodnie. Kiedy najgorsze minie, zaczniemy cię przestawiać na standardowy lek przeciwzapalny. Zgoda?

– Dla oxy zgodziłbym się na wszystko, doktorze.

Doktor Vernon chowa długopis do kieszeni kitla na piersi.

– Nie przepisujemy już oksykodonu.

– Co zamiast? Percocet? Morfinę? PCP?

Vernon przysuwa się ze stołkiem do szafki i grzebie w szufladach.

– Nazywa się Delatrix. – Podaje mi próbkę leku. – Świeżo dopuszczony do użytku. Uśmierza ból równie skutecznie jak inne środki, a nie uzależnia. Prawdziwa rewelacja: przyjmując go, można nawet prowadzić samochód, pod warunkiem że niczego się nie piło. No, ale skoro jesteś nieletni, to nie powinno być z tym kłopotu.

Vernon posyła mi wymowne spojrzenie. Udaję, że nie zauważyłem.

– Jedynym minusem jest wyższe prawdopodobieństwo wystąpienia pewnych łagodnych skutków ubocznych. Możesz doświadczyć mdłości, wzdęć, bólu głowy, wymiotów, nawiedzeń o charakterze metafizyczno-paranormalnym, zaparć…

– Zaraz, co takiego? – Naprawdę muszę zacząć uważnie słuchać. – Mógłby pan powtórzyć to ostatnie?

– Zaparcia. Bierzesz coś na przeczyszczenie i po sprawie.

Dziwne. Mógłbym przysiąc, że powiedział…

Ech, mniejsza z tym. Miejmy to już z głowy.

– To są skutki uboczne? Raczej czysta rozkosz – mówię z niewzruszoną miną.

Doktor Vernon chichra się pod nosem.

– Rozumiem, jesteś gotów zaczynać. Ale to naprawdę ważne. Choć dotąd nie stwierdzono, by delatrix był nadużywany w takim samym stopniu jak opiaty, to nie znaczy, że nie może stanowić zagrożenia w razie nadmiernego używania. Dlatego zalecamy, żeby niewykorzystane kapsułki wyrzucić po zakończeniu kuracji. Widziałeś w holu pojemnik na niepotrzebne leki?

Kręcę przecząco głową.

– Poproszę siostrę Molly, żeby ci go pokazała, zanim wyjdziesz. Wygląda jak skrzynka pocztowa. Kiedy zaczniesz wytrzymywać dwadzieścia cztery godziny bez delatrixu, wpadnij tu i wyrzuć do tego pojemnika wszystkie tabletki, które ci zostaną. – Klepie mnie w plecy. – Kieruj się zdrowym rozsądkiem.

Przybieram przekonujący uśmiech. Okłamywanie lekarzy weszło mi w krew.

– Zawsze tak robię.

Siostra Molly wparowuje z powrotem kilka minut później. Delikatnie wydobywa żyłę z ukrycia, wbija w nią kroplówkę i zaprawia czymś mojego drinka. A potem doktor Vernon wyrywa mnie ze snu, jego upiorne wąsy są o centymetry od mojej twarzy. Jest też mama – chyba? Nie wiem, kurde, wszyscy wyglądają jak niewyraźne plamy. W taki czy inny sposób docieram do domu. Na tym powinno się skończyć – szczegóły tego, co się działo przez tę godzinę, powinny paść ofiarą mocnych środków uspokajających.

Niestety, nikt nie wpada na to, by skonfiskować mi telefon, więc istnieją esemesy dokumentujące to, co robiłem w drodze ze szpitala do mojego domu.

Do mojego najlepszego przyjaciela, Chevy’ego:

CAM

Chevroletttttt

wąsacz zabrał mi malowankę

CHEVY

Ktoś tu się dobrze bawi. Jak się kolega

czuje?

Nie mocny guzdrać się zanim

wlazł kotek na płotek

Hahaha, to by się zgadzało.

Chevy

Czuję się dobrze

Mogę o coś zapytać?

Jasne

Pojedziemy na groblę???

Pewnie, że tak, mocarzu.

Do mojej najlepszej przyjaciółki – i dziewczyny ­Chevy’ego – Lisy:

CAM

hejka

LISA

No witaj, naćpany Cameronie. Chevy mówił,

że operacja poszła dobrze.

jesteś z Chevym pozdrów go ode mnie

„Pozdrów Cama!”

Chevy

PRZEPRASZAM JEŚLI PRZESZKADZAM

NIE CHCĘ WAM PRZERYWAĆ

BARA BARA

Caps lock ci się wcisnął?

A GDYBY TAK WSZYSTKIE RYBY

W JEZIORZE ZACZĘŁY TONĄĆ

NIGDY BYŚMY SIĘ O TYM

NIE DOWIEDZIELI

Znowu do Chevy’ego:

CAM

CHEVY ZROBIŁEM COŚ ZŁEGO

ZJADŁEM WSZYSTKIE OREO

NA ŚNIADANIE

CHEVY

Stary, przed zabiegiem nie wolno

jeść! Będziesz rzygał jak kot!

NIEEEEEEEEEEOREO

NIE MÓW CHEVY

I wreszcie na numer, na który nie pisałem prawie pięć miesięcy:

CAM

ALLLLLLLLLLLYYYYYY

SIEMA LASKA

CO ROBISZ POTEM

Nieodebrane

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

1 Telewizja typu non profit, w której można śledzić obrady rządu i oglądać programy dotyczące spraw publicznych.