44,00 zł
Nowe wydanie najsłynniejszej serii kryminalnej mistrza intrygi Jeffery’ego Deavera!
Nowy Jork drży ze strachu przed falą zamachów. Ich sprawca dysponuje potężną bronią, niewidzialną i wszechobecną – miejską siecią energetyczną. Potrafi manipulować przesyłem energii, wywołując łuk elektryczny o sile stapiającej stal. Przełączając kilka przewodów w instalacji budynku, zmienia w śmiertelne pułapki klamki u drzwi, metalowe poręcze i windy. Tropy wskazują na udział nowej, tajemniczej grupy terrorystycznej. Do akcji włącza się Lincoln Rhyme ze swoim zespołem, przy wsparciu FBI i federalnego departamentu bezpieczeństwa, nadzorując równocześnie pościg za Zegarmistrzem, jednym z niewielu morderców, którym udało się wymknąć Rhyme’owi. Nawał pracy odbija się na stanie zdrowia sparaliżowanego kryminalistyka, co może narazić na niebezpieczeństwo członków ekipy śledczej i niewinnych ludzi – ofiary kolejnych zamachów.
Jeffery Deaver jest autorem wielu bestsellerowych thrillerów. Z wykształcenia dziennikarz i prawnik, przez kilka lat współpracował z gazetami „New York Times” i „Wall Street Journal”. Był także doradcą prawnym jednej z większych firm na amerykańskiej giełdzie. Zalicza się go do grona najbardziej poczytnych i nagradzanych twórców kryminałów w Stanach Zjednoczonych. Światową sławę przyniósł mu zekranizowany „Kolekcjoner Kości”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 490
POLECAMY
Tańczący TrumniarzKamienna małpaOgród bestiiMagZegarmistrzŚpiąca LaleczkaSpirale strachuPuste krzesłoDar językówDwunasta kartaKolekcjoner KościSpirale grozyPorzucone ofiaryRozbite oknoPrzydrożne krzyżePod napięciemKonflikt interesówHakTwój cieńPokój straceńPaździernikowa listaPanikaKolekcjoner SkórPocałunek staliPogrzebaniSzlifGra w nigdyDo jutraOstatni dowódNocny obserwatorPolowanie na czasTytuł oryginału:
THE BURNING WIRE
Copyright © 2010 by Jeffery Deaver
All rights reserved
Projekt okładki
Fecit Studio
Redaktor serii
Jadwiga Mik
Redaktor prowadzący
Katarzyna Muszyńska
Redakcja
Wiesława Karaczewska
Korekta
Aneta Kanabrodzka
Anna Sidorek
ISBN 978-83-8391-785-6
Warszawa 2025
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Dla wybitnej redaktorki
Marysue Rucci
Do diabła, nie mamy żadnych reguł.
Staramy się coś osiągnąć.
THOMAS ALVA EDISON
O TWORZENIU PIERWSZEJ SIECI
ELEKTROENERGETYCZNEJ
Trzydzieści siedem godzin przed Dniem Ziemi
I
Człowiek od szyi w dół jest wart parę dolarów dziennie, od szyi w górę jest wart tyle, ile zdoła wypracować jego mózg.
THOMAS ALVA EDISON
Siedząc w centrum sterowania wielkiego kompleksu koncernu energetycznego Algonquin Consolidated Power and Light nad East River w nowojorskim Queens, kierownik dziennej zmiany zmarszczył brwi na widok czerwonego komunikatu, jaki zaczął migotać na ekranie monitora.
Awaria krytyczna
Poniżej wyświetliła się dokładna godzina zdarzenia: 11:20:20:003.
Odstawił kawę w kartonowym biało-niebieskim kubku, ozdobionym postaciami greckich sportowców, i wyprostował się na skrzypiącym krześle obrotowym.
Pracownicy centrum sterowania przedsiębiorstwa energetycznego siedzieli przy pojedynczych stanowiskach roboczych jak kontrolerzy ruchu lotniczego. W przestronnym, rzęsiście oświetlonym pomieszczeniu centralne miejsce zajmował ogromny płaski monitor, informujący o przepływie energii elektrycznej przez sieć Northeastern Interconnection, która zaopatrywała w prąd Nowy Jork, Pensylwanię, New Jersey i Connecticut. Układ i wystrój centrum wyglądałyby całkiem nowocześnie – gdyby to był rok 1960.
Kierownik zerknął na tablicę pokazującą przepływ prądu z elektrowni w całym kraju: z turbin parowych, reaktorów i hydroelektrowni na wodospadzie Niagara. Jedna z maleńkich nitek plątaniny spaghetti przedstawiającej linie elektryczne nie działała tak, jak należy. Pulsowało czerwone kółeczko.
Awaria krytyczna…
– Co jest? – zapytał kierownik. Siwowłosy mężczyzna o wydatnym brzuszku rysującym się pod białą koszulą z krótkim rękawem, z trzydziestoletnim doświadczeniem w branży energetycznej, był przede wszystkim zaciekawiony. Choć lampki alarmowe, sygnalizujące zdarzenia krytyczne, zapalały się od czasu do czasu, to prawdziwe zdarzenia krytyczne należały do rzadkości.
– Mam komunikat o całkowitym odłączeniu MH-12.
Ciemna automatyczna podstacja Algonquin numer 12, znajdująca się w Harlemie – skrót MH oznaczał Manhattan – była ważnym węzłem sieci w tym rejonie. Odbierała sto trzydzieści osiem tysięcy woltów i przepuszczała je przez transformatory, które redukowały napięcie do dziesięciu procent wartości wejściowej, rozdzielały je i przesyłały dalej.
Na wielkim ekranie, pod godziną zdarzenia i suchym komunikatem o awarii krytycznej, rozbłysły czerwienią kolejne słowa.
MH-12 wyłączone z sieci
Kierownik zaczął stukać w klawiaturę komputera, przypominając sobie o czasach, gdy pracowano przy użyciu radia, telefonów i izolowanych przełączników, w zapachu oleju, mosiądzu i rozgrzanego bakelitu. Przeczytał gęsty, skomplikowany fragment tekstu na ekranie.
– Automaty się otworzyły? – rzekł cicho, jak gdyby do siebie. – Dlaczego? Przecież obciążenie jest normalne.
Ukazała się następna informacja.
MH-12 wyłączone z sieci.
PK do rejonu zasięgu awarii z MH-17,
MH-10, MH-13, NJ-18
– Mamy przekierowanie obciążenia – zawołał ktoś niepotrzebnie.
Na przedmieściach i na wsi sieć jest widoczna gołym okiem – linie wysokiego napięcia, słupy i przewody doprowadzające prąd do domu. Kiedy siądzie linia, bez kłopotu można zlokalizować i usunąć usterkę. W wielu miastach, takich jak Nowy Jork, energia elektryczna płynie jednak izolowanymi kablami pod ziemią. Z czasem izolacja ulega powolnemu zniszczeniu i uszkodzeniu przez wody gruntowe, w wyniku czego dochodzi do zwarć i przerw w dostawach prądu, dlatego firmy energetyczne stosują podwójną, a nawet potrójną redundancję zasilania. Gdy padła podstacja MH-12, komputer automatycznie zaczął kierować do klientów prąd z innych węzłów sieci.
– Nie ma zaników ani spadków napięcia! – zawołał inny technik.
Energia elektryczna w sieci przypomina wodę doprowadzoną do budynku pojedynczą rurą i wypływającą z wielu odkręconych kranów. Kiedy jeden z nich zostaje zakręcony, w pozostałych wzrasta ciśnienie. Prąd elektryczny zachowuje się tak samo, choć porusza się znacznie szybciej od wody – ponad miliard kilometrów na godzinę, a ponieważ Nowy Jork potrzebował ogromnej ilości energii, w podstacjach wykonujących dodatkową pracę napięcie – odpowiednik ciśnienia wody – było wysokie.
System został jednak tak skonstruowany, by poradzić sobie z takim zdarzeniem i wskaźniki napięcia nie wykraczały poza zieloną część skali.
Kierownika niepokoiło jednak pytanie, dlaczego w ogóle automatyczne wyłączniki odcięły podstację MH-12. Najczęściej automaty puszczały albo z powodu zwarcia, albo wyjątkowo dużego zapotrzebowania na energię w porze największego obciążenia sieci – wcześnie rano, podczas godzin szczytu i wczesnym wieczorem – lub podczas upałów, gdy prądożercze klimatyzatory domagały się zwiększonej porcji paliwa.
Żadna z tych sytuacji nie wchodziła w grę o godzinie 11:20:20:003 przyjemnego kwietniowego dnia.
– Wyślijcie do MH-12 specmontera. Może to felerny kabel. Albo zwarcie w…
W tym momencie zapaliło się drugie czerwone światełko.
Awaria krytyczna
NJ-18 wyłączone z sieci
Padła następna lokalna podstacja znajdująca się niedaleko Paramus w New Jersey. Był to jeden z węzłów, które przejęły pałeczkę po odłączeniu MH-12.
Kierownik wydał z siebie ni to śmiech, ni to kaszlnięcie. Jego twarz zmarszczyła się w konsternacji.
– Cholera, co się dzieje? Obciążenie jest w granicach tolerancji.
– Wszystkie czujniki i wskaźniki działają – zameldował jeden z techników.
– SCADA nawala? – zawołał kierownik.
Imperium energetyczne Algonquin nadzorował skomplikowany system SCADA, pracujący na potężnych uniksowych komputerach. Pamiętna awaria na północnym wschodzie w 2003 roku została spowodowana między innymi serią błędów oprogramowania. Dzisiejsze systemy nie dopuściłyby do podobnej katastrofy, co nie oznaczało jednak, że nie mogło dojść do innego komputerowego kiksa.
– Nie wiem – rzekł wolno jeden z asystentów. – Ale wydaje mi się, że raczej tak. Według diagnostyki, nie ma żadnego fizycznego problemu z liniami ani rozdzielnicami.
Kierownik patrzył na ekran, czekając na kolejny logiczny komunikat o tym, która nowa podstacja – lub podstacje – wypełnią lukę po stracie NJ-18.
Ale nie pojawiała się żadna informacja.
Tylko trzy podstacje na Manhattanie, 17, 10 i 13, zasilały dwa rejony, które w przeciwnym razie pozostałyby bez prądu. Program SCADA nie robił tego, co powinien: nie sprowadzał na pomoc innych stacji. Ilość energii przyjmowanej i wysyłanej przez każdą z trzech stacji drastycznie wzrastała.
Kierownik potarł brodę i nie doczekawszy się włączenia innej podstacji, która przyszłaby z pomocą zagrożonej części miasta, polecił starszemu asystentowi:
– Włącz ręcznie dostawę z Q-14 do wschodniego rejonu MH-12.
– Tak jest.
Po chwili kierownik warknął:
– Nie zaraz – teraz.
– Hm, właśnie próbuję.
– Próbujesz? Jak to próbujesz?! – Wykonanie zadania wymagało kilku uderzeń w klawiaturę.
– Urządzenia rozdzielcze nie reagują.
– Niemożliwe! – Kierownik pokonał kilka kroków dzielących go od komputera asystenta. Wstukał polecenia, które mógłby wpisać z zamkniętymi oczami.
Nic.
Wskaźniki napięcia pokazywały koniec zielonej skali, zbliżały się do żółtej.
– Niedobrze – mruknął ktoś. – Mamy problem.
Kierownik wrócił pędem za swoje biurko i opadł na krzesło. Kubek z greckimi sportowcami i batonik musli poleciały na podłogę. Nie zwrócił na to uwagi.
Potem przewróciła się kolejna kostka domina. Zaczęła pulsować trzecia czerwona kropka, jak środek tarczy, a system SCADA w swój beznamiętny sposób zakomunikował:
Awaria krytyczna
MH-17 wyłączone z sieci
– No nie, jeszcze jedna? – rozległ się czyjś szept.
I tak jak poprzednio, żadna podstacja nie pośpieszyła z pomocą, by zaspokoić wilczy apetyt nowojorczyków na energię. Dwie stacje wykonywały pracę pięciu. Rosła temperatura przewodów elektrycznych wchodzących i wychodzących ze stacji, a wskaźniki napięcia na wielkim ekranie były już w połowie żółtej strefy.
MH-12 wyłączone z sieci.
NJ-18 wyłączone z sieci.
MH-17 wyłączone z sieci.
PK do rejonu zasięgu awarii z MH-10, MH-13
– Zwiększyć dostawy do tych rejonów – rzucił kierownik. – Nie obchodzi mnie, jak to zrobicie. Skądkolwiek.
Kobieta na stanowisku kontrolnym obok raptownie się wyprostowała.
– Mam czterdzieści kilowoltów na liniach z Bronksu.
Czterdzieści tysięcy woltów – niewiele, zwłaszcza że trudno byłoby przesłać je przez linie średniego napięcia, przeznaczone na jedną trzecią tej wartości.
Komuś innemu udało się sprowadzić prąd z Connecticut.
Może jednak uda się opanować sytuację.
– Jeszcze!
Ale nagle kobieta kradnąca zasilanie z Bronksu powiedziała zduszonym głosem:
– Zaraz, przesył zmniejszył się do dwudziestu tysięcy. Nie mam pojęcia dlaczego.
To samo działo się w całym regionie. Gdy tylko któremuś z techników udało się sprowadzić trochę więcej prądu, by zmniejszyć obciążenie, nowe źródło wkrótce wysychało.
Dramat rozgrywał się w zawrotnym tempie.
Miliard kilometrów na godzinę…
Zobaczyli jeszcze jedno czerwone kółeczko, jeszcze jedną ranę od kuli.
Awaria krytyczna
MH-13 wyłączone z sieci
Szept:
– Nie wierzę, że to się naprawdę dzieje.
MH-12 wyłączone z sieci.
NJ-18 wyłączone z sieci.
MH-17 wyłączone z sieci.
MH-13 wyłączone z sieci.
PK do rejonu zasięgu awarii z MH-10
Przypominało to sytuację, gdy woda zgromadzona w ogromnym zbiorniku próbuje się przecisnąć przez wąski kranik, taki jak w drzwiach lodówki, z którego nalewa się zimną wodę. Napięcie prądu płynącego do stacji MH-10, znajdującej się w starym budynku przy Pięćdziesiątej Siódmej Zachodniej w dzielnicy Clinton na Manhattanie, było cztero- czy pięciokrotnie wyższe od normalnego i wciąż rosło. Wyłączniki automatyczne mogły się lada chwila otworzyć, zapobiegając eksplozji i pożarowi, ale cofając sporą część środkowego Manhattanu do czasów kolonialnych.
– Północ chyba lepiej działa. Spróbujcie sprowadzić coś z północy. Na przykład z Massachusetts.
– Mam coś: pięćdziesiąt, sześćdziesiąt kilowoltów. Z Putnam.
– Dobra.
– Chryste Panie! – krzyknął ktoś nagle.
Kierownik nie wiedział, kto to; wszyscy siedzieli pochyleni nad swoimi stanowiskami, wpatrując się jak zahipnotyzowani w ekrany monitorów.
– Co jest? – wybuchnął. – Nie chcę słyszeć w kółko tego samego. Co?
– Ustawienia automatów na MH-10! Patrzcie! Ustawienia!
Och, nie. Nie…
Wyłączniki automatyczne w podstacji MH-10 zostały zresetowane. Mogły przyjąć na wejściu dziesięciokrotność dopuszczalnej mocy.
Gdyby centrum Algonquin nie zdołało szybko zredukować napięcia atakującego stację, jej linie i rozdzielnice przepuściłyby śmiertelnie wysoką falę energii elektrycznej. Nastąpiłby wybuch stacji, ale wcześniej prąd przemknąłby liniami średniego napięcia do podziemnych transformatorów pod ulicami na południe od Lincoln Center i do sieci w biurowcach i wieżowcach. Niektóre wyłączniki automatyczne przerwałyby obwód, ale niektóre starsze transformatory i tablice rozdzielcze stopiłyby się po prostu w bryły metalu, nie stawiając żadnego oporu prądowi, który ruszyłby dalej, wywołując pożary i gwałtowne wyładowania łukowe, które śmiertelnie poparzyłyby każdego, kto znalazłby się w pobliżu jakiegoś urządzenia albo gniazdka.
Po raz pierwszy kierownik pomyślał: terroryści. To zamach terrorystyczny.
– Dzwońcie do Bezpieczeństwa Krajowego i na policję! – krzyknął. – I ustawcie je. Ustawcie te pieprzone automaty!
– Nie reagują. Nie mogę się dostać do MH-10.
– Jak to, cholera, nie możesz się dostać?
– Nie…
– Ktoś tam jest? Jezu, jeżeli ktoś tam jest, natychmiast każcie mu wiać! – Podstacje działały bezobsługowo, lecz od czasu do czasu robotnicy wchodzili do nich wykonać rutynowe konserwacje i naprawy.
– Jasne, robi się.
Paski wskaźnika sięgały już czerwonej części skali.
– Szefie? Może powinniśmy zrzucić obciążenie?
Kierownik zgrzytnął zębami, zastanawiając się nad tym. Planowane wyłączenie, czyli zrzut obciążenia, należało do nadzwyczajnych środków stosowanych w elektroenergetyce. „Obciążeniem” nazywano ilość energii używanej przez odbiorców. Zrzut polegał na ręcznym, kontrolowanym odłączaniu pewnych elementów sieci, aby zapobiec poważniejszej awarii systemu przesyłowego.
Było to ostateczne narzędzie operatora w walce o utrzymanie funkcjonowania sieci i mogło przynieść katastrofalne skutki w gęsto zaludnionej części Manhattanu, która znalazła się w zagrożeniu. Straty wynikające z samego uszkodzenia komputerów mogłyby sięgać dziesiątków milionów, niewykluczone też, że nie obyłoby się bez ofiar, nawet śmiertelnych. Ludzie nie mogliby się dodzwonić pod dziewięćset jedenaście. Karetki i radiowozy policyjne utknęłyby w korkach na skrzyżowaniach pozbawionych sygnalizacji świetlnej. Zatrzymałyby się windy. Wybuchłaby panika. Podczas awarii sieci elektrycznej zawsze zwiększała się liczba rozbojów, kradzieży i gwałtów, nawet w biały dzień.
Dzięki energii elektrycznej ludzie byli uczciwsi.
– Szefie? – powtórzył rozpaczliwym tonem technik.
Kierownik patrzył na rosnące wskaźniki napięcia. Chwycił telefon i zadzwonił do przełożonego, wiceprezesa w Algonquin.
– Herb, mamy problem. – Poinformował go o sytuacji.
– Jak do tego doszło?
– Nie wiemy. Wydaje mi się, że to mogą być terroryści.
– Boże. Dzwoniłeś do Bezpieczeństwa Krajowego?
– Tak, przed chwilą. Staramy się przede wszystkim ściągnąć więcej prądu do rejonu awarii. Nie mamy szczęścia.
Przyglądał się, jak wskaźnik wspina się po czerwonej strefie skali.
– No dobrze – powiedział wiceprezes. – Co radzisz?
– Nie mamy wielkiego wyboru. Zrzut obciążenia.
– Kawał miasta zostanie bez prądu co najmniej na jeden dzień.
– Nie widzę innego wyjścia. Przy takim napięciu na wejściu stacja wyleci w powietrze, jeżeli czegoś nie zrobimy.
Szef zamyślił się na moment.
– Przez Manhattan dziesięć biegnie jeszcze jedna linia przesyłowa, zgadza się?
Kierownik spojrzał na tablicę. Kabel wysokiego napięcia, przechodzący przez podstację, biegł na zachód i zaopatrywał w energię część New Jersey.
– Tak, ale jest wyłączony z sieci. Po prostu jest tam w kanale.
– Ale mógłbyś go przyłączyć i wykorzystać do odciążenia linii?
– Ręcznie?… Chyba tak, chociaż… to by oznaczało, że muszę wysłać ludzi do MH-10. A jeżeli nie uda się zredukować napięcia, to dopóki nie skończą, powstanie łuk. Zabije ich. Albo będą mieli poparzenia trzeciego stopnia na całym ciele.
Chwila ciszy.
– Zaczekaj. Zadzwonię. Zobaczymy, co powie Jessen.
Czyli prezes zarządu koncernu Algonquin. Załoga nazywała swojego szefa „Wszech-Mocą”.
Czekając, kierownik patrzył na otaczających go techników.
Wciąż patrzył też na tablicę. Na rozjarzone czerwone kółka.
Awaria krytyczna…
Wreszcie w słuchawce ponownie odezwał się wiceprezes. Głos nieco mu się łamał. Szef odchrząknął i po chwili oznajmił:
– Masz wysłać ludzi. Ręcznie podłączyć kabel do sieci.
– Tak mówi Jessen?
Znów chwila ciszy.
– Tak.
– Nie mogę nikomu kazać tam wejść – szepnął kierownik. – To samobójstwo.
– To znajdź ochotników. Jessen mówi, że pod żadnym, słyszysz, pod żadnym pozorem nie wolno ci robić zrzutu obciążenia.
Kierowca sunął autobusem M70 wraz ze sznurem samochodów w kierunku przystanku na Pięćdziesiątej Siódmej, niedaleko miejsca, gdzie Dziesiąta Aleja przechodzi w Amsterdam. Był w niezłym nastroju. Nowy autobus – niskopodłogowy model z przyklękiem, który opuszczał się przy chodniku, by ułatwić wsiadanie – wyposażono w pochylnię dla niepełnosprawnych, fantastyczny układ kierowniczy oraz, co najważniejsze, siedzenie przyjazne dla siedzenia kierowcy.
Bóg mu świadkiem, że bardzo tego potrzebował, spędzając za kółkiem osiem godzin dziennie.
Nie interesowało go metro ani kolejki Long Island czy Metro North. Nie, uwielbiał autobusy, mimo obłędnego ruchu, wrogości i arogancji na ulicach. Uważał jazdę autobusem za wyjątkowo demokratyczną. Taksówki były drogie i cuchnące; metro nie zawsze dowoziło pasażera tam, gdzie chciał. A poruszać się pieszo? Przecież to Manhattan. Jeżeli ktoś miał na to czas, świetnie, ale kto miał? Poza tym lubił ludzi i podobało mu się, że każdą osobę, która wsiadała do jego autobusu, mógł powitać skinieniem głowy i uśmiechem. Nowojorczycy, na przekór powszechnej opinii, nie byli wcale nieprzyjaźni. Czasem po prostu nieśmiali, niepewni, zamyśleni.
Często wystarczył uśmiech, jedno słowo, kiwnięcie głowy… i zyskiwał nowego znajomego.
Lubił to, nawet gdyby znajomość miała się zakończyć sześć czy siedem skrzyżowań dalej.
Witając pasażerów, miał też okazję wypatrzyć psycholi, pijaczków, speedziarzy i ćpunów i zdecydować, czy powinien wcisnąć przycisk alarmowy.
W końcu to był Manhattan…
Dziś wstał piękny, bezchmurny i rześki dzień. Kwiecień. Jeden z jego ulubionych miesięcy. Około wpół do dwunastej w autobusie tłoczyli się ludzie zmierzający na wschód, gdzie umówili się z kimś na lunch albo chcieli wykorzystać wolną godzinę na załatwienie jakiejś sprawy. Jadąc w poruszającym się wolno strumieniu aut, skierował swój wielki pojazd na przystanek, gdzie czekało kilka osób.
Zbliżając się tam, przypadkiem rzucił okiem na stary brązowy budynek. Pochodził on z początku dwudziestego wieku, miał okratowane okna, ale wewnątrz zawsze panował mrok; kierowca nigdy nie widział, by ktokolwiek tam wchodził lub stamtąd wychodził. Trochę straszne miejsce, przypominające więzienie. Na froncie wisiała łuszcząca się tablica z białym napisem na niebieskim tle.
ALGONQUIN CONSOLIDATED
POWER AND LIGHT
PODSTACJA MH-10
UWAGA: WYSOKIE NAPIĘCIE.
WSTĘP WZBRONIONY
Rzadko zwracał uwagę na budynek, ale dziś jego wzrok przyciągnęło coś niecodziennego. Nigdy czegoś takiego nie widział. Z okna na wysokości około trzech metrów zwisał przewód o średnicy ponad centymetra, pokryty ciemną izolacją prawie do końca, gdzie plastik czy gumę zdarto, odsłaniając srebrzyste pasma metalu, przyśrubowane do jakiegoś elementu, płaskiego kawałka mosiądzu. Grubaśny kabel, pomyślał kierowca.
I wywiesili go z okna. Czy to w ogóle bezpieczne?
Zahamował, zatrzymując autobus na przystanku i wciskając guzik otwierający drzwi. Uruchomił się mechanizm przyklęku i podłoga obniżyła się nad chodnikiem, a metalowy stopień zawisł parę centymetrów nad ziemią.
Kierowca odwrócił szeroką, rumianą twarz w stronę drzwi, które rozsunęły się z miłym dla ucha hydraulicznym sykiem. Ludzie zaczęli wsiadać.
– Dzień dobry – powiedział wesoło kierowca.
Osiemdziesięciokilkuletnia kobieta, ściskając w ręku torbę z butiku Henriego Bendela, skinęła mu głową i podpierając się laską, poczłapała do tyłu, nie zważając na puste miejsca z przodu, zarezerwowane dla osób starszych i niepełnosprawnych.
Jak można nie uwielbiać nowojorczyków?
Dostrzegł nagły ruch w lusterku wstecznym. Migające żółte światła. Z tyłu nadjeżdżała furgonetka. Z Algonquin Consolidated. Wysiedli z niej trzej robotnicy i stanęli przed budynkiem, rozmawiając. Mieli skrzynki z narzędziami, grube rękawice i kurtki. Nie wyglądali na zadowolonych, ruszając wolnym krokiem do stacji transformatorowej; z pochylonymi ku sobie głowami naradzali się po drodze. Jedna z trzech głów pokręciła się złowróżbnie.
Kierowca spojrzał na ostatniego pasażera, który zamierzał wsiąść do autobusu, młodego Latynosa, trzymającego w ręku MetroCard. Mężczyzna zatrzymał się przed otwartymi drzwiami autobusu. Patrzył w stronę stacji transformatorowej spod zmarszczonych brwi. Unosił głowę, jak gdyby pochwycił jakiś zapach.
Ostra, gryząca woń. Coś się paliło. Kierowca pamiętał, że taki sam zapach towarzyszył awarii pralki, gdy doszło do zwarcia w silniku i spaliła się izolacja. Obrzydliwy, mdlący smród. Zza drzwi stacji unosiła się smużka dymu.
A więc dlatego zjawili się tu ludzie z Algonquin.
Będzie bałagan. Ciekawe, czy odetną prąd i wyłączą się światła na skrzyżowaniach. Dla niego to będzie koniec. Droga przez miasto, trwająca zwykle dwadzieścia minut, przeciągnie się do kilku godzin. Tak czy inaczej, lepiej będzie, jeżeli zrobi miejsce dla strażaków. Dał znak pasażerowi.
– Halo, proszę pana. Muszę jechać. Niech pan już wsia…
Gdy pasażer, wciąż z podejrzliwą miną wciągający zapach dochodzący z budynku, odwrócił się i wsiadł do autobusu, kierowca usłyszał jakieś trzaski z wnętrza stacji. Ostre i krótkie, przypominające wystrzały. Chwilę później cały chodnik między autobusem a kablem zwisającym z okna wypełnił błysk światła, jakby naraz zapłonęło kilkanaście słońc.
Pasażer zniknął w tumanie białego ognia.
Wzrok kierowcy przesłoniła seria szarych powidoków. Ogłuszył go grzmot, który brzmiał jak terkot i huk strzelby jednocześnie. Choć sam był przypięty pasami bezpieczeństwa, cisnęło go plecami na boczne okno.
Porażonymi uszami pochwycił echo wrzasku pasażerów.
Na wpół oślepionymi oczami dojrzał płomienie.
Tracąc przytomność, zastanawiał się, czy to nie on sam jest źródłem ognia.
Muszę wam powiedzieć. Wydostał się z lotniska. Godzinę temu widziano go w centrum Meksyku.
– Nie – powiedział z westchnieniem Lincoln Rhyme, zamykając na moment oczy. – Nie…
Amelia Sachs, siedząca obok jego cukierkowo czerwonego wózka Storm Arrow, pochyliła się nad czarną skrzynką telefonu głośnomówiącego i spytała:
– Co się stało? – Odgarnęła z twarzy rude włosy i ściągnęła je ciasno w koński ogon.
– Samolot wylądował, zanim dostaliśmy z Londynu informacje o locie – padła lakoniczna odpowiedź z głośnika. W głosie kobiety wyczuwało się energię. – Wygląda na to, że ukrył się w samochodzie dostawczym i wymknął przez wejście służbowe. Pokażę wam nagranie z kamery monitoringu, które dostaliśmy od policji meksykańskiej. Mam link. Chwileczkę. – Jej głos przycichł, gdy zwróciła się do swojego współpracownika, wydając mu polecenia dotyczące odtworzenia wideo.
Przed chwilą minęło południe. Rhyme i Sachs siedzieli w salonie na parterze jego domu przy Central Park West, niegdyś gotyckiego wiktoriańskiego budynku, który być może – jak lubił myśleć Rhyme – zamieszkiwali ludzie mający mało wspólnego ze staroświecką epoką wiktoriańską. Twardzi biznesmeni, podejrzani politycy, oszuści z klasą. Albo nieprzekupny komendant policji, znany z twardej ręki. Rhyme napisał kiedyś książkę o dawnych zbrodniach w Nowym Jorku i korzystając ze swoich źródeł, próbował prześledzić genealogię budynku. Nie udało mu się jednak ustalić rodowodu.
Rhyme zakładał, że kobieta, z którą rozmawiali, znajdowała się w nowocześniejszym obiekcie, trzy tysiące mil dalej – w Monterey, w siedzibie Biura Śledczego Kalifornii. Przed kilku laty agentka Kathryn Dance współpracowała z Rhyme’em i Sachs nad sprawą tego samego człowieka, którego właśnie ścigali. Przypuszczali, że naprawdę nazywa się Richard Logan. Mimo to Lincoln Rhyme, myśląc o nim, zazwyczaj używał jego pseudonimu – Zegarmistrz.
Był zawodowcem, planował zbrodnie z taką samą precyzją, jaką poświęcał swojemu hobby i pasji – konstruowaniu zegarów. Rhyme i Zegarmistrz kilka razy starli się ze sobą: Rhyme pokrzyżował mu jeden plan, ale nie zdołał zapobiec innemu. Uważał się jednak za przegranego w tym pojedynku, ponieważ Zegarmistrz wciąż przebywał na wolności.
Lincoln oparł głowę o zagłówek wózka, wyobrażając sobie Logana. Widział go na własne oczy, z bliska. Szczupły, o chłopięcej czuprynie, patrzył na niego, jak gdyby rozbawiony faktem, że przesłuchuje go policja, która w ogóle się nie domyśliła, że planuje masowe morderstwo. Miał w sobie wrodzony spokój, który Rhyme uznał za najbardziej niepokojącą cechę jego charakteru. Emocje powodują nieostrożność i zwiększają prawdopodobieństwo popełnienia błędu, a nikt nie mógł podejrzewać Richarda Logana o emocjonalną osobowość.
Można go było wynająć do kradzieży, nielegalnego handlu bronią czy jakiegokolwiek innego przedsięwzięcia, które wymagało misternego planowania i bezwzględnego wykonania. Na ogół jednak wynajmowano go do morderstw – likwidował świadków, informatorów albo niewygodnych ludzi ze świata polityki i biznesu. Według ostatnich informacji, dostał zlecenie na kogoś w Meksyku. Rhyme zadzwonił do Dance, która miała liczne kontakty za południową granicą – i sama przed kilku laty omal nie zginęła z rąk wspólnika Zegarmistrza. Związana w ten sposób ze sprawą, reprezentowała stronę amerykańską w operacji, która miała na celu aresztowanie i przeprowadzenie ekstradycji podejrzanego, współpracując z oficerem śledczym Ministerialnej Policji Federalnej, młodym i pracowitym funkcjonariuszem Arturo Diazem.
Wczesnym rankiem dowiedzieli się, że Zegarmistrz wyląduje w stolicy Meksyku. Dance zadzwoniła do Diaza, któremu udało się uzyskać zgodę na wysłanie dodatkowych funkcjonariuszy na miejsce, żeby zatrzymali Logana, ale według jej ostatnich relacji, policjanci nie zdążyli.
– Jesteście gotowi obejrzeć wideo? – spytała.
– Włączaj. – Rhyme poruszył jednym z niewielu funkcjonujących palców – wskazującym prawej ręki – i podjechał elektrycznym wózkiem bliżej ekranu. Był tetraplegikiem z uszkodzonym czwartym kręgiem szyjnym, prawie zupełnie sparaliżowanym od ramion w dół.
Na jednym z kilku płaskich monitorów w laboratorium ukazał się ziarnisty obraz z widokiem nocnego lotniska. Po obu stronach ogrodzenia na pierwszym planie walały się śmieci, porzucone kartony, puszki i beczki. W kadrze pojawił się kołujący prywatny odrzutowiec transportowy, a kiedy się zatrzymał, otworzył się tylny luk i wyskoczył z niego jakiś mężczyzna.
– To on – powiedziała cicho Dance.
– Nie widzę wyraźnie – odrzekł Rhyme.
– Nie ma wątpliwości, że to Logan – zapewniła go Dance. – Zdjęli częściowy odcisk palca – za chwilę zobaczysz.
Mężczyzna przeciągnął się i rozejrzał, orientując się w terenie. Następnie zarzucił na ramię torbę, skulony pobiegł w kierunku hangaru i ukrył się za nim. Kilka minut później zjawił się jakiś robotnik, niosąc paczkę wielkości dwóch pudełek na buty. Logan przywitał się z nim i wziął pudło, wręczając mu w zamian dużą kopertę. Robotnik rozejrzał się i szybko odszedł. Potem przy hangarze zatrzymał się pikap obsługi. Logan wsiadł do niego i schował się pod plandeką. Samochód zniknął z pola widzenia kamery.
– Co z samolotem? – spytał Rhyme.
– Poleciał do Ameryki Południowej, to czarterowy lot. Obaj piloci twierdzą, że nie mieli pojęcia o pasażerze na gapę. Oczywiście kłamią. Ale nie mamy uprawnień, żeby ich przesłuchać.
– A ten robotnik? – włączyła się Sachs.
– Zdjęła go policja federalna. Zwykły pracownik lotniska z minimalną płacą. Twierdzi, że jakiś nieznajomy obiecał mu dwieście dolarów za dostarczenie paczki. Pieniądze były w tej kopercie. To z nich zdjęli odcisk.
– Co było w paczce? – zapytał Rhyme.
– Mówi, że nie wie, ale też kłamie – widziałam wideo z przesłuchania. Maglują go nasi ludzie z DEA. Chciałam sama spróbować wydobyć z niego jakieś informacje, ale uzyskanie pozwolenia trwałoby za długo.
Rhyme i Sachs wymienili znaczące spojrzenia. Wspominając o próbie „wydobycia informacji”, Dance nie chwaliła się swoimi umiejętnościami. Była specjalistką w dziedzinie kinezyki – mowy ciała – i jednym z najlepszych fachowców od przesłuchań w kraju. Rzecz w tym, że między dwoma państwami panowały skomplikowane stosunki: policjant z Kalifornii, jeśli chciał oficjalnie przeprowadzić przesłuchanie w Meksyku, musiał pokonać potężne przeszkody biurokratyczne, podczas gdy działalność amerykańskiej agencji antynarkotykowej została już tam usankcjonowana.
– Gdzie w stolicy widziano Logana? – dopytywał się dalej Rhyme.
– W dzielnicy biznesowej. Wyśledzono go w hotelu, ale się w nim nie zatrzymał. Ludzie Diaza przypuszczają, że miał tam spotkanie. Zanim zdążyli zacząć obserwację, zniknął. Ale wszystkie organa ścigania w kraju i hotele mają już jego zdjęcie. – Dance dodała, że śledztwo przejmie szef Diaza, funkcjonariusz bardzo wysokiego szczebla. – Pocieszające, że traktują tę sprawę poważnie.
Tak, pocieszające, pomyślał Rhyme. Czuł się jednak sfrustrowany. Miał przestępcę na wyciągnięcie ręki i równocześnie prawie żadnej kontroli nad sprawą… Zauważył, że szybciej oddycha. Zastanawiał się nad swoim ostatnim starciem z Zegarmistrzem; Logan przechytrzył wszystkich i bez trudu zabił człowieka, na którego dostał zlecenie. Rhyme miał do dyspozycji wszystkie fakty, aby rozszyfrować plan Logana, mimo to zupełnie nie zrozumiał jego strategii.
– Przy okazji, jak minął romantyczny weekend na wyjeździe? – usłyszał głos Sachs. Pytanie musiało dotyczyć uczuciowej sfery życia Kathryn Dance. Samotna matka dwojga dzieci od kilku lat była wdową.
– Było wspaniale – odparła agentka.
– Dokąd pojechaliście?
Rhyme zachodził w głowę, po co Sachs wypytuje Dance o prywatne sprawy. Rudowłosa policjantka zignorowała jego zniecierpliwione spojrzenie.
– Do Santa Barbara. Zatrzymaliśmy się na Zamku Hearsta… Słuchajcie, ciągle czekam, żebyście mnie odwiedzili. Dzieci bardzo chcą was poznać. Wes napisał pracę do szkoły o kryminalistyce i wspominał w niej o tobie, Lincoln. Jego nauczyciel mieszkał kiedyś w Nowym Jorku i mnóstwo wie o twoich osiągnięciach.
– Tak, chętnie przyjedziemy – powiedział Rhyme, myśląc wyłącznie o Meksyku.
Sachs skwitowała uśmiechem jego zniecierpliwienie i poinformowała Dance, że muszą kończyć.
Kiedy się rozłączyli, otarła pot z czoła Rhyme’a – nie zdawał sobie sprawy, że jest wilgotne – i przez chwilę siedzieli w milczeniu, patrząc przez okno na zbliżającą się do nich niewyraźną plamę. To był sokół wędrowny, który zatoczył koło i wylądował w gnieździe na parapecie okna na piętrze. Choć te drapieżne ptaki nie należały do rzadkości w dużych miastach – miały tuż pod dziobem mnóstwo tłustych, smakowitych gołębi – to zwykle wiły gniazda wyżej. Ale z niewiadomego powodu sokoły od kilku pokoleń zadomowiły się u Rhyme’a. Gospodarz lubił ich obecność. Inteligentne i fascynujące ptaki były idealnymi gośćmi, nie domagając się od gospodarza niczego.
– No i co, dopadliście go? – odezwał się męski głos.
– Kogo? – warknął Rhyme. – I cóż to za oryginalny czasownik: „dopadliście”?
– Pytam o Zegarmistrza – wyjaśnił Thom Reston, opiekun Lincolna.
– Nie – burknął Rhyme.
– Ale już prawie, zgadza się? – dodał szczupły mężczyzna w ciemnych spodniach, wykrochmalonej żółtej koszuli i kwiecistym krawacie.
– Och, prawie – mruknął Rhyme. – „Prawie”. Bardzo precyzyjne słowo. Thom, wyobraź sobie, że zaatakowała cię puma – jak byś się czuł, gdyby strażnik leśny strzelił i prawie ją trafił? A nie naprawdę trafił?
– Czy pumy nie są gatunkiem zagrożonym? – spytał Thom, nie przejmując się ironicznym tonem. Był nieczuły na humory Rhyme’a. Od dawna pracował u kryminalistyka i spędził z nim więcej czasu, niż przeżyło ze sobą niejedno małżeństwo. Lata wspólnego życia zahartowały go w bojach z chlebodawcą.
– Cha, cha. Zagrożonym. Bardzo zabawne.
Wysoka Sachs obeszła wózek, położyła ręce na ramionach Rhyme’a i zaczęła improwizowany masaż. Była w lepszej formie fizycznej niż większość detektywów nowojorskiej policji w jej wieku i choć jej kolana i nogi dręczył artretyzm, to ręce i dłonie miała silne i zdrowe.
Oboje mieli na sobie strój roboczy: Rhyme spodnie od dresu i zieloną koszulkę polo. Sachs zrzuciła granatową marynarkę, ale miała spodnie w tym samym kolorze oraz białą bawełnianą bluzkę z rozpiętym guzikiem u kołnierzyka, spod którego połyskiwały perły. Na jej biodrze spoczywał glock w polimerowej kaburze, a obok w osobnych ładownicach dwa dodatkowe magazynki i paralizator.
Rhyme czuł miarowy nacisk jej palców; powyżej miejsca, w którym przed kilku laty doznał niemal śmiertelnego urazu rdzenia kręgowego – czwartego kręgu szyjnego – zachował czucie. Choć w pewnym momencie rozważał poddanie się ryzykownej operacji, która mogła poprawić jego stan, to wybrał inną formę terapii. Dzięki wyczerpującemu reżimowi ćwiczeń i rehabilitacji zdołał częściowo odzyskać zdolność poruszania palcami i dłonią. Mógł też posługiwać się serdecznym palcem lewej ręki, który z niewiadomego powodu przetrwał bez szwanku wypadek, kiedy to belka w metrze przetrąciła mu kark.
Dotyk palców zagłębiających się w jego ciało sprawiał Rhyme’owi przyjemność. Miał wrażenie, jak gdyby powiększał się ułamek ocalonego czucia. Zerknął na swoje bezużyteczne nogi. Zamknął oczy.
Thom przyglądał mu się uważnie.
– Dobrze się czujesz, Lincoln?
– Dobrze? Jeżeli nie liczyć tego, że sprawca, którego szukam od lat, wymknął się nam z rąk i ukrywa się w drugiej co do wielkości metropolii na tej półkuli, czuję się po prostu wyśmienicie.
– Nie o to pytam. Nie wyglądasz za dobrze.
– Masz rację. Szczerze mówiąc, potrzebuję lekarstwa.
– Lekarstwa?
– Whisky. Dobrze mi zrobi odrobina whisky.
– Nie, nie zrobi.
– No to może spróbujemy przeprowadzić eksperyment. Naukowy. Kartezjański. Racjonalny. Kto mógłby negować jego wynik? Wiem, jak się teraz czuję. Napiję się whisky i potem zawiadomię cię o swoim samopoczuciu.
– Nie. Jest za wcześnie – zauważył rzeczowo Thom.
– Już jest popołudnie.
– Brakuje kilku minut.
– Niech to szlag. – Rhyme zrzędził jak zawsze, ale w rzeczywistości z rozkoszą poddawał się masażowi. Kilka kosmyków rudych włosów wymknęło się z końskiego ogona Sachs i łaskotało go w policzek. Nie odsunął twarzy. Ponieważ najwyraźniej przegrał bitwę o dostęp do butelki szkockiej, przestał zwracać uwagę na Thoma, lecz asystent nie dał o sobie zapomnieć, mówiąc:
– Kiedy rozmawiałeś przez telefon, dzwonił Lon.
– Lon? Dlaczego mi nie powiedziałeś?
– Mówiłeś, że nie chcesz, żeby ci przeszkadzać, kiedy będziesz rozmawiać z Kathryn.
– No więc powiedz mi teraz.
– Zadzwoni jeszcze raz. Chodzi o jakąś sprawę. Ma kłopot.
– Naprawdę? – Na tę wiadomość Zegarmistrz usunął się nieco w cień. Rhyme zrozumiał, że jego kiepski nastrój ma jeszcze jedną przyczynę: nudę. Właśnie skończył analizę dowodów w skomplikowanej sprawie przestępczości zorganizowanej i groziło mu kilka tygodni nieróbstwa. Myśl o nowym zadaniu podniosła go na duchu. Tak jak Sachs pragnęła szybkości, tempa, Rhyme potrzebował problemów do rozwiązania, wyzwań, pożywki dla umysłu. Jednym z problemów osób z dużym stopniem niepełnosprawności, który umyka uwadze większości ludzi, jest brak jakichkolwiek nowości. Wciąż to samo otoczenie, te same twarze, te same czynności… i te same banały, te same puste słowa pociechy, te same informacje od obojętnych lekarzy.
Niepewny i stopniowy powrót do dawnej pasji, czyli wykorzystania nauki do wyjaśniania przestępstw, uratował mu życie po wypadku – dosłownie, ponieważ przez jakiś czas zastanawiał się nad wspomaganym samobójstwem.
W obliczu tajemnicy nie ma miejsca na nudę.
– Na pewno czujesz się na siłach? – nie ustępował Thom. – Wyglądasz trochę blado.
– Wiesz, ostatnio rzadko bywam na plaży.
– Dobrze, po prostu pytam. Aha, później ma przyjść Arlen Kopeski. Kiedy chcesz się z nim spotkać?
Nazwisko brzmiało znajomo, ale lekko poruszyło w nim strunę niepokoju.
– Kto?
– Ten człowiek z organizacji praw niepełnosprawnych. Chodzi o nagrodę, którą mają ci przyznać.
– Dzisiaj? – Rhyme mgliście przypominał sobie jakieś telefony. Jeśli nie chodziło o informacje związane ze sprawą, rzadko poświęcał im uwagę.
– Sam wyznaczyłeś mu na dzisiaj spotkanie.
– Och, rzeczywiście potrzebna mi ta nagroda. Co z nią zrobię? Będę jej używać jako przycisku do papierów? Czy któryś z twoich znajomych kiedykolwiek używał przycisku do papierów? Sam kiedykolwiek używałeś przycisku do papierów?
– Lincoln, masz ją dostać za to, że zainspirowałeś młodych niepełnosprawnych ludzi.
– Mnie nikt nie inspirował, kiedy byłem młody. I źle na tym nie wyszedłem. – Słowa o inspiracji nie do końca były prawdą, ale Rhyme robił się małostkowy, ilekroć na horyzoncie pojawiały się jakieś zakłócenia, zwłaszcza gdy wiązały się z czyjąś wizytą.
– Pół godziny.
– To pół godziny, której nie mam.
– Za późno. Kopeski jest już w mieście.
Czasem nie sposób było pokonać asystenta.
– Zobaczymy.
– Kopeski nie będzie sterczał pod drzwiami jak dworzanin czekający na audiencję u króla.
Rhyme’owi spodobała się ta metafora.
Po chwili jednak zupełnie zapomniał o nagrodach i królewskim majestacie, gdy rozjazgotał się telefon, a na wyświetlaczu ukazał się numer porucznika detektywa Lona Sellitta.
Rhyme odebrał, wykonując ruch funkcjonującym palcem prawej dłoni.
– Lon?
– Słuchaj, Linc. – Miał zdyszany głos, a sądząc z dźwięków w tle, dobiegających z głośnika, mówił z szybko jadącego samochodu. – Mamy chyba jakąś robotę terrorystyczną.
– Robotę? Wyrażasz się mało konkretnie.
– Dobra, a co powiesz na to? Ktoś się władował do systemu firmy energetycznej, zrobił iskrę z pięciu tysięcy woltów i rąbnął nią w miejski autobus, na dodatek odłączył światło w sześciu kwartałach na południe od Lincoln Center. Wystarczy?
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI
I. Specmonter
ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ 3
Okładka