Podręczny słownik przyjaciół i nieprzyjaciół Leszka Kołakowskiego - Zbigniew Mentzel - ebook + książka

Podręczny słownik przyjaciół i nieprzyjaciół Leszka Kołakowskiego ebook

Mentzel Zbigniew

0,0
49,99 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Odważę się przeto publicznie ujawnić to osłupiające odkrycie: tak, przyjaźń istnieje.”

Leszek Kołakowski

Choć „są ludzie, co z różnych powodów nie są do przyjaźni zdolni”, to „są jednak bardzo nieszczęśliwi, choćby to przed samymi sobą utajniali”.

Podręczny słownik przyjaciół i nieprzyjaciół Leszka Kołakowskiego autorstwa Zbigniewa Mentzla to ponad sto portretów noblistów, artystów i filozofów (wraz z pewnym pracownikiem stacji benzynowej) – od Ajdukiewicza po Życińskiego, przez George’a W. Busha, pana Gienia, Edith Piaf i Zinedine’a Zidane’a. To plejada osób, które Kołakowski cenił i galeria kreatur, z którymi przyszło mu się przeciąć.

Wszyscy tworzą niepowtarzalną biografię myśliciela pisaną na wspak – poprzez relacje, w jakie wchodził.

Zbigniew Mentzel – Pisarz, krytyk, felietonista. Publicysta „Polityki”, „Przekroju”, „Gazety Wyborczej”, „Tygodnika Powszechnego”. Biograf Leszka Kołakowskiego, prozaik nominowany do Literackiej Nagrody Nike

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 241

Data ważności licencji: 5/7/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki

Olgierd Chmielewski

Ilustracja na okładce

Magdalena Pelc

Fotografia autora

Albert Zawada / Agencja Wyborcza.pl

Opieka redakcyjna

Karol Kleczka

Anna Szulczyńska

Adiustacja

Bogumiła Ziembla

Korekta

Aleksandra Kiełczykowska

Łamanie

Piotr Poniedziałek

Copyright © by Zbigniew Mentzel

Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z.o.o., 2025

978-83-8367-370-7

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2025

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

Słowo wstępne

1

Leszek Kołakowski poświęcił przyjaźni jeden ze swoich bestsellerowych mini-wykładów o maxi-sprawach. Bez wątpienia przyjaźń była dla niego sprawą maxi, sprawą, być może, najważniejszą w życiu – jego fundamentem. Nieskory do osobistych zwierzeń, przyznał kiedyś: „w moim przypadku życie bez przyjaźni byłoby nie do zniesienia”. Chociaż wiedział, że są ludzie, którzy nie mają przyjaciół i jakoś żyją, nie sądził, aby żyło im się dobrze, na odwrót, był przekonany, że żyje im się źle, nawet jeśli tego nie chcą przyjąć do wiadomości.

„Pytanie, czy »przyjaźń w ogóle istnieje?«, może się wydać niemądre – cytuję fragment mini-wykładu – zauważmy jednak, że ludzie wcale nie głupi odpowiadali na nie przecząco, twierdzili bowiem, że wszystkie nasze zachowania i uczucia są sterowane pragnieniem władzy nad innymi ludźmi, wyzyskiwania ich na nasz użytek, przyjaźń jest tedy jednym z niezliczonych sposobów zniewalania drugiego człowieka. Możemy takie sugestie przeczytać we wczesnych dziełach Sartre’a, czasem u psychoanalityków. Jest to ideologia antropologiczna, która prowadzi do wniosku, że nie możemy naprawdę różnicować ludzkich zachowań i uczuć, bo we wszystkich chodzi o to samo, w mniej czy bardziej zamaskowany sposób. Oświadczam, że jest to doktryna głupia, obalana codziennym doświadczeniem każdego z nas, tych, którzy wiedzą, czym jest przyjaźń. Odważę się przeto publicznie ujawnić to osłupiające odkrycie: tak, przyjaźń istnieje”.

2

Włoski socjolog Francesco Alberoni w głośnej książce O przyjaźni nazwał ją „koroną ludzkich uczuć”, „pomostem przerzuconym nad nicością świata” i przekonująco dowodził, że przyjaźń jest etyczną postacią miłości, która bywa uczuciem niebezpiecznym, stanem głębokiego odurzenia pozwalającym przejść do porządku dziennego nawet nad moralnymi potwornościami, co się wśród przyjaciół raczej nie zdarza.

Jeśli przyjaźń jest więzią etyczną, więzią szczególnego zaufania między ludźmi, to do tworzenia takiej więzi Leszek Kołakowski miał wybitne zdolności. Przekonany, że przyjaźń czyni nas lepszymi, potrafił sprawić, by ci, których przyjaźnią obdarzał, istotnie czuli się lepiej. Odmienność każdego człowieka, różnorodność naszych upodobań, gustów, przyzwyczajeń, może być czymś, co nas wzbogaca, a wcale nie prowadzi do niechęci czy obcości (przykład często przez Kołakowskiego podawany: „bardzo lubię smalec, którego nie cierpi moja żona, Tamara, a mimo to nasze małżeństwo jest trwałe”). W telewizyjnej rozmowie z Agnieszką Holland na temat przyjaźni Kołakowski przyznał, że nie potrafi określić granic, powyżej czy poniżej których przyjaźń jest już niemożliwa, zdaje sobie jednak sprawę z tego, że takie granice istnieją. Możemy być przyjaciółmi – mówił – różniąc się, nawet zasadniczo, w ocenach literatury, malarstwa czy muzyki. Jeśli jednak chodzi o poglądy polityczne, sprawa jest bardziej skomplikowana. Owszem, sam potra­fiłby się przyjaźnić z ludźmi, którzy głosują na inną partię niż przez niego popierana. Ale nie wyobrażał już sobie, że mógłby być przyjacielem kogoś, kto wyznaje jakąś doktrynę bliską hitlerowskiej czy antysemickiej: „Jestem gotów z takimi ludźmi rozmawiać, żeby wytłumaczyć im ich głupotę i infantylizm, ale przyjaźnić się z tymi ludźmi nie mógłbym”. Podobnie jak z takimi politykami, którzy bezustannie posługują się językiem nienawiści i rzucają pogróżki pod adresem myślących inaczej niż oni.

3

Słownik niniejszy zawiera hasła o ludziach, z którymi Kołakowskiego łączyła przyjaźń – by tak rzec – różnego stopnia. Ta najtrwalsza, zawierana we wczesnej młodości i ciągnąca się ponad pół wieku, była przyjaźnią nienaruszalną przez odległość ani upływ lat; czas rozstania w takiej przyjaźni jakby nie istniał. W XX wieku, nazywanym „stuleciem nomadycznym”, bliscy sobie ludzie rozproszeni po świecie widywali się niekiedy bardzo rzadko, co bliskości tej nie było w stanie nadwątlić. Kiedy w 1968 roku Kołakowski wyjechał z Polski na Zachód, od części przyjaciół najbliższych zaczęła dzielić go żelazna kurtyna; w Polsce rządzonej przez komunistów pozostali na przykład Wiktor Woroszyl­ski, Ryszard Herczyński, Jan Strzelecki czy Jacek Bocheński. Ale także na Zachodzie bliscy przyjaciele znajdowali się od niego daleko: Bronisław Baczko osiadł w Genewie, Jan Jarosławski w Bremie, Krzysztof Pomian w Paryżu. A jednak przy każdym z nimi spotkaniu Kołakowski odnosił wrażenie, że rozstali się przed chwilą…

W bliskich przyjaźniach ważną, choć nie najważniejszą rolę odgrywa więź pokoleniowa, chyba większość przyjaciół Kołakowskiego należała do jego rówieśników albo urodziła się na krótko przed rokiem 1927 lub tuż po nim. Ale przyjaźnił się także zarówno z ludźmi o pokolenie starszymi (Czesław Miłosz, Jerzy Turowicz, Józef Czapski), jak i znacznie młodszymi (Adam Michnik, Barbara Toruńczyk, Marcin Król). Liczyły się w tych przyjaźniach – nie będąc ich warunkiem – wspólnota kulturalna i językowa, podobne emocje, troski, radości. Jako człowiek już dorosły Kołakowski znajdował wielu przyjaciół wśród Anglików, Niemców, Francuzów, choć nie opuszczało go wrażenie, że czegoś w tych związkach nieuchronnie brakuje. Kontakt intelektualny był dla niego w przyjaźni istotny, ale z naciskiem podkreś­lał, że nigdy nie przeszkadzała mu suma wiedzy człowieka, który jego przyjacielem się stawał. Podobnie – twierdził – suma wiedzy, którą sam dysponuje, nie powinna w przyjaźni przeszkadzać. Wzajemne zaciekawienie przyjaciół może przecież rodzić się z rozmaitych powodów. We wspomnianej już rozmowie z Agnieszką Holland Kołakowski nie zawahał się przyznać, że w gronie przyjaciół wykazuje „pozytywną stronniczość”, gotów popierać ich sprawy „nie wedle reguł absolutnie abstrakcyjnej sprawiedliwości”, ale właśnie wedle swojej przyjaźni. Dodał wprawdzie, że nie może to naruszać reguł oczywistych, nie będzie więc popierał analfabety w jego próbie zostania profesorem uniwersytetu, ale nie wykluczył, że również z analfabetą mógłby się przyjaźnić i mu pomagać.

W przyjacielskim kręgu Kołakowskiego nie brakowało kobiet (Barbara Skarga, Irena Krzywicka, Ija Lazari-Pawłowska, Małgorzata Dziewulska); nie podzielając przekonania, że w każdym wypadku przyjaźń z kobietą musi być podszyta erotyką, kwestię tę otaczał zawsze całkowitą dyskrecją. Jeśli nieodwołalnie przyjaciół tracił, to zazwyczaj jedynie dlatego, że umierali, jak mający obsesję wczesnej śmierci Tadeusz Kroński czy Andrzej Munk – ofiara tragicznego wypadku. W jednym z listów do Czesława Miłosza zauważył Kołakowski melancholijnie, że powoli staje się „zawodowym nekrologistą”. Pisanie wspomnień o zmarłych przyjaciołach było dla niego ważnym rytuałem, który miał utwierdzać „skaleczoną wspólnotę” nadal żyjących.

4

O przyjaźni powiedzieliśmy już niemało, pora na kilka zdań o uczuciu przeciwstawnym: o nieprzyjaźni, może nawet wrogości. Całkowicie obca była Kołakowskiemu mentalność ludzi, dla których wrogowie są czymś pożądanym, wręcz warunkiem istnienia. „Widzimy – pisał – że wielu ludzi potrzebuje wrogów, aby na nich skierować agresję frustracyjną. Życie nikogo na świecie nie jest przecież pasmem sukcesów i udanych zamierzeń, każde bywa znaczone porażkami, zawiedzionymi nadziejami, próżnymi wysiłkami. Jest nadzwyczaj pożyteczne, by ktoś inny był odpowiedzialny za moje niepowodzenia. (…) Z psychologicznego punktu widzenia wróg jest więc dobrym wynalazkiem samozachowawczym”. Dobrym dla jednostek, ale przede wszystkim dla tworów zbiorowych: państw, imperiów, plemion. „Widzimy codziennie, że najbardziej prymitywne, najciemniejsze ruchy czy partie polityczne mówią bezustannie o spiskach wymierzonych w naród czy państwo i na tym wyczerpuje się ich ideologia”.

W PRL z powodów politycznych Kołakowski często doświadczał wrogości. Szkalowała go przez lata „dyktatura ciemniaków” i gorliwie jej usługujący pismacy. Autor Sprawy polskiej nazywał ich „gawiedzią o mentalności trochę-żandarma, trochę-lokaja i trochę-niemowlęcia”. W słowniku niniejszym o żandarmach, lokajach i niemowlętach mowy nie będzie, z jednym może czy dwoma wyjątkami. Opisuję więc na przykład pewnego antysemitę, który na warszawskim Żoliborzu rozgłaszał, że Kołakowski ukrywa swe żydowskie pochodzenie, ale on, rzecz jasna, sprawę dokładnie zbadał i ujawnia prawdę.

Do odrębnej grupy nie-przyjaciół Kołakowskiego zaliczyć wypada osoby (są wśród nich twórcy światowej sławy) tak egocentryczne, tak przy tym pamiętliwe i nieznoszące nawet uzasadnio­nej krytyki pod swoim adresem, że właściwie do przyjaźni niezdolne. Pod tym względem charakterystyczna okazała się relacja między Kołakowskim i Stanisławem Lemem. Drugim z wybitnych pisarzy wyjątkowo przewrażliwionych na swoim punkcie był Gustaw Herling-Grudziński. Kołakowski znał go oczywiście, ale zaprzyjaźnić się z nim nie potrafił, jak zresztą z każdym, kto lubił się chwalić, że pozostaje niezłomny, i rozmawiać o życiu w Polsce z zaciekłością właściwą dla emigracyjnej ortodoksji. Herling-Grudziński wszelkie kontakty z PRL uznawał za karygodne, jeśli nie za zdradę po prostu, wypominał też po wielokroć twórcom mającym komunistyczną przeszłość, że nie potrafili się z nią rzetelnie rozliczyć i żyją ze szkieletem w szafie. Kołakowski miał poczucie, że przeszłość taką trzeba ukazywać od strony uczestników i nierzadko starał się to we własnym zakresie uczynić. Oczekiwania, by ludzie, którzy już przyznali się do swoich błędów i grzechów, wyznawali je publicznie bezustannie, uważał za całkowicie zbyteczne, nawet absurdalne.

5

Zalążkiem słownika, który oddajemy w ręce Czytelników, był Alfabet przyjaciół zamieszczony przeze mnie w aneksie do biografii Kołakowski. Czytanie świata (Znak, Kraków 2020). Znajdowało się tam około trzydziestu krótkich haseł, słownik ma ich prawie cztery razy więcej i z reguły są znacznie dłuższe. Zarzut, że zabrak­ło w nim tego czy innego nazwiska, chciałbym z góry uprzedzić. Leszek Kołakowski miał tak wielu przyjaciół, by o wrogach już nie wspominać, że z pewnością w tym autorskim wyborze niejednego pominąłem, przepraszam więc wszystkich, którzy swoją tu nieobecnością poczuli się dotknięci. Kilka haseł umieściłem na prawach żartu; jedno z nich (Genio) dotyczy „kumpla”, jak filozof nazywał pracownika stacji benzynowej, na której tankował samochód, inne (Zidane) jego ulubionego piłkarza, którego osobiście nie znał. W słowniku występuje też kilka innych postaci, które zapisały się w pamięci Kołakowskiego i budziły jego emocje, choć nie należały do grona przyjaciół z prawdziwego zdarzenia.

W latach 2006–2008, zapraszany często przez gościnnych gospodarzy do ich domu przy Hamilton Road w Oksfordzie, rozmawiałem z Kołakowskim o większości tych osób; boleję, że wielu pytań zadać mu na ich temat nie zdążyłem czy nie potrafiłem. Taśmy z nagraniami rozmów przechowuję i zamierzam je przekazać Bibliotece Narodowej w Warszawie. Nie wszystkie złożyły się na dwutomową rozmowę rzekę Czas ciekawy, czas niespokojny (cz. I, Znak, Kraków 2007; cz. II, Znak, Kraków 2008).

W groteskowej Wielkiej encyklopedii filozofii i nauk politycznych, którą Kołakowski napisał, układ haseł, jak w każdym takim wydawnictwie, jest alfabetyczny. „Nie jest to jednakowoż staroświec­ki, śmieszny alfabet – wyjaśniał autor – ale nowoczesny, dekonstrukcjonistyczny” (od L do T). Układając niniejszy słownik, pozostałem przy alfabecie tradycyjnym, hasła następują więc od A (Ajdukiewicz Kazimierz) do Ż (Życiński Józef).

Ajdukiewicz Kazimierz

(1890–1963) – filozof, logik, kapitan artylerii w stanie spoczynku

Kiedy Kołakowski studiował filozofię na Uniwersytecie Łódzkim, w 1947 roku olśniły go wykłady z logiki matematycznej prowadzone przez Kazimierza Ajdukiewicza. To dzięki takim wykładowcom miał później poczucie, że skończył uczelnię przedwojenną. Ajdukiewicz, podobnie jak Tadeusz → Kotarbiński, był dla niego wcieleniem nauczycielstwa doskonałego, podziwiał jego „uporczywą wolę uporania się z pytaniami filozoficznymi i logiczną sprawność, która bez przerwy poddaje krytyce każdy rezultat już osiągnięty”.

Współpracownicy i uczniowie profesora Ajdukiewicza mówili, że budził respekt nie tylko wielkim umysłem, ale też majestatycznym wyglądem i pełnym powagi sposobem bycia. Był tego świadom – wspominał Jerzy Pelc – i sam siebie żartobliwie nazywał Cesarzem albo Generałem, innym zaś nadawał pośledniejsze tytuły. Ludzi – bez względu na ich faktyczne pochodzenie – dzielił na synów szlachcica i synów stróża, wyrażając w ten sposób uznanie dla godnej postawy moralnej i niechęć do prostactwa.

Wielki szacunek budziła służba wojskowa Ajdukiewicza. Urodzony w Galicji, obywatel monarchii austro-węgierskiej, z chwilą wybuchu pierwszej wojny światowej został powołany do armii austriackiej. Na froncie włoskim wyróżnił się odwagą, ratując grupę żołnierzy porażonych gazem bojowym. W Wojsku Polskim służył od 1918 roku jako dowódca batalionu artylerii i pociągu pancernego. Wziął udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Po „cudzie nad Wisłą” przeszedł do rezerwy w stopniu kapitana i szybko zaczął robić karierę naukową. Gdy wybuchła druga wojna światowa, był już profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Podczas okupacji niemieckiej pracował jako księgowy w Rzeźni Miejskiej. Brał udział w tajnym nauczaniu młodzieży.

W 1947 roku Ajdukiewicz dojeżdżał do Łodzi z Poznania, gdzie na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza kierował Katedrą Teorii i Metodologii Nauk. Nazywany „Kazimierzem Wspaniałym” był także przez kilka lat rektorem tej uczelni. Jako jeden z głównych luminarzy tak zwanej szkoły lwowsko-warszawskiej założonej przez Kazimierza Twardowskiego (jego przyszłego teścia) wierzył, że jeśli filozofia – której powołaniem powinna być skrupulatna analiza języka korzystająca ze zdobyczy nowoczesnej logiki – pozbędzie się pytań źle postawionych, może być nauką ścisłą, taką jak matematyka i fizyka. Kołakowski, zachwycony klarowną formą wykładów swego profesora, nie zgadzał się jednak z ich treścią, czemu dał wyraz w pracy magisterskiej obronionej w 1950 roku, a także w późniejszym o trzy lata artykule, gdzie neopozytywistyczną doktrynę Ajdukiewicza – radykalny konwencjonalizm (twierdzący, że obraz świata zależy od przyjętych założeń językowych) – uznał za „filozofię nieinterwencji” niezdolną do sprzeciwu, gdy jest on konieczny, bezradną w szczególności wobec „obskurantyzmu i ciemnoty Kościoła katolickiego”. Wcześniej konwencjonalizm zaatakował stalinowski katecheta Adam Schaff; na tle jego elukubracji artykuł Kołakowskiego wyróżniał się dogłębną znajomością zachodniej filozofii analitycznej, której szkoła lwowsko-warszawska była polską odmianą. Ajdukiewicz lodowato uprzejmie dowiódł, że wystąpienie Schaffa jest niedorzeczne, a od polemiki ze swoim najzdolniejszym studentem się uchylił, być może w przekonaniu, że krytyka ze strony „wszechwiedzącego dwudziestolatka” nie zasługuje na lekceważenie, bo mimo wszystko jest merytoryczna i daje do myślenia. Z czasem Kołakowski odkrył w Ajdukiewiczu umysł filozofa, który „zdolny jest osiągnąć maksimum swobody wobec własnego »wczoraj« i nie interesuje się ocalaniem pewnych poglądów z tej tylko racji, że je przedtem wyznawał”. Mimo dużej różnicy wieku stosunki między oboma myślicielami rychło stały się koleżeńskie, a nawet przyjacielskie.

Pod koniec 1956 roku pojechali razem do Sofii na obchody pięćdziesięciolecia pracy naukowej prezesa Bułgarskiej Akademii Nauk Todora Pawłowa. Praca jego polegała głównie na pisaniu grubych książek o „teorii odbicia” – najbardziej nonsensownym ze wszystkich twierdzeń Lenina, że mianowicie „wrażenia odbijają rzeczy w tym sensie, iż są do nich podobne”. Ajdukiewicz, który nie miał pojęcia, o co chodzi, czułby się bezradny w kontakcie z Pawłowem i tłumnie przybyłymi na jubileusz towarzyszami radzieckimi, albańskimi, poprosił więc Kołakowskiego o wspólny wyjazd. Podczas powrotu z Sofii przez Wiedeń do Warszawy kłopot mieli z wielką paką książek bułgarskiego prezesa, którymi zostali obdarowani. Ponieważ nie wypadało im zostawić jej w hotelu ani w samolocie, dopiero w Warszawie wyrzucili tę makulaturę na śmietnik.

Prawdziwie przyjacielski do kogoś stosunek pozwala wyrozumiale traktować jego słabostki i dziwactwa. Tak też właśnie – z wielką pobłażliwością – Kołakowski przyjmował do wiadomości zapewnienia Ajdukiewicza, że socrealizm w literaturze miał jednak rację bytu, bo „literatura jest od tego, żeby ludzi podtrzymywała na duchu, żeby ich uczyła, że trzeba być dzielnym i nie zrażać się przeciwnościami losu”. Światowej sławy logik utrzymywał, że najlepsza książka, jaką w życiu przeczytał, to Opowieść o prawdziwym człowieku Borysa Polewoja, książek zaś, które budzą desperację, nie powinno być w ogóle, trzeba ich zakazać policyjnie. „A Franz Kafka?” – zapytał Kołakowski. „Kafka? Zakazać! Kategorycznie zakazać!” – odpowiedział Cesarz, Generał, Kazimierz Wspaniały.

Andrzej

handlarz, antysemita

Pan Andrzej. Nie poznałem jego nazwiska. Na warszawskim Żoliborzu, w małym pawilonie przy Słowackiego, handlował książkami. Skup. Sprzedaż. Raczej tylko sprzedaż, bo kupować od przygodnych klientów nie lubił. Każdego, kto próbował mu coś zaoferować, odprawiał z kwitkiem. Nieprzyjemny, agresywny typ. A jednak miał u siebie dużo interesujących książek, często z ekslibrisami znanych osób: przedwojennych profesorów, pisarzy, polityków. Gdzie je zdobywał? Wytłumaczenie było jedno. Na Żoliborzu wymierała inteligencja z pepeesowskim rodowodem, a on ogłaszał w lokalnej gazetce, że stare księgozbiory kupuje hurtem… Tak. U pana Andrzeja jako książkowy maniak zawsze mogłem znaleźć coś dla siebie, więc mimo że działał mi na nerwy, chodziłem do niego z listą potrzebnych mi tytułów.

– Ma pan książkę Tito i jego agenci?

– A po co to panu? – Spojrzał na mnie spode łba.

„Gówno cię to obchodzi” – miałem już na końcu języka, ale powiedziałem grzecznie:

– To książka z roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego. Tłumaczył ją Leszek Kołakowski.

– Jeszcze i ten… – mruknął.

– Co pan ma na myśli?

– Nie lubię ludzi, którzy nie chcą się przyznać…

– Do czego?

– Do tego, że są Żydami.

– Pomylił się pan, proszę pana. Leszek Kołakowski nie jest Żydem. A nawet gdyby był, to co?

– Nic. Tylko dlaczego się ukrywa? Dlaczego nie chce się przyznać? Dlaczego nie powie prawdy: jestem Żydem.

– Gdybym był Żydem… – niepotrzebnie ciągnąłem ten robaczywy dialog – Gdybym był Żydem, może bałbym się takich jak pan?

– A co? Myśli pan, że jestem antysemitą. Nie, nie jestem. Mnie Żyd nie przeszkadza. Tylko niech się przyzna…

W eseju Antysemici.Pięć tez nienowych i przestroga Leszek Kołakowski porównał beznadziejne dyskusje z antysemitą do prób nauczenia zwierzęcia języka obcego. „Jak reakcje głosowe zwierząt nie są innym od naszego językiem, ale nie są językiem ludzkim, tak postawy antysemickie nie są po prostu innym poglądem na świat – a każdy pogląd może być przedmiotem krytyki – ale najwyżej pozorną artykulacją słowną irracjonalnych stanów, którym nie trzeba uzasadnienia. Przeciwieństwem antysemityzmu nie jest teoria racjonalna, ale sam nawyk racjonalnego myślenia; nie nauka, ale postawa ludzka”.

W jednym z późniejszych tekstów dopowiedział z irytacją: „Nie wydaje się, ogólnie mówiąc, skuteczne, przezwyciężanie antysemityzmu za pomocą racjonalnego rozwiązania; znacznie lepiej to robić za pomocą pięści i bata, co też proponowałbym zawsze stosować wobec tego zjawiska”. Niestety, nie wobec każdego antysemity potrafiłbym to zalecenie stosować. Na Żoliborzu od innych handlarzy, kolegów pana Andrzeja, dowiedziałem się, że zdobył on czarny pas w judo.

Aron Raymond

(1905–1983) – filozof, socjolog, analityk stosunków międzynarodowych, publicysta dziennika „Le Figaro” i tygodnika „L’Express”, wykładowca na Sorbonie, kierownik Katedry Socjologii i Kultury Współczesnej w Collège de France

We francuskim życiu intelektualnym zarówno podczas wojny, jak i później roiło się od dwuznaczności – zauważał Kołakowski. „Tak zapewne jest w bardzo wielu sytuacjach politycznych, nie zawsze jednak używa się tych dwuznaczności jako filozoficznego narzędzia, które ma uzasadniać szczególne wybory polityczne”. Do tych nielicznych, którym wśród dwuznaczności udało się zachować jasność umysłu i przyzwoitość, należał z pewnością Raymond Aron. Dlaczego był do tego zdolny? Zdaniem Kołakowskiego, po prostu trzymał się „zwykłego odróżnienia między dobrem a złem (nie zaś między tym, co politycznie »słuszne« albo »niesłuszne«)”, podczas gdy inni uczynili wiele, aby to odróżnienie pozbawić sensu. Ralf → Dahrendorf dodawał, że rozwiązał on dylemat, z którym nie poradził sobie Max Weber, „mianowicie połączenia w jednej egzystencji nauki jako zawodu i powołania z polityką jako zawodem i powołaniem”.

W 1955 roku Aron opublikował swoją najgłośniejszą książkę L’opium des intellectuelles (rok później w przekładzie Czesława → Miłosza ukazała się nakładem paryskiego Instytutu Literackiego pod tytułem Koniec wieku ideologii). Książka ta była fragmentem, czy może raczej podsumowaniem wielkiej dyskusji, która w powojennej Francji doprowadziła do głębokiego podziału wśród intelektualistów i zerwania wielu długich przyjaźni. Oprócz Arona głównymi jej uczestnikami byli Jean-Paul → Sartre, Maurice Merleau-Ponty i Albert Camus. Linię podziału zarówno na planie politycznym, jak i intelektualnym wyznaczał stosunek do Związku Radzieckiego i postępującej sowietyzacji. Osobliwość sporu, nazwanego z czasem „dialogiem głuchych”, polegała na tym, że przeciwnikami antykomunistów nie byli w nim komuniści, tylko ci, którzy nazywali siebie „nie-komunistami” czy „a-komunistami”, ale w karkołomny sposób przed antykomunizmem się bronili, na przykład odmawiając potępienia radzieckich procesów pokazowych oraz obozów koncentracyjnych, mimo że doskonale wiedzieli o ich istnieniu. We Francji – mówił po latach Aron – istniał wtedy ruch intelektualny niemający odpowiednika gdzie indziej. „Składali się nań ci, których do tego stopnia przyciągał proletariat, socjalizm, historia, rewolucja, lewica, że nie chcieli zaakceptować konsekwencji zerwania z komunizmem. Nie mogli przyznać, że zerwanie z ZSRR prowadziło siłą rzeczy do mojego wyboru, do aprobaty dla sojuszu atlantyckiego i koalicji antykomunistów”.

W tym samym czasie, kiedy w Paryżu spierano się o książkę Arona L’opium des intellectuelles, w Warszawie Leszek Kołakowski napisał esej Śmierć bogów, krążący później po kraju w maszynopisach, bo nigdy w PRL nie został dopuszczony do druku. W imieniu komunistów, do których już się wtedy nie zaliczał „w żadnym rozpoznawalnym sensie”, przestrzegał: „Nie mówmy, że brakowało nam wiedzy o tym, co naprawdę się dzieje, bo mając jej mniej niż dzisiaj, mieliśmy jednak dosyć, i aż zanadto, żeby posiąść jasną świadomość przepaści między własnym wyobrażeniem o socjalizmie a rzeczywistością radziecką i naszą. (…) Nie brak wiedzy hodował nasze złudzenia. Hodował je system umysłowej i moralnej organizacji tej wiedzy, w którym każdy fakt niewygodny znajdował łatwe wytłumaczenie w zespole mitów ideologicznych – mitów służących do dobrowolnego samooślepiania się na rzeczywistość. Kryzys świadomości komunistycznej nie powstaje w wyniku nowej wiedzy o świecie, ale z upadku mitologii, która tej wiedzy nadaje kształt”. Powie ktoś, że Kołakowski wcale się wówczas od mitologii nie uwolnił, bo twierdził, że wskutek jej upadku idea socjalizmu może „odzyskać pierwotny blask niezakłamany”. Jednak owej idei nie wyprowadzał już wyłącznie z marksizmu (w przeciwieństwie na przykład do → Sartre’a) i z pewnością nie podpisałby się pod słynnym zdaniem Merleau-Ponty’ego: „Jeśli marksizm jest fałszywy, historia nie ma sensu”. Wbrew pozorom Śmierć bogów nie była tekstem rewizjonistycznym.

Latem 1957 roku Raymond Aron przyjechał do Warszawy na seminarium Stosunek myślenia i działania, gdzie wygłosił referat na temat społecznej odpowiedzialności filozofii. Kołakowski wziął udział w dyskusji, kwestionując „możliwość całkowitej emancypacji filozofa od funkcji ideologa, skoro funkcja ta polega na przekazywaniu wartości. (…) O ile jednak filozof nie może przestać być ideologiem, tj. wyrzec się wartości, to może przestać być kapłanem, tj. wyrzec się mitów, a demitologizacja świadomości społecznej, jakkolwiek nie znajduje wiele zachęty w doświadczeniu historycznym, jest dziedziną, gdzie rola filozofa jest może najbardziej potrzebna”. Poglądy Arona i Kołakowskiego jako ideologów, którzy starają się uwalniać świadomość społeczną z groźnych mitów, wykazują duże podobieństwa. Charakterystyczny był pod tym względem ich stosunek do studenckiej rewolty na Zachodzie w 1968 roku. Obaj bronili wtedy uniwersytetów przed grożącą im intelektualną degradacją.

Aron darzył Polskę sympatią, która przebija z wielu jego wypowiedzi. W przedmowie do Wspomnień francuskiego myśliciela Jarosław Kurski pisał, że kiedy w Polsce ogłoszono stan wojenny, Aron objął i serdecznie pocałował swego ucznia Aleksandra Smolara, „co jak na niego było czymś niesłychanym”. Smolar wspominał, że nigdy nie widział u niego takiego gestu. „Był poruszony i ja też bardzo się wzruszyłem”.

Baczko Bronisław

(1919 lub 1924–2016) – filozof, historyk idei, honorowy profesor Uniwersytetu Genewskiego

Kołakowski, Baczko… Rzadziej w odwrotnej kolejności: Baczko, Kołakowski… Ich nazwiska wymieniane były rytualnie jedno po drugim. Poznali się w stalinowskiej „szkole janczarów” – Instytucie Kształcenia Kadr Naukowych przy KC PZPR. Obaj odegrali tam niechlubną rolę „marksistów od brudnej roboty”. Obaj dopuścili się ciężkiego grzechu, podpisując list-donos na profesora → Tatarkiewicza.

Baczko urodził się w warszawskiej rodzinie żydowskiej, którą Niemcy wymordowali po 1939 roku. On sam uciekł przed Zagładą do Związku Radzieckiego. Przez kilka lat cierpiał nędzę w kołchozach, pracował jako traktorzysta i ślusarz. Po studiach w Instytucie Metalurgicznym „Stalińsk” był już komunistą. Do Polski wrócił z armią Berlinga jako oficer polityczny i od razu znalazł się na froncie ideologicznym. W „szkole janczarów” podziwiano jego zdolności. Zanim został przeniesiony do rezerwy, na wykłady → Kotarbińskiego chodził w mundurze majora.

Od połowy lat pięćdziesiątych Baczko (razem z ­Kołakowskim) zaczął zwalczać partyjny dogmatyzm. Został „rewizjonistą”, przypu­szczając, jak się okazało, mylnie, że marksizm odpowiednio przerobiony, uzupełniony i odmłodzony może być pomocny w analizie współczesnego świata. Baczko (oczywiście obok Kołakowskiego) uważany jest za współtwórcę „warszawskiej szkoły historyków idei”, o której na dobrą sprawę nie wiadomo, czy jako „szkoła” w ogóle istniała, czy była tylko nazwą nieformalnej grupy kilku nauczycieli akademickich, których seminaria i wykłady przyciągały warszawską elitę intelektualną. Na swoich słuchaczy Baczko i Kołakowski mieli wpływ magiczny – pisał o tym między innymi Marcin → Król. Naśladowano ich sposób bycia: to, jak chodzą, siadają, gestykulują. Najważniejsze były przy tym ręce. Kołakowskiego – ręce pianisty z wysmukłymi palcami, które bębniły po blacie stołu. Baczki – ręce dyrygenta, który niewidzialną batutą prowadził orkiestrę…

W 1964 roku Baczko ogłosił klasyczną dzisiaj książkę Rousseau: samotność i wspólnota. W szkicu, który jej poświęcił, zatytułowanym Niemoc monumentalna Jana Jakuba, Kołakowski pisał, że jego przyjaciel postanowił zachwiać „szkolną wiarą w jednorodny korpus kultury oświeceniowej, wyszukać w niej wszystkie pęknięcia i luki, wszystkie niepokoje i sprzeczności, wszystkie bunty wewnętrzne i rozpacze, jakie znaleźć się dadzą; okazuje się stopniowo, że jest tego nieprzebrane mnóstwo i że obiegowy zestaw oświeceniowych haseł, którego uczymy się w podręcznikach, podaje nam tę epokę w postaci tak mniej więcej okrojonej, jak okrojona jest osobowość ludzka, znana tylko z życiorysu dołączonego do ankiety personalnej: niby wiemy wszystko co najważniejsze, a naprawdę wiemy właśnie to, co najmniej pozwala zrozumieć”.

Ostatnie słowa wkrótce miały nabrać w Polsce złowrogiego znaczenia. Na rosnącej fali antysemityzmu partia zaczynała grzebać w życiorysach. W marcu 1968 roku, po studenckich protestach przeciwko ograniczeniom wolności słowa, I sekretarz KC PZPR Władysław Gomułka postanowił „przeciąć reakcyjny wrzód” i „rozwiać dymną zasłonę, za którą inspiratorzy zajść na wyższych uczelniach usiłują ukryć swoje rzeczywiste cele”. Zza dymnej zasłony wyłonili się Kołakowski, Baczko… Obu wraz z innymi „inspiratorami” wyrzucono z Uniwersytetu Warszawskiego. Obu pozbawiono możliwości nauczania. Obaj zostali obłożeni zakazem druku. Baczkę z uwagi na jego pochodzenie zaliczono do kategorii osób, które Gomułka wezwał do „samookreślenia”, sugerując, że powinny Polskę opuścić. Czy kiedykolwiek można zatrzeć w pamięci tę hańbę?

Przed swoim wyjazdem z Polski Leszek Kołakowski – jakby wisielczym humorem chcąc odreagować grozę „roku zarazy” – napisał „prawdziwy”, „odkłamany” życiorys swojego przyjaciela: „Pułkownik. Walczył pod Możajskiem, Marengo, Jeną, Płowcami, Salaminą, Hastings i Cecorą. Pamiętniki jego z czasów bojowych pod tytułem Nie rzucim ziemi przechowały się podobno w rękopisie, który jednak do tej pory nie został odnaleziony. Ponadto rozmiłowany był w filozofii i wśród dalszych znajomych ­uchodził za znawcę Rousseau, którego pono w młodości był czytywał; być może pod wpływem tych lektur zwykł mawiać nieraz, że świat ku gorszemu idzie. Lubił przysłowia i porzekadła ludowe, na przykład »Co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj« albo »W zdrowym ciele zdrowy duch«. Gospodarząc w rodzinnym majątku nie bez powodzenia, kształcenia duchowego nie zaniedbywał i ogłosił własnym sumptem broszurę arcyciekawą pod tytułem O organizacji pracy w małych zespołach przygotowujących materiały do słownika filozofów polskich wraz z aneksem zatytułowanym: Jak redagować Archiwum historii filozofii? Porady praktyczne. Unikalny ten druk znajduje się w Bibliotece Raczyńskich. Ekonom jego, niejaki Tadeusz Kozanecki, opowiadał, że gdy był w dobrym humorze, służbie miód stawiał, ale kiedy gradobicie albo pomór Bóg zesłał, to nie daj Boże podejść. Podobno nawet Marksa czytywał, ale krył się z tym przed ludźmi, więc to rzecz niepewna. Pewna jednak, że oświatę wśród ludu krzewił i na szkółkę wiejską hojnie łożył z własnej kieszeni, tak że go proboszcz miejscowy za masona miał i na kazaniach nieraz piekłem groził. Przed znajomymi w skrytości się chwalił, że samego Kołakowskiego poznał raz osobiście i bodaj rękę uścisnął. Na portrecie, co mu go Żyd amator z wioski sporządził i jak żywego odrobił, widzimy wąs sumiasty i konfederatkę podniszczoną, zawadiacko na bok zsuniętą. Chłopi go jak ojca wspominali, mówiąc, że choć i oćwiczyć czasem kazał, to był pan sprawiedliwy i wdowy nie skrzywdził”.

Kołakowski wyjechał z Polski w listopadzie 1968, Baczko rok później. Zafundowane mu, jak mówił, „bezterminowe wakacje” wykorzystał, studiując kalendarze polskie z drugiej połowy XVIII wieku. Razem z Henrykiem Hinzem, historykiem filozofii, także należącym do kręgu przyjaciół Leszka Kołakowskiego, postanowił wydać książkę o tym swoistym gatunku piśmiennictwa. „Henryk zgodził się – wspominał później Baczko – aby on sam jeden podpisał umowę z PIW-em (…). Następnie miesiącami pracowaliśmy razem, głównie w Bibliotece Narodowej, która dysponuje przebogatym zasobem kalendarzy (…), bawiąc się w konspirację”. Kiedy pod koniec 1969 roku Baczko wyjeżdżał do Francji, wspólne dzieło Kalendarz półstuletni 1750–1800 było gotowe. Dla dobra książki Hinz zobowiązał się, że wyda ją tylko pod swoim nazwiskiem albo pod jakimś pseudonimem. „Był to przyjaciel niezawodny i wspaniałomyślny; ani mu do głowy nawet nie przyszło, aby dotrzymać tych przyrzeczeń”. Po kilku latach wytrwałych negocjacji z cenzurą na wydanej wreszcie książce znalazły się nazwiska obu autorów. Praca nad kalendarzami, w których najważniejszy jest czas, a raczej różne wymiary czasu, była dla Baczki ważnym doświadczeniem egzystencjalnym: „wówczas, gdy wydawało mi się, że czas zatrzasnął się nade mną jak pułapka, pomagały mi go zrelatywizować, uczyły mnie dystansu”. W PRL, państwie totalnego marnotrawstwa czasu, nawet „chiński powielacz” – ręczne przepisywanie starych kalendarzy – pozwalał wybitnemu intelektualiście czas organizować na co dzień (użycie fotokopiarki każdorazowo wymagało wtedy specjalnego zezwolenia – było sprawą polityczną). Po wyjeździe z kraju Baczko mógł poszukiwać sensu czasu bez potrzeby zabijania go w absurdalny sposób.

Po kilku latach przepracowanych we Francji (Uniwersytet w Clermont-Ferrand) przeniósł się do Szwajcarii i na Uniwersytecie Genewskim kontynuował pracę badawczą do emerytury. Pisał po francusku. Na przekłady jego książek czekaliśmy długo, szybciej ukazywały się wydania amerykańskie, włoskie, hiszpańskie. Światła utopii (pierwodruk 1978) pojawiły się w Polsce po… trzydziestu ośmiu latach. Na Wyobrażenia społeczne. Szkice o nadziei i pamięci zbiorowej z ważnym esejem Polska czasów „Solidarności”, czyli eksplozja pamięci (1984) czekać nam przyszło „tylko” lat dziesięć. Wspaniałe dzieło Jak wyjść z terroru. Termidor a Rewolucja, ukończone w 1989 roku, ukazało się po polsku szesnaście lat później.

W Archiwum Leszka Kołakowskiego (Biblioteka Narodowa w Warszawie) znajduje się sto listów „od Aurelii (Reli) i Bronisława Baczków do Tamary i Leszka Kołakowskich”. Listy są krótkie, na ogół jednostronicowe. Baczko i Kołakowski nie mieli zwyczaju korespondować ze sobą na poważne tematy filozoficzne, potrzebne im było potwierdzanie przyjaźni: „jesteśmy”, „pojechaliśmy do…”, „właśnie wróciliśmy”, „chorujemy”, „mamy się już całkiem dobrze”. Ale oprócz listów są w Archiwum nekrologi przypominające o strasznej tragedii. Dziewiątego kwietnia 1996 roku, tuż po Świętach Wielkanocnych, w piętrowym domu na przedmieściach Paryża odkryto zmasakrowane zwłoki czworga osób. Ofiarami byli: córka Bronisława Baczki Małgorzata Zakrzewska, jej mąż, znany architekt, i ich dwóch kilkunastoletnich synów. Prasa podawała makabryczne szczegóły śledztwa, rozpisywano się o odciętych głowach mężczyzny i starszego chłopca. Z domu nic nie zginęło. Za najbardziej prawdopodobne uznano tak zwane rozszerzone samobójstwo Małgorzaty Zakrzewskiej…

W następnym roku Gallimard wydał książkę Bronisława Baczki Job, mon ami. Promesses du bonheur et fatalité du mal (Hiob, mój przyjaciel. Obietnice szczęścia i nieuchronność zła). Znajduje się w niej dedykacja: „Gosi, Piotrowi, Adamowi i Arturowi spoczywającym na Père-Lachaise. Wszystkim, którzy ich kochali i o nich pamiętają”. Tej, zdaniem wielu, arcydzielnej książki przyjaciele autora nie potrafili z pewnością czytać w oderwaniu od nieszczęścia, jakie go spotkało. Polski przekład ukazał się w 2001 roku. Rok później Leszek Kołakowski ogłosił w „Zeszytach Literackich” esej Leibniz i Hiob. Metafizyka zła i doświadczenie zła. Jego tematem były dwa sposoby, w jakie „filozofowie, teologowie i zresztą zwyczajni ludzie usiłowali w ciągu stuleci uporać się z tak zwanym problemem zła”.

Tak oto na starość do dwóch przyjaciół dołączył trzeci. Kołakowski, Baczko, Hiob…

Barańczak Stanisław

(1946–2014) – poeta, tłumacz, krytyk, eseista, szekspirolog, wykładowca na Uniwersytecie Harvarda

Nie wiem, ile wierszy Barańczaka znał Leszek Kołakowski, wiem, który nie przestawał go zachwycać. Obserwatorzy ptaków z tomu Widokówka z tego świata i inne rymy z lat 1986–1988. Ten wiersz zaczyna się od skrętu samochodu „z drżącej w upale szosy numer 8 / z jej motelami, pędem i stacjami Esso”. Ameryka. Stan Massachusetts. Nadmorski rezerwat ptaków. Broszurki wręczane przyjezdnym. Mapki ze strzałką „TU JESTEŚ”. Zielonogłowe kaczki. Bure gęsi. Wielka czapla błękitna „bardzo rzadko spotykana”. I grupa ludzi stłoczonych na piaszczystej skarpie: „obserwatorzy ptaków, ludzie, którzy / na pytanie »Kim jestem?« mówią sobie: »Jestem / obserwatorem ptaków«! Był ich prawie tuzin, / wpatrzonych w jedną stronę”. Kołakowski mógł się z nimi utożsamiać. On także był obserwatorem ptaków! Nie, nie jeździł jak tamci co niedziela do nadmorskiego rezerwatu, ale w Sommertown, letniej dzielnicy Oksfordu, gdzie mieszkał blisko rzeki (jednym z jego sąsiadów był prezes Brytyjskiego Towarzystwa Ornitologów), mógł obserwować ptaki w swoim niedużym ogrodzie. Bywałem świadkiem, jak na trawniku bardzo już słabym wzrokiem w niepojęty sposób potrafił wypatrzeć znieruchomiałe, nie większe od wróbli ptaki nieznanego mi gatunku.

Zakończenie wiersza Barańczaka także było Kołakowskiemu bardzo bliskie: „Więc świat może jest po to, by przeszył, otworzył / nas czasem znak, jak strzałka: »JESTEŚ TUTAJ: / wśród ludzi, obcych, ale jesteście – zaufaj – / po jednej stronie, współobserwatorzy / ptaków, pogody, innych rzeczy«”.

Traf chciał, że właśnie z ptactwem związany jest słynny pojedynek Kołakowskiego z Barańczakiem na rymy. Zaczęło się niewinnie. Barańczak napisał wiersz Cietrzew. Tytułowy ptak przeklina swój los: nigdy żaden poeta nie znalazł do niego rymu. Żaden, z wyjątkiem oczywiście „Stacha Barańczaka”, który taki rym bez trudu wymyślił: „ma nie u szczytu w Trzewiach, lecz na samym dnie Trzew…”. Przeczytawszy wiersz w „Zeszytach Literackich”, Kołakowski, nie namyślając się długo, podjął wyzwanie. Oto jego replika:

Barańczaka, co do „cietrzew”

Rym wymyślił, rychło zetrze w

Proch wieszcz większy, co swe wieszcze w-

Łasne będzie rymy piał!

Tamte rymy – niezłe – lecz czcze w

Porównaniu, jakoś bledsze w-

Ręcz: jakby z Paryżem się Tczew

Lub z Londynem mierzyć śmiał!