Polszczyzna. 200 felietonów o języku - Jan Miodek - ebook

Polszczyzna. 200 felietonów o języku ebook

Jan Miodek

0,0
51,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

O wyższości kartofla nad ziemniakiem, o tym, kim są milenialsi ze Zbawixa, i jak to w końcu jest z tymi psycholożkami.

O kryzysie wołacza, odwrocie celownika i innych językowych rozkminach.

Przede wszystkim zaś o stanie współczesnej polszczyzny

i o tym, jak Profesor to wszystko ogarnia.

Epicki zbiór felietonów oparty na wieloletnim researchu…

Profesor Jan Miodek, ulubiony językoznawca pokoleń Polek i Polaków, od lat niestrudzenie uczy, że poprawna polszczyzna jest dla każdego. W felietonach, zebranych w tomie Polszczyzna. 200 felietonów o języku, z właściwymi sobie lekkością i erudycją prowadzi czytelniczki i czytelników po meandrach języka polskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 461

Data ważności licencji: 9/28/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karta tytułowa

Słowo wstępne

Przygoda z mediami, towarzysząca od samego początku mojej pracy naukowo-dydaktycznej na Uniwersytecie Wrocławskim, zaczęła się w listopadzie 1968 roku, kiedy we wrocławskim „Słowie Polskim” (od paru lat „Gazecie Wrocławskiej”) pojawił się pierwszy odcinek Rzeczy o języku, która niezmiennie co tydzień ukazywała się do grudnia roku 2020, a tych felietonów uzbierało się ponad dwa tysiące sześćset. Doczekały się one także siedmiu zbiorów książkowych. Do redakcji „Słowa” skierował mnie prof. Stanisław Pietraszko, polonista, mój uniwersytecki wykładowca, twórca wrocławskiego kulturoznawstwa.

Na świdnickim Święcie Słowa w styczniu roku 1987 wypatrzył mnie z kolei jego reżyser Władysław Tomasz Stecewicz i zaproponował cotygodniowy program telewizyjny Ojczyzna polszczyzna, który emitowany był w II programie Telewizji Polskiej w latach 1987–2007. ­Jego regionalną mutacją, stworzoną głównie dzięki inicjatywie Cezarego Łagiewskiego, był nadawany na żywo przez kilkanaście lat program Telewizji Wrocław Prof. Miodek odpowiada.

Wreszcie w roku 2009 spółka producencko-reżyserska Dariusz Dyner i Witold Świętnicki zaprosiła mnie do udziału w programie TVP Polonia Słownik polsko@polski, w którym rozmawiam o języku z telewidzami z Polski i z zagranicy. Przez pierwsze cztery lata program prowadziła Agata Dzikowska, później – przez rok – Magdalena Bober-Tacik, od siedmiu zaś lat jego gospodynią jest dr Justyna Janus-Konarska, absolwentka i doktorantka polonistyki wrocławskiej, moja dawna studentka. Dzięki wrocławskiemu wydawnictwu Marina i jego szefowi drowi hab. Romanowi Kotapskiemu ukazały się trzy zbiory książkowe – zapisy tych programów.

Dodajmy, że przez kilka lat z inicjatywy spółki Dariusz Dyner i Witold Świętnicki TVP Polonia emitowała też moje kilkuminutowe gawędy nazewnicze zatytułowane Polska z Miodkiem.

Z „urobku” ostatnich lat – przede wszystkim gazetowego, ale i telewizyjnego – pochodzi niniejszy zbiór, złożony Wydawnictwu Znak dzięki życzliwości jego szefa dra Jerzego Illga. Ma ten zbiór dla mnie przede wszystkim wartość dokumentacyjną. Jest przecież kawałkiem jakże ciekawej historii polszczyzny ostatniego okresu. Niech zatem służy jej użytkownikom – głównie tym, którzy nie poprzestają na rozstrzyganiu sporów poprawnościowych, ale starają się o poznanie mechaniz­mów rządzących procesami komunikacji językowej. Ich odkrywanie i opisywanie jest moim niezmiennym imperatywem badawczo-dydaktycznym.

1. O hejterach i hipsterach, karierze narracji i o tym, by zejść z wysokości. Felietony o wyrazie

Absolutnie!

Byłem kiedyś zły na siebie po obejrzeniu jednego z odcinków Słownika polsko@polskiego, bo akceptując w programie pewną formę gramatyczną, dwa, a może nawet trzy razy powiedziałem, że jest ona „absolutnie poprawna”. A przecież chociaż raz można było wymienić tę syntagmę na inną, na przykład „całkowicie poprawna”! Pani Anna Plis ze Świdnicy natomiast zauważa, że jedna z bohaterek Klanu wręcz błędnie używa określenia absolutnie: „Błażejku, musimy dzisiaj iść do sklepu, aby kupić ci ciepłą kurtkę, absolutnie!”, „Musisz dziś zostać w domu, bo jesteś przeziębiony, absolutnie!”, „Krysieńko, musimy się spotkać jutro w kawiarni, absolutnie!”. Korespondentka rozumie oczywiście aż nadto wyraźną prześmiewczą intencję autora scenariusza, ale prosi zarazem o sprecyzowanie znaczeń przysłówkaabsolutnie.

Pierwsze z nich, którym się posłużyłem w Słowniku polsko@polskim, to ‘całkowicie, zupełnie’: forma absolutnie poprawna – tak jak ufam ci absolutnie, sprawa jest absolutnie poufna, absolutnie się z tobą nie zgadzam, to się absolutnie niczym nie różni. Znaczenie drugie to ‘w sposób nie budzący zastrzeżeń, niekwestionowany’: wygrał absolutnie. W języku filozoficznym z kolei absolutnie to tyle, co ‘w sposób obiektywny, niczym nie uwarunkowany, bezwzględny, samoistny, niezależny’: zdanie, twierdzenie absolutnie prawdziwe. Wreszcie w języku politycznym absolutnie znaczy tyle, co ‘w sposób oparty na zasadach absolutyzmu, absolutystyczny’: rządzić absolutnie.

W żadnym z tych pól semantycznych nie mieszczą się użycia przysłówka absolutnie zacytowane przez korespondentkę ze Świdnicy, a pochodzące z Klanu. A dlaczego rodacy zaczynają coraz częściej niewłaściwie się posługiwać przywołanym słowem? – Pierwszym człowiekiem, u którego zauważyłem takie zachowania leksykalne, był mój serdeczny kolega szkolny, od trzydziestu lat mieszkający w USA. To on używa absolutnie w kontekstach typu: „Odwiedzimy go? – Absolutnie!”, „Przyjedziesz znów? – Absolutnie!”, „Spotkamy się jutro? – Absolutnie”. Bo też i w języku angielskim absolutely – odpowiednik naszego absolutnie – jest kolokwialnym wykrzyknieniem o znaczeniu „oczywiście!, bezwzględnie!”. Dlatego zawsze ostrożny w tropieniu oddziaływań obcojęzycznych, tutaj doszukiwałbym się jednak wpływów angielszczyzny, zwłaszcza że opisane dzisiaj zjawisko jest młode, zauważalne od momentu, kiedy do polszczyzny zaczęły silniej przenikać zapożyczenia z tego języka.

Stary natomiast jak świat, chciałoby się powiedzieć, jest problem poprawnościowy dotyczący posługiwania się określeniem strasznie w zdaniach typu strasznie cię kocham, strasznie się cieszę, strasznie się denerwuję. „Skąd to się wzięło i dlaczego jest powszechnie używane?” – pyta pan K.M. z Radomia. – Wzięło się z potrzeby ekspresji, wyrażania silnych stanów emocjonalnych – odpowiadam, a jest powszechnie używane, bo słowem bardzo uczuć wyrazić się już nie da – do tego stopnia forma ta stała się stylistycznie neutralna. Nigdy więc konstrukcji typu strasznie się cieszę nie potępiam, zwracając jednak uwagę, by nie posługiwać się nimi w denerwującym nadmiarze czy w tekstach oficjalnych. Dziennikarz kończący wywiad formułą „Strasznie dziękuję za rozmowę” popełnia stylistyczny błąd; szczęśliwy w danym momencie człowiek wykrzykujący z radością do bliskiej osoby: „Strasznie się cieszę!” albo „Strasznie cię kocham!”, nie popełnia żadnego poprawnościowego przestępstwa.

Adekwatny draft i dedykowane katedry

Oto fragmenty wypowiedzi dwóch polityków, zamieszczone w jednym z artykułów prasowych: „Przygotowaliśmy draft propozycji”, „Musimy umieć adekwatnie odpowiedzieć”, „Negocjacje są in the making”, „A tam, so what?”.

Z kolei w pięknym albumie poświęconym polskim katedrom czytam: „Udało się wreszcie uzyskać zgodę na budowę kościoła pierwotnie dedykowanego św. Józefowi”, „Rolę tę przejął kościół dedykowany św.św. Piotrowi i Pawłowi”, „Erygował przy kościele dedykowanym Opiece Najświętszej Marii Panny odrębną parafię”, „Poświęcił nowy kościół dedykowany bł. Jakubowi Strzemię”, „Na ten rok datuje się początek prac przy farze dedykowanej św. Jakubowi Starszemu”, „Wzniesiono pierwszy drewniany kościół dedykowany Trójcy Przenajświętszej”, „Budowę kościoła dedykowanego św. Jadwidze Śląskiej rozpoczęto w 1274 roku”, „Wyrosła nowa fara dedykowana św. Michałowi Archaniołowi i św. Janowi Chrzcicielowi, zastępując podupadłą poprzedniczkę poświęconą Najświętszej Marii Pannie i Rozesłaniu Apostołów”.

Nie ukrywam, że najbardziej zirytowały mnie cytaty z dedykowaniem. Przeżyłem już „śruby dedykowane do pewnego typu ścian”, „pieniądze dedykowane na budowę nowego obiektu”, a nawet „osobę dedykowaną do kontaktu ze mną”, nie przypuszczałem jednak, że doczekam się też katedr czy kościołów „dedykowanych takiemu czy innemu patronowi”. A dlaczego tak nerwowo reaguję na coraz bardziej natarczywe dedykowanie? Bo jest ono jedną z wielu bezrefleksyjnie przyjmowanych znaczeniowych kalk z języka angielskiego, których istota polega na tym, że oto jakiś wyraz funkcjonujący w polszczyźnie z dawien dawna w określonym znaczeniu, będący brzmieniowym odpowiednikiem słowa angielskiego, mającego w tamtym języku inne – szersze lub węższe – znaczenie, nagle w tym właśnie nowym zaczyna być u nas używany. Dedykować to przecież ‘ofiarować, ofiarowywać, poświęcić, poświęcać komuś coś’, na przykład wiersz, piosenkę, powieść, książkę (np. tę książkę dedykuję swoim rodzicom). Tak rozumie ten czasownik przeciętny użytkownik polszczyz­ny. Angielskie dedicate to brzmieniowy i semantyczny odpowiednik naszego dedykować, który jednak może być użyty w szerszym znaczeniu – „przeznaczać”. I to szersze znaczenie także w języku polskim zaczyna przenikać do różnego rodzaju tekstów, a cytaty z katedrami są tego aż nadto wyraźnym potwierdzeniem.

W ostatnim z nich mówi się o kościele „poświęconym Najświętszej Marii Pannie i Rozesłaniu Apostołów”. I takich właśnie tradycyjnych formuł oczekiwałbym w odniesieniu do kościołów. One „są poświęcone takiemu czy innemu patronowi” bądź „są pod wezwaniem takiego czy innego patrona”!

W przeciwieństwie do kalk znaczeniowych – takich jak dedykowanie – jawnymi anglicyzmami są formy z pierwszego akapitu dzisiejszego odcinka: draft – „wersja robocza, szkic, projekt”, in the making – „w trakcie, w toku (tworzenia)”, so what? – „no i co?”. I one są potwierdzeniem przeogromnego wpływu języka angielskiego na nasze codzienne zachowania językowe. Przez wieki przerywnikami wyrazowymi obiegowej komunikacji były słowa greckie, łacińskie, francuskie, niemieckie, rosyjskie. Wszystkie one zostały prawie całkowicie wyparte przez twory angielskie. Ciągle ich przybywa, co pokazują przytoczone fragmenty prasowe.

Drugi z nich – „musimy umieć adekwatnie odpowiedzieć” – utwierdza mnie z kolei w przekonaniu, że dla coraz większej liczby osób przymiotnik adekwatny i przysłówek adekwatnie to warianty form dobry, bardzo dobry, dobrze, bardzo dobrze. A przecież adekwatność to ‘zgodność z czymś, odpowiedniość’: ocena była adekwatna do wiedzy ucznia, reakcja była adekwatna do sytuacji, planowanie jest adekwatne do współczesnej ekonomiki. Przypominam szczególnie o składni: adekwatny do czegoś.

Agenda spraw i problemów państwa

Od pani Małgorzaty I. z Kalisza dostałem wycinek prasowy z następującym tekstem: „Tu potrzebne jest dopasowanie struktury rządu do nowych wyzwań, do długofalowej agendy spraw i problemów państwa”. „Co to jest agenda spraw i problemów??! – pyta dramatycznym tonem korespondentka. – Przecież agenda to ‘oddział jakiegoś urzędu, jakiejś instytucji’, mamy agendy banku, ministerstwa, ONZ, agendy rządowe, urzędowe, agendy rad narodowych, ale agendy spraw i problemów?!”.

Odczucia czytelniczki mnie nie dziwią, bo tak jak ona używam przywołanego słowa, wywodzącego się z łac. agendum – „rzecz do wykonania”, wyłącznie w tradycyjnym znaczeniu. Z mojego instytutu też wychodzą pisma informujące tylko o porządku obrad (zebrania, rady, narady, posiedzenia). Coraz częściej jednak z różnych innych instytucji dostaję zaproszenia na takie czy inne zebrania, informujące mnie o ich… agendzie. „Agenda zebrania” – taka jak „agenda spraw i problemów państwa” z przywołanego wyżej artykułu. Skąd ona?!

To jeszcze jedna kalka semantyczna z języka angielskiego, proszę Państwa – tak jak inne utrwalająca się szybko i łatwo, bo dotyczy słowa powszechnie znanego, choć przez lata całe używanego w innym znaczeniu. Ponieważ w angielskim agenda to „porządek dzienny, program”, rodakom nie przeszkadza tradycyjne u nas znaczenie ‘oddział jakiegoś urzędu, jakiejś instytucji’ i zaczynają mówić o „agendzie posiedzenia, narady, zebrania czy konferencji”, a że gutta cavat lapidem non vi, sed saepe cadendo („kropla drąży skałę nie siłą, lecz ciągłym padaniem”), piszą już także nie o porządku, liście, wykazie, rejestrze spraw i problemów państwa, ale o „agendzie tychże spraw i problemów”.

A skoro o kalkach semantycznych mowa… Przed paroma tygodniami kupiłem „śruby dedykowane do tego typu ścian”. To nic, można by powiedzieć gorzko, że dedykować to u nas od wieków ‘ofiarować, poświęcić’ (dedykuję ci tę książkę, zadedykował jej piosenkę). Ponieważ angielskie dedicate to brzmieniowy i semantyczny odpowiednik naszego dedykować, który jednak może być również używany w szerszym znaczeniu – „przeznaczać”, rodacy to szersze znaczenie zaczynają do polszczyzny przenosić – łącznie ze składnią: skoro przeznaczony do czegoś, to i „dedykowany do czegoś”!

Takie wpływy angielszczyzny na zachowania językowe rodaków mnie drażnią, a nie słowa obsługujące nowe rzeczy i zjawiska rzeczywistości elektronicznej i ekonomicznej!

Aplikacjaiapka

Zawrotną karierę w polszczyźnie ogólnej zrobiło słowo – tradycyjny termin prawniczy, a mianowicie aplikacja i związany z nim czasownik aplikować. Wywiedziony z łac. applicatio – „przykładanie się do czegoś”, przez większość rodaków – zwłaszcza starszych – kojarzony jest z praktyką przygotowującą prawnika do pełnienia funkcji adwokata, notariusza, prokuratora, radcy prawnego, arbitra lub sędziego. Młody prawnik aplikuje, czyli ‘odbywa aplikację – praktykę w sądzie, prokuraturze lub adwokaturze’.

W środowisku inteligenckim można też aplikować – ‘stosować, dawać coś komuś, zwykle środek leczniczy’ (zaaplikował mu antybiotyk). Dziennikarze sportowi lubią konstrukcje typu zaaplikowali im trzy bramki – „wbili, strzelili im trzy bramki”.

Cała Polska natomiast od kilkunastu lat przestała o coś prosić, ubiegać się, starać się, zabiegać. Wszyscy o wszystko teraz „aplikują” bądź „składają aplikację” (przede wszystkim o fundusze unijne).

Mechanizm utrwalenia się aplikacji w tych znaczeniach staje się jasny, gdy uświadomimy sobie, że w języku angielskim application to nie tylko „przykładanie się do czegoś”, „zastosowanie”, ale też „zgłoszenie się, prośba, podanie, formularz zgłoszeniowy, druk”.

W codziennej polszczyźnie najmłodszych zwłaszcza pokoleń wielką karierę zrobiła skrócona wersja aplikacji, a mianowicie apka. Nawet w jednym z artykułów czytam: „To nie powinno się zmienić tylko dlatego, że apka do tego właśnie namawia”. Coraz więcej osób „ściąga apkę”– na przykład do słuchania muzyki, do czytania gazet w telefonie – tak jak apką może się stać zwykły budzik czy terminarz. I jest ona funkcjonalna, bo ułatwia życie: zamiast włączać przeglądarkę i – dajmy na to – tam szukać strony z rezerwacją biletów, mamy bezpośrednie połączenie – apkę! We wszystkich tych użyciach chodzi o aplikację – apkę –‘oprogramowanie, program’ (oprogramowanie użytkowe to wariant oprogramowania aplikacyjnego), a poruszamy się oczywiście w rzeczywistości elektronicznej. Praktycznie każdego dnia przeczytać i usłyszeć można: „W góry czy nad wodę nie wybieraj się bez stosownej aplikacji ratunkowej”, „Aplikacja sieci telefonii komórkowej jest powiązana z systemami ratowniczymi”, „Nie wiadomo do końca, na jakiej zasadzie powstawała mapa wykorzystana w aplikacji”, „Liczba codziennie korzystających z aplikacji przebiła już Twittera”, „Przygotowują bezpieczniejszą i stabilniejszą wersję aplikacji”, „Ludzie ściągali aplikacje”, „Powstała właśnie aplikacja Pokemon Go”, „Aplikacja nie pokazuje na mapie wielu pokemonów”.

Ponieważ równie zawrotną karierę zrobił ostatni wyraz, informuję, że Satoshi Tajivi stworzył go z japońskiego wyrażenia poketto monsuta – „kieszonkowe potwory”. W slangu komputerowym oznacza on też kogoś, kto nie przestrzega sieciowej etykiety i dziwacznie się zachowuje.

Beka

Nie minę się z prawdą, jeśli powiem, że od wieków beka funkcjonuje w naszym języku jako potoczne zgrubienie od beczki – ‘dużego naczynia z drewnianych klepek’, traktowane jako jej stylistycznie nacechowany wariant (beka z winem, dwie beki kapusty) oraz jako przenośne określenie otyłego, grubego człowieka (ale z niego beka!).

Ale też nie byłem zaskoczony, gdy przed paroma tygodniami w jednym z artykułów publicystycznych przeczytałem: „Wcale mnie nie dziwi, że młodzi dotąd tak lekko podchodzili do polityki, często z głosowania robili sobie bekę”, a w wywiadzie z Dorotą Masłowską: „Współczesny typ ironii to beka, czyli odbieranie wszystkiemu powagi”, „Myśmy takich rzeczy słuchali dla beki”, „Beka staje się już tylko alibi, że to oglądamy”, „Bez beki piszesz o dzisiejszej manii serialowej”. Wszak już w wydanym w roku 2004 Nowym słowniku gwary uczniowskiej pod redakcją Haliny Zgółkowej beka to nie tylko zgrubienie od beczki  – metaforycznie – ‘osoba otyła’, ale także ‘coś śmiesznego’ (ale beka) oraz ‘niewygodna sytuacja, w której ktoś się znalazł’. W zacytowanym gazetowym fragmencie beka, którą młodzi robią sobie z głosowania, jest właśnie określeniem czegoś śmiesznego, hecy, zgrywy, zabawy.

O nowych znaczeniach beki informuje również Slang UG. Słownik slangu studentów Uniwersytetu Gdańskiego z roku 2010 pod redakcją Macieja Widawskiego: 1. ‘śmieszna lub zabawna sytuacja’ (Ale mieliśmy z niej bekę, jak przyszła na zajęcia w kapciach! Była beka, jak nie wiedziała, co powiedzieć. Patrz, co ona robi, ale beka!), 2. ‘powód do śmiechu’ (Na jego zajęciach jest zawsze niezła beka. Zadzwonił do niej jedynie dla beki. Widziałaś te buty? – Jaka beka!). W leksykonie tym zarejestrowane są też przymiotnik bekowy – ‘śmieszny lub zabawny’, oraz odpowiadający mu przysłówek bekowo – ‘śmiesznie, zabawnie’ (Bekowa jest ta nowa piosenka Kazika. Zobacz, jaki bekowy samochód! Jak można tak pomalować auto? Masz bekową czapkę. Założył swoje bekowe spodnie i poszedł na imprezę. Trochę się bekowo ubrała, ale na szczęście wpuścili ją do klubu. Zrobiło się bekowo, jak Włodek przyszedł).

Beczka, znana w polszczyźnie od XIV wieku, pochodzi od nie zachowanego w naszym języku wyrazu podstawowego bczi, a ten jest zapożyczeniem z germańskiego, starobawarskiego butsza//butsze – dzisiejszego dialektalnego bawarskiego Butschen – „małe naczynie z uchem i przykrywką”, dawniej: „rodzaj beczki do przewozu soli”. Zapożyczeniem z niemieckiego jest także bednarz – ‘rzemieślnik wyrabiający naczynia z klepek’, pochodzący od środkowoniemieckiego buete(n), dzisiejszego niemieckiego Butte – „kadź, faska, beczka”.

A skoro tyle dziś mówiliśmy o bece, rozstrzygnijmy spór składniowy związany z… chicagowskimi Bykami, czyli popularną drużyną koszykówki Chicago Bulls. „»Lubię Byki« czy »lubię Byków«”? – pyta pan S.Ż. z Łodzi. Przy Bykach – ‘osobach urodzonych pod znakiem zodiaku Byka’, i bykach ‘dużych, silnych, zwalistych mężczyznach’ wydawnictwa poprawnościowe dopuszczają zarówno składnię z biernikiem liczby mnogiej równym mianownikowi (lubię Byki, byki), jak i równym dopełniaczowi (lubię Byków, byków). Taką wariantywną wykładnię należy też zastosować w odniesieniu do koszykarzy z Chicago: lubię Byki albo lubię Byków. Gdyby pytanie dotyczyło zwierząt, bezdyskusyjna byłaby oczywiście konstrukcja lubię byki – tak jak lubię konie, psy, koty, lwy, tygrysy, wielbłądy itp.

W wypadku orła natomiast wydawnictwa poprawnościowe polecają składniowe rozróżnienie w bierniku liczby mnogiej: lubię orły – ‘ptaki drapieżne’, ale lubię orłów – ‘ludzi bystrych, inteligentnych’.

Biedronka –boża krówka

W jednym z artykułów popularnonaukowych czytam: „Kiepskim zwiastunem wiosny są biedronki, czyli owady, które budzą w nas pozytywne wiosenne skojarzenia. Najbardziej pospolita z nich to biedronka siedmiokropka”. Biedronkę powszechnie nazywa się też bożą krówką. Z takim określeniem spotykamy się również w innych językach słowiańskich: to na przykład białoruska boż’ja karouka, rosyjska bożja korowka czy słowacka pánbožková kravička (inne synonimy – krówka Matki Bożej, panienka – są zdecydowanie rzadsze). Skąd to skojarzenie owada ze ssakiem?!

Napisał mi jeden z telewidzów, że w nazewnictwie ludowym krówka często występuje jako nazwa małych obiektów: owadów –chrząszczów, mrówek, nawet ryb, roślin, na przykład: krówka ‘owad skrzydlaty’ i ‘ryba morska’. Chęć ścisłego wytłumaczenia funkcjonowania bożej krówki jako ludowego wariantu biedronki wiedzie nas do Słownika etymologicznego języka polskiego z roku 2005 prof. Wiesława Borysia, gdzie wskazuje się na ścisły związek między charakterystycznym wyglądem biedronki (regularne kropki, plamki na barwnym tle chitynowej pokrywy) a polskimi gwarowymi formami takimi jak biedrona (biedruna) – ‘krowa łaciata’, biedroń (biedrun) – ‘wół łaciaty lub w cętki (różnej maści)’, bierawa – ‘krowa łaciata, mająca plamy w okolicy bioder, grzbietu czy brzucha’, biedrawy – ‘wół z łatami w okolicy bioder’, biedrula – ‘krowa łaciata’, biedrzysty – ‘łaciaty’. Podstawą zaś tych wszystkich słów był przymiotnik bedr – ‘mający plamy na biodrach’, później też ‘plamisty, cętkowany, pstrokaty, łaciaty’ – wywiedziony od prasłowiańskiego rzeczownika bedro – ‘biodro’.

Skoro zatem biedronka kryje w sobie pień biedr, obecny także w gwarowych nazwach krów z cętkami, plamami na biodrach, takich jak biedrona, biedruna czy biedrula, nie może dziwić proces metaforyzacyjny, który doprowadził do określenia biedronki mianem krówki, z epitetem boża, wyrażającym ciepły stosunek uczuciowy do tego owada.

We wszystkich przytoczonych tu formach związanych z biedronką, łącznie z etymologicznym prasłowiańskim punktem wyjścia – rzeczownikiem bedro, występuje samogłoska e, obecna również w to samo znaczących słowach z innych języków słowiańskich (np. słowackie, chorwackie, serbskie bedro, rosyjskie biedro). Dlaczego w takim razie w naszym języku ogólnym mamy dziś biodro – z o? Jest ono wtórne – powstało w wyniku procesu zwanego przegłosem polskim (bo zaszedł on tylko w naszym języku), a polegającego na przejściu e w o bądź w a po spółgłoskach miękkich, a przed którąś ze spółgłosek t, d, s, z, n, r, ł: biedro zmieniło się w biodro – tak jak żena w żonę, wrzes we wrzos, cies w cios, wiedę w wiodę, wiezę w wiozę, les w las, leto w lato, gwiezda w gwiazdę, kwiet w kwiat. Zauważmy jednak, że przed spółgłoskami miękkimi pierwotne e się utrzymuje: żeński, żenić się, wrzesień, cieśla, Cieślik (nazwis­ko), wiedziesz, wieziesz, w lesie, leśny, leśnik, leśniczy, w lecie, o gwieździe, gwieździsty, kwiecisty, kwiecie. Z tego samego powodu aż do XVIII wieku funkcjonował utworzony od biedra przymiotnik biedrny//biedrzny (czytamy w Słowniku staropolskim z materiałem językowym do XV wieku: „Żyłę biedrną nervum femoris”). Nieporęczny fonetycznie, bo z trudną do wymówienia zbitką spółgłoskową -dr(rz)n-, ostatecznie przegrał z nowym wariantem biodrowy, morfologicznie nawiązującym do podstawy słowotwórczej biodro – z wtórnym o.

Błękitna krew,koperczakii filip z konopi

Kredki błękitnej krwi – to tytuł jednego z prasowych omówień wystawy w warszawskim Muzeum Narodowym Mistrzowie pastelu. Od Marteau do Witkacego. Nietrudno się domyślić, że ten nagłówek jest metaforycznym wyrazem największego szacunku i podziwu dla kunsztu artystów prezentowanych na wystawie. Wszak przenośne wyrażenie błękitna krew znaczy tyle, co ‘arystokratyczne pochodzenie, przynależność do wysokiego, szlachetnego rodu; arystokracja, szlachta’. A jakie jest jego pochodzenie?

To odpowiednik hiszpańskiego połączenia wyrazowego sangre azul, nawiązującego do przeświecających przez naskórek na głowie, szyi i rękach naczyń żylnych, które jakoby tylko u hiszpańskich arystokratów „czystej krwi” mają zabarwienie błękitne. Słowem – paranoja! No ale ten frazeologizm w języku się ostał – nie tylko w naszym, ale i na przykład we francuskim (sang bleu) i angielskim (blue blood).

Nie jest natomiast pewne pochodzenie słowa koperczaki, o które ostatnio pytało mnie parę osób. We współczesnej polszczyźnie występuje ono – choć już coraz rzadziej – tylko w syntagmach stroić, ciąć, sadzić koperczaki albo uderzać, iść, sunąć, posuwać, puszczać się w koperczaki w znaczeniu ‘zalecać się, umizgać się’. Jeszcze w XVIII wieku same koperczaki były synonimem umizgów, zalotów, komplementów.

Niektórzy etymolodzy uznają je za pożyczkę z węgierskiego – od słowa kopesag – „figiel”. Inni – liczniejsi – wywodzą je od dawnego czasownika kopertać się – ‘przewracać się’; przywołują oni niegdysiejsze pokrewne formy kopertki, kopyrtki – ‘koziołki’, a wszystkie one mają nawiązywać do kopery, kopyry – ‘zająca’. Ta interpretacja przekonuje mnie bardziej, zwłaszcza że mamy przecież żywy do dziś czasownik wykopyrtnąć się, znaczący tyle, co ‘przewrócić się, upaść’ (np. wykopyrtnął się na ślizgawce). Ale i w znaczeniu metaforycznym można się na czymś wykopyrtnąć, na przykład na egzaminie, sprawdzianie, teście, klasówce, maturze, matematyce, języku polskim, historii itp.

A skoro pojawił się tu dzisiaj kopera, kopyra – ‘zając’, dopowiedzmy, że w popularnym zwrocie wyrwał się jak filip z konopi, wyśmiewającym wystąpienie, zabranie głosu nie w porę, nie na miejscu, niewczesne, niestosowne, ni w pięć, ni w dziewięć, ni przypiął, ni przyłatał, filip też oznacza zająca, który w silnie pachnących i gęstych konopiach czuje się bezpieczny przed psami na polowaniu. Za błędne natomiast uważa się wyjaśnienia Benedykta Chmielowskiego w Nowych Atenach i Adama Mickiewicza w Panu Tadeuszu, jakoby była to aluzja do jakiegoś Filipa ze wsi Konopie, który się ośmieszył bezsensownym przemówieniem w sejmie.

Bogiem a prawdą,wszem wobec

W Fajkach, dieslu i szparagach, zbiorze felietonów Henryka Martenki wydanych w Bydgoszczy w roku 2007, na stronie 162 można przeczytać: „Bogiem a prawdą – to Grass dodaje splendoru miastu”. W zacytowanym zdaniu użyto poprawnie wyrażenia Bogiem a prawdą, znaczącego tyle, co ‘mówiąc szczerze, w istocie, naprawdę’. Czy zauważyli jednak Państwo, że coraz więcej osób tworzy konstrukcję „między Bogiem a prawdą”, zaopatrując tradycyjny frazeologizm w przyimek między? Dlaczego tak się dzieje?

Jest to z pewnością rezultat opacznej analogii do idących w tysiące połączeń wyrazowych ze spójnikiem a, poprzedzonych właśnie przyimkiem między – typu: Oława leży między Wrocławiem a Opolem, miasto leży między brzegiem morza a pasmem gór, kot wślizgnął się między furtkę a sztachety w płocie, wrócę między drugą a trzecią, spotkajmy się między trzecim a piętnastym września, być między życiem a śmiercią, bluzka koloru między żółtym a brązowym, wybieraj między mną a nim, znalazł się między młotem a kowadłem. Listę tych przykładów mógłbym wydłużać w nieskończoność. W znacznym stopniu łagodzi ona odczucie błędności wyrażenia „między Bogiem a prawdą”. W zgodzie z normą pozostaje przecież bezprzyimkowa konstrukcja Bogiem a prawdą.

A dlaczego zdecydowana już większość Polaków posługuje się związkiem wyrazowym wszem i wobec, chociaż status formy poprawnej ma ciągle bezspójnikowe wszem wobec? – W tym wypadku mamy do czynienia z opaczną analogią do częstych połączeń typu ład i porządek, krótko i węzłowato, ruja i porubstwo, głodno i chłodno, wszystko i nic, tu i teraz – zawierających spójnik i.

Przypominam więc, by spróbować ocalić tradycyjne brzmienie frazeologizmu, znane fragmenty literackie: „Wszem wobec i każdemu wiadomo to czynię, że lubo serce moje daję Podstolinie” (Franciszek Zabłocki, Fircyk w zalotach), „Pożegnalnymi łzami pozwólcie się skropić! Oznajmuję wszem wobec, że idę się topić” (Adam Mickiewicz, Zając i żaba).

A pochodzi struktura wszem wobec z początkowej formuły dawnych rozporządzeń, jak na przykład to zamieszczone w roku 1791 w „Gazecie Narodowej i Obcej”: „My, Stanisław August, wszem w obec i każdemu z osobna, komu o tym wiedzieć należy…”. Tak, „to było na początku trzywyrazowe wszem w obec, w którym obec oznaczało ‘ogół, ogólność’, toteż całość należy rozumieć jako ‘wszem w ogóle’, ‘wszystkim w ogólności’. Wyraz obec zanikł, ale pisany teraz łącznie z w ostał się jako nowy przyimek wobec, stąd współczesna niezrozumiałość struktury wszem wobec, którą jeszcze bardziej gmatwa owo wtórne »wszem i wobec«” – pisał wiele lat temu prof. Stefan Reczek, pierwszy autor Rzeczy o języku, który pytał mnie z gramatyki na egzaminie wstępnym na wrocławską polonistykę w roku 1963.

Ceregiele

Ceregiele to ‘zbyteczne, konwencjonalne grzeczności; ceremonie, korowody’ (zbędne ceregiele, robić z czymś ceregiele, bez ceregieli mówił wszystkim po imieniu), ‘nieszczere wymawianie się, wysuwanie nieistotnych zastrzeżeń, skrupułów, certowanie się’ (zrobić coś po długich ceregielach, z wielkimi ceregielami). W dawnej polszczyźnie ceregiele oznaczały też ‘łaszek niewieści, upominek’ („Zaraz jej pośle pierścień abo ceregiele” – z XVII wieku). A jakie jest pochodzenie tego dość dziwnie brzmiącego słowa?

Wywodzi się ono z niemieckiego Zierereien (czyt. cirerajen). Zanim zaś przyjęło ostateczne brzmienie, przeszło przez fonetyczne fazy: cereleje i cerejele. I zauważmy teraz: w formie niemieckiej mamy podwojone r – r, które w polszczyźnie zamieniano na r – l, r – j i w końcu na r – g. To znamienny proces tak zwanej dysymilacji – rozpodobnienia jednakowych spółgłosek w wyrazie. A jej przykłady można mnożyć!

Oto kartofel, który także przejęliśmy z języka niemieckiego, ten zaś zapożyczył go z włoskiej trufli – tartufo, tartufolo. I w tym słowie doszło więc już na drodze z włoskiego do niemieckiego do rozpodobnienia t – t na k – t.

Pierwotny biszkokt – od łac. bis + coctus – „dwukrotnie pieczony” – to dzisiejszy biszkopt z dysymilacją k – k na k – p (biszkokt – z powtarzającym się k – rejestruje jako wariant biszkoptu jeszcze wydany tuż przed II wojną światową Trzaski, Everta i Michalskiego Słownik języka polskiego pod redakcją prof. Tadeusza Lehra-Spławińskiego).

Prymarne dostatczanie, logicznie wywiedzione od rzeczownika dostatek (jeszcze w XVI stuleciu Jan Kochanowski pisał o dostatczaniu zboża przez spichlerze), zostało zamienione na obowiązujące dziś dostarczanie (t – t wymienione na t – r).

Zjawisko dysymilacji fonetycznej łatwo zauważymy, przypatrując się takim parom wyrazowym, jak na przykład ludwisarz – z dawn. niem. Rothgiesser, folwark – z niem. Vorwerk czy Małgorzata – Margarita (z gr. margaritēs – „perła”).

Z łacińskim rzeczownikiem barba – „broda” związany jest średniołaciński barbarius – „cyrulik, golibroda”. Do niego oczywiście nawiązuje francuski barbier. Ale już w języku niemieckim obok zgodnej z oryginałem postaci Barbier występował Balbier – z rozpodobnioną parą głoskową l – r. Nasi przodkowie przejęli od zachodnich sąsiadów oba te brzmienia, ale ostatecznie utrwalił się balwierz (później wyparty przez fryzjera, proweniencji francuskiej).

Peregrynacja – dawn. ‘wędrówka, podróż’ – to kontynuacja łacińskiej formy peregrinatio – „podróż”, obok której funkcjonował peregrinus – „podróżnik”. Ale już w ludowej odmianie łaciny znany był również pelegrinus – z rozpodobnioną parą l – r. I do tego wariantu z l – r nawiązali Germanie, utrwalając w staro-górno-niemieckim brzmienie Piligrim, od którego pochodzi nasz pielgrzym (stąd i pielgrzymka, a w języku niemieckim seria wyrazowa Pilger, Pilgerfahrt, Pilgerschaft, pilgern).

Jak widać, kryteria brzmieniowo-estetyczne zawsze odgrywały w zachowaniach językowych ważną rolę – często ważniejszą niż porządek formalno-logiczny poszczególnych słów.

Cetno i licho

Przez długie wieki popularna była w Polsce gra, która nazywała się cetno i licho, a polegała ona na zgadywaniu, czy w zamkniętej dłoni jest parzysta (cet, cetno) czy nieparzysta (licho) liczba monet albo innych drobnych przedmiotów. Utrwalone w połączeniu – określeniu gry – same formy cet, cetno oraz licho jeszcze w XVI wieku oznaczały każdą ‘liczbę parzystą’ i każdą ‘liczbę nieparzystą’: „Jaje pod kokosze nigdy w cetnie, ale w lichu zawsze kłaść trzeba” – radził na przykład Piotr Krescentyn w Księgach o gospodarstwie z roku 1549. U Wacława Potockiego (1626–1696) znajdujemy zdanie: „Pokaż cetno albo licho”. Jan Alan Bardziński (ok. 1657–1708) natomiast posługuje się lichem w znanym do dziś znaczeniu ‘zło, niepowodzenie; zły duch, diabeł’: „Boże, odwróć to licho” – tak jak my mówimy licho mnie pod kusiło, do licha, do licha ciężkiego, na licho się to zdało, zły jak licho, licho nie śpi, po kiego licha, pal licho.

Wracając zaś do cetna, należy powiedzieć, że etymolodzy (np. Aleksander Brückner w swym słowniku z roku 1927) porównują nasze cetno i licho z ruskim czot i nieczot, a ów czot – „parę”, łączą w rodzinę wyrazową z rzeczownikiem czata. Ten ostatni, oznaczający ‘podjazd, zagon, straż’, pochodzi od węgierskiej formy csata – „bitwa, tłum”, ale Madziarzy stworzyli tę postać od starego słowiańskiego wyrazu czeta – ‘drużyna’, a ten – od czasownika sczetati sę – ‘połączyć się’. Gdy zaś sobie uświadomimy, że efektem łączenia się jest para, wywód cetna ‘liczby parzystej’, ostatecznie prowadzący do archaicznego sczetati sę – ‘połączyć się’, staje się przejrzysty.

Dopowiem, że przywołany wyżej Aleksander Brück­ner widział także w nazwie etnicznej Czech – z wygłosowym ch – derywat od czety – drużyny.

A co z lichem? – zapytajmy teraz. Wraz ze słowami lichy, lichość, lichota nawiązuje ta forma do starego słowiańskiego rdzenia lich o znaczeniu ‘co ponadto, co zbywa’, ale i ‘zły’. Liszyć znaczyło ‘pozbawić’ („Prawo samobójców czci pogrzebowej liszyć nakazało” – można przeczytać w tekście XVI-wiecznym), ‘odpychać, odstręczać, odstraszać od kogoś’ („Smród ten ludzi od niego liszy” – pisał w XVII stuleciu przywołany wyżej Wacław Potocki), a liszyć się – ‘stronić, unikać’ („Przecież się źli ludzie złodziejstwa nie liszą” – czytamy u Sebastiana Klonowica, żyjącego w latach ok. 1545–1602, „Lisząc się boju” – pisał Jakub Żebrowski w XVII wieku).

Jak się to wszystko ma do licha – kiedyś także ‘liczby nieparzystej’? – Znaczenie pnia lich sugeruje, że była ona pierwotnie traktowana jako pewien nadmiar, zbytek, krzyżowanie się zaś tego zakresu znaczeniowego z szeroko pojętym „złem” nie wydaje się bezsensowne. W aksjologicznym wymiarze (co lepsze, a co gorsze?) parę parzysty – nieparzysty można by dlatego porównać do par typu prawy – lewy czy góra – dół. Ja zaś nie po raz pierwszy przy tej okazji wyrażam podziw i fascynację wobec nauki o pochodzeniu słów, czyli etymologii.

Ciupasikoperczaki

Jeśli w polszczyźnie potocznej usłyszy się wypowiedź typu „Parę dni temu powróciła do kraju ciupasem grupa Polaków, którzy usiłowali na czarno pracować na Zachodzie”, to jej pierwsze zdanie należy rozumieć w ten sposób, że oto grupa Polaków powróciła do kraju przymusowo, pod strażą. W ten sposób bowiem – ‘pod dozorem, pod strażą’ – definiują współczesne słowniki formę ciupasem użytą przysłówkowo. Kiedy przypominam sobie odnoszące się do niej zachowania moich Rodziców, gdy odwołują się do swojej świadomości językowej, a także znajomych, byłbym skłonny poszerzyć nieco granice używalności tego wyrazu: dla mnie załatwić (zrobić) coś ciupasem to również ‘załatwić (zrobić) coś za jednym zamachem; ogarnąć tym działaniem wszystko albo wszystkich’.

Nie ma natomiast ciupas nic wspólnego z ciupagą – ‘góralską laską z toporkiem lub z rączką w kształcie toporka, o trzonku niekiedy nabijanym metalowymi ozdobami’, jak chciałaby jedna z czytelniczek Rzeczy o języku. Ciupaga pochodzi od potocznego czasownika ciupać – ‘uderzać – zwłaszcza siekierą, rąbać na drobne kawałki’ (mój Tata zawsze chodził do piwnicy drzewo pociupać!).

No to w końcu jaka jest proweniencja tajemniczego wyrazu ciupas? – Przyszedł on do nas z języka niemiec­kiego, a konkretnie – wywiedziony jest od rzeczownika Schubpass, który w języku naszych zachodnich sąsiadów oznaczał „dostarczenie etapem do więzienia”, a i w dawnej polszczyźnie był tożsamy semantycznie z „odsyłaniem więźniów pod strażą”. Etymologii tej daję stuprocentową gwarancję prawdziwości.

Niestety, nie mogę jej dać w odniesieniu do słowa koperczaki – dziś przez większość odbieranego jako przestarzałe, czasem jeszcze żartobliwie używanego w zwrotach typu stroić, sadzić koperczaki, puszczać się, uderzać w koperczaki, czyli ‘umizgać się, zalecać się’. Jedna z etymologicznych hipotez, proponowana przez Aleksandra Brücknera prawie sto lat temu, chyba najprawdopodobniejsza, wiedzie do ludowo-myśliwskiego kopery (kopyry)– ‘zająca’. Trudno zaś z nim nie powiązać czasownikowych brzmień dotyczących przewracania się: dawnych kopertać się, kopyrtać się i znanego do dziś wykopyrtnąć się. Te zaś ostatecznie pewnie prowadzą do perci – ‘stromej ścieżki’, prasłowiańskiego słowa funkcjonującego do dziś i u nas, i u braci Słowian (serbska i czeska prt, bułgarska prtina, ukraińska pert’).

Deadline, layout, research

Przeczytałem drugi tom fascynującego Millennium Stiega Larssona – Dziewczynę, która igrała z ogniem, przełożoną ze szwedzkiego przez Paulinę Rosińską. Oto fragmenty książki, którym chcę poświęcić niniejszy odcinek: „Dead­line za miesiąc”, „Deadline zbliżał się nieubłaganie”, „A zwróciłaś uwagę, że robił layout do ulotki informacyjnej Instytutu Zdrowia Publicznego?”, „Potem już tylko layout i można wysyłać do drukarni”, „Przez kilka następnych dni Lisbeth Salander robiła research, spędzając sporo czasu przed komputerem”, „Nie można na tobie polegać, ale jesteś świetnym researcherem”, „Dag chce, żebyśmy wydali również książkę – powiedziała Erika. – Dokładnie. Chcę, żeby uderzyła jak grom z jasnego nieba”. Wszystkie te cytaty zawierają formy, o których nie można nie powiedzieć, że są leksykalno-stylistycznymi znakami czasu.

Oto angielski deadline, czyli „ostateczny termin (zrobienia, oddania, załatwienia) czegoś”. Obserwuję przedstawicieli starszego pokolenia i ludzi młodszych. Ci ostatni coraz częściej i śmielej sięgają po to obcojęzyczne brzmienie – tak jak na przykład przygotowują „agendę zebrania, posiedzenia, narady”, a nie porządek, czy wyłącznie „aplikują”, a nie proszą, starają się, ubiegają się (ocoś), w telewizji zaś idą na „make-up”, a nie do charakteryzatorni. Generacyjne różnice w zachowaniach komunikacyjnych może jeszcze nigdy w dziejach polszczyzny nie były tak wyraźne!

We wszechobecnej w Millennium rzeczywistości elektronicznej – głównie dzięki Lisbeth Salander! – nie może dziwić layout (interfejs strony internetowej) – ‘element konstrukcji graficznej, w którym ustala się wygląd (kolorystykę, detale dekoracyjne, krój czcionki) i rozmieszczenie treści na stronie’.

Sama Lisbeth Salander, czytamy na obwolutach kolejnych tomów, jest genialną „researcherką” czy – w postaci męskiej – „researcherem” – ‘osobą zbierającą informacje w celu przekazania ich czy to jakiejś firmie bądź instytucji, czy jakiejś osobie (dziennikarzowi, naukowcowi)’. Robi, inaczej mówiąc – jak w przytoczonym wyżej fragmencie, „research”.

Do wyszczególnionych tutaj form dołączyłem na koniec nawiązanie-przytaknięcie dokładnie. To jeden z najbardziej irytujących natrętów wyrazowych ostatnich lat, będący dosłownym tłumaczeniem angielskiego exactly – „dokładnie, właśnie!”. Jego nadużywanie prowadzi do zaniku wariantywnych (używanych przemiennie) konstrukcji tak, tak jest, owszem, jasne, oczywiście, no właśnie, tak właśnie, pewnie, że tak. Na tym polega jego największe stylistyczne zło.

Dedykowany numer

Czasownik dedykować bije w ostatnich latach rekordy popularności w tekstach poświęconych poprawności językowej. Sam pisałem o nim i mówiłem wielokrotnie (także w tym zbiorze). Ale jak tu milczeć, gdy się w ulotce reklamowej widzi konstrukcję „wystarczy zadzwonić pod dedykowany numer”?! Dołączam ją do takich wypowiedzi zaczerpniętych z mojej kartoteki, jak: „do kontaktów z państwem została dedykowana pani…”, „śruby dedykowane do tego typu ścian”, „kwoty dedykowane na rozbudowę szpitala”, „kabel dedykowany do szybkiego przesyłu danych”. Patrząc na nie wszystkie, upominam się o tradycyjne frazy zadzwonić pod wskazany numer, do kontaktów została wyznaczona (skierowana, wytypowana, oddelegowana) pani…, śruby przeznaczone do tego typu ścian, kwoty przeznaczone (skierowane) na rozbudowę szpitala, kabel przeznaczony do szybkiego przesyłu danych.

W jednym z numerów „Języka Polskiego” z 2014 roku modnym dedykowaniem zajął się też mój kielecki kolega – prof. Piotr Zbróg. Językoznawca ten również się upomina o umiar, o zdrowy rozsądek w kalkowaniu angielskiego dedicated, które jest oczywiście źródłem wszystkich zacytowanych wyżej użyć.

Zwraca jednakże zarazem uwagę na nieodwracalność zjawiska utrwalania się połączeń z dedykowaniem w takich na przykład formach, jak serwer dedykowany, akumulator dedykowany, dedykowana karta graficzna, dedykowany adres IP, hosting dedykowany, ekran dedykowany, transport dedykowany, silnik dedykowany, słuchawki dedykowane, sterownik dedykowany, w których dedykowany oznacza nie ‘przeznaczony do czegoś’, ale ‘oddzielny, przeznaczony dla jednego użytkownika, wydzielony dla niego’.

„Zauważyć należy – pisze prof. Zbróg – że w języku polskim brak jednostki, którą można by zastąpić człon dedykowany w tego typu wyrażeniach, tak aby utworzyć związki akceptowalne pod względem znaczeniowym. Wprawdzie okazjonalnie dałoby się na przykład o niektórych serwerach powiedzieć serwer wydzielony, ale już na przykład wydzielona karta graficzna nie ma tożsamego znaczenia z dedykowaną kartą graficzną (tzn. kartą przeznaczoną do określonego rodzaju wymagań czy marek komputerów). Inne potencjalne zastępniki, na przykład wyspecjalizowany, także mają ograniczoną łączliwość. Być może istotę tego typu urządzeń oddawałoby wyrażenie specjalnego przeznaczenia, na przykład serwer czy karta graficzna specjalnego przeznaczenia. Jednak i ono nie oddaje zasadniczej istoty nazywanej przez imiesłów dedykowany z uwagi na większe uogólnienie”.

Trudno mi się na koniec nie zgodzić z wnioskiem kieleckiego językoznawcy, że wyrażenia typu „serwis dedykowany menedżerom” czy „koła dedykowane do terenówek” stały się modne – zwłaszcza wśród ludzi zajmujących się techniką albo marketingiem, mimo to jednak można znaleźć zarówno zwolenników, jak i przeciwników przyjęcia ich jako zgodnych z normą językową.

Dieta w moim życiu

Że dieta może być źródłem komunikacyjnych nieporozumień, przekonałem się już jako kilkuletnie dziecko. Przechodziłem zapalenie miedniczek nerkowych, więc zalecono mi ścisłą bezsolną dietę. Gdy wyniki kolejnych badań były wyraźnie lepsze, jeden z tarnogórskich pediatrów orzekł: „Można już teraz stosować dietę małosolną”. A kiedy po jakimś czasie wyniki były jeszcze bardziej optymistyczne, pan doktor oznajmił z radością: „Można już potrawy umiarkowanie solić”. Zdumiona Mama wykrzyknęła, że – zgodnie z lekarskim zaleceniem – mało je soli już od wielu dni. Usłyszała wtedy: „Byłem pewien, że pani wie, że dieta małosolna dotyczy produktów żywnościowych zawierających sole naturalne, a nie soli kuchennej”. Nieporozumienie to utkwiło mi w pamięci na całe życie.

Ale też i przez całe życie dieta była dla mnie ‘specjalnym sposobem odżywiania z ustaleniem jakości i ilości pokarmów, stosowanym zwłaszcza podczas choroby lub w czasie odchudzania’. Jest na diecie, przeszedł na dietę, stosuje dietę to najczęstsze zwroty z dietą używaną w tym tradycyjnym znaczeniu.

Tymczasem od paru lat – w prasie i w różnych poradnikach – spotkać można dietę funkcjonującą w zupełnie innych znaczeniach. Sięgam do naszej wspólnej książki z roku 2016 Trzy po 33 – Jerzego Bralczyka, Andrzeja Markowskiego i mojej – i z felietonu kolegi Andrzeja wynotowuję znamienne przykłady: „Odpowiednio zbilansowana dieta dla rocznego dziecka zapewnia jego prawidłowy wzrost i rozwój”, „Dieta zdrowego człowieka”, „Najprawdopodobniej od najwcześniejszego etapu rozwoju dieta hominidów opierała się na pożywieniu zwierzęcym”, „Praludzie uzupełniali swoją dietę również pokarmem roślinnym”, „Warzywa powinny być składnikiem codziennej diety każdego z nas”. We wszystkich przywołanych zdaniach diety użyto nie w tradycyjnym znaczeniu – ‘specjalny sposób odżywiania’, ale w znaczeniu nowym – ‘sposób odżywiania się’.

Jak doszło do tej znaczeniowej ewolucji? – Dokonała się ona – nietrudno się domyślić – pod wpływem języka angielskiego, w którym wyraz diet znaczy przede wszystkim tyle, co „sposób odżywiania się”; użycie tego słowa w znaczeniu „specjalny sposób odżywiania się” jest tam o wiele rzadsze. U nas było przez lata prawie wyłączne, ale pod wpływem ekspansywnej angielszczyzny proporcje na naszych oczach ulegają zaburzeniu. Oczywiście, nie wyobrażam sobie naszego języka bez starych konstrukcji typu: „Czymś się zatrułem. Muszę przejść na dietę”, „Jest po operacji. Czeka go wielotygodniowa dieta”, ale chyba będziemy się musieli przyzwyczajać do użyć nowych w rodzaju „Dobrze się czuję, bo taka jest moja codzienna dieta”, „Polecamy wszystkim taką dietę”.

W pewnym artykule zaś poświęconym odchodzeniu ludzi młodych od telewizora czytam: „Jaka więc w przyszłości będzie medialna dieta w Polsce?”, „Za sprawą podpiętych do Internetu smartfonów, tabletów i laptopów model telewizyjnej diety medialnej odchodzi do przeszłości”. Doczekaliśmy się więc już nawet metaforycznej diety medialnej, czyli ‘sposobu korzystania z mediów’, swoiście zasilającej dietę – ‘sposób odżywiania się’.

Dodajmy na koniec, że dieta związana z żywieniem pochodzi z łaciny, w której oznaczała „zalecony sposób odżywiania się”, a Rzymianie – jak informuje prof. Markowski we wspomnianej wyżej książce – zapożyczyli ją najprawdopodobniej z greki, w której wyraz diaita znaczył tyle, co „należyty sposób”.

2.0

Ciekaw jestem, czy w historii Rzeczy o języku zdarzy się kiedyś tytuł krótszy od dzisiejszego! A dlaczego zdecydowałem się na niego? Ano dlatego, że coraz więcej osób mnie pyta, co oznacza to połączenie dwu cyfr z kropką w środku, pojawiające się w najrozmaitszych konstelacjach wyrazowych typu Szkoła z klasą 2.0, Kultura 2.0, Galeria 2.0, Rozwój 2.0, Przedsiębiorczość 2.0, Humanistyka 2.0, Muzyka 2.0, Biblioteka 2.0, Rząd 2.0, Tożsamość 2.0, Miłość 2.0, Protest 2.0, Archeologia 2.0, Pielęgniarstwo 2.0. Bardzo przystępne jego wyjaśnienie znalazłem ostatnio w artykule Roberta Siewiorka w jednym z numerów „Gazety Wyborczej”: zrodziło się to 2.0 z pojęcia Internet 2.0, mającego oznaczać nową sieć – potężniejszą i sprawniejszą niż kiedykolwiek, bo odrodzoną po pęknięciu – co naj­istotniejsze: w roku 2001 – bańki internetowej. A zatem coś 2.0 to coś ‘usprawnionego, ulepszonego’. Jego zaś produktywność jest kolejnym potwierdzeniem niezwykłej siły oddziaływania rzeczywistości elektronicznej na naszą komunikacyjną wyobraźnię.

Powtarza się też bez przerwy pytanie o LOL. Jest to z kolei twór esemesowo-mailowy, skrót od ang. laughing out loud („śmiejąc się głośno”), ale, jak pisze przywołany wyżej Robert Siewiorek, dziś znaczy on coś znacznie więcej niż płytkie ‘uśmiać się’. LOL to już także znak empatii, pogodzenia się z sądem rozmówcy.

W jednym z artykułów Krzysztofa Vargi przeczytałem: „Myślę, że niemożliwy jest już casus Masłowskiej”. Mamy tutaj casus (w częstszej, spolszczonej postaci jest to kazus) użyty w znaczeniu ‘wypadek, przypadek’ (łac. casus). A teraz zdanie z pewnego tekstu publicystycznego: „Do dziś nie mamy dobrze opisanych case’ów z naszej transformacji, a to przecież doświadczenie i wiedza, które mogą przydać się światu”. Autor tej konstrukcji sięgnął już po angielski wariant tego rzeczownika – case (czyt. kejs), a do poprawnego zapisu dopełniacza liczby mnogiej z końcówką -ów musiał użyć apostrofu. Czyż to nie kolejny znak czasów, w których tradycyjne brzmienia i graficzne postacie zamienia się – czy trzeba, czy nie trzeba – na warianty angielskie?!

Ale przecież ja już także z ust młodych prawników, którzy używają kazusuwznaczeniu ‘zdarzenie, fakt pociągający za sobą skutki prawne’, wychwyciłem jakże manierycznie brzmiący w Polsce „kejs”!!!

Epickieiekselentne

Skarży się wielu internautów, że coraz częściej w reklamach pojawiają się takie czy inne „epickie produkty”, a pan J.S. z Jeleniej Góry donosi mi o zachwycie wyrażonym przez kogoś słowami: „To było ekselentne!”. Obie te formy rzeczywiście pojawiają się w rozmaitego typu tekstach, a pierwsza z nich – w znaczeniu ‘wspaniałe, cudowne, fantastyczne, świetne’ – dołączyła do takich to samo wyrażających określeń, jak super, ekstra, spoko, wypas, full wypas, cool, wow.

Oczywiście, utrwaloną tradycję ma w naszym języku wywiedziony od podstawy słowotwórczej epika (franc. ­epique, z łac. epicus – od greckiego epos) przymiotnik epic­ki – używany w znaczeniu: ‘właściwy epice, charakterystyczny dla epiki, traktujący temat rozlegle; opisowy, opowiadający’ (utwór epicki, wątek epicki, pieśni epickie, rapsody epic­kie, poemat epicki, teatr epicki, twórcy epiccy). I tylko takie użycia rejestrują słowniki.

Internet informuje już o znaczeniu ‘wspaniały, cudowny, fantastyczny, świetny’, które zaczyna się upowszechniać w polszczyźnie – nietrudno się domyślić – pod wpływem języka angielskiego. To w nim przymiotnik epic ma szersze znaczenie, odnoszące się nie tylko do literackiego rodzaju – epiki, ale i sprowadzające się do parafrazy „niezwykły, imponujący, epokowy, wspaniały, cudowny, fantastyczny, heroiczny, świetny”. Doszło więc do typowego procesu tak zwanej neosemantyzacji, czyli nadania nowego znaczenia słowu używanemu dotychczas w znaczeniu innym. Mówiąc inaczej, przymiotnik epicki to neosemantyzm.

Czy do szeregu określeń wyrażających zachwyt, uznanie dla kogoś, czegoś dołączy przymiotnik ekselentny, o którym napisał do mnie korespondent z Jeleniej Góry, trudno przewidzieć. Z całą pewnością i jego funkcjonowanie zawdzięczamy angielszczyźnie, a mówiąc ściślej – formie excellent (czyt. ekselent) – „doskonały, znakomity, świetny”, do której dodano nasz przyrostek -ny. Tak się dokonał proces jej polonizacji. Od razu skojarzyłem go z zachowaniem dzieci moich znajomych Polaków z Niemiec, którym zdarza się na przykład – wskutek przenikania się dwu codziennie używanych języków – na kolor czerwony powiedzieć „rotowy”, a na zielony – „grinowy”. Jak widzimy, i one do obcych słów – rot – „czerwony”, i grün – „zielony” – dodają polskie sufiksy! Zachodzi jednak zasadnicza różnica między formą „ekselentny” a zabawnymi postaciami „rotowy” czy „grinowy”, które przytrafiają się polskim dzieciom w Niemczech. Te ostatnie są nieuchronnymi, ale incydentalnymi zjawiskami. Tytułowe formy dzisiejszego odcinka są natomiast rezultatem stałego i coraz silniejszego oddziaływania najpopularniejszego języka na polską społeczność komunikacyjną.

Formaty, lajki, szeryiajbiki

Oto fragmenty pewnego artykułu poświęconego wpływowi Internetu na politykę: „Ta logika oddziałuje na media tradycyjne – coraz większa część odbiorców ich treści, zarówno publikowanych w Internecie, jak i w tradycyjnych formatach (np. na papierze), dociera do nich na skutek rekomendacji na Facebooku”, „Miarą sukcesu jest click­stream, czyli liczba pozyskanych lajków i szerów, będąca miarą uznania dla konkretnego wpisu”.

W kilku linijkach tego tekstu aż się roi od nowych wyrazów i nowych znaczeń wyrazów dobrze znanych. Oto pod „tradycyjnymi formatami (na papierze)” kryją się tutaj po prostu ‘gazety’, czyli doszło do kolejnego poszerzenia pola semantycznego wyrazu, który dla większości Polaków ciągle jest określeniem albo ‘rozmiaru arkusza papieru, książki, zdjęcia itp.’ (ze wskazaniem, np. A4, 6 × 9), albo ‘ogółu cech ocenianych wysoko lub nisko’ (bardzo lubię w recenzji takiej czy innej pracy napisać, że jej autor ujawnia w niej swój duży format intelektualny). Napisałem zaś wyżej o kolejnym rozszerzeniu pola semantycznego, bo dopiero zaczynamy się jako użytkownicy polszczyzny oswajać z formatem radiowym czy telewizyjnym – ‘rodzajem programu nadawanego w danej stacji radiowej bądź telewizyjnej’, a tymczasem już się też pojawił format – ‘gazeta’. Zaiste, zawrotne tempo!

Dzieje się to wszystko pod wpływem języka informatycznego, w którym obiegowymi terminami są zarówno format – ‘rodzaj pliku związany z odpowiednim sposobem zapisu i odczytu’, ‘reguły określające strukturę fizyczną, sposób rozmieszczenia, zapisu informacji danego typu, inaczej: wzorzec, szablon’, ‘komenda w języku programowania Common Lisp’, ‘polecenie systemu CP/J’, jak i formatowanie dysku, formatowanie tekstu – ‘nadawanie tekstowi określonego stylu i kształtu’. Taka semantyczna pojemność sprzyja ugruntowywaniu się nowych znaczeń.

Utrwala się w powszechnej świadomości językowej mainstream – dosł. ang. „główny nurt” – ‘nurt myślowy lub stylistyczny reprezentowany przez większość artystów, twórców lub innych ludzi zaangażowanych w daną dziedzinę’. Tu mamy clickstream – dosł. ang. „nurt kliknięć” – ‘liczbę pozyskanych lajków i szerów’. A lajk, czyli polubienie, jak się często słyszy (z ang. like – „lubić”), to ‘oznaczenie wpisu, zdjęcia itp. w serwisie społecznościowym, zwłaszcza na Facebooku, przez które oglądający daje znać, że mu się wpis, zdjęcie itp. podoba lub że się z nim zgadza’, szer natomiast (z ang. share – „podzielić się”) – zwykle w liczbie mnogiej – oznacza ‘podzielenie się informacją z innymi użytkownikami portalu społecznościowego’.

Napisałem wyżej o zawrotnym tempie upowszechniania się tych wszystkich nowych słów, nieuchronnie prowadzącym do pogłębiania się międzypokoleniowych zaburzeń komunikacyjnych. Zwierzał mi się ostatnio pewien starszy pan, że usłyszał od koleżanki swego wnuka o zdaniu przez nią „ajbika”. Wstyd mu było spytać, o co chodzi, więc dopiero po wizycie dziewczyny zagadnął wnuka i dowiedział się, że chodzi o międzynarodową maturę, dowcipnie pod względem morfologicznym spolszczoną – od podstawy słowotwórczej IB (czyt. ajbi) – International Baccalaureate.

Hejterihipster

W jednym z wywiadów prasowych znajduję nie tylko hejt, ale i rozbudowaną rodzinę wyrazową od niego wywiedzioną: „Nie jestem w stanie zdobyć się na totalny hejt tego krajobrazu”, „On jest emanacją pewnej formacji istnienia, której nie można zaprzeczać ani hejtować”, „Dlaczego nie można zhejtować?”, „Co z tego, że go zhejtujesz, jeżeli on się od tego nie wyprostuje?”.

Źródłem tych wszystkich form jest angielski czasownik hate – „nienawidzić”. Derywat od niego to hater, w naszym obiegu komunikacyjnym tak popularny, że funkcjonujący już w spolszczonej postaci hejter – w internetowym slangu oznaczającej ‘nienawistnika, osobę, która krytykuje coś lub kogoś w bezwzględny sposób, najczęściej anonimowo lub pod pseudonimem’. Jak widzimy, proceder uprawiania internetowego hejtu stał się tak powszechny, że jego słowotwórczym znakiem są także czasowniki – niedokonany hejtować i dokonany zhejtować.

Trafną diagnozę psychologiczną tego zjawiska przedstawił niedawno temu Wojciech Orliński: „Ludzie potrafią się zachowywać paskudnie, jeśli wierzą, że robią coś dobrze. Błędnie wyobrażamy sobie typowego internetowego hejtera, że jest to osoba przeniknięta chęcią czynienia zła. Jest inaczej. Hejter to osoba głęboko przekonana, że robi coś dobrego, że stoi na straży prawdy, piękna, dobra i etyki. Należy się bać ludzi przekonanych, że są ludźmi dobrej woli. To oni robią w Internecie najwięcej zła”. A jedna z naszych aktorek wyznaje: „Mam w d… internetowy hejt. Zawód, który uprawiam – również ze względu na jego przemiły aspekt medialny – sprawia, że jestem przyzwyczajona do hejtu”.

Zauważyłem, że niektórzy mylą hejteraz hipsterem. Ten ostatni jest przedstawicielem współczesnej subkultury funkcjonującej zarówno wśród nastolatków, jak i ludzi starszych. Deklaruje on swą niezależność od głównego nurtu kultury masowej (tzw. mainstreamu) i ironiczny stosunek do niego oraz przesadnie akcentuje oryginalność i indywidualność. Hipster silnie podkreśla też swój wizerunek poprzez wyrazisty i artystyczny strój, a także wyjątkowe i nieszablonowe zainteresowania.

Pochodzi słowo hipster z języka afrykańskiego ludu Wolof, w którym hip znaczy tyle, co „oświecony, mający oczy otwarte”, a pojawiło się ono po raz pierwszy w latach 40. minionego stulecia w środowisku słuchaczy czarnego jazzu.

W latach 30. XX wieku w czarnym slangu amerykańskich jazzmanów zwanym jive rozpowszechniło się słowo hep, określające wtajemniczonych w kulturę jazzową. Generacja bebopu, stylu jazzowego z początku lat 40., uznała je za przestarzałe i postawiła na hip. Hipster narodził się w momencie, gdy na nowoczesnej ulicy spotkali się biały z czarnym, najważniejszą zaś szansą w jego przygodzie było przekroczenie własnej kultury i rasy oraz ustanowienie komunikacji między obcymi sobie dotąd światami.

International level

W jednym z internetowych sprawozdań z meczu piłkarskiego czytam: „Nie zagrał na international level”. A w pewnym artykule publicystycznym poświęconym współczesnej Polsce: „Jest to już zupełnie inny level”, „Przeglądałem krajobraz, żeby dokonać apdejtu dobrze niegdyś znanych okolic”.

Jestem przekonany, że wielu Polaków nie w pełni zrozumie przywołane fragmenty. Co to jest level?, co to takiego apdejt? – zapytają, tak jak starzy kibice piłkarscy ciągle mi się skarżą na dziwaczny – ich zdaniem – tajming. Doskonale rozumiem ich odczucia, bo każdy chciałby bez przeszkód odbierać taki czy inny tekst. A jednak wszyscy musimy się pogodzić z tym, że zdecydowane przodownictwo angielszczyzny w naszym zakątku świata i jej szybko postępująca w Polsce znajomość powodują coraz częstsze użycie form tego języka jako leksykalnych środków stylistycznych, urozmaicających daną wypowiedź. To jest znak czasów: odchodzenie od tradycyjnych przerywników wyrazowych greckich, łacińskich, francuskich, niemieckich, rosyjskich, używanych przez moje pokolenie oraz starsze generacje, i funkcjonowanie w powszechnym obiegu form angielskich.

O przykłady nietrudno. – Jeśli w tej czy innej sytuacji nie posłużę się naszym „przepraszam”, do końca życia będę wyrzucał z siebie francuskie pardon, które mieliśmy już jako dzieci na podorędziu w czasie gry w ping-ponga (wypadało przeprosić przeciwnika, gdy punkt zdobyło się przez przypadek – po przetoczeniu się piłeczki przez siatkę czy otarciu się jej o kant stołu, a dwusylabowe pardon było poręczniejsze od trzysylabowego „przepraszam”). Młodsi ode mnie mają już oczywiście angielskie sorry – tak powszechne, że doczekało się swojskich derywatów sorka, sorki, sorewicz. Jakaś ‘mieszanka, mieszanina’ to dla mnie także miszung, nawiązujący do niemieckiego, dla młodszych – angielski mikst, który ja – stary kibic – odnoszę tylko do gry mieszanej w tenisie.

Możemy wrócić do fragmentów z początku dzisiejszego odcinka. Level to po angielsku tyle co „poziom”, sprawozdawca piłkarski miał więc na myśli „międzynarodowy poziom”, autor zaś drugiej wypowiedzi – „zupełnie inny poziom”. Chodziło mu także o „uaktualnienie oglądanego kiedyś krajobrazu”, bo update znaczy tyle, co „uaktualnić, zmodernizować, unowocześnić, uzupełnić”. Zauważmy przy tym, że dokonał pełnej adaptacji morfologicznej i graficznej tego angielskiego czasownika, decydując się na postać apdejt – tak jak ja w drugim akapicie spolszczyłem graficznie timing – ‘wybór najlepszego momentu na rozpoczęcie lub zakończenie jakiegoś działania’ (nawet mój młodszy wnuczek chwali się „dobrym tajmingiem” po udanym wyskoku do piłki i strzale główką!).

Wśród leksykalnych środków stylistycznych od pewnego czasu robi też karierę rollercoaster. Czytam więc na przykład w wywiadzie ze znanym medioznawcą: „W takich filmach każde zniuansowanie oznacza mniejszy rollercoaster. A chodzi właśnie o taki rollercoaster”. O rollercoaster, czyli metaforycznie o ‘gwałtowną huśtawkę nastrojów, o skrajne emocje’, bo dosłownie rollercoaster to ‘urządzenie instalowane w parkach rozrywki, którego konstrukcja składa się głównie z bardzo wysokich wzniesień, bardzo stromych spadków i gwałtownych zakrętów’ (to także rodzaj kolejki górskiej). Kinomani wiedzą, że taki tytuł nosił również znany film z roku 1977 z Henrym Fondą.

Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji

2. O głaskalnych kotkach, milenialsach ze Zbawixa i o tym, co z tymi naukowczyniami. Felietony o słowotwórstwie

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Boy nie lubił motorniczych!

Często sięgam przed zaśnięciem do tekstów Tadeusza Boya-Żeleńskiego i prawdziwie się delektuję urodą ich języka, nie mówiąc o formacie intelektualnym autora. Ostatnio bardzo mnie rozczulił artykuł z roku 1924, bo mi przypomniał jeden z pierwszych dylematów poprawnościowych omawianych w Rzeczy o języku, ponad 50 lat temu.

Pytali mnie wtedy wrocławianie, a i mieszkańcy z innych stron Polski, czy lepsza jest forma motorowy, czy motorniczy. Ja sam widziałem bardzo często w jednym wozie – w niewielkiej odległości od siebie – dwie tabliczki z różnymi formułami: „rozmowa z motorowym zabroniona” i „rozmowa z motorniczym zabroniona”. Lwowscy wrocławianie mówili mi przy takiej okazji, że w ich rodzinnym mieście w obiegu komunikacyjnym był raczej motorowy, warszawscy – że u nich wyłączny jest motorniczy (a moimi sąsiadami z ulicy Rydygiera byli wówczas pracownicy MPK – z kontrolerem Janem Mitkiem i motorowym/motorniczym Tadeuszem Paśnikiem na czele!).

Mówiłem i pisałem w tamtych latach, że – oczywiście – formacja motorowy w użyciu rzeczownikowym to synonim motorniczego. Ale przecież funkcjonuje jej znaczenie podstawowe – przymiotnikowe, wynikające z budowy słowotwórczej: motorowy to także ‘poruszany za pomocą motoru-silnika’; mówimy o łodzi motorowej, o motorowym statku, motorowym dźwigu, o kimś, kto uprawia sport motorowy. Motorniczy natomiast to tylko i wyłącznie ‘zawodowy kierowca tramwaju’. Dobrze się więc dzieje, że wyraźną przewagę zyskuje tenże motorniczy. Jest on formacją wyrazistszą morfologicznie, absolutnie jednoznaczną. Powinna się ona kiedyś stać wyłączna.

Dziś stwierdzam, że to życzenie się spełnia, czego trudno nie uznać za zupełnie naturalny proces zmierzający do maksymalnego zróżnicowania formalno-znaczeniowego poszczególnych wyrazów.

A jaki stosunek do tej pary wyrazowej miał przywołany na początku Tadeusz Boy-Żeleński?

W rzeczonym artykule z roku 1924 najpierw zacytował fragment manifestu literackiego pisma „Awangarda”. Zaczynał się on wołaczową konstrukcją: „Przyjacielu, motorniczy tramwaju nr 7!”. Boy tak ją skomentował: „Czy w istocie ma ktoś złudzenie, że to jest lektura dla motorowego (jakoś mi ten motorniczy nie chce przejść przez gardło) tramwaju numer 7?”. Niechęć do motorniczego potwierdzają kolejne dwa zdania-cytaty z Boya: „Może motorowy czyta Trylogię” i „Złudzeniem jest, że motorowy tramwaju będzie czytał”.

Po prawie stu latach dzielących nas od momentu napisania powyższych słów możemy powtórzyć: a jednak motorniczy z motorowym wygrał. I bardzo dobrze!

Cieplutkie, ładniutkie – meganiestrawne

Zdaję sobie sprawę z prowokująco-przekornego charakteru tytułu tego odcinka. To mój psychologiczno-językowy odruch obronny. Czy może on dziwić, gdy z co drugiego wywiadu z taką czy inną gwiazdką współczesnego światka rozrywkowo-serialowego dobiegają do moich uszu „cieplutkie pozdrowienia”, a przedstawiciel rynku discopolowego informuje, że u niego „wokal musi być ładniutki”?! Coraz bardziej nerwowo reaguję też na stawiane mi „pytanko”. Pytanie, pytanie,proszę pana (pani)! – już prawie krzyczę, tak jak gęsią skórką reaguję na „pozdrowienia (ucałowania) dla rodzinki” i wiem, że to pewnie objaw nieuchronnego starzenia się, ale i usprawiedliwionej reakcji na to, co się w masowej komunikacji pojawia w nadmiarze.

A pojawia się w nadmiarze tak jakby w opozycji do o wiele bardziej przykrego i powszechnego językowego schamienia i brutalizacji języka codziennego, które zataczają coraz szersze kręgi społeczne i wiekowe. Najsmutniejsze jest to, że zarówno dorośli z rodzicami na czele nie mają żadnych zahamowań, jeśli chodzi o przeklinanie w obecności dzieci, jak i dzieci nie wstydzą się tego, choć w pobliżu są dorośli.

Ponieważ jestem ciągle wielkim – wręcz niepoprawnym – miłośnikiem piłki nożnej i nie potrafię przejść obojętnie obok podwórkowego, placowego czy boiskowego meczu dzieci i młodzieży, mogę ze smutkiem stwierdzić, gdy obserwuję nieraz zza płotu przez parę minut futbolowe zmagania, że towarzyszy im niezmiennie w całej Polsce okrzyk „k…, ja p…!” – wyrażający zarówno radość, czy nawet podziw, jak i złość. Ale przecież i w czasie telewizyjnych relacji ze sportowych zmagań z ruchów warg naszych ulubieńców, a i trenerów, łatwo wyczytać te właśnie słowa.

A skoro o podziwie była wyżej mowa… – Z niekłamaną przyjemnością obserwuję coraz powszechniejsze uczestnictwo dziewczyn w zmaganiach piłkarskich. Niektóre z nich są naprawdę świetne – technicznie, biegowo. A jakie silne i celne strzały im wychodzą! Po jednej z takich petard, która trafiła w poprzeczkę, a bramka aż się zatrzęsła, jeden z chłopców uznanie dla koleżanki wyraził okrzykiem: „Je…na!”. Co ona na to? – Była wniebowzięta! Wyobraziłem sobie w tym momencie reakcję dziewczyn mojego pokolenia.

Ale czemu ja się dziwię, skoro nawet pewna „dorosła” firma decyduje się na reklamowy baner „jesteśmy najbardziej zajebistą firmą na Śląsku”?! O swoim nienawistnym stosunku do obrzydliwego etymologicznie i fonetycznie słowa zajebisty już mi się nawet mówić nie chce. Z kolei bardzo znana osoba publiczna płci żeńskiej w swojej wspomnieniowej książce pisze o towarzyszu podróży pociągiem bez przerwy rozmawiającym przez komórkę, że „napierdala coraz głośniej”. Czy tylko takim wulgarnym czasownikiem da się wyrazić swe silne wzburzenie i złość? – pytam autorkę.

Wróćmy do języka młodzieżowego. „Trzy pierwsze wersy są megatrafne”, „Jest megasłabą używką” – mówi warszawski siedemnastolatek w krótkim wywiadzie prasowym. A co ja na to? Oczywiście, nie mam nic przeciwko superlatywnej cząstce mega-, razi mnie natomiast jej nadużywanie. Od lat powtarzam bowiem najmłodszym użytkownikom polszczyzny: w przeciwieństwie do mojej generacji, która poza określeniami fajny, fajnie właściwie nie miała innych możliwości potocznego wyrażania pozytywnych odczuć, wy macie ich co niemiara, bo i super, i ekstra, a także wypas, full wypas, spoko, epicko, w porzo, korzystajcie więc z tego bogactwa i stosujcie zamiennie poszczególne formy, bo to jest klucz do stylistycznego sukcesu i komunikacyjnej atrakcyjności.

Czysta komercha

W jednym z wywiadów prasowych czytam: „To jest festiwal totalny – od kina alternatywnego po czystą komerchę”. A w swym dzienniku pewna znana pisarka pisze o koleżance po piórze: „Gładka się zrobiła na gębie i na szyjsku”. „Ale koleja!” – komentuje długi ogonek po chleb jeden ze staczy. „Nie jedz już tej pięty!” – doradza mi troskliwa Żona w czasie kolacji. „Co za wstrętne babsko!” – wyznaje szczerze dwulatek. „Lewy zagrał dziś jak typowy napadzior” – cieszy się jeden z internautów po udanym meczu Roberta Lewandowskiego w Bayernie Monachium. Autor pewnego referatu zaś za zgrubienie uznaje formę… Anka.

Przytoczyłem wszystkie te wypowiedzi, by pokazać zarówno zdolność przetwórczą funkcjonujących w polszczyźnie słów, jak i morfologiczną równowagę komunikacyjną: tak, mamy mnóstwo zdrobnień, zbyt często ich używamy – że przywołam najbardziej natarczywe pieniążki, pytanka, rodzinkę, sereczki, bułeczki, szyneczki – ale sięgamy też po zgrubienia, operując najrozmaitszymi możliwościami derywacyjnymi.

I tak koleję i piętę, przytoczone wyżej, zaliczyć można do tak zwanych derywatów ujemnych, powstałych przez usunięcie z podstaw słowotwórczych kolejka, piętka cząstki -k-.

Z komercji zrobiono ekspresywną komerchę dzięki ch, nawiązującemu do idących w dziesiątki formacji typu obżarciuch, uparciuch, staruch, gnieciuch. Trudno też nie mieć skojarzeń z marychą – marihuaną.

Napadzior – derywat wymienny napastnika – swe emocjonalne natężenie zawdzięcza rzeczownikom zakapior, bandzior.

Szyjsko, babsko to typowe zgrubienia utworzone od szyi, baby za pomocą przyrostka -sko, takie jak kobiecisko, matczysko, nożysko, kocisko, psisko, mrozisko, wietrzysko.

Jeśli zaś przywołałem w pierwszym akapicie dzisiejszego odcinka zdarzenie z pewnej konferencji naukowej, w czasie której jeden z referentów zaliczył Ankę do zgrubień, to uczyniłem to nie bez kozery. Oto może być w języku i tak, że strukturalno-znaczeniowe zdrobnienia zaczynają się stylistycznie neutralizować, a wtedy rodzi się potrzeba wprowadzenia do nich silniejszego uczuciowo przyrostka. Z punktu widzenia historycznego klasycznym przykładem jest utworzona od maci za pomocą przyrostka -ka forma matka – prymarnie takie samo zdrobnienie, jak rączka, nóżka, stópka, główka, szyjka, lampka, szafka itd. Dziś matka to oficjalne, neutralne nazwanie rodzicielki, słowo z blankietów urzędowych (imię ojca, imię matki). W powszechnym odczuciu zdrobnieniami są dopiero mateńka, mateczka, matunia, matuleńka, matusia, matusieczka.

Mam koleżankę Irenę, która nie lubi zdrobnienia Irka. „Bo to już dla mnie raczej nie zdrobnienie, ale brzmienie swoiście lekceważące, nieprzyjemne” – tłumaczy. Szanuję to i wybieram Irenkę, Ircię. Pewnie identyczne odczucia wobec Anki ma ów cytowany autor referatu, a pozytywne skojarzenia budzą w nim dopiero „mocniejsze” uczuciowo postacie Ania, Aneczka, Anusia, Anula, Anulka.

A z drugiej strony – miałem pochodzącą ze Lwowa ciotkę, żonę stryja. W jej języku szczytem czułości były Irucha, Terucha, Agniecha, Małgocha. Względne to więc wszystko, bardzo względne, ale dlatego ciekawe, stylistycznie fascynujące!

Dziecięcy – dziecinny

Dziecięcy to ‘dotyczący dziecka, przeznaczony dla dziecka’ (dziecięce obuwie, ubranie, literatura dziecięca, szpital dziecięcy), ‘właściwy dziecku, taki jak u dziecka’ (dziecięcy wiek, dziecięce lata, med. porażenie dziecięce), dziecinny – ‘właściwy dziecku, taki jak u dziecka’ (dziecinny głosik, śmiech, dziecinna twarzyczka, dziecinne lata; dziecinna igraszka, zabawka – ‘o rzeczach błahych, łatwych w porównaniu z innymi, ważniejszymi’; dziecinna pora, godzina – ‘niezbyt późna pora, godzina wieczorna’), ‘przeznaczony dla dziecka’ (pokój dziecinny), ‘postępujący, będący jak dziecko, taki jak u dziecka; niefrasobliwy, beztroski, nierozsądny, naiwny, niepoważny’ (była dziecinna mimo swego dorosłego wyglądu, dziecinne obawy, wykręty).

Przytoczone definicje słownikowe obu form w części się znaczeniowo pokrywają (‘właściwy dziecku, taki jak u dziecka’, ‘przeznaczony dla dziecka’), tak jak w codziennym językowym obcowaniu bardzo często zamiennie traktujemy oba warianty (dziecięce lata – dziecinne lata, dziecięcy pokój – dziecinny pokój). Wydaje mi się jednak, że bardzo wyraziste ostatnie znaczenie przymiotnika dziecinny – ‘postępujący, będący jak dziecko, taki jak u dziecka; niefrasobliwy, beztroski, nierozsądny, naiwny, niepoważny’ – powoduje, że swoiście bezpieczniejsze wydaje się nam użycie neutralniejszej formy dziecięcy.

Takimi właśnie odczuciami się kierowałem, kiedy przed paroma dniami musiałem odpowiedzieć pewnemu właścicielowi zakładu kamieniarskiego, czy należy się posługiwać połączeniem wyrazowym nagrobki dziecięce, czy nagrobki dziecinne. Uznałem nagrobki dziecięce za lepsze, bardziej uzasadnione i znaczeniowo, i stylistycznie.

Oba tytułowe przymiotniki z punktu widzenia słowotwórczego są derywatami utworzonymi od rzeczownika rodzaju nijakiego dziecię (w przypadkach zależnych dziecięcia, dziecięciu, dziecięciem